E-book
22.05
drukowana A5
41.29
Dziwowisko tom 3 Ogród w kapeluszu

Bezpłatny fragment - Dziwowisko tom 3 Ogród w kapeluszu


5
Objętość:
174 str.
ISBN:
978-83-8351-742-1
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 41.29

Czy to początek?

Biegnę do tej miłości, którą sobie wyśniłam.

— Dawaj, dawaj, dawaj! Ostatnia prosta! — motywowała mnie Kobieta z Miasta.

— Nie poddawaj się! Biegniesz! Biegniesz do życia, kobieto!


Odniosłam wrażenie, że wyprzedza mnie całe stado myśli.

Jak stuletni staruszek, który zapomniał gdzieś po drodze umrzeć.

Trudno…

Biegnę, zatem, do życia…

Biegnę do tej miłości, którą już dawno temu wyśniłam sobie.

Biegnę po to, aby wszystkim coś udowodnić.

Biegnę po to, co przede mną i żeby minąć to, co mnie zupełnie nie dotyczy.


Nie ma dla mnie innego wyjścia…

Biegnę, zatem, do życia…


— Dzięki za to, że jesteś… — zwróciłam się do Kobiety z Miasta.

— Za co mi dziękujesz?

— Za to wszystko…

— Serio? Serio robisz to, żeby wszystkim, tak po prostu, zaimponować? Idź się leczyć — roześmiała się.

— Przy dobrych wiatrach…

— Ale to wszystko wydarzy się w przyszłości…

— Teraz mamy teraźniejszość.


Zatem, do brzegu.

Specjalne podziękowanie…

Moje życie jest ogrodem…

Takim stworzonym z chwil, które potrafią zakwitnąć czasem nawet pozytywnie.

I właśnie te chwile mnie przyciągają.

Niczym kwiaty, wabiące pszczoły.

Ale każdy wie, że zbliżenia chwilami bolą.

Zakochać się.

Poczuć miłość.

Poczuć cokolwiek…


— Co ja w ogóle wyprawiam, co? — rzuciłam w eter.

— Gubisz się — odpowiedziała Polka.

— A jak tu nie gubić się?

— Odpuścić.

— Odpuścić?


Zdziwiła mnie ta jej podpowiedź.

Przecież…

Wszystko się nie wydarzyło.

Postaci, opowiedziane historie, durnie brzmiące dialogi.

Wszystko to, co tworzy moją teraźniejszość, pozostaje poza ogrodzeniem tego pięknego ogrodu.

I jest pielęgnowane w kapeluszu…


Jesteś najważniejszą osobą w czyimś życiu, ale tylko na moment. Tylko, że tych momentów może być jeszcze bardzo wiele

Ze specjalnym podziękowaniem dla Beaty Wojtkowskiej za nieprzerwany ciąg motywujących zdarzeń oraz dokonanie czułych wariacji redaktorskich.

Honorowy patronat

Pracownia Ceramiki Artystycznej „Chochole”.

www.chochole.pl

Szczególne podziękowania składam Gizeli Mikulińskiej, której prace z serii „Alicja w Krainie Czarów” znajdują swoje odzwierciedlenie we wszystkich projektach okładek do kolejnych tomów „Dziwowiska”.

Autorska dedykacja

Pewnie to prawda, że żyje się dla pojedynczych chwil.

Trzeba jednak zachować spokój.

Oddychać głęboko.

I nie bać się miłości…

Ze specjalną dedykacją dla:

Rozdział 1. Ktoś posprząta to kiedyś

W prawdziwym Wonderlandzie nie ma żadnych pieniędzy.

Bo nikomu do niczego nie są potrzebne.

Nikt nie musi uśmiechać się, gdy groszem nie śmierdzi.

Nikt nikomu nie wchodzi do dupy i nie musi udawać, że świeci słońce.

Nie.

Nikt niczego nie musi sobie odmawiać.

W prawdziwym Wonderlandzie.

Którego nie ma.

Głowa nie jest od tego, aby wciąż na nowo układać w niej klepki. Przecież może wydarzyć się w niej chaos. Mogą, a czasem wręcz muszą, zakwitnąć w niej chwasty, udające ten cały — oczekiwany przez ludzi — ład i porządek. Wstajesz rano, robisz sobie kawę i — jak przez mgłę, która właśnie opada na polach — starasz się ułożyć plan dnia.

Ale jeszcze nie wiesz, co Bóg ma zaplanowane względem ciebie. Ruszasz w przyszłość, która w mgnieniu oka staje się teraźniejszością, by już za chwilę przeistoczyć się w twoją przeszłość.


Czas zapierdala.

A ty?

Łapiesz ulotne chwile.

Złudne miraże szczęścia i jeszcze bardziej zdradliwe nieszczęścia zamknięte w czasoprzestrzeni.


Zobaczyć więcej.

Usłyszeć głośniej.

Poczuć…


Możesz, chcesz, a nawet powinnaś stanowić o sobie.

Przed sobą i przed ludźmi, których tak naprawdę gówno obchodzi, co robisz ze swoim życiem.

Oczywiście, z niewielkimi wyjątkami i tylko czasami.


Zapalam papierosa.

Widząc ich pokrzywione twarze, czuję, jak rodzi się we mnie chcica, która powoduje, że moje myśli wędrują tylko w jednym kierunku.


— A gdyby tak wszyscy umarli? — zapytał Doktorek.

— Byłabym szczęśliwsza — odpowiedziałam.

— Byłabyś samotna.

— Byłabym wolna.


Wolność myśli, przekonań.

Bezgraniczność słowa.

Pragnienie, które wywołuje na moim ciele gęsią skórkę.


— Ale i, o dziwo, zadowolenie — wszedł w moją myśl Doktorek.

— Stałeś kiedyś w przeciągu?

— To nie jest zdrowe.

— Właśnie. Nie służy zdrowiu, ale przynosi człowiekowi ulgę.

— Tylko na okamgnienie.

— Warto żyć dla takich właśnie chwil.

— A potem położyć się do łóżka i przez tydzień z niego nie wychodzić. Świetna perspektywa.

— Dlaczego nie…


Życiowy kompostownik…


Nie umierasz, ale zdycha wszystko to, co tylko zdoła narodzić się w twojej głowie.

I zadajesz sobie to jedno, najbardziej idiotyczne pytanie.

Jest sens?

Pewnie jest — odpowiadasz.

I wtedy wszystko gra.

Jak tylko poddasz się regułom, zasadom, nakazom i zakazom.

Oczywiście, nie swoim.


Polka, po niedawnych przejściach z Doktorkiem, który próbował uciszyć ją poprzez uśmiercenie mojego męża, faktycznie zniknęła. Kolejne traumatyczne przeżycie, które miało nią wstrząsnąć. Nią i mną miało.


— I co z tego wyszło? — wzruszyłam ramionami.


Nadal próbuję żyć.

W świecie wyreżyserowanych reakcji.

Bez Polki.

A mąż niech spoczywa w spokoju w pokoju obok.


A gdyby tak realnie przyjąć, że odszedł na wieczny spoczynek?


Są kobiety, które po stracie ukochanego fiksują się na sobie i co tydzień pędzą w kierunku „salonów piękności”, w których eksperymentują z coraz nowszym image, poszukując daleko idących zmian. Odkrywszy w sobie chęć niepohamowanej odmiany wizerunku, spędzają praktycznie każdą wolną chwilę w gabinetach, których prospekty mamią obietnicą, że od teraz wszystko będzie już idealnie.

A przynajmniej względnie dobrze. W najgorszym razie znośniej. Podtrzymują przekonanie, że wszystko to, co wydarzyło się na przełomie wielu wspólnie spędzonych lat, a co śmierć właśnie zabrała, po prostu, nie miało żadnego znaczenia.

Młode i mało jeszcze doświadczone akuszerki nowo narodzonego „życia” karmią złudzeniami.

Zakładam, że żadna z nich nie posunęłaby się do tego, aby odmówić przyjęcia zapłaty za nieporadnie wykonaną usługę.

W prawdziwym Wonderlandzie nie ma żadnych pieniędzy.

Bo nikomu nie są potrzebne.

Nikt nie musi uśmiechać się, gdy groszem nie śmierdzi.

Nikt nikomu nie wchodzi do dupy i nie musi udawać, że świeci słońce.

Nie.

Nikt niczego nie musi sobie odmawiać.

W prawdziwym Wonderlandzie.

Którego nie ma.

Powiedzenie „płać i płacz” z chwilą pojawienia się żałoby nabiera zupełnie odmiennego znaczenia.

Dajesz oszukiwać się, że ten cały bałagan, który stał się wyrazem słabości, jest tylko na chwilę.


„Co cię nie zabije, to cię wzmocni”?


Po wielu latach trwania w związku, w którym rezygnowałaś z siebie na poczet zaspokajania bieżących potrzeb, wynikających z życia we dwoje, masz teraz prawo wydawać kasę nie tylko na to, co trzeba, ale przede wszystkim na to, co już możesz.


To chyba nazywa się wolność…


W jednej chwili upierdliwe zakazy czmychają wniwecz, przeradzając się w nakaz korzystania z radości życia i wymazując z udręczonej głowy ciągłe zamartwianie się tym, czy wystarczy do pierwszego.

I niezależnie od tego, ile miejsc, które obiecują zbyt wiele, jesteś w stanie odwiedzić w ciągu miesiąca, to zawsze wystarczy ci do kolejnego zastrzyku gotówki. Magia.

Jakimś dziwnym trafem jesteśmy w tej materii niesamowicie uzdolnione.

My — kobiety.

Z „budżetu domowego” wystarczy wykreślić „domowego”, co nie stanowi żadnej skomplikowanej sztuczki, a już stajemy się „pilne i ważne”.

Bywa też tak, że człowiek wpada w sidła krytyki ze strony innych kobiet, które dotrzymują rocznej kadencji żałoby, pokazując ostentacyjnie wszystkim dookoła, jak bardzo przepełnione są nieutulonym żalem.

Bo odszedł on — mąż.

I, oczywiście, głębokość owego żalu pozostaje bez związku z tym, jakim człowiekiem był ów małżonek…


Kobiety — cierpiętnice, owładnięte bezgraniczną boleścią, łapią stany, w których występują daleko idące oczekiwania (ba, roszczenia wręcz) względem całego świata, aby ten współczuł i wspierał.


Pytanie: „Czy ten świat jest gotów (i chce) to wszystko, co właśnie dzieje się w ich głowach, pojąć?”


Jeszcze większa dziura.

Jeszcze czarniejsze myśli.

Jeszcze większe wkurwienie na ludzi, których mało obchodzi, ile łez zostało wylanych na poczet mijającej doby.


Sięgają więc garściami po psychotropy, które otumaniają ich życie pozornym, ale względnym spokojem. Oczywiście, do czasu, kiedy spotykają kogoś, kto wysłucha ich okrytego kirem i żałością monologu. Kogoś, kto zwróci uwagę na opuchnięte od płaczu powieki i pokocha wszędobylską czerń.


I żeby nie było…


Ten monolog to nie tylko słowa.

To nawet nie myśli.

To sugestie jak, do jasnej chory, należy dalej żyć!


Gdziekolwiek teraz, kobieto — wzmocniona tym, co cię nie zabiło — jesteś, możesz stworzyć z własnych łez słoną kałużę wspomnień.

Ktoś to przecież posprząta kiedyś.


— Ależ ma znaczenie — odezwał się Doktorek, który rozsiadł się wygodnie na kanapie.


Ustawienie siedziska w przejściu pomiędzy strefą dzienną domu a nocną i pokojem kota, zwanym potocznie „gościnnym”, nie spotkało się z aprobatą męża.

Przecioranie po podłodze nikomu niepotrzebnego mebla i ustawienie go przy biurku miało za zadanie wzbogacić na pierwszy rzut oka doznania wizualne.

Wychodzi jednak na to, że stworzyłam kąt na pogaduchy z tymi, którzy już nigdy nie powinni zaistnieć w szeroko rozumianej — i przede wszystkim mojej — rzeczywistości.


Spokój, malujący się na twarzy Doktorka, wróżył nawrót mojej choroby, ale — o dziwo — wcale nie krępował myśli.


— Szybciej spodziewałabym się Polki niż ciebie — rzuciłam tylko po to, aby zburzyć jego poczucie bezpieczeństwa.

— Jeżeli chcesz, to ustąpię jej miejsca i bawcie się w te całe wasze babskie rozmowy — odburknął.

— Obraziłeś się?

— Dobrze wiesz, że nie potrafię. W końcu siedzę w twojej głowie.

— Przeoczyłeś fakt, że nastąpiła pewna zmiana.

— Nie do końca. Nadal doskwiera ci przypadłość usprawiedliwiania ludzkiej zawiści, chciwości, żałości i wszelkiego zła, która przelewa się już ludziom i w końcu rozbryźnie szambem w twoim kierunku.

— Oczywiste.

— Że nadal jesteś dla nich złym człowiekiem?

— Mówisz, że powinnam zacząć odparowywać ciosy?

— Ale nie jak dziecko. Reaguj jak pięćdziesięcioletnia kobieta. Nie sądzisz, że już czas?

— Zakładam, że masz na myśli dojrzałość.

— Boisz się konfrontacji. Jakbyś zupełnie nie znała ludzi, co jest wręcz zadziwiające.

— Zaczynam wierzyć w to, że otacza mnie wataha osób nieprzewidywalnych.

— Z dobra w zło, ze zła w dobro? To tak nie działa — westchnął Doktorek.

— W relacjach z ludźmi jest wiele odcieni szarości…

— Każdy, kto styka się z tobą, moja droga, dokładnie wie, co w danej chwili jest istotne, a co bez znaczenia.

— Zahaczasz o istotę relacji. Nie wiem, czy mamy na tyle czasu, aby przysiąść nad tym tematem.

— Spieszysz się gdzieś?

— Raczej…

— Odseparowujesz się, zamykasz w czterech ścianach, uciekasz od niewygodnych, uwierających tematów, unikasz rozmów, nie nawiązujesz relacji, nie angażujesz się emocjonalne. To wszystko wkurwia ludzi.

— Chcesz mi zarzucić egocentryzm?

— Czy możesz zmienić podomkę na coś, co chociaż postara się przykryć wystający cycek?

— Wygodnie mi tak. Nie chcesz mnie taką widzieć, to nie patrz.

— Prezentowanie nagości jest raczej domeną twojego męża. Nie sądziłem, że ty też wejdziesz w ekshibicjonizm.

— Nie nazywajmy tego wprost. Mam prawo do prezentowania przed sobą nagości. Tak samo jak on.

— Taki wiek — westchnął Doktorek i sięgnął po mojego papierosa.

— Papieros tuż przed i dymek tuż po…

— Tylko że u was raczej rzadko kiedy występuje coś pośrodku.

— I tutaj muszę przyznać ci rację.

— Stąd myśli o śmierci? — zapytał refleksyjnie Doktorek.

— O jakiej śmierci mówisz?

— O tej, która zakwitła pod twoim kapeluszem na chwilę przed moim przybyciem.

— Zapomniałam — jęknęłam.

— Zdarza się. Taki wiek.

— Co ty z tym wiekiem? Przestań już wypominać mi, ile mam lat — oburzyłam się.

— Nie wypominać tylko przypominać. I powinienem to czynić praktycznie każdego dnia. Bo jesteś jak dziecko.

— Mylisz się — zaprzeczyłam.

— Że niby ja się mylę? A co ty wyprawiasz, aby przypodobać się ludziom? Prezentujesz sobą wszystkie cechy dziecka, które walczy o uwagę, akceptację, uznanie, przychylność, bliskość, serdeczność…

— I dodaj jeszcze „miłość” — dokończyłam.

— Muszę zaprzeczyć. Jak przyjrzeć się temu bliżej, to widać wyraźnie, że wszyscy dymają cię równo.

— Czy to nie Polka przez ciebie przemawia?

— Dziwisz się?

— Doszukujesz się manipulacji i tyle.

— Nie chcę stawiać kolejnej diagnozy, ale z przykrością stwierdzam, że jesteś cholernie naiwna. Żeby nie powiedzieć głupia. Żyjesz pod dyktando praktycznie każdej osoby, którą określasz mianem „przyjaciela”.

— Bo chyba na tym polega tego typu relacja — westchnęłam.

— Że ktoś może wykorzystywać twoją naiwność? Nie.

— I wracamy do początku naszej rozmowy, co zupełnie nie jest mi dzisiaj na rękę.

— Czy to podoba się komuś, czy też nie, nie ma tu żadnego znaczenia. Takie jest właśnie drugie dno naszej rozmowy. A to ma niebagatelne znaczenie. Przede wszystkim dla ciebie.

— Mam rozkminiać, co stanowi istotę przyjaźni?

— Idąc tokiem mojego rozumowania, to u podstaw leży wzajemne zaufanie. Ufać i wierzyć w to, że wszyscy dookoła ciebie mają życzliwe i jedynie słuszne zamiary.

— Wiara, nadzieja i miłość. Banał.

— Jeżeli chcesz, to na chwilę dopuszczę do głosu Polkę.

— Każde wypowiedziane przez nią zdanie będzie rozpoczynało się od słowa „nie”. Nie ufać, nie wierzyć, nie…

— Nie kwestionować tego, co ma w danej chwili do powiedzenia.

— Można za nią zatęsknić, prawda?

— Za jej sposobem bycia? Nie. Ja nie jestem w stanie za tym zatęsknić.

— Ale rozumiesz?

— Ciebie? Owszem. Poza tym nie mam innego wyjścia.

— Nie mówię o sobie. Mówię o niej. Bo można zrozumieć kobietę, której nie po drodze z tym wszystkim, co takie oczywiste?

— Zależy dla kogo. To oczywiste.

— Chociażby dla…

— Ceniących twoją dobroć i ciepło, które roztaczasz w przekazie dnia?

— Jakie to patetyczne.

— Jakie to oczywiste… — westchnął Doktorek.

— Dla wielu ludzi stałam się zbyt oczywista.

— Może nawet zbyt przewidywalna.

— Nauczyli się, że można wypić ze mną poranną kawę, zjeść obiad w scenerii „sielsko — anielsko” i położyć dzień do łóżka. Żyję dla tego wszystkiego, co daje mi wręcz pewność, że stałam się komuś potrzebna. Przyglądam się prostocie i kasuję łajdactwo. Wierząc, ufając i zakochując się w świecie, którego tak naprawdę nie ma.

— Rób, jak chcesz, ale na tym niczego nie zbudujesz — podsumował moją myśl Doktorek.

— A może nie chcę budować?


Polka zupełnie inaczej podeszłaby do tematu przyjaźni.

Skoro nie pojawiła się jednak do tej pory, to dam jeszcze szansę Doktorkowi.

I tutaj z pomocą przychodzi targowanie się.

Tania sztuczka testowana na samej sobie.

Zdaję sobie sprawę z własnych reakcji.

Kiedyś byłaby to ucieczka fizyczna.

Przyspieszenie kroku, oddalenie się od problemu czy też człowieka z problemem.


Ucieczka od tu i teraz.

Gonitwa myśli.

Galopujące w głowie słowa wyrzucałam z siebie z siłą wodospadu, czemu ewidentnie sprzyjał zbyt niski poziom hormonów kobiecych.

Cięta riposta, która wyskakuje niczym królik z kapelusza.


— Bo można? — zapytał Doktorek.

— Można… — westchnęłam.

— Gówno prawda! — zareagowała Polka. — Nie pierdol, Nawojka. Tylko nie pierdol. Teraz ani czas, ani miejsce na to twoje przaśne życie, które już nikogo nie jest w stanie zaskoczyć.


Przyznaję, że uwielbiam te jej mocne wejścia.


— Nadszedł moment, abyś spięła poślady i stanęła mocno na nogach.


Jak nakazała, tak zrobiłam.

Spięłam poślady i wstałam od biurka.

Po niedawno wypitym senesie i tak nie miałam innego wyjścia.

Podobno kobieta w czasie menopauzy przybiera na wadze jeden kilogram rocznie.

Podobno…

Gdybym odpuściła sobie, to w wieku siedemdziesięciu lat dobiłabym do setki.

Nie odpuszczam.

Każdy, jeszcze niestrawiony, kęs zalewam cudotwórczym naparem, aby móc pozbyć się tego, co wcale do szczęścia nie jest mi potrzebne.


— Poczekam na ciebie — zaznaczyła Polka.


Układ ciała nie zmienił się od dwudziestu minut i — tkwiąc w tym katatonicznym bezruchu — czuję, jak drętwieją mi nogi…


Z perspektywy żony, bo przecież jeszcze nie wdowy, dopuszczam do siebie myśl, że mogę być jak te kobiety, które już teraz tęsknią za wolnością.


Śmierć nie jest końcem…

Staje się początkiem.


W anturażu przejmującej czerni wchodzę w wymagane przez innych poczucie osamotnienia i tak pozostanę już do chwili, aż kamieniarz wyryje na pomniku datę mojej śmierci i sentencję, którą zapisałam na kartce papieru, będąc pod wpływem jednej z tych smutnych piosenek na „do żegnajcie”.

A może świat zaskoczy mnie i wyjdę z cienia zwanego introwertyzmem?

Jedno się nie zmieni…

W scenariuszu życia wszystko zaczyna się od poniedziałku.

Wszystko, co jest w gruncie rzeczy pozytywne, człowiek zawsze ma ochotę wdrożyć „od poniedziałku”.

Jakby ten dzień był początkiem lub końcem.

Czegoś lub kogoś.

Jakiejś sytuacji, z której mamy ochotę wyjść lub wejść w nią.

Startem w lepsze jutro lub pożegnaniem z wczoraj.

Utratą kogoś już niebliskiego, aby — właśnie tego dnia — spotkać kogoś, kto stanie się tym bliskim.


Jednak jest jedno „ale”…

Nikt nie jest w stanie przewidzieć tego, co zadzieje się w kapeluszu.

A zadzieje się.

Z pewnością…


— Jak tam zdrówko? — zapytał mąż, wchodząc do łazienki.

— Ok.

— Główkujesz nad tym, co zamieścić w nowej książce?

— To nie było fajne. Ani potrzebne.

— Dobra, dobra. Sprzeda się, to będę miał na paliwo, aby dojeżdżać do realnie dającej kasę pracy.

— Ja pierdolę, to twoje twarde stąpanie po ziemi — cisnęłam przez zaciśnięte usta.

— I tak jestem dla ciebie miły, jak na kogoś, kto od pięciu lat ma cię na utrzymaniu.

— Mam teraz bić pokłony przed łaskawym panem?

— Zawsze. W końcu jesteś moją żoną.

— Powielasz zachowanie swojego ojca.

— A ty jesteś jak…


Zawahał się przed dokończeniem zdania, które — zapewne — miało na celu dotknąć mnie do żywego.


— Jak kto? Dokończ, proszę — zachęcałam.

— Wychodzę stąd. Piłaś senes, a to jest już za dużo jak na mój nos. Zrobisz nam kawę, jak w końcu uda ci się stąd wyjść?


I zamknął za sobą szklane, zmatowione dla większego komfortu, drzwi.

I teraz wyobraziłam sobie niewyobrażalne.

Ci wszyscy nasi goście, siedzący na muszli klozetowej…


— Nie spieprz tego — poprosiła mnie Polka.

— Dobra, dobra. Nie mam takiego zamiaru.

— Nie drąż, nie obrażaj się i nie…

— Czy mogłabyś choć raz porozmawiać ze mną bez „nie”?

— Nie spieprz tego.


Zaprosiłabym męża do igraszek pod prysznicem, gdyby nie fakt, że w powietrzu nadal wisiały opary życiowego opróżniania się z bieżących tematów. Poza tym nie ma co przyzwyczajać go do tego, że dzień rozpoczynamy i kończymy seksem.


Dajesz i odbierasz…

Dajesz sobie przyzwolenie na bliskość, a odbierasz sobie możliwość przeżycia jednej z nielicznych chwil uniesienia.


Ktoś kiedyś powiedział, że najważniejsze dla podtrzymania miłości jest pierwsze dziesięć minut dnia.

Zupełnie nie miał racji.

Najpiękniejsze momenty zdarzają się potem.

I trwają przez całą dobę.

I chyba tego nie rozumiemy, bo jesteśmy zbyt samotni…

Czy życie we dwoje to odwlekanie miłosnego samobójstwa?

Możliwe…


A więc niech miłość spoczywa w spokoju…


Trzymając w ręce kubek z kawą, rozejrzałam się po domu. Wszystko to, co jeszcze przed północą nosiło miano ładu, w żadnym wypadku ładem nie jest. Każde stworzenie w tym domu, oprócz tego, że żyje, wprowadza w mój świat swój własny rytuał.


— Co będziesz robiła? — zapytał.

— Poogarniam — westchnęłam.

— To na pierwszy strzał weź się za siebie. Spojrzałaś w lustro?

— Przecież nigdzie nie wychodzimy.

— Może ty nie ruszasz dzisiaj z domu swojego dupska, ale ja nie zamierzam kisić się w czterech ścianach.

— Wyjeżdżamy?

— Za godzinę. Jestem umówiony.

— Mogę pojechać z tobą?

Jak chcesz…

— Jasne, że chcę — udałam podniecenie.


Wcale nie chciałam.

Nie po drodze mi do ludzi, których — zapewne — nie spotkam już nigdy więcej.

Aby jednak rozwiać atmosferę tajemniczości, którą stworzył mąż, pociągnęłam temat dalej.


— A gdzie jedziemy?

— A to ważne?

— Chyba ważne…

— Wyremontuj się.


Nie dopiłam kawy.

Weszłam do garderoby i ubrałam okulary.

Nie powinnam z tej perspektywy na siebie patrzeć.

Sprawy z bliska mają się inaczej niż nam się wydaje.


— Ależ ty masz blade nogi — zauważył ukochany.

— To z podziału obowiązków. Ja ogarniam dom, ty cieszysz się słońcem.

— Musisz coś z tym zrobić.

— Przecież nie będę smarowała się teraz samoopalaczem.

— Mówiłem, a ty jak zwykle nie słuchałaś.

— Te wszystkie twoje genialne rady nie zawsze są dla mnie dobre. Pamiętasz moje sparzone słońcem i opuchnięte czoło?

— Nie trzeba było smarować się retinolem.

— Skąd miałam wiedzieć?

— Nie czytasz załączonych ulotek, to potem cierpisz.

— To nie przez retinol.

— Zapewne.

— Za długo na słońcu.

— A teraz wcale. Masz tendencję do wpadania ze skrajności w skrajność.

— Nie zmienia to faktu, że nie jestem w stanie „na już” sprawić, aby moje nogi zaczęły wyglądać.

— Włożysz długą spódnicę?

— Jak zawsze?

— Może chociaż załóż spodnie — zaproponował, licząc na to, że tym razem nie odezwą się we mnie kompleksy.


Po pięciu minutach, mając na sobie pasujące jeszcze jeansy, zwykłą bluzkę i, jak zwykle, za dużo za duży sweter, siedziałam już w samochodzie.

Zajrzała mi w oczy obojętność. Nie jego a moja własna. Zupełnie nie interesowało mnie, gdzie jedziemy i z kim się spotkamy. Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. Ważne, że wyrwałam się z domu i mogłam pozostawić za sobą to, co zwykle doprowadzało mnie do szału.


— Możesz włączyć klimę? — zapytałam, czując, jak łapie mnie uderzenie gorąca.

— Znowu?

— Przechodzę menopauzę, zapomniałeś?

— Od pięciu lat?

— I, zapewne, jeszcze przez kolejne pięć… — westchnęłam.

— A plasterki? Nie pomagają?

— Nie w chwilach, kiedy denerwuję się czymś albo podniecam.

— Podnieciłem cię?


Spojrzałam na niego dość wymownym wzrokiem.


— Hmm… — chrząknęłam.

— Czyli nie?

— A potrzebujesz potwierdzenia?

— Dla ciebie nie jest ważne, czego ja potrzebuję.

— Zabrakło komplementu?

— Mogłaś…

— Piękny jesteś.

Wymuszone. Nie dziękuję, ale… dziękuję.


Uśmiechnęłam się.

W sekundę przyszło mi na myśl, że nie tylko ja choruję psychicznie w tej rodzinie.

Tylko, że ja mam postawioną diagnozę, a on nie… Przynajmniej na razie.


Kolejne kilometry.

Znane miejsca.

Dawno temu poznani ludzi.

Sklepowe witryny.

Cmentarz.

Powrót.

I po co to wszystko?


Wchodząc do domu, zauważyłam, że Polka rozsiadła się wygodnie na kanapie.

Tej kanapie, która świadczy o jednym.


— I jak było? — zapytała.

— Chujowo, ale stabilnie…

Muszę powiedzieć ci to …

Jeżeli ktoś mnie teraz zapyta, co ludzi nudzi, to właśnie tak będzie brzmiała odpowiedź.

Chujowo, ale stabilnie”.

Odrywamy się od świata rzeczywistego tylko po to, aby poczuć cokolwiek.

Do innych.

Zapominając, oczywiście, o sobie.

Miłość.

Idealizujemy innych, a same rzucamy się w wir tego życiowego romansu z byle kim i z byle powodu.

Bycie pomiędzy życiem a śmiercią, po prostu, wydarza się i nie mamy na to większego wpływu.

Tylko, że mamy jedno życie …

Wszystko, co jest cokolwiek warte, wydarza się raz…

Miłość.

Najpiękniejsze uczucie, jakim możemy obdarować drugą osobę.

Tę samą, która po kilku latach zupełnie zapomni o tym cudownym darze.

Ale nie martw się.

Kiedyś poczujesz, że możesz pokochać samą siebie.

Obsypywać się prezentami i czerpać radość ze wszystkiego, co cię otacza.

Bez tego całego pierdolenia o tym, co wolno a czego nie.

Kiedyś poczujesz, że świat właśnie kłania ci się do stóp, choć — dosłownie jeszcze przed chwilą — myślałaś, że właśnie się skończył.

Nie, nie skończył się…

Zaufaj…

Rozdział 2. „Szczęść Boże, młodej parze!”

Ludziom wybacza się.

A przynajmniej tak powinno być.

Nie zapominać, ale wybaczać to, co na pierwszy rzut oka wydaje się niewybaczalne

I tak skonstruowane jest życie.

Nasze życie.

Bycie we dwoje.

Małżeństwo to oszustwo. Trwanie w relacji, która została zapoczątkowana tylko dlatego, aby zrobić komuś przyjemność, to porażka w czystej formie.

I oto narodziła się właśnie cała prawda o dniu, który — po rocznych, pieczołowitych przygotowaniach — w rzeczy samej już zaczyna wydarzać się. Wyciągnięta z szafy „galowa” sukienka i postawione przy niej wytworne szpilki w żaden sposób nie sprawiają, że czuję się bezpieczniejsza.


— Znowu palisz? — zapytał poddenerwowany mąż.


Nigdy nie wiem, co mu odpowiedzieć na tę upierdliwą zaczepkę, aby raz na zawsze odpierdolił się ode mnie, kiedy dopadają mnie chwile błogiego spokoju, wywołane wciąganym z lubością w płuca dymkiem.


Wdech…

Wydech…


Nie dam sprowokować się.


Zajrzał do rozpakowanej paczki.


— Ty jesz te papierosy? — ma szczęście, że nie zapytał: „Tyjesz?”

Chcesz zachorować na raka?

— Nie wybiegajmy aż tak bardzo w przyszłość — odpowiedziałam z idiotycznym uśmiechem na ustach.

— Wpędzisz mnie do grobu, zobaczysz — obruszył się.

— Nigdy nie wiadomo, kto pierwszy z brzegu…

— No, proszę. Cięta riposta na początek dnia. Brawo!

— Możesz, kurwa, zająć się sobą? — poczułam, jak rośnie we mnie rozdrażnienie.

— Bądź miła. Choć w TYM dniu wysil się bodaj na uprzejmość dla wszystkich.

— Dzień jak co dzień. Rozpoczął się, to dobrnie do końca.

— Tylko nie mów mi, że Polka znowu doszła do głosu.

— Nie mówię.

— Ale zachowujesz się tak, jakby znów mieszała ci w głowie i przejmowała władanie nad tobą.

— Wszystko mi jedno.

— To sobie tak siedź i pal. I miej wszystko i wszystkich w głębokim poważaniu.

— Żyję — odpowiedziałam bez żalu.


Jak na razie żyję.

Na złość mężowi, który uważa, że doczesność musi mieć swój ciężar.

Nie, nie musi.


Wszystkie nasze problemy są nieistotne.

Wszystkie lęki — i co tam jeszcze nie daje spać — nie mają żadnego znaczenia.

Ja, po prostu, sobie żyję…


— Twoje życie jest straszne — podsumowała mnie Polka.

— To twoje życie jest makabrycznie bezsensowne. Ja mam wspaniałą rodzinę.


Te oto słowa nieopacznie wypowiedziałam na głos. W lot wychwycił je mój ślubny, nie pozostawiając ich bez komentarza.


— Jeżeli tak uważasz, a mam nadzieję, że mocno w to wierzysz…

— Bóg nie istnieje, bo gdyby istniał… — odparowałam, nawiązując do religijnych bzdur, bawiąc się skojarzeniem: wierzyć — wiara.

— Dlatego za godzinę musimy być w urzędzie stanu cywilnego. To tak dla przypomnienia.

— Wiesz, że zdążę.

— Nie wątpię.


Dopiero teraz zauważyłam, że mąż — w pełnym „rynsztunku” — przygotowany był do wyjścia, które miało nastąpić za chwilę, zamkniętą w sześćdziesięciu minutach. Przecież chwila jest pojęciem względnym. Równie dobrze może trwać pięć sekund, kwadrans, dobę, tydzień… A tu marna godzina?


— Co ty robisz? — zapytał mocno zdziwiony, kiedy otwierałam lodówkę.

— Naleję nam po kieliszku. Napijemy się.

— Nie namawiaj. Dobrze wiesz, że nie odmówię.

— Życie składa się z małych przyjemności.


To my decydujemy, kiedy i po co sięgamy.

A że zdarza się nam coraz częściej odreagowywać drinken trunken…

No, cóż.


— Wszyscy na nas, zapewne, już czekają — stwierdził małżonek, przechylając kieliszek jednym chaustem do dna.

— Poczekają…

— To jest taka kara dla nich, tak?

— Zanim zawołają „gorzko!”, my osłodzimy i znieczulimy sobie trochę nasze życie — zaproponowałam.

— Wariatka — roześmiał się.

— Nie uważasz, że na taką diagnozę jest o pięćdziesiąt lat za późno?

— Tylko mi nie mów, że tak smakuje życie.


Objęłam go i przytuliłam.

Bo właśnie na tym polega to nasze „być”.

Na braniu w ramiona i obejmowaniu wzrokiem naszej rzeczywistości.

Trzeba dodać: popierdolonej.


— Długo mam na was jeszcze czekać? — odezwał się brat męża, który właśnie stanął nam na przeszkodzie w dopełnieniu błogostanu.

— Już się zbieramy — odparł małżonek.

Z tego, co widzę, to daleko jeszcze do „już”…

— Pojedziemy skrótem.

— To ja opuszczę panów i włożę na siebie wymuszoną okolicznością przyzwoitość — wtrąciłam.

— Wszystko z tobą w porządku? — zaskoczył mnie pytaniem Jarosław.

— A nie wygląda?

— Muszę przyznać, że bije od ciebie niebezpiecznie dobry nastrój — westchnął.

— Idź i rób się. Nie ma czasu — nakazał mąż.


Jest czas na wszystko.

Na picie, palenie, seks.

Wystarczy jedynie dobrze poukładać kolejność priorytetów, aby zmieścić się w ramach narzuconych przez innych.

Zadziwiające, że równolegle — w tym samym momencie — możesz istnieć i pogrążać się w niebycie.

Wszystko zależy od ciebie.

Dosłownie wszystko.

Czy aby na pewno w stu procentach?

Generalnie tak, poza tym, że… To JA pokazuję drogę.

To właśnie MOJA rola, bo tak ubzdurałam sobie.

Stworzyłam fantasmagorię siebie — guru, który definiuje i pokazuje ludziom czasoprzestrzeń. Autorytetka niekwestionowana (feminatyw — modne słowo). Nikt nie dał mi prawa, by wypowiadać się arbitralnie — zapodałam je sobie sama.

Bo… mogę?

Zatrzymuję otaczających mnie ludzi w miejscu, stopując ich w pół kroku, by następnie delikatnie popychać owąż gawiedź w stronę świetlanej przyszłości. W MOIM przekonaniu w kierunku kryształowego jutra. To JA decyduję o kierunku marszu myśli i emocji.

JA wiem, jak iść drogą pełną spokoju, choć moja własna ścieżka trąci wybojami…


Kompletnie odpuścić.

Może nawet przestać myśleć…


Może i ubolewałabym onegdaj, że moja pokrętna logika nie idzie w parze z dobrodusznym sercem i kłębami — zapętlonych wokół przeszłości — doświadczeń, splątanych niczym kable smartfona (i lajków, bez których nie zaczynam, nie wiodę i nie kończę dnia). Żyję w narzuconych sobie kajdanach — zafiksowania na moim JA — które sama zadzierzgnęłam na własnej szyi. Okutałam się węzłami rozczłonkowanych zwojów mózgowych… krzywdzę ludzi, czyniąc z się ofiarę. JA — jedyna nieszczęsna i najbardziej skopana przez podły los na tym łez padole. Jakie to proste — wszak to świat jest winien mojego odklejenia od rzeczywistości.

Czy można dziwić się ludziom, którym wydaje się, że jestem nienormalna? Z bólem dupy, aczkolwiek niechętnie, muszę przyznać, że… mają rację…


— Już? — obdarował mnie wyszukanym komplementem mąż, kiedy weszłam do pokoju w pełnym weselnym anturażu.

— Możemy jechać — zwróciłam się do brata mojej połówki.


I nagle obaj wybuchnęli gromkim śmiechem.


— Aż tak źle? — zareagowałam pytaniem.

— Nie śmiejemy się z ciebie. Tak nam jakoś do śmiechu…

— Jasne.


Ruszyliśmy w kierunku dobrze zapowiadającej się imprezy weselnej.


— Macie tam połóweczkę i sok. Tak dla rozluźnienia — zwrócił się do nas kierowca.

— Może lepiej, jak będziemy trzymali fason? — zasugerował mąż.

— Jak częstują, to nie odmawia się. Po jednym? — zaproponowałam.

— Ale tylko po jednym — zastrzegł małżonek, który sam nie wierzył w to, co właśnie wydobyło się z jego ust.


Urząd Stanu Cywilnego. Miejsce, gdzie PESEL nadawany jest każdemu „człeku” po jego przyjściu na świat i odbierany po śmierci. Rzeczone akty odbywają się bez zgody i świadomości onego — takie ubezwłasnowolnienie istoty ludzkiej u wrót „wejście — wyjście”. Miejsce radości i żalu, wzlotów i upadków.

Miejsce rodzących się, niejednokrotnie sprzecznych, emocji.


— Sto lat! Sto lat! Niech żyją, żyją nam! — zaintonowałam, fałszując niemiłosiernie i tragicznie kalecząc linię melodyczną okolicznościowej pieśni biesiadnej.

— Nie teraz! — warknął mąż, ewidentnie zdegustowany moim zaśpiewem.


Ze wszystkich życiowych ceremoniałów akurat ten wydał mi się szczególnie smutny, dlatego postanowiłam wówczas wyjść z cienia i choć mój wyskok nie spodobał się nikomu, postanowiłam zaistnieć pełnią udawanego szczęścia.


— Jeszcze jeden wybryk i wychodzisz — ustawił mnie do pionu ukochany.

— A co ty tak spinasz się? To nasze wesele.

— Twojego syna.

— Naszego — poprawiłam mocno już wkurwionego męża.

— Możemy już zacząć? — zapytała kierowniczka tego całego urzędowego zamieszania.


I na salony wkroczyła powaga.

Nie minie godzina, a jej miejsce zajmie rozluźnienie, które potrwa do białego rana.

I wtedy ludzie nie będą już smutni ani też zadumani.

Będą pijani i szczęśliwi.


— Mogą teraz państwo wymienić się obrączkami — łaskawie zezwoliła ślubna wodzirejka.


Nie spojrzałam w stronę młodych.

Po prostu, nie miałam ochoty na realizację czyichś oczekiwań.


— Musisz tak wgapiać się w ludzi? — zapytał przez zaciśnięte zęby mąż.

— Szukam sprzymierzeńców.

— Jak będziesz trzymała się blisko mnie, to wszystko będzie szło zgodnie z planem.

— Ty i ta twoja wszędobylska kontrola!

— Nie zaczynaj ze mną swojej pierdolonej wojenki — przestrzegł.

— Nie zamierzam. Po prostu, stwierdzam.

— Nikogo nie obchodzi to, co myślisz, a już tym bardziej, co masz do powiedzenia.

— Możesz nie wracać do przeszłości?

— Raczej boję się o twoją przyszłość.

— A ja martwię się o przyszłość młodych.

— Nie powieli twoich nieszczęść, bez obaw — stwierdził mąż, przyglądając się jednocześnie naszemu synowi.

— Będzie teraz szampan?

— Tradycja.

— Dobra — tradycja — skwitowałam.


Kątem oka zobaczyłam, że wśród zaproszonych był i on. Mój były.


— Muszę tam iść — zwróciłam się do męża.

— Nie, nie, nie, lepiej nie…

— Muszę z nim porozmawiać.

— Nie, możesz nadziać się na jego żonę. Przecież ona od dawna ma ochotę zabić cię.

— Ale muszę…

— Nic nie musisz. A przynajmniej nie teraz i nawet nie jutro. Może wyjdziemy i ochłoniesz?

— Nic mi nie jest. To tylko lekki ból dupy.

— Znowu hemoroidy ci się odezwały?

— Żadne tam… — syknęłam.

— Wiesz, że oni ci nie odpuszczą. Byli dla ciebie dobrzy, ale to się skończyło. Zajebią cię teraz, jak tylko zbliżysz się do nich.

— Najchętniej sama bym się zajebała.

— W końcu dopadł cię kac moralny?

— Nie moja wina, że wytrąciła mnie z równowagi.

— To nie był jednak powód, abyś zaczęła okładać ją pięściami.

— Wtrąciła się.

— I dlatego musiała oberwać?

— A było możliwe inne zakończenie tej kłótni?

— Pamiętasz jeszcze, o co poszło?

— O brutalną samotność. Pamiętam.

— Miałem na myśli to, co tak wkurzyło żonę twojego byłego.

— Niezbyt pochlebnie się o niej wypowiedziałam.

— Wykrzyczałaś jej, że jest kurwą i zrobiłaś to w taki sposób, jakby było ci żal. Przecież nie odebrała ci najwspanialszych lat małżeństwa, tylko całe pasmo nieszczęść.

— Chcesz mi teraz powiedzieć, że to zupełnie nie miało sensu?

— Bez sensu było skakanie byłemu do oczu.

— Przecież dobrze wiesz, że zasłużył.

— Kiedyś tak, ale już odpokutował. Teraz ma swoje, nota bene, bliźniaczo podobne do twoich, problemy.

— A co ty byś zrobił na moim miejscu?

— Nie ma żadnego znaczenia, co ja bym zrobił. Musisz dać sobie pomóc.

— Tylko nie mów mi o świetnych terapeutach — parsknęłam śmiechem.


I wtedy oczy wszystkich skierowały się w moim kierunku.


— Powinnaś zaliczyć normalny odwyk — podsumował naszą rozmowę ukochany.

— Odwyk od czego?

— Dobrze wiesz, od czego. Chyba już czas, abyś to zrobiła. Bez tego ludzie cię zjedzą.


Tym razem mąż przeleciał wzrokiem po zgromadzonych w holu urzędu.


— I tylko czekają na twój upadek — dokończył.

— Nie wierzę, że teraz przepadasz za nim — wskazałam palcem na byłego.

— Oni mają przynajmniej normalny dom — wycedził przez zęby.

— Ciszej, ciszej, spokojniej — wtrąciła się w naszą kłótnię moja szwagierka.

— Ja to mogę sobie teraz zniknąć i chyba tak będzie dla ciebie najlepiej — zwróciłam się do męża.

— Wiecie co? Idźcie się przewietrzyć — zaproponowała. — Zadzwonię, jak to wszystko tutaj skończy się.

— To, ile mamy czasu? — zapytał ukochany.

— Z dobre pół godziny. No już. Idźcie.


Świat za murami urzędu otulony jest ulgą.

Żadnego udawania, spięcia, wymuszonego uśmiechu.

Żadnego wylewania łez szczęścia czy nieszczęścia na pokaz.

Nic nie musisz i cieszysz się wolnością…


Nie minął kwadrans, a już byliśmy w drodze na salę weselną.

Po kilku głębszych, gorącym rosole, niekontrolowanym rzucaniu się na parkiecie, przychodzi moment, kiedy zdajesz sobie sprawę z tego, że robisz to wszystko dla innych.


Niekoniecznie dla siebie…


Zalewasz się dopaminą i kulinarnie masturbujesz przy suto zastawionym stole, co rusz wznosząc toasty, które tylko obnażają stan, w którym właśnie znajdujesz się.


Jesteś facetem — pilnujesz, aby nie zejść ze sceny zbyt wcześnie.

Jesteś kobietą — wiadomo…


„Za młodą parę!”

„Za miłość!”

„Sto lat!”

„Szczęścia dla młodej pary!”


Podobno pijany prawdę ci powie i zawsze dobrze ci życzy…

Ludzie kpią z życia.

Cynicznie udają zadowolonych, a już następnego dnia obrobią ci dupę w taki sposób, że z odległości kilkudziesięciu kilometrów słychać będzie ich utyskiwanie.


Bo rosół był niedoprawiony.

Bo orkiestra grała za głośno.

Bo za długo trzeba było czekać na wódkę.

Za dużo jedzenia. Za mało jedzenia.

Ludzie są w stanie wytknąć wszystko.

Nawet poddać krytyce to, co było im podarowane z myślą o nich samych.


— Kochany synu… — rozpoczęłam składanie życzeń.


Przez to całe zamieszanie w mojej głowie, które pojawiło się z chwilą przybycia mojego byłego i jego żony, zburzyłam zaplanowany porządek ceremoniału.


— Tak, mamo…

— Myślałam, że jesteś inny.

— Jaki? — zdziwił się moim stwierdzeniem.

— Szczęśliwszy.

— Mamo, wszystko będzie dobrze.


Wszystko to, co dzieje się teraz, jest na kredyt.

To całe jego szczęście, ta cała ich miłość.

A i tak przyjdą chwile, w których świat spieprzy się im — młodym — na głowę.

Niezależnie od tego, ile zaklęć, zaczarowujących świat, zostało wykrzyczanych.


— Piękne wesele — padło pochlebstwo ze strony zupełnie obcego mi człowieka.

— Chyba pan żartuje. To jakaś żenada — zareagowałam w dość obsceniczny sposób.

— Mnie tam pasuje.

— Nawet ta cała przewidywalność?

— Spojrzał na mnie dość wymownie.


Co prawda byłam już po kilku głębszych, wypitych dla dodania sobie zwykłej ludzkiej odwagi, ale tym razem nie zasłużyłam na tego typu skarcenie.


— Pani organizowała tę imprezę?

— Pan chyba pozamieniał się z kimś na łby.

— Nie znam pani.

— A to ciekawe, bo ja sama siebie też nie znam.


Na całe szczęście orkiestra zagrała „A teraz idziemy na jednego” i ludzie zaczęli wylewać się na zewnątrz, aby zgubić się w dymie papierosowym.

Roześmiani i mocno już pijani, bo mąż zadbał o to, aby nikomu niczego nie brakowało.

Upić, upodlić, wyśmiać.

Taki był jego plan.

Stworzyć historię na potrzeby kolejnych, tak zwanych „rodzinnych spotkań”.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 22.05
drukowana A5
za 41.29