E-book
12.5
Dziura w podłodze

Bezpłatny fragment - Dziura w podłodze


5
Objętość:
70 str.
ISBN:
978-83-8324-317-7

Z przyciemnianych okien studia filmowego widać było panoramę Poznania. Od zachodu składała się głównie z wieżowców stylizowanych na kamienice. Daleko, daleko przeświecał ratusz miejski. Za oknem przeciwległej ściany rozciągał się widok z pożółkłą bryłą Zamku Cesarskiego na pierwszym planie.

Studio filmowe wystawało poza elewację budynku, trudno jednak powiedzieć, od której strony, trochę od Kościuszki, a trochę od Świętego Marcina — prawdziwy istmus między morzami ruchu, bo już niespełna trzydzieści metrów niżej znajdowały się ulice pełne samochodów odrzutowych. Pozbawione ciągu wstecznego, kierowały się sznurem na zwrotnice, by zaparkować czy skręcić w barokowy przepych wąskich alejek — pod niewyobrażalną migotaniną neonów i reklam.

Melchior Winsztal wszedł do lepkiej od różu garderoby. Przed lustrem opasanym żarówkami siedział posępny mężczyzna i ściskał w rękach jakiś kostium. Winsztal odezwał się do niego, patrząc na zegarek:

— Mamy nakręcić film o wyprawie na Księżyc. Rozumiesz?

— Nie chcę — kwilił Bzicki.

— Ubierz się wreszcie w ten kombinezon i mnie nie denerwuj.

— Nie…

— Matko Kamero, wiesz, która godzina? Trzeba było do Warszawy złożyć papiery, tobyś syrenę grał w spektaklu wodnym!

— Z tarczą w ręku!

— I zgoloną klatą! No, Bzicki, coś jeszcze masz do powiedzenia…? Zrezygnuj, a nie zobaczysz pieniędzy.

— Dobra! Ubiorę się w ten głupi kostium.

— Czekamy. Czekamy od godziny.

— Już wychodzę.

Niezadługo potem Robert Bzicki chwiejnym krokiem opuścił garderobę. Strój kosmonauty opinał mu się na kroczu, z umocowanymi nad karkiem zbiornikami zapasowego powietrza. Pod pachą miał szklaną kulę hełmu. Ramiona, wypchane watówką, przedstawiały się bardzo szeroko.

Winsztal zetknął palce, umieszczając aktora w pojęciowym kadrze. Bzicki był równie przystojny, co głupi. Kupienia pietruszki by mu nie zawierzył, bo by przyniósł koperek. Co zrobić, na nikogo innego nie znaleźli środków.

Na planie filmowym królowały rekwizyty, rejestratory, konwertery, reflektory oraz gigantyczna kamera na karbowanym trójnogu. Tam, gdzie zostało nieco miejsca, walały się pomazane, stukrotnie poprawiane kopie scenariusza.

Cyprian Sokołowski siedział na kanapie obok Johna Gholizadeha, amerykańskiego inwestora irańskiego pochodzenia, ubranego w modną kurtę z kołnierzem obszytym szerchlą. Gholizadeh głaskał kota, Sokołowski nie mógł, miał alergię. Zerwał się z miejsca, dostrzegając uśmiechniętą twarz drugiego reżysera.

— Wyciągnąłeś go? Nareszcie!

— Pewno, że tak. — Winsztal z dumą obejrzał swojego zidiociałego herosa.

— He looks like shit — przyznał John Gholizadeh.

— Wyglądasz nieziemsko! — przetłumaczył Cyprian. — Pan Gholizadeh jest zadowolony z zainwestowanych pieniędzy.

— Widzisz? Jeszcze będziesz gwiazdą, Bzicki! — Winsztal bezustannie próbował go motywować. — Waszyngton mówi, żeś druga Alaska.

— Did you tell them it’s shit?

— Yes, sir. I did!

— Then what are they so happy about?

— Jakiś problem? — Melchior przysłuchiwał się rozmowie i niuanse podpowiadały mu, że nie wszystko idzie jak należy. Sokołowski machnął na to ręką, twierdząc, że prominentny gość jest po prostu zniecierpliwiony. W końcu gnili na tej kanapie od kilkudziesięciu minut.

— Powiedz mu, że na Bzickiego warto czekać. — Winsztal poinstruował przyjaciela. — Może i miewa humory, ale który wielki artysta ich nie ma, prawda, Robert?

— We know that Bzicki is a talentless drunkard, but we spent most of your money on scenography. He was the only one we could afford at this moment.

— I really should have invested in this guy Lucas when I had the chance…

— No Yankee is better than polish boys. I guarantee you that.

Podczas kiedy oni dyskutowali, Bzicki zwrócił się do Winsztala:

— Matko, gdzie Sokołowski tak dobrze nauczył się angielskiego?

— Podróżował.

— W jakim celu?

— Jak to, w jakim… Albo wiesz co, powiem ci. Wyjechał do Indii. Zanurkował w nauki hinduizmu. Czasem medytował w kadzidlanym dymie pozwijanym niczym brzegi Gangesu, czasem studiował inkunabuł Mahabharata z paginami sztywnymi i pewnymi jak starożytne gliniane tabliczki. Przemyślał wiele spraw. Wiesz, co powiedział po powrocie?

— Co?

— Że bambus rośnie bardzo szybko, około metra dziennie. Ale żeby rosnąć metr dziennie, najpierw trzeba zapuścić głębokie korzenie. Piękne, prawda? Chłop znalazł tam niesamowitą równowagę duchową.

— Naprawdę?

— Nie, półgłówku, jeździł za pieniędzmi. Normalny człowiek nawet biustu nie trzyma się w życiu tak mocno, jak kasy.

— Uważasz, że liczą się wyłącznie pieniądze?

— Ludzie potrafią doznawać sacrum na tyle sposobów, ilu jest czujących.

— Chyba masz rację.

— Wszystko, co zrobiliśmy z Cyprianem przez ostatnie lata, było po to, żeby uzbierać doświadczenie i kapitał na realizację naszego marzenia.

— Jakiego marzenia?

— Być tak bogatym i mieć tyle kobiet, żeby się z nimi nie zmieścić na zdjęciu w trybie panorama… Rusz łepetyną, Robert! O jakie marzenie może chodzić?

— Aha, o ten film, tak?

— No oczywiście! Polska nie rozkwitnie sama. Potrzebuje pionierów. Ludzi, którzy odbudują jej kulturę, odnajdą klejnoty pochowane w piwnicach historii. Czyli ludzi takich, jak my. Kreatywnych i ambitnych. Rozumiejących, że przy supersymetrii boskiej woli, algorytmizacji przyrody i matematycznym ruchu atomów tylko sztuka odróżnia człowieka od pierwotniaków w pożywce agarowej. W chwili, w której światowa publiczność zachwyca się plastykowymi „Gwiezdnymi Wojnami” albo „Odyseją kosmiczną”, my w Wielkopolsce robimy kosmosy z prawdziwego zdarzenia — lunarną trylogię Żuławskiego. To wielka odpowiedzialność, ale dzięki naszemu talentowi, już niedługo także państwowy towar eksportowy wszechczasów… Słyszysz? — Reżyser powiódł dłonią po czterech ścianach. — To oklaski cór Albionu, brzdęk radzieckich orderów, zachwyty Francuzów z wyszwarcowanymi do góry wąsiskami. Tak. W naszą porażkę wierzę chyba jeszcze mniej niż w Boga. Dlatego musisz dać z siebie wszystko. Nie marudzić, gdy proszę, byś wciągnął na siebie rajtuzy, choćby nie wiem, jakim gównem szyte. Łapiesz, Bzicki?

— Łapię!

— Chcesz zostać legendą?

— Chcę!

— To grzecznie się ustaw i włóż hełm — nakazał Winsztal, po czym zerknął w stronę partnera. — Cypek?

— Is this Bziky any good? Be honest.

— Cypek?

— People don’t know him. And those who know him don’t like him. Co? O co chodzi? Rozmawiam. Próbuję go przekonać do powiększenia funduszy.

— Nie teraz. Mamy studio i sprzęt na godziny.

— Masz rację. We gotta get to work, sir.

— Robert, stoisz tam grzecznie? — Melchior schował się za obiektywem kamery. — Gotowy? Kamera… Akcja!

Bzicki tkwił nieruchomo na tle tekturowego Księżyca, pośród kartonowych turni krateru, z porcelanowymi gwiazdami zawieszonymi na rzemykach, jak zebranymi w baldachy żółtymi kwiatkami.

— Wiem, że umiesz, przecież do butelki gębę otwierasz. No, dalej! — irytował się Winsztal.

— Według bardzo ścisłych… — wykrztusił wreszcie aktor.

— Według niezmiernie ścisłych i dokładnych obliczeń… — podszeptywał Sokołowski.

— Tak, pocisk w sile równoległego rzutu… Uderzywszy w tarczę księżycową…

— Cięcie! — Gniew zasztormił w żyłach Winsztala. Jego cierpliwość została już wyczerpana. — Co cię powstrzymuje tym razem, Bzicki?!

— Ta kwestia jest długa i niestety wypadła mi z głowy.

Winsztal wymienił spojrzenia z Sokołowskim i zaklął pod nosem. Schylając się po scenariusz obdzielił inwestora jednym ze swoich popisowych uśmiechów, podchodząc już jednak do Bzickiego był znowu nachmurzony; wcisnął aktorowi spięte kartki w ręce i kazał czytać na głos.

— Według niezmiernie ścisłych i dokładnych obliczeń… — Bzicki oblizał wyschnięte wargi — pocisk nasz miał pod działaniem wybuchowej siły prostopadłego rzutu, przyciągania Ziemi i siły rozpędowej, nabytej przez dzienny obrót Ziemi dookoła osi, zakreślić w przestworzu olbrzymią parabolę z zachodu na wschód… i wszedłszy w oznaczonym punkcie i w oznaczonej godzinie w sferę przyciągania Księżyca, spaść prawie pionowo na środek jego tarczy, w okolicy widocznej z Ziemi… Sinus Medii.

— Właśnie! Tak to musisz powiedzieć, z emocjami.

— Ale kiedy ja nawet nie wiem co to, kurwa, znaczy.

— A co robiłeś od tygodnia?! Scenariusz miałeś czytać!

I rzeczywiście, Bzicki przypomniał sobie, co robił przez ostatni tydzień.

Pił, bo ojciec pił. Pił, bo matka piła. Niemniej pił nie tylko ze względu na tradycję rodzinną. Miał mnóstwo osobistych powodów.

Z jednej strony chował po sobie dzienniki i nagrania, wierząc że ktokolwiek będzie chciał je kiedyś czytać i oglądać, ale z drugiej strony pił, ponieważ nie wierzył w swój talent.

Każdego niemal dnia szedł gdzieś w stronę rynku. Pamiętał, jakby to było wczoraj (bo to chyba było zresztą wczoraj), gdy znowu maszerował miastem, spłukany, głodny, przytłoczony wszechobecną, wieczorną radością, która go otaczała.

Z ciemniejących ulic wyłoniła się gąsienica bimby, stukotała po szarej szynowej łodydze, po całkiem stromej Podgórnej, i zniknęła w mroku. Bzicki zobaczył bary mleczne, poczuł dobywający się stamtąd zapach. Obok stał posępny kościół strzegący placu Wiosny Ludów, zamieniony na klub odrzutowych kierowców, który tętnił życiem. Bzicki nie mógł ani kupić czegoś w barach mlecznych, ani iść potańczyć w kościele. Dopiero w takiej chwili — bez portfela — zauważa człowiek, że wszystko ma jakąś cenę. Przynajmniej osamotnienie mógł mieć za darmo. I śmierć, której też nie dało się pojąć bez stosownych okoliczności. Jak wtedy, gdy był w centrum handlowym. Zasiedział się w kabinie toaletowej i nagle zdał sobie sprawę, że ludzie faktycznie przychodzą i odchodzą.

* * *

Melchior Winsztal i Cyprian Sokołowski znali się dzięki swoim ojcom.

Tata Melchiora pracował na dwa etaty: na pierwszym był aptekarzem, na drugim zabójcą marzeń. Nie wiodło mu się źle. Za czasów PRL-u panował handel wymienny, toteż chętni do nabycia leków zostawiali u niego mięso, cukier i mleko. Tata Cypriana był kolejarzem, więc leki miał darmowe. Ta pewnego rodzaju wyższość, która ich dotyczyła, taka że ojciec-kolejarz przychodził do ojca-aptekarza i dobijał interesu z pominięciem tradycyjnej drogi wymiany, przekuła się niezadługo w oszałamiającą od berbeluchy przyjaźń sąsiedzką.

Melchior i Cyprian uważali, że dano im głupie imiona. Winsztalów i Sokołowskich łączyło wszakże coś więcej niż serdeczna znajomość ojców. Ich matki zgodnie twierdziły, że głupie imiona odganiają złe duchy. Ojcowie przypuszczali, że fajne babki przy okazji też.

Rodziny łączyła również religijność. Mamy chadzały do kościoła, siadały w tej samej ławce, z kuprami rozpłaszczonymi jak kury na grzędach i składały ręce, gasły pod niewidzialnym naporem tajemniczego chłodu i padały na kolana, nic bowiem, — twierdziły — nie jest poniżeniem, jeżeli Bóg tak zarządził.

Chłopcy mieszkali na Ostrowie Tumskim, jeden po jednej, a drugi po drugiej stronie bazyliki archikatedralnej. Zielone wieże budowli, wzdęte brzuchatymi wieńcami, zwielokrotnione rakiety Gagarina, malowały ściany na żółto, smoliły je ciemnym brązem i rudością ognia wylotowego, który miał nieść w górę, lecz nie ku gwiazdom, a duchowym odkryciom.

Przyjaciele oglądali świątynię codziennie. Uważali, że jest ładna, chociaż surowa. Była inna od owej bujnej puszczy nad Rusałką, z której brodatych zarośli wyłaniały się rozpalone kamienie i zaróżowiona, spieczona ziemia letnich popołudni — gdzie konsumowali swoje pierwsze związki.

Fascynacja dźwiękiem i próbami udźwiękowienia zdjęć kinematograficznych narodziła się na początku XX wieku. Europejskie (w tym poznańskie) kinematografy zapełniała publika, przede wszystkim młodzi ludzie, jak Melchior i Cyprian. Rozdarci pomiędzy nudą pobożności a kolorami własnej wyobraźni, między Wartą a Cybiną, szybko obiecali sobie, że zostaną reżyserami.

Pozostali wierni tym marzeniom.

Biegiem wydarzeń ukończyli łódzką szkołę filmową. Zabłysnęli fabularną etiudą „Człowiek z Marsa” na podstawie noweli Stanisława Lema, do której stworzenia zapaliło ich pamiętne lądowanie Amerykanów na Księżycu. Utwór pochwalił sam pisarz w osobistym liście.

Melchior objął posadkę w Telewizji Polskiej, by w siedemdziesiątym pierwszym pracować przy pierwszej eksperymentalnej transmisji kolorowego programu telewizyjnego przy użyciu francuskiego systemu SECAM. Cyprian był na etacie w Polskiej Agencji Prasowej, towarzysząc Ryszardowi Kapuścińskiemu w reporterskich podróżach na Bliski Wschód i do Indii. W siedemdziesiątym ósmym, mając gotowy scenariusz i wykorzystując zdobyte znajomości, przyjaciele wylądowali w tym studiu filmowym na ostatnim piętrze, z ładnym widokiem, trochę od Kościuszki, a trochę od Świętego Marcina, pewni tego, że stworzą hit.

* * *

Sokołowski zakręcił kołowrotkiem. W tle zawędrowały rekwizyty. Bzicki wypiął pierś.

— Mieliśmy odwagę dotrzeć aż dotąd, mieliśmy też odwagę przyznać: tutaj wiedza się kończy…!

Wtedy zarwała się pod nim podłoga.

Ze straszliwym trzaskiem runął piętro niżej, w jakąś dziwną ciemność, i tylko gwiazdki chwilę stukały o siebie.

Filmowcy odruchowo skoczyli do przodu.

W dziurze zobaczyli Księżyc. Prawdziwy. Obserwowali go jak gdyby z góry, tak że Mare Serenitatis ciemniało na skraju tarczy, a Mare Frigonis, w towarzystwie licznych kraterów, było na jej środku, otwierając srebrne pustynie i szery niewidocznej z Ziemi strony globu.

Zrobiło się zimno. Sokołowski uchylił okna, bo brakowało też powietrza. Wpadający do pomieszczenia, odrzutowy szum uliczny sprawiał wrażenie cichszego niż przedtem.

Dookolne przedmioty miękko odchylały się w stronę otworu. Niektórym musieli zmienić miejsce albo czymś je przyciążyć, gdyż prędzej czy później sturlałyby się do otchłani. Zassało wszystkie kartki, a nawet okulary Melchiora, kiedy wkładał tam głowę w poszukiwaniu Bzickiego.

Wysoko wyrósł wyłysiały łeb Gholizadeha.

— Fucking soviet technologies — powiedział z pogardą, ściskając kota.

Winsztal podrapał się w czoło. Na razie nie rozmawiali o tym, co widzą; nie umieli o tym rozmawiać.

— Jest Robert? — dociekał Sokołowski.

— Nie. Nie ma go tam.

Nagle z dziury wychynęła jedna, potem druga ręka kogoś, kto rozpaczliwie usiłował się podciągnąć, jak gdyby rwał nim wzburzony ocean i tylko dzięki przypadkowi, na ślepo znalazł kawałek drewna, który uratował mu skórę.

Pomogli rozbitkowi złapać grunt pod nogami.

Bzicki był przerażony, ubrany może jakoś trochę inaczej, w czeluść pełzła mu z hełmu rura tlenowa, ale cały i zdrowy.

* * *

W niedramatycznym bezkresie promieniowania tła, w anteny rozpoczęły napraszać się emisje radiowe, od dekakilometrowych po ultrakrótkie. Dziurę namierzyły punktowe odbiorniki o małej rozdzielczości kątowej, rejestrując sygnały z ułamkową dyspersją. Źródło było tak blisko, że kognitywny aglomerator danych wypluł raport jeszcze zanim ktokolwiek wykrył anomalię naocznie.

Okręt stelarny znajdował się jedynie 384,5 tysiąca kilometrów od Ziemi, więc charakterystyka sygnałów nie zbudziła czujności Sharliego Pilottiego. Do chwili, w której zauważył średnią kwadratową natężenia.

Spocił się, zadziwiony, że cudem zmienili kurs i zaraz zderzą się z atmosferą. Przypadł do iluminatora. Stwierdził z ulgą, że pozycja własna okrętu pozostała taka sama.

Poprosił o powtórzony raport i przyglądał się procesom. Analizator przesączył sygnały przez układ filtrów wielopasmowych i zastosował transformatę Fouriera z oknem czasowym Blackmana. Obliczył średnią moc w każdym wyodrębnionym zakresie częstotliwości dla otrzymanych widm. Wreszcie wygenerował mapę cieplną ze spektrogramem wiązki.

Wyniki były identyczne — radio, telewizja i połączenia telefoniczne, z tym że plączące się trzydzieści metrów od statku.

Nawigant nie dowierzał. Przecież równo od dekady nie można było wyrzucać śmieci RTV w przestrzeń kosmiczną.

Pilotti określił gwiezdne współrzędne źródła. Nie pytając o zgodę przodownika wysterował statek interfejsem haptycznym. W sufitowych przeziernikach zobaczył żółtawy punkt — filował jak gwiazda. Wstrzymał ruch masy, by go nie zgubić.

Chciał podlecieć nawet bliżej, ale odcięto mu dostęp do tego manewru. Tylko dyskietka zawieszona u szyi dowódcy mogła wyłączyć prewentory KAD-u. W międzyczasie KAD wystartował analizę big data mającą ustalić naturę leju. Próbował na wiele sposobów, tak wiele że, jak się później okazało, potrzebował pięciu godzin, by przedstawić finalną interpretację. Obiekt szacował pod kątem kwantowym, reologicznym, klasyczno-grawitacyjnym czy matematycznym. Nie zabrakło algorytmu eksperymentu myślowego ze zmienną funkcją aktywacji wszystkich lamp elektronowych — a było ich 30 tysięcy, rozmieszczonych na powierzchni niemal 250 metrów kwadratowych pokładu grodziowego. Cybermyśli krążyły wokół pomysłu czasoprzestrzennej rany z potencjałem do tworzenia blastemy. Co gorsza personel i statek mogły jakimś niezbadanym siłom wszechświata posłużyć zaraz za materiał regeneracyjny. Prawdopodobieństwo przykrych wypadków było oczywiście niezerowe, a okoliczności wielozmienne. Niepełne dane wdrożyły konkretną procedurę, zakreśliły dopuszczalną pulę odludzkich inicjatyw. Właśnie dlatego Sharlie Pilotti nie podleciał bliżej i już po chwili wezwał dowódcę.

Przodownik jednostki Lungor de Molka był oziębłym praktykiem. Żadne rewelacje nie robiły na nim wrażenia, o ile nie zaczynały strzelać. Słuchając jednym, a wypuszczając drugim uchem informacje przekazywane mu przez ekipę sterowni, skupił wzrok na kolisku. Nagle powiedział:

— Czy to są… głowy?

— A jednak! — Sharlie Pilotti wytężał wzrok. — Inteligentna rasa, która opanowała manipulację czasoprzestrzeni!

* * *

Poznaniacy stali pochyleni nad otworem. Chcieli myśleć, że to koniec świata, ale takie i podobne hasła można rzucać właściwie w każdej sytuacji i jak pokazuje historia, nigdy nie są prawdziwe.

Obiekt z lanej stali przykrywał teraz większość globu Księżyca. Melchior musiał nabrać stuprocentowej pewności, że nie postradał zmysłów. Zapytał aktora, czy to rzeczywiście rakieta. Bzicki nie odpowiedział mu od razu. Zamrugał kilkukrotnie, nim otoczenie stało się wyraźne, a do niego dotarł sens zadanego pytania.

— Słucham?

— Czy to naprawdę rakieta?

— Nie, nie rakieta. To okręt stelarny zwany „Conan Socjalista”.

— Nie wygłupiaj się! — warknął Winsztal.

— Przepraszam?

— Nie miałbyś pojęcia, dlaczego rower jedzie, tym bardziej coś takiego.

— Wypraszam sobie! Ciąg następuje wskutek pracy rozdzielnic wysokich i niskich cząsteczek, które zasilają dwa kable ze stacji transformatorowej typu kowalencyjnego, zlokalizowanej w głównej sekcji technologicznej.

— Zrozumiałeś coś?

— Tylko tyle, że Bzicki nie powiedziałby czegoś takiego.

— Ale ja jestem Bzicki! Zendon Bzicki. I mówię to cały czas, jestem młodszym naprawcą.

— Kiedy on zdążył się znowu nawalić?

— Nie wiem. Robert, przegiąłeś!

— Robert…? Mój prapradziadek miał na imię Robert. Był wybitnym aktorem, laureatem Oscara, mężem Brigitte Bardot — wyrecytował z dumą.

— So? Is our cowpoke okay?

— Nie wiem, co z nim jest, ale na pewno nie okay.

— Yes, he is okay. Just give him a moment, please.

— Wcześniej akapitu nie mógł się nauczyć, teraz książki techniczne recytuje — złościł się Winsztal. — Wiem, jaki z ciebie typ, Bzicki. Długo nie wytrzymasz. Złamię cię.

— Czego panowie ode mnie chcą?

— Nie ty tu jesteś od zadawania pytań. Wymyśliłeś sobie grę, teraz w nią graj. Ile koni mechanicznych, hę?

— Dziękuję za gościnność, ale chyba czas na mnie.

— Nie wykręcaj się, będziesz gadał, dopóki zadławisz się tymi głupotami!

— Proszę mnie puścić!

— Gadaj, Bzicki!

— Proszę mnie… nie szarpać! Dobra! Powiem! Powiem! Na pierścienie Saturna, człowieku… Wspominałem już: okręt zasilają rozdzielnice, takie pierdolnięcie podliczysz co najwyżej wielorybami mechanicznymi. — Widząc mocno ściągnięte brwi reżyserów, przeszedł do rzeczy: — Szacując potencjał ciągu porównuje się maksymalną moc stacji transformatorowej z mocą, która może być rozwinięta w macierzy przekształcenia liniowego w rozruchowej sumie przekształceń cząstek. Kalibracja członów układu napędowego i kierunek akceleracji składają się na wektory optymalnej siły odrzutu i optymalnej prędkości rekombinacji cząstek, z nich natomiast wyznacza się iloczyn skalarny, który może być nazwany mocą sumaryczną. W celu arbitralnego wyznaczenia tej wielkości, trzeba precyzyjnie określić warunki, w jakich była obliczona. Tym samym należy rozróżniać moc sumaryczną w ruchu krótkoczasowym, zwanym niekiedy przełykowym, i długoczasowym, polegającym na przebyciu sporego dystansu. Od tego zależą parametry użyte do transpozycji cząstek wysokich i niskich w transformatorze ciągu, co bezustannie kontrolujemy na wykresach hodografów. Nie ma sensu wchodzić w szczegóły.

— A gdybyście latali bez tych bełkotliwych obliczeń?

— Kosmos jest na tyle pusty, że zgodnie z prawdopodobieństwem moglibyśmy przeciąć Drogę Mleczną 150 miliardów razy na chybił trafił bez uderzenia w cokolwiek. Czasem próbowaliśmy, to lepsze niż hazard.

Winsztal i Sokołowski głośno przełknęli ślinę, a później poszukali swoich błędnych, zbielałych twarzy.

* * *

Chwilami człowiek ma przeczucie, że coś wisi w powietrzu. Coś złego się wydarzy. Wstaje rano i wie, że dziś jest ten dzień.

Oczywiście Zendon Bzicki nie miał takiego przeczucia.

Z nikim się nie żegnał, bo i nie zakładał, że nie wróci.

Siedział w swojej kilkumetrowej dziupli, przez producenta nazywanej bezczelnie „kajutą ekonomiczną”. Ściany pokrywała boazeria. Na półce straszył rozpęknięty grzbiet kiepskiego kryminału. Rozkładana kanapa nie dawała żadnego poczucia ulgi czy ciepła, nie była niczym innym, jak narzędziem do mechanicznego wypoczynku. W rogu stała lampka ze zdobionym frędzlami abażurem, a na stoliczku telefon. Mucha opukiwała bulaj ślepy od pyłów lądowań.

Ekran pudłowatego monitora wypełniał przerywany, poznaczony opóźnieniami obraz żony i synka.

Żonka ostatnimi czasy rzadko się odzywała. Nie podobało jej się, że musi na okrągło siedzieć z dzieckiem. Niestety, będący w rozlotach Bzicki nie miał szans na żeglarsko-rodzicielską symultanę.

— Tatusiu, chcę sprzedawać lemoniadę przed domem!

— Już o tym rozmawialiśmy.

— Pan Irmacy obiecał, że pomoże mi zbudować kramik z desek!

— Synku, niestety nie możesz sprzedawać lemoniady. — Zendon, wsparty łokciami o stół, mówił ochrypniętym głosem, a serce mu pękało ze smutku.

— Ty sprzedawałeś, gdy byłeś w moim wieku.

— To były inne czasy… Teraz potrzebujesz badań kału, kasy fiskalnej, a do tego jesteś za młody na pełną zdolność do czynności prawnych. Dostaniesz mandat. Przegoni cię skarbówka. Na koniec wkroczy opieka społeczna i skieruje cię na leczenie traumy po wyzysku.

— Tatusiu… nic nie kumam.

— Po prostu mi zaufaj. Wtedy były inne czasy. Teraz są takie, że najlepiej nic nie robić. Udawaj, że cię nie ma, i nie przysparzaj mamusi problemów, dobrze?

Telefon za plecami Bzickiego zadzwonił. Posłał kilka całusów w stronę monitora i powiedział, że niedługo się zobaczą.

Doskoczył do stolika, podniósł słuchawkę. Na drugim końcu przewodu telefonicznego usłyszał cierpki głos dyspozytora przodowniczego, Otaua Azumbry.

— Zbliżamy się do Ziemi. Przygotujcie wszystkie sekcje technologiczne do inspekcji Wojskowego Urzędu Kontroli Okołoziemskiej. Pamiętajcie, że za wzorowe utrzymanie jednostki są premie. Do roboty!

Trzasnęła odkładana słuchawka i zapanowała cisza.

Bzicki zamarł z gamoniowatym, lecz tak naprawdę pełnym boleści uśmieszkiem. Nawet gdyby mu przyszła do głowy dowcipna i zgrabna riposta, nie miałby kiedy jej użyć. Dzwoni taki, po czym ani dzień dobry, ani do widzenia. Idź, zrób, aha, i pamiętaj, że jesteś nikim.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.