E-book
23.63
drukowana A5
59.58
Dzikie Historie: Norwegia

Bezpłatny fragment - Dzikie Historie: Norwegia


4
Objętość:
304 str.
ISBN:
978-83-8384-713-9
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 59.58

Tobie…

WSTĘP

Pewien znajomy poprosił mnie, bym w kilku zdaniach opisał Norwegię.


Przypomniałem sobie Bakklandet — dzielnicę, w której lata temu mieszkała biedna klasa robotnicza pracująca w porcie, a dziś jedno z najdroższych miejsc w Trondheim.

Aby dostać się tu od strony więzienia, niedaleko którego mieszkałem, należy zejść niemożliwą stromizną, po której jeżdżą samochody.

Po zejściu na wybrukowaną kamienną kostką ulicę siadam na kamiennej ławce i obserwuję ten nowy dla mnie świat. Patrzę na skromną, drewnianą zabudowę po obu stronach drogi.

W tle słychać szum rzeki Nidelvy, po której pływają motorówki, a na skalistym brzegu jakiś młody blondyn właśnie ściąga gacie i nagi wskakuje w obcisłe spodenki. Nie spiesząc się wsiada do czerwonego kajaka i wiosłuje w stronę fiordu. Nie zwraca uwagi na biesiadujących obok bywalców lokalnych restauracji, którzy odwdzięczają mu się tym samym.

Na wodzie lekko buja się zacumowana do drewnianej platformy zalana wodą łódka.

Jest połowa kwietnia i natura dopiero budzi się do życia. Trzeba poczekać jeszcze miesiąc, by przyroda eksplodowała wszelkimi odcieniami zieleni.

Piękna pogoda i ogrom restauracji oraz rustykalnych galerii sztuki — zrozumiałej i tej niezrozumiałej nawet dla jej właścicieli — jak również księgarnie pod chmurką sprawiają, że to miejsce tętni życiem.

Mniej więcej w połowie dzielnicy znajduje się most Gamle Bybro zwany również Mostem Do Szczęścia. Tuż za nim znajduje się imponująca Katedra Nidaros ze swoją prostą, lecz przyjemną dla oka bryłą.

Przy wejściu na most po jego lewej stronie, na rogu jednego z typowo norweskich chatek znajduje się sklep. Równocześnie wpływają i wypływają z niego ludzkie masy zaopatrzone w nieodłączną grillpølse w jednej dłoni i colą w drugiej.

Choć słonko świeci, czuć chłód. To dlatego większość ludzi ubrana jest w sportowe, wodo- i wiatroodporne ubrania, jednak chłopak czytający na drewnianej skrzyni książkę, chyba o tym nie wie. Ubrany w krótkie szorty i przewiewną koszulkę z krótkim rękawem przewraca stronę za stroną.

Wokół rozlega się śpiewny, cudowny norweski świergot i płynące zewsząd uśmiechnięte hei.

Uwagę zwraca rozmowa dwóch mężczyzn. Ale jaka to jest rozmowa! Młody, może dwudziestoletni chłopak siedzi na ławce i ma zaplecione na piersiach ręce. Starzec, być może siedemdziesięcioletni stoi przed nim i drapie się po łysej głowie. Rozmawiają dosyć długo.

Posiedzę tu jeszcze chwilę. Popatrzę. Ponapawam się nowym światem. Już ją kocham, tę Norwegię.

Ten zbiór dzikich historii z kilku lat spędzonych w Norwegii jest zapisem moich obserwacji dotyczących tego kraju i jego obywateli. Mogą zdarzyć się pewne odchylenia od oficjalnych danych statystycznych, może niektórych historycznych, ale też nie zapisałem tej pogadanki jako publikacji naukowej.

Zapisuję, by zachować je głównie we własnej pamięci. Dzieląc się nimi z Tobą, muszę zastrzec parę rzeczy. Nie lubię posługiwania się absolutami. W ten sposób w krótkim czasie krzywdzimy i ludzi, i czasy. Tak naprawdę wszystko zależy od kontekstu, a najlepszym przykładem jest tu lektura Nędzników Victora Hugo.

Tak samo jest w przypadku Norwegii. Możesz nauczyć się na pamięć skandynawskich zwyczajów, lecz nadejdzie moment, w którym zmierzysz się z rzeczywistością i tylko od twojej otwartości zależy, jak rozwinie się zdarzenie, w jakim weźmiesz udział. Możesz czytać o danym miejscu, obejrzeć na jego temat program telewizyjny, a nawet wyjechać tam na wycieczkę, ale umówmy się — nic nie wiesz na ten temat. Nie wiesz, bo i skąd?

Jedziesz na wycieczkę i chcesz widzieć oraz przeżyć to, za co zapłaciłeś. W końcu wypielęgnowałeś w sobie określony obraz, a wizyta na miejscu ma po prostu ten obraz potwierdzić. Ewentualne odchylenia od wyobrażeń możesz zrzucić na karb szoku kulturowego lub uroku miejsca.

Nie jest to również podręcznik, z którego dowiesz się: jak uzyskać zasiłek macierzyński, dodatek mieszkaniowy, zdobyć kartę podatkową, jak zarejestrować się w Urzędzie Pracy i Dobrobytu czy zdobyć poświadczenie pobytu w Norwegii. Od tego masz specjalistyczne podręczniki oraz internet.

Dopiero kiedy zamieszkałem wśród nich, gdy zacząłem pracować z nimi, udało mi się ich poznać, ale nie od razu i nie do końca. Norwegowie są nieufni, mimo iż sprawiają odwrotne wrażenie.

Norwegia to kraj kontrastów. To miejsce, w którym w ciągu dnia doświadczysz czterech pór roku. To ludzie, którzy choć mają problem, aby otworzyć się na ciebie, pomogą ci bez wahania. Ale nie chcą mieć z tobą zbyt wiele wspólnego.

To, co mówię może wydawać się absurdem, ale im bardziej będziesz zgłębiać te opowieści, tym lepiej nabierzesz pewnego wyobrażenia o Norwegii, Norwegach i… Polakach.

Czymś innym jest Norwegia w teorii, a czymś innym w praktyce. Wyobraź sobie teraz samochód na giełdzie samochodowej; patrzysz i widzisz piękną, błyszczącą karoserię, jednym zdaniem auto, które na pierwszy rzut oka trafiła prosto z taśmy produkcyjnej. I dopiero gdy przyjrzysz się albo ktoś zwróci ci uwagę, dotrze do ciebie, że pod tym zbyt błyszczącym lakierem chowa się skorodowana karoseria wypełniona pianką montażową, pokryta szpachlą i najtańszym lakierem.

Norwegia to również z trudem ukrywana pogarda wobec cudzoziemców, a była premier Erna Solberg powiedziała w rozmowie z gazetą „Nettavisen”, że w Norwegii istnieje strukturalny rasizm:

Jeśli zwrot ten oznacza, że jest w kraju system, nawet stworzony w sposób niezamierzony, który sprawia, że ludzie czują, iż są pozbawieni równych szans ponieważ mają inny kolor skóry, pochodzenie etniczne, religię lub inne nazwisko — to tak, taką sytuację znajdujemy w naszym społeczeństwie. To też kwestia zadania sobie pytania o to, jakie uprzedzenia wszyscy mamy w sobie — uprzedzenia, których nawet sami nie jesteśmy świadomi.

Moje doświadczenia z tymi ludźmi są pełne sprzeczności.


Mimo wszystkich głupot, wykluczających się przepisów, niekompetencji urzędników oraz utrudnień wobec obcokrajowców nie widzę lepszego miejsca do życia.

Państwo nie wtrąca się w życie, choć Polacy nie bez powodu mówią, że Norwegia to państwo opresyjne i reguluje niemal wszystko. Może dlatego, że praktycznie każda dziedzina życia jest określona przepisami.

Uważam się za spostrzegawczego, lecz musiało minąć trochę czasu nim zauważyłem, że Norwegowie żyją z sobą, ale obok siebie. Wystarczy podejść do przystanku autobusowego i zaobserwować milczących, unikających kontaktu z sobą ludzi.

Z drugiej strony są strasznymi gadułami, ale są to rozmowy o niczym. Taka wata słowna, która ma zakończyć niepotrzebnie zadzierzgnięty dialog. To dziwne w kraju, w którym od dzieciństwa ludzie uczeni są zespołowości.

Nieważne czy jesteś Norwegiem, Polakiem, Somalijczykiem, Syryjczykiem (choć niemiecki fizjoterapeuta Robert ma na ten temat odmienne zdanie), państwo wspiera rozwój, pomaga tobie i twojej rodzinie.

Norwegia taka jest — rasistowska, niekonsekwentna, dziwaczna, biurokratyczna, droga, depresyjna, wkurwiająca, zacofana, naftowa z jednej strony oraz przyjazna, nowoczesna, współczująca, socjalna, ekologiczna i piękna mimo brzydoty swoich miast z drugiej.


To moja Norwegia. Oswojona.

DALEKO I BLISKO

Zazdroszczę Norwegom. Nie są rozgarnięci, świata poza telefonem nie widzą, jadą ksenofobią na kilometr, żują truciznę, chleją na umór, polują na wieloryby, na wigilię żrą rozpuszczoną w rozpuszczalniku suszoną rybę i ryćkają się z kim popadnie.

A jednocześnie żyją w blasku legendy o wikingach, zimnej północy, zorzy polarnej, surowym życiu oraz funkcjonowaniu zgodnemu z wewnętrznym „ja”.

Nie interesuje ich świat, chyba że świat zainteresuje się nimi. Uważają za gruby nietakt, gdy usłyszą, że to Krzysztof Kolumb odkrył Amerykę, a przecież wg nich prawda jest zupełnie inna!

W końcu to „ich” Leif Eriksson pięćset lat wcześniej przepłynął Atlantyk i dopłynął do Nowej Ziemi!

My za mniej więcej takie same cechy obrywamy kamieniem: nacjonalizmu, ksenofobii, egocentryzmu i głupoty. No ale my nie mamy gazu. Nawet ropy. Nie mamy mądrych polityków. W sumie to oni też, ale jakoś tak to sobie poukładali, że politycy służą ludziom.

Norwegowie nie lubią niewygodnych tematów podważających ich pielęgnowany wizerunek, w myśl którego ich ojczyzna jest najbardziej przyjaznym do życia krajem na świecie.

Dlatego też unikają rozmów o swoich problemach, a niewygodne sprawy pomijają milczeniem. O ile z chęcią sprowadzają naszą katastrofę smoleńską do kwestii ilości wypitej przez pilotów wódki, o tyle nie są już skorzy do żartów z Breivika, który zamordował siedemdziesięciu siedmiu rodaków. Unikają również żartów na temat trwających od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego czwartego roku gwałtów na dzieciach mających miejsce w miejscowości Tysfjord.

Myślę, że norweskie władze zbyt szybko chcą stworzyć nowoczesne społeczeństwo bez uwzględnienia dotychczasowego modelu tożsamości opartej na swego rodzaju odrębności. Pamiętajmy, że norweskie społeczeństwo żyło odizolowane od reszty świata, pogrążone w biedzie, przemocy domowej, alkoholizmie, a przy tym wszystkim starające się za wszelką cenę pielęgnować chrześcijański model życia. Zwrot „za wszelką cenę” jest tu istotny.

Co innego hodowanie nowoczesnego społeczeństwa, jak sobie wymyśliły władze, a co innego wyrośli w określonej tradycji i systemie społecznym ludzie potrzebujący czasu, by dojrzeć do zmian.

Norwegowie zawsze żyli z boku i nie bez powodu trzymają się poza Unią Europejską, a ich autorskie standardy nie bez powodu nie wytrzymują porównania z normami właściwymi dla innych krajów.

Na tej odrębności — a nawet demonstrowanej z dumą zaściankowości — ten kraj morderców egzotycznych zwierząt i wielorybów oparł swoją tożsamość narodową dopiero po drugiej wojnie światowej.

Lubię historie, w których docieram do „strefy zero”, do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło. W odległej przeszłości znajduję przyczynę współczesnych zachowań, w których nawet milczenie na niewygodne tematy staje się zrozumiałe.

UCZ SIĘ NORWEGA

Nie ma jednego klucza pozwalającego ogarnąć ten kraj i jego ludzi. Podobnie jak nie ma jednego standardu określającego nas, Niemców czy Amerykanów.

Poczynając to zastrzeżenie, zgadzam się, że są to cechy właściwe tylko dla danej grupy, jednak na przestrzeni lat i pod wpływem różnych czynników, na przykład: migracji wewnątrz kraju, napływu obcokrajowców, zachowań ukształtowanych przez media oraz podróże, powstaje nowy wzorzec zachowania.

Zróżnicowany, niepasujący do oczekiwań i wizerunku. Coraz bardziej indywidualny i… norweski.

Te pozytywne dziwactwa połączone z kształtowaną na przestrzeni setek lat kulturą tworzą coś, co zobaczymy tylko tutaj. Mało tego, przyjmiemy to jako stan naturalny dla przeciętnego Norwega i właściwy tylko dla niego.

Kiedy będziesz rozmawiać z tubylcem, nie zdziw się wydawanym przez niego dźwiękiem zapowietrzającego się człowieka. Takie „A!” na gwałtownym wdechu, jakby cierpiał na astmę. Nie przejmuj się, nie bój, nie uciekaj. Jest to normalna reakcja, która ma wykazać zainteresowanie twoją historią. Najzabawniejsze jest to, że śmiejąc się z tego nawyku, sam go nabierasz.

Nieodłącznym elementem skandynawskiej, a więc i norweskiej kultury, jest hygge. Wystarczy, że zacznie się jesień, a Norwegię opanowuje świeczkowe szaleństwo. Różne kształty, zapachy i kolory. Atmosfera robi się przytulna, kobiety żeńskie i męskie jak szalone pieką ciasta i chleby, opróżniając kolejne butelki wina.

W tym miejscu należy ci się wyjaśnienie dotyczące określenia „kobiety żeńskie i męskie”, ale odnosi się to praktycznie do każdej absurdalnej sytuacji, jaka ma miejsce w tym kraju. Wolność i nakaz poszanowania indywidualnego wyboru stał się norweskim absurdem, z którym nie dyskutuje się, bo, po co wchodzić w spory. Po prostu przytakujesz i idziesz dalej. Nawet wtedy, gdy Jon ogłosi, że od poniedziałku do środy jest kobietą i należy to uszanować. Teraz rozumiesz?

Skąpstwo Norwegów staje się już legendarne. Ci posiadacze małych mieszkań za miliony koron, zapożyczają się tylko po to, by wyjechać na drogi coraz nowszym modelem Tesli, jednocześnie potrafią przejechać dwieście kilometrów do Szwecji tylko po to, by kupić piwko tańsze o parę koron.

Zadziwiające są ich obyczaje kulinarne. Mają świetne ziemniaki, pyszne mięso z łosia, dorsz z patelni to niebo w gębie, a jagody i grzyby są niesamowite. Tylko co z tego, skoro wolą zażerać się pizzą Grandiosa, a w piątki wpychają w siebie: fasolę, kukurydzę, mielone mięso, upychają to w jakieś dziwne placuszki, polewają breją i nazywają tacos.

Norwegowie strasznie narzekają, w czym bardzo nas przypominają: że złe drogi, że ceny wysokie, że cudzoziemcy, że łosoś nie ten co kiedyś, że pieniądze z ropy są źle wydawane… Jednak jeśli ty — cudzoziemiec — nieśmiało skrytykujesz krainę wiecznej szczęśliwości, będą oburzeni, że nie smakuje ci lutefisk, że rzygasz po fiskekake, a po ich drogach nie da się jeździć.

Większość lekarzy uważa, że wszystko możesz wyleczyć kombinacją trzech leków: ćwiczeniami fizycznymi, żarciem paracetamolu i zażywaniem tranu. A jeśli umierasz z bólu? No cóż, to część naszego istnienia, musisz nauczyć się z tym żyć, usłyszysz. A potem i tak kończy się podawaniem opioidów.

Znacie powiedzenie „wyszedł po angielsku”? Coraz częściej można mówić: „wyjść po norwesku”. Siedzisz z norweskimi kumplami w knajpie, którzy nagle tajemniczo znikają. A oni po prostu poszli sobie do domu czy do innej knajpy, z której mogą się równie widowiskowo ulotnić.

Nie zapomnę chwili, gdy pierwszy raz zatankowałem w Trondheim swoje auto. Nalewałem je do pełna, po czym wszedłem do środka i zobaczyłem… TO. Opowiem o tym czymś w dalszej części, zatem cierpliwości, bo historia snusa, a tym jest właśnie brązowe TO, wymaga szerszego omówienia.

Czy wiedzieliście, że Norwegowie wymyślili farbę w sprayu, spinacz do papieru, slicer do sera, a sushi z łososia w japońskiej kuchni to właściwie ich robota? Z kolei bez norweskiego dorsza nie istniałoby portugalskie bacalao?

Zawsze kiedy byłem na zakupach w Ikei, zastanawiałem się skąd biorą się dziwaczne nazwy mebli. Jednak teraz wszystko ma swój sens. Sofy czy półki na książki biorą swoje nazwy ze szwedzkich miejsc; łóżka, garderoby i meble w przedpokojach noszą swe nazwy na cześć miejsc w Norwegii; z kolei nazwy dywanów mają swój rodowód w Danii. I na koniec Finlandia, z której wywodzą się nazwy stołów w jadalniach oraz krzeseł.

Z zazdrością patrzyłem na rozmawiających obcych sobie ludzi. Witających się z sobą kilka razy dziennie, a i tak im mało. Mieszkańcy, niezależenie od wieku, zawodu i pozycji społecznej zwracają się do siebie po imieniu i jest to naturalne.

Nie zdziw się, gdy podczas wizyty w urzędzie usłyszysz następującą rozmowę petenta z urzędnikiem: „Siema, co słychać koleś?” A koleś, znaczy urzędnik: „No bomba ziom, jak po weekendzie?”. „Fantastycznie, gdyż spędziłem upojną noc z twoją żoną ha, ha, ha”. „O widzisz, a jak wróciłem od twojej matki, zastanawiałem się, dlaczego taka zmęczona ha, ha, ha, ha”. I zaczyna się rozmowa o wszystkim i o niczym, a ty zastanawiasz się, co się tu właśnie stało?

Słyszeliście zapewne o żyjących na arktycznej północy Samach, którzy mają monopol na wypasanie reniferów i są kimś w rodzaju Indian w USA. Indianie mają kasyna, a Samowie bydło, które jest kastrowane bardzo praktyczną metodą; wyspecjalizowany Sam odgryza samcom nabiał.

Mało kto wie, że jedną z atrakcji turystycznych w Norwegii jest miejsce nazywające się Trollpikken, czyli Kutasem Trolla. Mieści się niespełna sto kilometrów od Stavanger, w pobliżu miejscowości Eigersund. Zatem jeśli planujecie odwiedzić nieodległe Preikestolen, nie zapomnijcie też o tej atrakcji.

Zresztą jej historia to również opowieść o ludziach. Wkrótce po tym, jak władze Eigersund ogłosiły nową atrakcję turystyczną, ktoś spektakularnie zniszczył kutasinę. Jak wykazało dochodzenie, sprawcy użyli maszyny wiertniczej i długich wierteł, dzięki którym wystająca część skały odpadła.

Niezrażone władze zrekonstruowały członka, który dziś wygląda jak nowy. Niemniej to ciekawa sytuacja, która pokazuje, że ci nowocześni Norwegowie jednak są podzieleni i protestują przeciw wykorzystaniu rubasznej seksualności w promocji ich regionu.

Kutas Trolla był również elementem w kampanii wyborczej. Podczas jej trwania jedna z kandydatek, pani Tajik, siadła dumnie na skalnym dyszlu i w ten sposób rozpoczęła debatę na temat tradycyjnych norweskich wartości.

ZAWSZE SĄ JAKIEŚ POCZĄTKI

Moja Norwegia rozpoczęła się jeszcze w Polsce, gdy zobaczyłem w internecie ogłoszenie o pracę. Największa norweska agencja pracy, którą od teraz będziemy dla niepoznaki nazywać… Agencją, zamieściła ogłoszenie, iż poszukuje zbrojarza, który zazbroi Bergen i okolice.

Zbrojarzem byłem, bo musiałem parę ładnych lat wcześniej, a był to w Polsce beznadziejny czas. Nie było płacy minimalnej, bezrobocie hulało, a warunki socjalne uważano za wymysł komuny. Brało się pracę, jaka była i za wykonanie której w ogóle płacili.

„Piękne” to były czasy i nie zapomnę ich nigdy. Nigdy wcześniej nie zniszczyłem tylu własnych ubrań, bo pracodawcy wymagali ich jako stroje robocze. W życiu nie wypiłem tylu alkoholowych wynalazków przed pracą, w jej trakcie i po jej zakończeniu.

Nalewało się takiej berbeluchy do dolnej krawędzi ucha kubka, szybko wypijało, krzywiło z obrzydzeniem i piło aż oko suche dno kubka ujrzało.

Zdarzało się, że Kopytek podawał na zagrychę gorzką czekoladę, bo legenda ludowa głosiła, że jeśli po wódce skonsumujesz to dobrodziejstwo, woń alkoholu ulotni się i ewentualny nalot ze strony pracodawcy skończy się niepowodzeniem.

Była wiosna, wnętrze baraku cuchnęło wszystkim: brudem, potem, alkoholem, wczorajszą kolacją i… nastał poranek poprzedzający pracę. Dzień rozpoczął się jak zwykle — trunkiem lanym do dolnej krawędzi ucha. Chlup! Grzdyknij, beknij, odkrztuś. Powtórz.

Dwie gorzkie czekolady później otworzyły się drzwi wszyscy zmrużyli oczy i w milczeniu ssali tafelki czekolady. Do wnętrza wtargnęło światło słoneczne i podmuch rześkiego powietrza.

Kopytek mrugnął porozumiewawczo okiem dumny z siebie, że zapobiegł ewentualnej wpadce.

— Panowie, czuję alkohol — rzekł szef. Nawet nie był oburzony, bo spodziewał się tego widoku. Może dlatego kiepsko płacił, bo pozwalał pracownikom pić.

Powiódł po nas wzrokiem i ocenił dzisiejsze straty osobowe.

— Prosiaczek — zwrócił się do Krzysia, który jako jedyny zażerał się jedzonym łyżeczką gulaszem angielskim z puszki — skończ zażerać się tym gulaszem angielskim z puszki, przebierz się…

— Ale ja jestem przebrany — odparł z pełną gębą Krzysio.

— Przebierz się w prywatne ciuchy…

— No właśnie w nich jestem!

— …i idź do domu.

Prosiaczek miał pecha. Czy pił czy nie, wyglądał tak samo. Faktycznie dziś nic nie wypił.

— Teraz to się napiję — zakończył.

— A reszta do roboty! — zawyrokował szef, po czym sam sobie nalał do dolnej krawędzi ucha.

Pamiętacie filmy o średniowieczu? Brud, smród, strumyk, do którego baby wylewały odpadki, dzieci taplały się radośnie, ktoś tam szczał, a na samym końcu jeszcze ktoś inny pił to, co spłynęło. Raz na jakiś czas przyjechał do włości zachodni kupiec, który z przejęciem opowiadał wieści z krańca świata.

Rozumiecie, baba z brodą, cuda i dziwy, bogactwo osiągnięte na hurtowej sprzedaży zdechłych szczurów… Słuchałeś więc o miejscach, w których szedłeś do pracy i zarabiałeś za to, że stawiłeś się w robocie.

Wielu cieśli, zbrojarzy, operatorów dźwigów opowiadało o pracy na eksporcie, jak nazywali pracę w innych krajach. Słuchaliśmy historii o wydarzeniach, które się wydarzyły i tych, które nie miały miejsca. Zresztą nasz szef spędził za granicą wiele lat, a po powrocie założył firmę i zatrudnił w nich w większości swoich kumpli, z którymi biegał po pijaku na niemieckich budowach.

Aż pojawił się Antoni. Ale to już w innej firmie. Też polaczkowej, bo innych w Polsce wtedy nie było. Były to czasy januszexów, gdzie socjal był słowem zakazanym, a umowa o pracę była czymś, o czym się tylko słyszało, a szef opowiadał, jak to lada dzień przekształci swoją jednoosobową firmę, której majątek zmieściłby się w bagażniku, w spółkę akcyjną, która najdalej za pół roku przejmie budowlanych gigantów.

Dlaczego wspomniana firma była januszexem? Chyba z definicji, bo taka była wtedy cała branża. Gdyby istniał w Polsce jakiś cech, który określałby warunki pracy i zasad działania polskich firm budowlanych, to zapewne pierwszą i ostatnią zasadą działania byłoby; chujowo, ale bojowo.

Przyznam jednak, że była to szkoła życia i zawodu. Tu nie było wyjścia, trzeba było nauczyć się dobrze wiązać drutem wiązałkowym, bo od tego dosłownie zależało twoje życie. Po prostu wchodziłeś na deski, które ustawiałeś na tym, co zawiązałeś. Chyba nie muszę mówić, co się działo, gdy wiązanie nie działało.

Gdzie zabezpieczenia, spytasz? Zaraz, czy przed chwilą nie wspomniałem o standardach branży budowlanej?

I wtedy pojawił się Antoni. Wysoki, spokojny, w naprawdę fajnym ubraniu roboczym. Fajnym, bo własnym.

Ten chłop był dla mnie jak objawienie. Alkohol przestał smakować, a najlepszą strawą były dla mnie opowieści Antoniego o Norwegii: socjal, ciepły posiłek, dobre pieniądze, częste przerwy, julebordy, o które wstydziłem się spytać, bo nie chciałem wyjść na prostaka.

Historii o pieczonej łapie niedźwiedzia podawanej na jednym ze wspomnianych julebordów słuchałem jak prawd objawionych jakiegoś hinduskiego stoika, i nie przyszło mi do głowy, że ten niedźwiedź musiałby mieć kilkanaście łap, by wykarmić kilkudziesięciu robotników, bo tylu było na budowie zbrojonej przez Antoniego.

W sumie lata później mi też nikt nie chciał uwierzyć, że jadłem: serce renifera, polędwicę z łosia, barani łeb, rozpuszczoną w ługu rybę, pieczonego głuszca czy stek z wieloryba, że o wykrzywiającym gębę jeszcze przed zjedzeniem sztokfiszem nie wspomnę.

Smartfony nie były popularne, jeśli w ogóle były, a internet był dostępny jedynie w kafejkach internetowych — były to wynajęte salki, w których naprędce sklecone ze wszystkiego komputery podłączało się do sieci, a właściciele tych przybytków zarabiali na wynajmie sprzętu na określony czas.

Wchodziłeś do kafejki, płaciłeś za godzinę i siedziałeś obok małolata, który oliwił sworzeń podczas oglądania seansów porno. Moim porno było maniakalnie wpisywane w wyszukiwarkę, chyba Yahoo wtedy rządziło, hasła „praca w Norwegii”. Oczywiście na nagranej wcześniej płytce CD znajdowało się moje niezgrabnie sklecone CV.

Możesz nie wiedzieć, bo i skąd, że zanim wziąłem się za budowlankę, byłem finalistą polskiej edycji międzynarodowego konkursu scenariuszowego, a mój scenariusz znalazł się w czołowej dwunastce. Napisałem też scenariusz o walkach z UPA i akcji „Wisła”, w międzyczasie pisałem coś dla jednego z portali filmowych, a w rodzinnym mieście odpaliłem nieformalną grupę twórców oraz pismo ich publikujące. Cztery lata z rzędu byłem nominowany do tytułu Lubinianina Roku.

Oprócz tego dla Wujka Czarka C. wymyśliłem oprawę premiery jednego z jego filmów opartego na prozie Witkacego.

Niby fajnie to wygląda, ale wiesz — żyjemy w Polsce, kraju bezinteresownej zawiści, gdzie profilaktycznie dojadą ciebie, byś na przyszłość nie mógł realizować projektów w dziedzinie, którą kochasz. W efekcie podcinasz sobie skrzydła i zaczynasz pracować w branży, której nie lubisz, ale nie masz wyjścia.

I tak stało się też ze mną. Gardziłem sobą, bo porzuciłem to, co lubiłem. Czas mijał, kolejne budowy i rodzaje alkoholi gościły w moim życiu. Zastój i poczucie przegranego życia stawały się codziennością.

Na szczęście w mojej wewnętrznej Narnii zagościł Antoni i jego norweskie przygody oraz kafejka internetowa.

Nie pamiętam, ile „cefałek” musiałem wysłać, ale było ich wiele. Na pewno tygodnie ułożyły się w całe miesiące, zanim zadzwonił do mnie telefon. Nieznany numer sprawił, że z drżeniem kciuka odebrałem połączenie.

— Dzień dobry, tu pani jakaś tam, dzwonię z firmy Agencja, czy rozmawiam z panem Przemysławem?

— Tak, oczywiście. — Ledwie maskowałem radość.

— Mam właśnie przed sobą pańskie CV, które przyznam, jest takie i owakie. — Miała zapewne na myśli to, że zbrojarz ma za sobą nie tylko przeszłość scenariuszową, ale również pocztową, bo i listonoszem byłem, a co!

— Tak, tak — odparłem przejęty, mlaskając w duchu.

— Czy możemy zamienić parę słów po angielsku?

Jasne, uczyłem się angielskiego i byłem raczej pewny swoich umiejętności, ale rozumiecie — to była rozmowa o pracę w raju z opowieści Antoniego w fajnym kombinezonie roboczym, co będzie, jak się zapowietrzę?

Zakląłem w myślach po francusku, nie znając tego języka, mimo iż uczyłem się go cztery lata.

— Of course — rzuciłem odruchowo.

Lekko nie było, aż pani taka i owaka rzekła:

— Chciałabym zaprosić pana do Warszawy, gdzie znajduje się nasza firma.

— Oh, yes, of course — rzuciłem bezmyślnie.

— Prosiłabym, żeby zabrał pan wszelkie dokumenty, które przydadzą się do rekrutacji, w tym proszę o przygotowanie numerów telefonu do osób, które mogłyby posłużyć jako rekomendacje.

Co? Spytałem w myślach, a ona chyba to usłyszała, odpowiadając:

— Proszę się nie martwić, system rekomendacji jest standardem w Norwegii. Także prosiłabym o przygotowanie tegoż?

Czegóż?

— Zanim się rozstaniemy… zanim się rozstaniemy, proponuję spotkanie w przyszłą środę. Adres i godzinę podam panu w mailu.

— Jasne, nie ma problemu. — W tym momencie zdałem sobie sprawę z tego, że nie tylko przeszedłem pierwszy etap rekrutacji, ale nie mam po co wracać do pracy i do Antoniego w fajnym kombinezonie, bo przecież środa to już za parę dni, a dziś jest piątek po południu!

— Doskonale, panie Przemysławie. Zatem wysyłam informacje dotyczące spotkania oraz informator o pracy. Czy ma pan do mnie jeszcze pytanie?

— Nie, dziękuję serdecznie.

Rozłączyłem się. A zatem najgorsze przede mną.

Dziś wyjazd do Norwegii jest prosty. Wchodzisz na fejsbukową grupę poświęconą pracy w NO, piszesz priva, opowiadasz rekruterowi bajki, który również opowiada ci bajki i bukujesz bilet. Kiedyś trzeba było jechać nocnym pociągiem do stolicy, żeby znaleźć biurowiec, bo nikt wtedy nie myślał o Mapach Google, i w ogóle mało kto słyszał o Google. Potem, jak już znalazłeś ten biurowiec, trzeba było znaleźć odpowiednie piętro i salkę.

Siedziało w niej już kilku mężczyzn, jak się wkrótce okazało, elektryków. Początkowo myślałem, że to grupa znajomych, jednak tacy oni znajomi dla siebie, jak ja dla ich. Poznali się w tym pomieszczeniu, a prym wiódł przeszło pięćdziesięcioletni oblech, który z jakiegoś powodu przekonany był o swojej wyjątkowości. Znacie ten typ określany mianem wuja z wesela, który jak popije, staje się wzorem wszelkich cnót, erudytą, doradcą? Takim, którego po trzech minutach macie ochotę uspokoić siekierą? To był właśnie ten typ.

Spotkanie było połączone z czymś na wzór szkolenia. Było tak istotne, że nic nie pamiętam. Kiedy ogłoszono przerwę, miła pani, która stała się obiektem niesmacznych żartów wujasa, rzekła:

— Panowie, zanim udacie się na przerwę, prosiłabym o pozostawienie dokumentów, które skserujemy, a następnie każdego z panów poprosimy osobno na rozmowę dotyczącą wyjazdu.

Oczywiście wujas podniósł się z krzesła i drobiąc kroczkami oraz wyginając obłe cielsko na wszystkie strony, podszedł do pani, oblizał usta, mrugając okiem i uśmiechnął się lubieżnie. Tu chyba nastąpiło zmęczenie materiału, gdyż pani odrzekła:

— Panu już uprzejmie dziękuję.

Wujas zastygł w uśmiechu, ale nie w takim, o który mu chodziło. Chyba właśnie zdał sobie sprawę, że został uspokojony siekierą. Oblizał się i wyszedł bez słowa.

Rozmowa, którą przeprowadzono ze mną była w zasadzie kopią telefonicznej rozmowy tyle, że odbyła się w języku angielskim plus dokumenty. Miałem mieszane uczucia. Nikt nie udzielił mi konkretnych informacji dotyczących miejsca pracy, jej warunków, nie było żadnego szkolenia związanego z norweską branżą budowlaną.

Rozmówczyni uśmiechnęła się do mnie i powiedziała:

— Panie Przemysławie, w piątek, a najpóźniej w poniedziałek zadzwoni do pana nasz pracownik z ośrodka we Flaszarach.

Uniosłem głowę i wydawało mi się, że podniosłem brew. Prawdę powiedziawszy nie umiem tego robić, więc jak mogłem ją podnieść?

— Flaszary to nasz ośrodek szkoleniowy. Odbędzie się tam tygodniowe szkolenie, podczas którego dowie się pan wszystkiego o miejscu pracy, podpiszemy wstępną umowę i skierowanie do pracy w Norwegii, dokonamy wszelkich formalności związanych z procedurami.

W odpowiedzi zrobiłem dziubek i rzekłem najbardziej obojętnie, jak tylko mogłem:

— Oczywiście.

— Do zobaczenia. — Uśmiechnęła się i brodą wskazała drzwi.

— No — odrzekłem. I wróciłem do domu.

Tydzień później wysiadłem z busa firmy „Szwagropol”, który kursował co pół godziny z Krakowa do Zakopanego. Flaszary znajdowały się mniej więcej w połowie drogi, a kierowca zatrzymywał auto tylko jeśli pasażer zażyczy sobie tego. Dalsza droga do ośrodka była bardzo prosta, ale już jej nie pamiętam, było już ciemno i zimno. W sumie połowa listopada, więc było cholernie brzydko. Pamiętam tylko wąską drogę i zabudowę rodem z baśni fantazy, a zatem było przyjemnie.

Och, kogo tam nie było! Był kierownik ośrodka, który został wydalony z Norwegii bez prawa powrotu, był Darek, który — jak twierdził — wyruchał wszystko, co mu nie uciekło podczas dwuletniego kontraktu w Islandii, a że kraj niezbyt ludny, to nawet foki zaczęły się powoli kończyć.

Był też Gullrot, który miał szesnaście busów i hurtownię pasztetów w puszkach, ale z jakichś powodów chciał zacząć od nowa. Był i Mariusz, piękny i wysoki Mariusz, który miał tak wielką potrzebę błyszczenia, że już w pierwszym dniu pobytu błyszczał otrzymanym w prezencie siniakiem pod okiem. Z tego też powodu nadaliśmy mu pseudonim „Sunshine”.

Ośrodek we Flaszarach był jak mały Hogwart dla szaleńców na przepustce. Każdy miły, ale wiedziałeś, że wystarczy iskra, by coś wybuchło. W sumie miało się wrażenie, że tak, jak łatwo się tu weszło, tak wyjść stąd dać się nie da. Smutny nasz los.

Oprócz cowieczornego pijaństwa program szkolenia obejmował zajęcia z kultury norweskiej, zwyczajów panujących na budowach, jak również szkolenia z pierwszej pomocy, podstawowych norweskich zwrotów przydatnych w miejscu pracy. Na szczęście tydzień minął szybko, zrobiono nam zdjęcia do kart budowlanych, atestów, przedstawiono umowy i zapowiedziano, że pojedziemy do Bergen, które podobno jest bramą do fiordów. Po skromnym śniadaniu pożegnaliśmy się i wróciliśmy do domów.

Mijały miesiące. Nie było tygodnia, bym nie dzwonił do Flaszar lub Warszawy. Bez efektu. Jak niepyszny wróciłem na budowy, na których nie było dnia, by coś się nie wydarzyło. Na przykład w urodziny Andrzeja, który rozpoczął dzień kielichem na budowie, a zakończył lizaniem połamanych żeber we własnym mieszkaniu.

Brzmi wesoło, bo skrótowo, ale kiedy rozwinę tę historię, nie będzie już tak frywolnie.

Andrzej rozpoczynał dzień pracy słuszną porcją berbeluchy własnej produkcji. Tym razem było inaczej, gdyż tego dnia ukończył czterdzieści siedem lat, zatem słuszna porcja przybrała rozmiar pół litra. Tak przygotowany wyszedł z baraku. Na zewnątrz musiał panować mocny wiatr — tak nim zawiewało. Okazało się, że przyczyna była nieco inna i sami już wiecie jaka.

Andrzejek ruszył na stanowisko pracy. Doczłapał do brygady szalującej ścianę. Wlazł po ankrach na spięte nimi czterometrowe szalunki, po czym runął w dół, aż chmura kurzu się uniosła. Tylko śmiech solenizanta świadczył o tym, że na razie wszystko jest ok.

Jak on to przeżył, nie mam pojęcia. Mówią, że ciało pijaka jest gumowate, kości inaczej się układają i takie tam dziwne opowieści. Jak dla mnie tajemnica tkwi w ewolucji. Andrzej jest trochę podobny do małpy, a te są niezwykle zwinne, więc może mu coś po przodkach pozostało.

Po upadku z szalunków Andrzejek otrzepał się, zaśmiał, charchnął krwią i krzyknął „Ha! Ladaco!” Dał paluszkiem znak, by wszyscy poczekali, on zaraz wróci. W sumie nikt nie zwracał na niego uwagi. W końcu był tylko pomocnikiem, a tacy są zawsze do zastąpienia, co bardzo szybko okazało się prawdą.

Aby to udowodnić Andrzej postanowił pójść do baraku po kolejną flaszkę berbeluchy, jednak uznał, że warto udać się na skróty. Polegały one na tym, że nieopodal był element stropu, potem pusta przestrzeń, w jaką jeśli wlecisz, to już raczej nie wrócisz, i dopiero później kolejny element stropu.

Jak pomyślał, tak zrobił i tylko takie dziwne „I!” świadczyło o tym, że deska po której szedł okazała się węższa, niż się mu wydawało. W ostatniej chwili złapał za wystający pręt, ale kiedy wygramolił się, łeb miał zdrowo pokrwawiony.

Ale to nie koniec urodzin, bo majster Zbysio, będąc szwagrem szefa, zadzwonił po niego, ruszył szturmem na solenizanta i zamiast złożyć mu urodzinowe życzenia, wręczył mu wiązankę wyzwisk. A że był furiatem, szybko zeszli się z terenu całej budowy pozostali biesiadnicy.

Znikąd pojawił się szef, który czym prędzej spakował Andrzeja do samochodu, dał mu w urodzinowym prezencie pięćset złotych i zawiózł na afterparty do domu, ostrzegając, by pod żadnym pozorem nie szedł do lekarza.

I tak Andrzej zrobił. Dwa tygodnie później, gdy już pracował z nami kolejny pomocnik, spotkałem Andrzeja na mieście. Ten umięśniony blisko pięćdziesięciolatek ledwo szedł przez miasto. Uśmiechnął się na mój widok i, na pytanie co będzie teraz robił, odpowiedział:

— Wiesz co, Przemuś, chyba wrócę do ściągania haraczy…

— Andrzejku, ty skarpetki nie jesteś w stanie ściągnąć bez bólu, a haracz chcesz ściągnąć? Z której babci?

— Przemuś, ściąganie haraczu to psychologia — odparł z miną niepełnosprytnego Andrzejka, a na poparcie swych słów skierował paluszek wskazujący na swój siny łeb. Gestem dłoni wskazał na ławkę, na której siedliśmy. Pomilczeliśmy parę minut wpatrzeni w powietrze. W końcu Andrzej rzekł:

— Patrz, Przemuś, a mogłem już szykować się na emeryturę… ech… człowiek takie głupoty w życiu robi…

Spojrzałem na niego, nie rozumiejąc nic z tego, co mówi.

— Kiedy przyjechałem do Lubina, poszedłem do kopalni… To znaczy miałem iść do kopalni…

Zaczęło mi się przejaśniać. W końcu mój ojciec w wieku 48 lat przeszedł na emeryturę, gdyż był górnikiem.

— …byłem nawet w kadrach, wszystkie formalności załatwiłem- kontynuował. — To było w piątek, a w poniedziałek miałem stawić się do pracy na Polkowicach Wschodnich.

Kombinat Górniczo-Hutniczy Miedzi, zwany dziś Polską Miedzią, swego czasu zatrudniał nawet czterdzieści tysięcy osób z całego regionu. Kopalnie firmy rozsiane były w różnych miejscach wokół Lubina. W przypadku Andrzejka był to jeden z oddziałów znajdujących się pod Polkowicami, zwany Polkowicami Wschodnimi właśnie.

— I rozumiesz, Przemuś, w piątek wieczorem spotkałem się z przyjacielem, ale wiesz, to był taki przyjaciel, że dziś to ja nawet jego imienia nie pamiętam, i ten przyjaciel pracował w Defilu. I namawiał mnie, tak mnie namawiał, no tak mnie namawiał, że w poniedziałek to ja się stawiłem, ale do kadr w Defilu. I co? I wylądowałem tutaj, Przemuś.

Defil był niezwykle prestiżowym zakładem, który dziś nie istnieje. Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutnicznych w Lubinie była producentem: gitar, mandolin, skrzypiec, zabawek muzycznych i mechanizmów pianistycznych. Ten najstarszy w Europie producent w tej branży wydawał się niezniszczalny, niestety w dwutysięcznym piątym roku upadł. Mam sentyment do tego zakładu, bo będąc uczniem Liceum Ekonomicznego, odbywałem tam miesięczne praktyki.

Andrzejek zakładał, że oprze swoją karierę właśnie w tym zakładzie, niestety nikt nie przewidział, co stanie się w przyszłości.

Pożegnaliśmy się, zdążyłem jeszcze tylko grzecznie odmówić zaproszenia na flaszkę berbeluchy i ruszyłem przed siebie.

W międzyczasie straciłem nadzieję na wyjazd do Norwegii. Antoni i jego fajny kombinezon siedzieli pewnie gdzieś pod Oslo, a ja wciąż w tym beznadziejnym miejscu.

Minął karnawał, nastała wiosna, w końcu nadszedł Prima Aprilis, a ja człap, człap na budowę. Przygaszony, bez prawa do amnestii, no do dupy to wszystko.

Aż dziesiątego kwietnia zadzwonił telefon, a pani w słuchawce przedstawiła się jako Małgosia z Flaszar, ta która zrobiła mi zdjęcie na kartę budowlaną.

— Panie Przemku, Przemysławie musi pan być jak najszybciej w Norwegii, jest pan nadal zainteresowany wyjazdem?

— No jak nie, jak tak, pani Małgosiu!

— Dobrze. Dosko, a nawet wyśmienicie, panie Przemku. Wysyłam panu właśnie maila ze wszystkimi informacjami dotyczącymi wyjazdu. Z tym, że zaszła zmiana i będzie pan budował Trondheim, bo Bergen już pobudowane, he, he, he. Trondheim ładne miasto, bardzo ładne i piękne nawet. Proszę mi powiedzieć, kiedy jest pan w stanie, panie Przemku, Przemysławie dotrzeć do Trondheim?

— Wie pani co, teraz nie mam za bardzo jak rozmawiać, bo chodzę po mieście i rozmyślam, ale jutro dam znać, dobrze?

— Dobrze, świetnie i doskonale. To ja za dwa dni zadzwonię do pana, a najlepiej jak pan mi odpisze, to i ja panu odpiszę. Dobrze?

— Jasne!

— To świetnie i pysznie nawet, panie Przemku, panie Przemysławie. Zatem czekam i na odpowiedź oczekuję. Do usłyszenia!

Trzasnęła słuchawką, ja również trzasnąłem a raczej wcisnąłem przycisk z czerwoną słuchawką i każde z nas poszło w swoją stronę.

Szybkim krokiem ruszyłem do domu i zasiadłem przed komputerem. W nowo nabytym internecie znalazłem wszystko, co zapowiadała mi pani Małgosia, a następnie zacząłem uczyć się o Norwegii ze szczególnym uwzględnieniem połączeń lotniczych do Trondheim. I mina mi zrzedła. Hm… tu jedenaście godzin. Tu dwadzieścia jeden. Ale przez Berlin to może nawet dziewięć. Wszędzie dwie lub cztery przesiadki…

Dwa dni później pani Małgosia powiedziała, że jedna z linii lotniczych uruchamia na dniach bezpośrednie połączenie z Gdańska do Trondheim. A w ogóle to teraz jej rola się kończy i przechodzę pod skrzydła personelu z Norwegii.

— To ze swej i mojej strony wszystko, panie Przemku, panie Przemysławie. Gratuluję wyjazdu i podróży, a zarazem życzę dobrego wszystkiego po prostu, no, no, no to do zobaczenia, do widzenia!

Pik — pik — pik.

Gorączkowe poszukiwania wszelkich informacji pozwoliły mi dowiedzieć się, że to trzecie co do wielkości miasto, po Oslo i Bergen, pracuje tu wielu Polaków, a miasto leży nad jednym z większych fiordów, bo w Trondheimsfjord, który w niczym nie przypomina znanych nam z przewodników turystycznych malowniczych fiordów.

W samym fiordzie znajduje się niewielka rafa koralowa, mnóstwo meduz, a w głębinach pływają spokrewnione z rekinami chimery. Raz na jakiś czas wpływają orki, a czasem trafi się wieloryb. Wtedy ruch na fiordzie jest zatrzymywany i cały akwen monitorowany jest pod kątem aktywności tych pięknych wali, które możesz spotkać w tutejszych sklepach pod postacią porcjowanego steku.

Trondheim uważane jest za norweską Dolinę Krzemową. Lokalne organizacje technologiczne wprowadzają nowinki w zakresie technologii akumulatorów, zielonej energii i zrównoważonych zbiorów owoców morza. Miasto jest pierwszym na świecie oficjalnym obszarem testowym dla statków autonomicznych.

Jest tu największy technologiczny uniwersytet NTNU oraz największa — bo czterdziestotysięczna — społeczność studentów w kraju, a jednym z najbardziej lubianych wykładowców jest Polak, pan Krzysztof, który mieszka tu od tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku. Były to czasy, w których jakikolwiek Polak był czymś egzotycznym. Do tego stopnia, że uczynni Norwegowie pytali pana Krzysztofa i przyjaciół, z którymi przyjechał, czy na pewno nie potrzebują ubrań i jedzenia!

A ponieważ nasz rodak przyjechał do Trondheim z tytułem doktora telekomunikacji, szybko zaczęto podejrzewać go o szpiegostwo na rzecz komunistów. Nie bez powodu, w końcu w Trondheim dwa lata wcześniej wynaleziono standard GSM. Koniec końców pan Krzysztof został kierownikiem laboratorium multimedialnego na uniwersytecie NTNU.

Z szybko zaczerpniętych informacji praktycznych dowiedziałem się, co zakupić, i aby mój bagaż zdołałby pomieścić: litr wódki czystej (na sprzedaż), dwa kilo makaronu, sosy w torebkach, wagon papierosów (na sprzedaż), kiełbasa, paczkowana wędlina, cztery pary spodni, bielizna, dwie ciepłe kurtki, czapka, dwie pary butów, kubek, talerz, sztućce, kawa fusiasta, herbata, przyprawy w torebkach, ręczniki — dwa, ser żółty i parówki.

Wiedziałem, że co dwa tygodnie Agencja wypłaca wynagrodzenie, zatem byłem przygotowany finansowo i spożywczo na najbliższe czternaście dni.

Plusem wyjazdu z Agencją jest również to, że firma dysponuje służbowymi kwaterami, w których możesz mieszkać przez pół roku, a później sio. Nie mrucz, bo prawda jest taka, że dzięki temu miałem gwarancję mieszkania w godziwych warunkach, a ponadto nie musiałem płacić landlordowi kaucji w wysokości trzymiesięcznego czynszu. To niewątpliwy benefit, jeśli chodzi o pracę dla Agencji.

Tak przygotowany sprawdziłem kolejowy rozkład jazdy i ruszyłem w świat. Zawsze lubiłem jeździć pociągiem. Uwielbiam stukot kół, ten monotonny rytm, specyficzny klimat związany z podróżą koleją. W tamtym czasie nie miałem okazji jeździć pociągiem, więc ucieszyłem się z podróży z Wrocławia do Gdańska.

Lot do Norwegii był dla mnie rozdziewiczeniem, jeśli chodzi o podróże samolotem. I gdy tak wizualizowałem sobie podróż w chmurach, to jak nie ryknie! Jak nie wgniecie mnie w fotel! Jak ten samolot nie ruszy z kopyta, a za moment stanie do pionu! Uf! Siła silników to potęga. Poczułem się jak w wesołym miasteczku, gdy wsiadłem w cudaczne plastikowe łabędzie i za pomocą wajchy to unosiłem się, to gwałtownie obniżałem lot. Mam nadzieję, że piloci robią to lepiej, niż ja z łabędziami.

Był dwudziesty drugi kwietnia i w Polsce wiosna od dawna gościła na ulicach a obraz za oknami samolotu również to wskazywał. Jednak im bardziej na północ, tym bielej.

I kiedy pogodziłem się z tym, że będę do pracy dojeżdżał skuterem śnieżnym, pogoda znowu uległa zmianie. Wyjrzało słońce, niebieskie niebo dało nadzieję na cokolwiek, a spod śniegu nieśmiało wyłaniały się bure plamy pól.

Samolot systematycznie obniżał lot. Mogłem podziwiać rosnące w oczach detale klasycznych drewnianych domów, porozrzucanych narzędzi, rowerzystów, jadące powoli auta…

W oddali pojawiło się zaskakująco małe lotnisko. Niedaleko z komina jakiegoś zakładu spożywczego sączył się biały dym. Samolot dotknął kołami pasa startowego, poczułem niewielki wstrząs i powoli wyhamował, by wreszcie zatrzymać się, co spotkało się z burzą oklasków pasażerów.

Od świeżego norweskiego powietrza dzieliła mnie kilkucentymetrowa blacha samolotu. Patrzę przez okno, jak powoli, po norwesku podjeżdżają schody na kołach. Ku mojemu zdziwieniu niemal wszyscy moi rodacy ustawili się w kolejce do zamkniętych drzwi. Nigdy tego nie zrozumiem.

W późniejszych czasach skrępowany próbowałem odpowiedzieć zaskoczonym tubylcom, że dzielni Polakker sami robią sobie pod górkę. Zwykle argument w postaci odrębności narodowej i pozytywnego szaleństwa, właściwego dla naszego sarmackiego narodu, zadziałał. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko ustawianiu się w kolejce do wyjścia, o ile to wyjście jest otwarte.

Lotnisko Trondheim jednak nie znajduje się w tym mieście. Jest położone między miastkiem Stjørdal i czymś co nie wiadomo, czy jest wsią, czy osadą o nazwie Hell, na rogatkach którego znajduje się osiedle domków jednorodzinnych, a jedną z wyróżniających się cech były rosnące na ich dachach… łąki.

Chaos i brzydota chat oraz wszechobecny bałagan zaskoczyły mnie na tyle, że nie zwróciłem uwagi na przepięknie niebieskie wody jednego z największych fiordów — Trondheimsfjord. Tu ciekawostka — pas startowy lotniska wychodzi hen na fiord, co robi niesamowite wrażenie, gdy jesteś w samolocie lądującym na tym właśnie pasie.

Droga do miasta jest możliwa na trzy sposoby. Pociągiem, samochodem lub flybussem, czyli specjalnym połączeniem autobusowym między miastem i lotniskiem.

Pamiętacie bajki Hansa Christiana Andersena? To są właśnie te miejsca! Te jakby oblepione małymi drewnianymi domkami wzgórza, które dodatkowo lśniły blaskiem świateł migoczących z każdego budynku. Budowane na jedną modłę charakterystyczne chaty, znane z przewodników turystycznych i programów telewizyjnych, charakteryzowały się podobnymi barwami: specyficzną czerwienią, bielą, szarością przechodzącą w bardzo delikatną niebieskość oraz żółcią.

Te pięć kolorów dominowało w krajobrazie mieszkaniowym Norwegii i w zasadzie to innych kolorów nie widziałem.

Flybuss jechał dosyć szybko, a kiedy wjechał do miasta, sielsko wiejski czar okraszony niebiańskim kolorem fiordu ustąpił zupełnie niespodziewanym obrazkom.

Byłem przekonany, że trafiłem do właśnie budowanych przedmieść Trondheim, bo w oczy rzuciły mi się osiedla tymczasowych, nieogrodzonych domów, zbudowanych, jak wydawało mi się, z kontenerów.

Brzydkie kształty pionowo odeskowanych parterowych lub dwupiętrowych budynków posiadały prymitywne tarasy wykonane z na szybko sztukowanych dwóch nieoheblowanych kantówek oraz nabitego nie na niby tarasu przytwierdzonego do ściany.

Pokryte asfaltem chodniki oraz zachwaszczone ogródki i niemiłosiernie zapuszczone trawniki sprawiały wrażenie ogromnej prowizorki. Okazało się, że to najzupełniej normalny widok. Oni tak po prostu mieszkają.

Zza okien flybussa przyglądałem się mijanym mieszkańcom. Większość ubranych było w sportowe ciuchy będące zwyczajowym strojem codziennym. Wkrótce dowiedziałem się, że Norweg posiada dwa typy strojów — sportowy; czyli dres, bluzę i adidasy oraz elegancki komplet wyjściowy, który mógł być wykorzystany zarówno podczas uroczystości państwowych lub wesela a nawet pogrzebu.

Szybko przekonałem się, że ogromna rzesza Norwegów biega. Do pracy, do sklepu, do urzędu, na spacer, do portu… Oni chyba nawet jak idą, to biegną. Albo jeżdżą rowerami.

Właściwe Trondheim zaczęło się od rzeki Nidelvy. Zabudowa uległa zmianie. Tak, to już zaczęło przypominać miasto. Piętrowe, murowane budynki były równie nijakie, co w pewien sposób się wyróżniające. Dopiero później olśniło mnie w czym tkwił sekret. Otóż nie było na nich, charakterystycznych dla Polski, szyldów, reklam i innego paskudztwa. Było za to właściwe, chyba tylko dla nordyków, umiłowanie wyjebania po całości, co widać było najlepiej w dwóch przypadkach: gdy sygnalizacja świetlna zajarzyła się na czerwono oraz russy.

Pierwszy przypadek: kiedy flybuss zatrzymał się przed skrzyżowaniem, okazało się, że przechodnie nie korzystają z przejść dla pieszych! Oni po prostu przechodzą na krzyż! Wrażenie niesamowite. Ten z zasady grzeczny i stosujący się do przykazań naród, w tym przypadku kierował się starą końską zasadą — najkrótszą drogą do celu.

W ten sposób ruch na krzyżówce zmienił się w rozkoszny flashmob, w którym gęsty tłum sobie tylko znanym sposobem szedł w sobie tylko znanym kierunku. Wzrokiem wyłuskałem coś, co sprowadzi nas do przypadku numer dwa.

W przemierzającym skrzyżowanie tłumie kilka osób pokonywało trasę, człapiąc na czworakach, a dwóch młodych mężczyzn szło dwunożnie ubranych jedynie w bokserki i klapki. Trzymali się za dłonie, a kiedy przyjrzałem się im dokładniej, okazało się, że nie mieli wyjścia, bo ręce mieli związane przezroczystą taśmą klejącą.

O ile byłem skłonny przyjąć podróż przez skrzyżowanie jako nieodłączny urok Trondheim, o tyle trochę ciężej przyszło mi tak sądzić o nietypowych młodziakach, na których dosłownie nikt nie zwracał uwagi! To russy — absolwenci szkół zawodowych i liceów, którzy co roku świętują w ten sposób ostatni miesiąc nauki, robiąc, co tylko żywnie im się podoba, łącznie z przypadkowym seksem ocenianym przez specjalną komisję, bieganiem nago w miejscach publicznych i chodzeniem w tym czasie do szkoły w stanie wskazującym, jakbyśmy to pięknie określili. Witaj Norwegio!

Z informacji, które uzyskałem od norweskiego personelu Agencji, miałem udać się na ulicę Leistadvegen, gdzie znajdował się agencyjny dom z ogrodem. Niestety, nie miałem pojęcia, gdzie to jest, ale cóż — koniec języka za przewodnika. Ponieważ to była niedziela, nikt nie pokwapił się, by odebrać mnie z lotniska, o wprowadzeniu w tę Narnię nie mówiąc.

W ten sposób dowiedziałem się, że musiałem jechać w kierunku Ikei, dokładniej w pobliże mleczarni Tine, a jeszcze dokładniej to musiałem szukać więzienia, bo jak się okazało, dwieście metrów od niego znajdowała się moja kwatera.

Upewniłem się, na którym przystanku muszę wysiąść, a był nim Trondheim Fengsel, czyli „Trondheimskie więzienie”. W norweskich autobusach z głośników płynął głos lektora zapowiadającego trasę. Dzięki temu na pytanie, jakie były pierwsze norweskie słowa, które usłyszałem, odpowiadam: neste holdeplass, czyli następny przystanek, wymawiane beznamiętnie przez automatycznego lektora przy każdym przystanku.

Pełen uniesień mijałem domki bez ogrodzeń. Uśmiechałem się do Norwegów, witając się z nimi obowiązkowym hei, bo przecież na szkoleniach mówili nam, że takie zachowanie to norma w tym przyjaznym społeczeństwie.

Niestety, reakcje a raczej ich brak oraz kierowany na mnie ledwie pobłażliwy wzrok nie zniechęcały mnie — byłem zbyt oczadziały tym krajem, by spojrzeć na niego obiektywnie.

Moje szczęście zmieniło się, gdy drzwi domu, w którym miałem mieszkać otworzył łysy mężczyzna w bliżej nieokreślonym wieku, w szarym dresie. Nie miał połowy zębów w górnej szczęce, a zza ściany jakiś tubalny głos krzyczał: „O ty, o ty kurwo jebana, o ty!”. Jakiś czas później dowiedziałem się, że to poczciwy Francio krzyczy przez sen.

A ja zamieszkałem nad nim. Niestety, bez klucza, bo ten się zgubił. Dwa tygodnie później, podczas jednej z prac rozbiórkowych zabrałem na próbę klucz otwierający przypadkowe drzwi. Pasował idealnie, bo jak się okazuje większość drzwi posiada zamek, do którego pasuje ten sam klucz i cała siła tkwi w specjalnej wkładce, którą możesz kupić w sklepie z artykułami budowlanymi.

NIEZWYKŁOŚĆ W ZWYCZAJNOŚCI

Norwegia jest wyzwaniem dla przeciętnego turysty. Musisz zapomnieć o dotychczasowym stylu podróżowania. Tutaj spędzanie czasu na świeżym powietrzu jest jednym z narodowych pasji. Wynajmowane domki nie dość, że są drogie, to jeszcze surowe w wyposażeniu. Nie spodziewaj się wygód, często trzeba płacić ekstra za pościel czy czajnik.

Norwegowie, przyzwyczajeni do częstych zmian pogody, wiedzą, że najlepiej być przygotowanym na każdą aurę. Dlatego na wyposażeniu każdego skandynawskiego turysty znajdziesz plecak z latarką, dwoma kompletami ciepłych ubrań, bo wiadomo, że może padać deszcz. Stosowane przez nich obuwie jest wygodne i przyczepne.

W razie potrzeby wyjmują z torby kanapki i Kvikk Lunsj, które od lat trzydziestych dwudziestego wieku stanowią element historii Norwegii oraz nieodzowne wsparcie każdej wycieczki. W bocznej kieszonce plecaka czeka na wszelki wypadek termos z gorącą herbatą, a na wypadek ciemności w innej kieszonce — czołówka.

Przede wszystkim zachwycają się pięknem natury. To ciekawe, że ci uzależnieni już od technologii i luksusu ludzie w jednym momencie potrafią się odizolować od wszelkich wygód. Oczywiście, tak jak my nie rozstają się ze smartfonami, bo dziś telefon jest naszym wszystkim. W tym przypadku mapą, kompasem, latarką, aparatem fotograficznym, gołębiem pocztowym lub przewodnikiem.

Surowy klimat Norwegii, jej wszechobecne skały o urozmaiconym kształcie i budowie połączone z przeszło tysiącem fiordów sprawiają, że Norwegia jest chyba jedynym miejscem zawierających w sobie coś odpychającego i jednocześnie pierwotnie przyciągającego.

Tak jest na przykład z archipelagiem Hvaler znajdującym się koło miasta Fredrikstad w południowej części kraju. Dlaczego wybrałem właśnie to miejsce, jako pierwszy obiekt warty zobaczenia? Może dlatego że najbardziej uosabia tę niezwykłość Norwegii, która polega na jej zwyczajności.


Jeśli spytałbyś mnie, w czym tkwi sekret Norwegii, odpowiedziałbym: „niezwykłość w zwyczajności”.


Norwegia to detale, które nadają życiu smak. Lokalne jedzenie i przywiązanie do tradycji. Proste wzornictwo czerpiące z otoczenia. Wzajemny szacunek i te międzypokoleniowe więzy społeczne tworzące wspólnotę. To zaangażowanie w pomoc innej osobie, bo choć pozornie obcy, jesteśmy jednym organizmem. Przywiązanie do tradycji oraz radość ze wspólnego spędzania czasu. To życie jakby poza modą, czasem, konsumpcyjnym trybem życia. Duma z prostoty. Świadomość miejsca, w którym się żyje.

To jest prawdziwa Norwegia. Nie Preikestolen. Nie Kjeragbolten. Nie Droga Atlantycka czy Trollstigen, którą wy znacie jako Drogę Trolli, w rzeczywistości oznaczającą Drabinę Trolli. Oczywiście, poza wszelką skalą jest przecudowny Geirangerfjord, ale to insza inszość. Sztuką jest znaleźć niezwykłość w zwyczajności.


I dziś chciałbym opowiedzieć o miejscu niezwykłym w swej zwyczajności. Celowo wybrałem to skromne, nie do końca znane widowisko natury znajdujące się kilkadziesiąt kilometrów na południe od Oslo.

Interesuje nas Fredrikstad przylegający do miasteczka archipelag Hvaler, skupisko wysp i wysepek, które jest właśnie niezwykłe w swej zwyczajności.

Ten otwarty wielkim mostem ciąg wysp i wysepek jest mekką dla fotografów, łazików, nurków i wędkarzy! Bogactwo owoców morza, a przede wszystkim rafy koralowe, z których najdłuższa ciągnie się ponad kilometr! I chyba z tego właśnie powodu ustanowiono tu w dwa tysiące dziewiątym roku Park Narodowy Ytre Hvaler.

Najlepiej dotrzeć tutaj samochodem, ale jeśli waszym ulubionym pojazdem będzie autobus — to nawet lepiej. Doskonale zorganizowana sieć transportu publicznego, na który składają się nie tylko autobusy i kolej, lecz też promy i tramwaje wodne zapewnia punktualną i komfortową jazdę. Jeśli jedziecie samochodem, uważajcie na zjazdy z głównych dróg, bo niemal wszędzie ujrzycie tabliczki z napisem PRIVAT VEI.

Na miejscu znajduje się Kuvauen — miejsce, w którym znajdziecie grillowisko, rozbijecie namiot, w którym możecie bezkarnie nocować. Dzieje się tak dzięki prawu dostępu, o którym teraz słów parę.

Prawo dostępu, czasami nazywane też prawem do wędrowania, gwarantuje wszystkim możliwość swobodnego przemieszczania się — pod warunkiem poszanowania natury. Jak już wiemy, spędzanie czasu na świeżym powietrzu jest jedną z największych pasji i co tu dużo mówić — elementem norweskiej tożsamości. Do tego stopnia, że praktycznie każda przestrzeń zaliczana jest do dobra wspólnego, i nawet jeśli podróżnik chciałby rozbić namiot na prywatnej posesji, może to zrobić. Wystarczy, że zgłosi to właścicielowi gruntu.

Oczywiście, istnieją pewne zasady, do których należy się stosować tak, aby wszyscy mogli korzystać z uroków natury.

Podstawę stanowi nakaz; bądź odpowiedzialny. Nie wyrządzaj szkód, a kiedy opuszczasz dane miejsce, zostaw je w takim stanie, w jakim chciałbyś je ponownie zastać.

Prawo dostępu wywodzi się z tradycji. Ujęto ją formalnie w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym siódmym roku jako tak zwane „prawo wszystkich ludzi” (nor. Allemannsretten), zgodnie z którym każdy ma prawo do kontaktu z naturą na takich samych warunkach.

Można więc rozbić namiot lub spędzić noc pod gwiazdami na terenie całego kraju oprócz pól uprawnych i miejsc postoju przy trasach. Wyjątkiem jest odległość od domu, w pobliżu którego zamierzasz przenocować. Wynosi ona minimum sto pięćdziesiąt metrów. Jeśli chcesz spędzić w tym samym miejscu więcej niż dwie noce, musisz uzyskać pozwolenie właściciela terenu, chyba że trafiłeś na odludzie.

Między piętnastym kwietnia a piętnastym września w lasach lub w ich pobliżu nie wolno rozpalać ognisk, a w pozostałym czasie podczas palenia ognia należy zachować ostrożność.

Archipelag Hvaler jest idealnym miejscem na długie spacery. Zróżnicowane, skaliste plaże upstrzone mnóstwem muszli, resztek krabów pozostałych po ptasiej uczcie, ten „rozkoszny rozpiździaj” (jak raczy określać niekontrolowany bałagan kolega Kazimierz) w połączeniu z niestrzeżonym parkingiem dla taczek, zafoliowanych łodzi i skarlałych od naporu ostrego wiatru drzew i skał wyglądających jak pocięte ogromną piłą, daje poczucie przebywania gdzieś na pustkowiu, mimo iż parę kilometrów dalej znajduje się gwarne i zatłoczone miasto.

SOLIDARNOŚĆ PRZEZ MAŁE S.

Historia jest krótka i choć miała miejsce dosyć dawno, jest aktualna do dziś. To dziwne, że w kraju „Solidarności” nie ma — nomen omen — solidarności i dopiero za morzem poczułem jej siłę.

Podoba mi się norweskie wychowanie. To przedszkolne taplanie się w błocie, ale takie całkowite, od stóp do głów. A potem zlewanie tych małych brudasów szlauchem, przy radosnym wyciu maluchów. A wszystko to dzieje się na początku maja, przy czym norweski maj jest jak polski marzec.

Ze wzruszeniem wspominam chwile, gdy podczas samotnych spacerów wzdłuż dróg, mijający mnie Norwegowie zatrzymywali swoje samochody i pytali mnie, czy wszystko jest ok, bo może potrzebuję pomocy. Świadomość, która wtedy narodziła się we mnie, sprawiła, że teraz jestem innym człowiekiem, bo nauczyłem się reagować. Widzieć. Pomagać. Nie odwracać wzroku. W Trondheimie doświadczyłem tego na własnej skórze.

Kiedy zjeżdżasz z centrum w stronę Oslovegen, musisz przejechać przez zwykle zatłoczone rondo. Nie inaczej było pamiętnego dnia, ale to nie dziwne, gdy wracasz z pracy w godzinach szczytu.

Tego dnia ruch był wolniejszy niż zwykle ze względu na oblodzoną drogę — winna temu była zamarzająca mżawka. Na dodatek część drogi dojazdowej do ronda pokryta była brukiem po którym jechałem.

Wracałem z pracy moim właśnie kupionym, lecz przeszło pięcioletnim focusem kombi. Po drodze wpadłem do centrum handlowego, gdzie w Remie 1000 oraz Coopie kupiłem trochę wszystkiego i niczego: bułki, słone masło, serek wiejski, mleko, torbę żelków, mrożoną seję, mrożonki i dżem jagodowy w kilogramowym wiaderku. Niespiesznie wracałem do domu, klnąc na okropną pogodę. Wiesz; jechać w zamrażającej mżawce, gdy na dodatek wokół was znajduje się mnóstwo samochodów w ruchu to tak, jakbyś sam prosił się o wypadek.

Czasem słyszycie o słynnej głupocie/brawurze Norwegów. Jeśli nie, kiedyś wam o tym opowiem, ale póki co musicie wiedzieć, że nagle pomiędzy te wszystkie powolutku sunące samochody wyskoczyła tuż przede mnie półciężarówka miejskich służb oczyszczania. Rozumiecie, bruk.

Miałem dwa wyjścia. Albo z całej siły nacisnąć hamulce, ale zapewne już byśmy nie rozmawiali, albo mieć szczęście, że z mojej prawej strony nikogo nie ma i zjechać z drogi. Wybrałem drugie rozwiązane i wylądowałem w zaspie.

Co robić panie, co robić? No nic, tylko stać i czekać, aż może ktoś pomoże. Najlepiej, gdyby udało się zdążyć do północy.

Nie musiałem długo czekać. Ruch na rondzie zamarł, a z samochodów wysiedli ludzie. Było ich kilkunastu. Milcząc, sunęli w moją stronę, a tymczasem dumni sarmaci trąbili, darli mordy przez uchylone okna lub śmiali się szyderczo.

Niepewnie spojrzałem na zbliżających się mężczyzn, wśród których były też dwie kobiety. Rozejrzeli się, jak wytrenowani zatrzymali się po bokach auta i… po prostu je PRZENIEŚLI. Rozumiecie? Nie wypchali, nie przesunęli. Spojrzeli na mnie, upewniając się, że wszystko jest w porządku. Bez słowa wrócili do swoich samochodów i ruszyli w swoim kierunku. Co tu dużo mówić, wzruszyłem się. Powoli wróciłem do mieszkania, gdzie z emocji nie mogłem zasnąć i z tego powodu musiałem wziąć nazajutrz syka, czyli coś w rodzaju naszego urlopu na żądanie.

TWIERDZA FJØLØY I REZYDENCJA HARALDA PIĘKNOWŁOSEGO

Wizyta na Fjøløy to świetna propozycja dla tych, którzy chcą spędzić cały dzień w przepięknych okolicznościach przyrody, z obłędnym widokiem na fiord oraz na jego rzucającym na kolana kolorem o ile jest słonecznie.

Kiedy już spełniłem jedno z moich marzeń, czyli stanąłem nad brzegiem najpiękniejszego fiordu świata w Geiranger, spędziłem urodziny na Preikestolen, a kilka dni później dostałem paniki podczas próby wejścia na Kjeragbolten, napiłem się wody w Månafossen i deptałem po krowich plackach w drodze do Vigdel Priest — postanowiłem ruszyć bardziej na północ.

Rzuciłem okiem na mapę i postanowiłem ruszyć na Fjøløy. Był piątek, wypadł mi dzień wolny. Pogoda była taka sobie, ale doświadczenia z Drogi Atlantyckiej nauczyły mnie, że kiepska pogoda to jedynie sugestia. Jak tam trafić? Ustawcie w nawigacji Fjøløy. To wystarczy.

Po drodze zobaczycie klasztor w Utstein — jedyny zachowany średniowieczny klasztor w Norwegii. Niegdyś mieszkał tu król wikingów, Harald Pięknowłosy. W średniowieczu był tu klasztor, a w osiemnastym wieku folwark miejscowego magistratu. W latach trzydziestych przekształcony w muzeum, do którego wejście już nie jest darmowe. Można za to przespacerować się po przylegającym do niego starym cmentarzu, by po chwili ruszyć w dalszą drogę. Po drodze najprawdopodobniej stoczysz bitwę o miejsce na drodze, a twoimi przeciwnikami będą bohaterskie owcze trójki (to nie metafora), które są obecne dosłownie wszędzie. Norwegia jest wspaniała!

Fjøløy jest stosunkowo popularnym terenem rekreacyjnym. Wybrzeże tworzy uroczą zatokę, nad którą góruje latarnia. Obok znajduje się przystań, w której czasami cumuje łódź żądnego przygód potomka wikingów. Kiedyś był to teren wojskowy, a Niemcy rozstawili tu w kwietniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku działa broniące wejścia do Stavanger od strony Morza Północnego. Armaty rozstawione w tym miejscu były częścią baterii obejmującej trzy miejsca: Fjøløy właśnie, Randaberg i Kvitsøy.

Dotarcie na miejsce nie jest proste zwłaszcza w okresie weekendowym. Sznur samochodów kierujących się w kierunku przystani promowej przewożącej auta w kierunku Bergen był niesamowity i ciągnął się kilometrami. Coś okropnego. Efektem tego nieludzkiego tłoku jest budowa tunelu podmorskiego, który będzie największym tego typu przedsięwzięciem inżynieryjnym w historii kraju.

Dojazd do celu powinien zająć jakieś czterdzieści minut. Po drodze doświadczymy norweskich niesamowitości, przejedziemy tunelami, zobaczymy pływające naftowe konstrukcje, przywodzące na myśl konstrukcje rodem z filmu Wojna światów Spielberga. Coś niesamowitego. A parę kilometrów dalej cofniesz się w czasie, patrząc na, charakterystyczne dla tego regionu, mury zbudowane z płaskich kamieni układanych jeden na drugim. No po prostu świat rodem z historii o wikingach.

Po wojnie miejsce to nadal służyło wojsku, ale norweskiemu. Podobnie jak niedawni okupanci, armia zdecydowała się na postawienie w tym miejscu dział broniących Stavanger, jednak z czasem okazało się, że rozwiązanie to było zbędne. Mijały lata, aż w końcu ośrodek sprzedano i dziś jest to miejsce spotkań.

Droga jest wąska i ulgę sprawia brak jadącego z naprzeciw auta. Kiedy już dotrzesz na miejsce, powita cię przestronny, darmowy parking oraz wszechobecne owcze trójki. Problemem nie jest już to, że jest ich aż tyle. Problemem jest to, że pojawiają się nagle i w miejscach zupełnie niespodziewanych. Nie zdziwiłbym się, gdyby pływały po fiordzie, tyle ich tu jest.

Latarnia, która rzuca się w oczy, to historyczny budynek, którego początki sięgają tysiąc osiemset siedemdziesiątego dziewiątego roku. Miejsce jest zadbane i czyste jak to w Norwegii.

Możesz iść na żywioł i po prostu spacerować zadbanymi ścieżkami, ale możesz kierować się wytyczonymi szlakami i od czasu do czasu odpocząć w przygotowanych w tym celu miejscach.

Do dyspozycji masz czyste toalety, gdzieś na skale pozostawiony jest prymitywny grill, coś w rodzaju plenerowej sceny, nad którą rozwieszono trójkątny płócienny dach. Oraz militarne pozostałości opowiadające o tym miejscu.

Dlaczego jest to tak niezwykłe miejsce? Nawet nie chodzi tutaj o te pozostałości po magazynach, działach, opustoszałe bunkry czy inne ślady militarnej przeszłości.

Uwagę zwraca bujna, niezwykle różnorodna roślinność oraz urozmaicona linia brzegowa. Robią różnice w ukształtowaniu terenu na stosunkowo niewielkiej przestrzeni. To wszystko sprawia, że chce się tu być.

Oczywiście nie musisz tylko spacerować, odpoczywać i robić zdjęcia. Możesz zapolować na maliny, porozmawiać z owcami, ale przede wszystkim wędkować, a potem usmażyć złowioną rybkę na grillu.

Są takie miejsce, które określamy jako ukryty skarb. I taki jest Fjøløy.

CZAS OPUŚCIĆ STARE ŚMIECI

Była to kolejna zima w Norwegii. Wyprowadziłem się z Leistadvegen, znajdującego się w sąsiedztwie więzienia. Wydaje mi się, że okoliczni mieszkańcy odnotowali to z zadowoleniem, bo w końcu szalony Polak przestał zbierać grzyby na ich nieogrodzonych posesjach.

Generalnie czasu spędzonego w tym miejscu nie wspominam źle, mimo iż była tam ogromna rotacja i tylko nasza trójka: Franciszek, Krzysio i ja byliśmy stałymi lokatorami. Dla mnie najważniejsze było to, że ogród, znajdujący się na tyłach domu, zmieniony został w kolonię karną dla polskich i słowackich pracowników.

Nazywam tak coś w rodzaju pracowniczych enklaw założonych przez pracodawców, zapewniających w ten sposób lokum obcokrajowcom, których zaczęło przyjeżdżać tutaj coraz więcej. Furorę robiły kontenery mieszkalne o klasycznych wymiarach dwa i pół na sześć metrów. Ustawione piętrowo w rzędach były bardzo wygodne i miały wszystko, czego potrzebował polski czy słowacki budowlaniec.

Nawet Skandynawowie pracujący w delegacjach korzystali z tego typu wygód, nie narzekając wielce. Wewnątrz kontenera znajdował się: aneks kuchenny, lodówka, pralka, łazienka z prysznicem, wygodne łóżko oraz ogrzewanie. Raz w tygodniu polska sprzątaczka sprzątała to polsko–słowackie siedlisko budowlańców. Czasami był dostępny internet, ale ze względu na rotację była to rzadkość.

Na zewnątrz stały stoły wykonane z materiału, jaki pracownicy przynosili z pracy, a zdobyte na Finnie krzesła lub ławki służyły wszystkim.

Co to jest Finn, spytacie? Jedni powiedzą, że to coś w rodzaju naszego Allegro, ale większość powie wam, z miną znawcy, że Finn to sztuka przetrwania dla każdego, kto przyjechał do Norwegii i chce się urządzić, mając wszystko i nie mając nic. Pogrupowane w kategorie przedmioty nie są specjalnie drogie, jednak polskiemu sercu bliska jest jedna kategoria: gis bord, czyli za darmoszkę.

Utylizowanie zużytych przedmiotów nie jest w Norwegii tanie, dlatego wystawiający wolą oddać nawet ładną, dużą szafę pod warunkiem, że odbierzesz ja na własny koszt.

Jest też inny sposób na zdobycie prostych przedmiotów a mianowicie sklepowe wystawki. Są zabronione, czyli ze wszech miar wskazane. Niestety, są dosyć niebezpieczne, bo przeznaczony do utylizacji sprzęt znajduje się w dosyć wysokich kontenerach.

Nie powiem, również z takiego specjału korzystałem pewnego wieczoru, podjeżdżając na zaplecze Elkjøpu, takiego norweskiego Media Marktu. Zdziwiłem się, gdy ujrzałem nie tylko czających się w cieniu rodaków, ale też kilku Norwegów psioczących na pieprzonych obcokrajowców, przez których nie można w spokoju plądrować kontenerów z zużytą elektroniką i AGD.

Do tej pory mam piękną lampkę nocną zdobytą w ten sposób, a grzejnik olejowy leżący gdzieś w kącie kontenera służył mi długi czas.

Wróćmy jednak do kontenerowych enklaw, które generalnie podziwiam, ale tej, która wtedy miała powstać, nienawidziłem.

Założyłem swój warzywniak. W nieodległym o pięć kilometrów sklepie ogrodniczym sieci Plantasjon kupiłem nasiona marchewki, rzodkiewki i koperku, a niewykorzystane do obiadu czerwone ziemniaki wsadziłem do gruntu, gdy pod wpływem temperatury dostały wąsów.

Kiedy pewnego dnia do ogrodu wjechały maszyny budowlane, demolując moje kiełkujące nasionka, postanowiłem znaleźć inne lokum. A musicie wiedzieć, że wynajem mieszkania, co ja mówię — pokoju, to droga sprawa. Koszt wynajęcia mieszkania wynosi nawet dwadzieścia tysięcy koron, ale dziesięciometrowy pokój to wydatek od czterech do sześciu tysięcy koron. Normą jest wpłacenie trzymiesięcznej kaucji z góry.

Na domiar złego poszukiwanie zakwaterowania to ogromny psychiczny wysiłek. Visning, czyli spotkanie z właścicielem mieszkania w sprawie wynajmu przypomina casting, a często wiąże się z wypełnieniem ankiety: jakiej jesteś narodowości, czy palisz, jakie masz hobby, czy masz pracę, ile zarabiasz, czy masz alergię, czy masz zwierzę i tak dalej. Na dodatek nie masz gwarancji, że wygrasz, a ostateczna informacja przychodzi do ciebie mailem nawet miesiąc później.

Najgorsze jest to, że im więcej castingów przejdziesz, tym twój oczekiwany standard mieszkania jest coraz niższy. Oznacza to, że z czasem jedyne o czym myślisz to, to, że chcesz po prostu w końcu znaleźć mieszkanie/pokój i mieć święty spokój. Przestaje być ważna odległość od przystanku autobusowego, od centrum, od sklepu, od czegokolwiek. Miałeś oczekiwania wobec wyposażenia mieszkania? Im więcej visningów, tym mniej oczekujesz. Podczas rozmów z synami najpotężniejszego państwa świata słyszałem przestrogę za każdym razem, gdy rozmawiałem na temat visningu:

„Kiedy będziesz gadał z Norkami, nie mów, że jesteś Polakiem. Oni prześladują nas i nigdy nie wynajmują mieszkań Polakom”.

W końcu, kiedy udaje ci się zdobyć nowe lokum, całujesz ze łzami w oczach ten parkiet, na którym powinno stać łóżko, ale już machnąłeś na to ręką.

Umówienie visningu odbywa się zwykle drogą mailową. I tu ponownie kłania się portal Finn, dzięki któremu można zaplanować tydzień pełen castingowych, przepraszam, visningowych wrażeń.

Tu należy się pewne zastrzeżenie — Norwegowie przywiązują ogromną wagę do uczciwej transakcji. Często zdarzało mi się być świadkiem transakcji zawieranych ustnie.

Niestety i tutaj dotarli oszuści. Dotyczyło to między innymi ogłoszeń wynajmu mieszkań. Jak wcześniej powiedziałem, wynajem to bardzo uciążliwa sprawa i wielu obcokrajowców wiele dałoby za jak najszybszą możliwość przeprowadzki.

W pewnym momencie na Finn trafiła spora liczba ogłoszeń wynajmu mieszkań położonych w atrakcyjnych lokalizacjach. Ogłoszeniodawcom udało się stworzyć korzystne wrażenie na obcokrajowcach, którzy nie znając lokalnych zwyczajów, ale mając świadomość uciążliwości visningu oraz uczciwości Norwegów — uwierzyli naciągaczom.

Typowe ogłoszenie zawierało informację o lokalu oraz powód, dla którego ogłoszeniodawca jak najszybciej chce pozbyć się mieszkania. Duża ilość zdjęć mieszkania działała na wyobraźnię potencjalnego najemcy. W trakcie korespondencji oszust wytwarzał więź z klientem, wykorzystywał jego potrzeby i umiejętnie manipulował nim, przysyłał mailem wstępną umowę wynajmu mieszkania zgodną z ustawą o wynajmie mieszkań. A co najważniejsze; szedł najemcy na rękę, jeśli chodzi o wpłacenie trzymiesięcznej kaucji.

Ogłoszeniodawca przysyłał maila, w którym znajdował się odnośnik do firmy transportowej, na przykład TNT. I tam znajdował się numer konta, na który trzeba było wpłacić zaliczkę. Tyle że była to idealna imitacja strony TNT, a po wpłacie zaliczki konto było zlikwidowane w ciągu dwudziestu czterech godzin. Dochodziło do sytuacji, w których pod wskazanym przez oszustów adresem mieszkali nic nie wiedzący o sprawie mieszkający w tym miejscu tubylcy.

Nie mam pojęcia, jak powszechny był ten proceder, ale w gratisie powiem ci, że sam padłem ofiarą tego typu akcji. Na dno fiordu poszło piętnaście tysięcy koron…

Policja raczej nie podejmuje działań w takich sprawach, a przynajmniej tak było w moim przypadku. Media niestety nie zainteresowały się sprawą i myślę, że nikomu nie zależało na nagłośnieniu tej afery. Zachwiałoby to rynkiem wynajmu mieszkaniowego oraz podważyłoby zasady panujące w norweskim społeczeństwie, a zwłaszcza zaufanie między ludźmi.

A gdzie red flags, spytasz. Widzisz, jak jesteś po trzydziestu takich visningach w miesiącu… W takich sytuacjach człowiek każdą pozytywną odpowiedź traktuje jako dar niebios.

Z jakiegoś powodu w pamięci utkwiły mi dwa visningi. Pierwszy odbył się wieczorem, a przed domem stała tabliczka informująca o spotkaniu. Dróżka prowadząca do wejścia była zapełniona oczekującymi na wynik oględzin mieszkania. W środku siedziała w fotelu wiecznie uśmiechnięta starsza pani. Robiła na drutach i wzrokiem wskazywała na leżący na stoliczku plik ankiet potencjalnych lokatorów.

Było to dwupokojowe mieszkanie. Bardzo przytulne i całkowicie wyposażone. Było to najbardziej przyjemne lokum, jakie zapamiętałem.

Drugi visning był przeciwieństwem pierwszego. Chłodny pod każdym względem. Mieszkanie stanowiła przerobiona piwnica, a jedyne wyposażenie stanowił zlew, w czymś na wyrost nazwanym kuchnią. Cena wynajmu była dwa razy wyższa niż w przypadku tamtego przytulnego mieszkania, właściciel z dumą pochwalił się zamaskowanymi w ścianie drzwiami, przez które miał niezapowiedziany wchodzić, by skontrolować porządek, mimo iż prawo o wynajmie mieszkań zakazuje tego typu zachowań.

Visningi stały się moją pasją. Za to prawdziwym weekendowym hobby stała się norweska kuchnia.

CO TU ZJEŚĆ?

Jest taki czas w życiu każdego, że kończą się przywiezione z domu zapasy i trzeba udać się na zakupy do Coopa czy innej Remy 1000.

Pierwsze co zwróciło moją uwagę, to dosyć ubogi asortyment. Dopiero później dowiedziałem się, że Norwegowie, jako ludzie generalnie mało ciekawi wszystkiego, kupują w zasadzie jeden, dwa gatunki określonego produktu i to wszystko. Choćby powstało sto wariantów herbaty i tak będą kupować dwie ulubione, i choćbyś stanął na głowie, spotkasz się z obojętnością Norwega, który z uprzejmości podsumuje twoje starania odruchowym: „OK”.

Przyzwyczajony do bogactwa wyboru w polskich sklepach oraz liczbą sieci handlowych spodziewałem się, że przybywając do jednego z najbogatszych krajów świata, znajdę ogromny wybór, wielkie promocje i wiele handlowych marek znanych z innych europejskich krajów.

Kiedy przekonałem się, że norweski handel podzielony jest raptem między cztery podmioty, a krajowa sieć produkcji spożywczej to tak naprawdę pojedyncze podmioty z udziałem państwa, zbladłem. Jak to? Gdzie możliwość wyboru? Gdzie konkurencja? Z czasem okazało się, że to ma sens. Produkcja żywności i handel, jak wszystko w Norwegii, służy ochronie własnych obywateli oraz krajowego rynku.

Weźmy taki nabiał. Owszem, zdarzają się produkty marki, powiedzmy Nestle czy Danone, ale jest ich mało. Prym wiodą lokalne produkty mleczne wytwarzane przez krajowe przedsiębiorstwo Tine. Ta państwowa firma nie tylko produkuje nabiał, lecz skupuje mleko od krajowych hodowców bydła. Niezależnie, ile wydoisz z tej mućki i tak państwo kupi od ciebie wszystko, co wyciśniesz.

Do sklepów trafiają przepyszne mleczne produkty w rozmaitych wariantach. Mój organizm nie toleruje surowego mleka, które bardzo lubię, ale nie mogę go pić. Przynajmniej tak myślałem, zanim zamieszkałem w Norwegii. Okazało się, że Tine potrafi tak skomponować mleko, że napój ten stał się istotnym elementem mojej diety.

Nie tylko mleko stało się moim objawieniem. Stałem się nawet nie fanem, lecz wyznawcą serka wiejskiego. Kojarzycie tę mleczną przekąskę? Te cudowne słonawe serowe grudki rozpływające się na podniebieniu? Z rozczarowaniem zauważyłem, że polscy producenci poszli z czasem na łatwiznę i kiedyś wspaniały produkt zmienił się w jakiś żwir w zalewie. Kiedyś mogłeś otworzyć pojemnik, przechylić go denkiem do góry i byłeś pewny, że nic nie wypadnie, takie to było gęste.

Przyznam, że nie spodziewałem się czegoś szczególnego po norweskim serku wiejskim. Do momentu aż otworzyłem jeden z nich. Wierz lub nie, ale wzruszyłem się, gdy spróbowałem tego smakołyku. Gęsty, żwirowaty i bez płynu. Jedzenie norweskiego serka wiejskiego było dla mnie jednym z najlepszych doznań kulinarnych od lat. Podobnym odkryciem były mrożone warzywa, a szczególnie groszek.

Bez wahania powiem, że jednym z powodów, dla których warto było tu przyjechać jest masło. To dzięki niemu cofnąłem się w czasie, gdy będąc kilkuletnim brzdącem, biegłem do oddalonego o kilometr sklepu po solone masło. Stało ono na ladzie w postaci ogromnego bloku zakrytego pergaminem. Sprzedawczyni odkrajała z niego dwustugramowe kostki. Masło było pysznie słone i w połączeniu z ciepłym, dopiero co kupionym chlebem stanowiło pychotę, której smak pamiętam do dziś. I gdy kolejny raz stoję przed chłodnią w Coopie, przypominam sobie chwile z lubińskiego dzieciństwa.

I choć bogactwo nabiału przyprawia o ból głowy, to pozostałe produkty nie dają wielkich nadziei. Ostra musztarda, która jest tak naprawdę słodkawa, przetwory warzywne, ketchupy, makarony, herbaty i napoje występują w niewielu wariantach, jak już wcześniej spomniałem, a to, co jest, smakuje co najmniej dziwnie i musi minąć trochę czasu, zanim to zacznie smakować.

Za to rodzajów mąk mamy mnóstwo. Domowe wypieki to kolejny norweski sport narodowy. Mąka do pizzy, do chleba, do ciast, do bułek… Głowa boli od bogactwa wyboru, ale cóż… Tutaj nawet wywiadówka w szkole jest okazją do spotkań towarzyskich, na które rodzice przynoszą blachy własnoręcznie upieczonych ciast.

Podobnie jest z mięsem. Świeże, pięknie rozebrane, świetnie wyeksponowane, zawodowo podane przez niezwykle wykwalifikowany personel, który potrafi podać ci przepis na najlepsze danie z wołowiny. Nic, tylko zacmokać się na śmierć.

Norwegowie lubią jeść. Prosto, czasem wykwintnie, ale zawsze dobrze. Nie stać ich na byle jakie żarcie i nie mówię tu o koszcie finansowym poniesionym na zakup mięsa. Po prostu życie jest zbyt krótkie, by jeść niezdrowo, choć z drugiej strony życie jest zbyt krótkie, by odmawiać sobie przyjemności niekoniecznie zdrowego jedzenia. Kierując się tą dwoistością, Norwegowie przejęli (jak już wcześniej wspomniałem) z Ameryki Południowej taco, które stało się nowym, drugim po pizzy Grandiosa ich daniem narodowym. Taco jest ohydne, koszmarnie podane, ale proste i może zapchać żołądek.

W tym momencie przypomniałem sobie posiłki w zakładowej stołówce, w trakcie których młodzi Norwegowie jedli wszystko, co mieli pod ręką, mieszali to w niejadalną całość i pożerali to ze smakiem. Dosłownie pożerali. Podsumowaniem posiłku było porządne beknięcie i soczysty bąk przywitany wielkim entuzjazmem przez współbiesiadników.

I tak od jedzenia przechodzimy do pichcenia, a w tym Skandynawowie są bezkonkurencyjni, o czym świadczą najważniejsze turnieje kulinarne. Nowoczesna norweska gastronomia na nowo odkrywa tradycyjne smaki regionalnej kuchni. Łączy ją z elementami kuchni świata i nie waha się eksperymentować.

To ciekawe, bo tradycyjne norweskie dania nie są tym, za czym przepadają sami Norwegowie. Co prawda na pamiątkę starych, biednych czasów, kiedy mięso było droższe od złota, a rzepa była największym delikatesem, do dziś można kupić w sklepach właśnie rzepę lub specjalnie pakowane w folię aluminiową ziemniaki na sztuki, lub przygotowane wcześniej płaty przepysznego boczku gotowego do upieczenia, ale jest to właśnie pamiątka po tej biednej Norwegii, która w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym siódmym roku eksplodowała ropą, gazem i bogactwem, którego do dziś jesteśmy świadkami.

Sytuacja materialna Norwegów między innymi otworzyła ich na kulinarny świat, jednak nie zapomnieli o swoich korzeniach i kultywowaniu pamięci o swojej kuchni. To oficjalna wersja dla turystów. Codzienna jest taka, że tradycyjne potrawy odchodzą w przeszłość i jeśli ktoś się nimi zajada, są to nimi obcokrajowcy, którzy w ten sposób honorują lokalną kulturę i okazują szacunek mieszkańcom.

Położenie geograficzne, sposób wojażowania ludzi północy nie sprzyjał kulinarnemu rozwojowi. Nie było czasu i warunków, a podczas wypraw kładziono nacisk na zupełnie coś innego niż rozwój kuchni. Tubylcy byli ograniczeni przez surowy klimat w jakim mieszkali, co skutecznie ograniczało napływ nowinek, już nawet nie tyle gastronomicznych, ile obyczajowych i tak dalej.

Niegościnny klimat, uboga w składniki gleba oraz wszechobecne skały utrudniały rozwój rolnictwa a hodowla zwierząt gospodarskich nie była powszechna. Stąd niezwykła popularność ryb. Myślę, że to właśnie swoboda w dostępie do nich sprawiła, że większość miast leży właśnie nad wodą.

Zatem ryby: głównie makrela, halibut, dorsz, seja, czy łosoś, a nawet wieloryb do dziś poławiany i spożywany. Łowiono również kraby oraz homary. W okolicznych lasach polowano na dziczyznę, zbierano grzyby, maliny, w ogródkach uprawiano proste, odporne warzywa, a przy domach hodowano nieliczne zwierzęta.

Z czasem doszły ziemniaki, które dotarły do Norwegii w osiemnastym wieku. Do ich popularności przyczynił się „kartoflany ksiądz”. Tym mianem określano księdza Hermana Ruge, który miał fioła na punkcie upowszechniania kartofli w ojczyźnie. To chyba jedna z największych nowinek kulinarnych, które opanowały kraj i stały się dodatkiem do chyba wszystkich dań. I tu ciekawostka; o ile możesz wwieźć do Norwegii mięso, papierosy czy wódkę, to do więzienia możesz trafić za przemyt ziemniaków. Źródeł tej decyzji musimy — jak w przypadku chyba wszystkiego w tym kraju — szukać w przeszłości, kiedy w dziewiętnastym wieku zaraza niemal zniszczyła wszystkie ziemniaki, tak ważne w biednym krajobrazie Norwegii.

Wspomniane wcześniej ryby jedzą rozmaicie, ale zawsze smacznie — pieczone, w cieście, wędzone, smażone, surowe, sfermentowane, przesolone, rozpuszczone w ługu.

Bardzo popularna jest zupa rybna oraz ohydne ciasto rybne. Uwielbiają sztokfisza, którego smród jest nie do wytrzymania. Nie mylcie go ze sfermentowanym szwedzkim śledziem, który opłukany w zimnej wodzie nie jest tak ohydny, za jakiego uchodzi.

Co do dziczyzny, popularne jest mięso z łosia oraz z renifera. Z racji warunków geograficznych świeży renifer jest spożywany tylko na północy. W pozostałych częściach kraju można zjeść z niego kiełbaskę, ale nie ukrywajmy — nie jest to dobre, choć mojemu psu smakowała niebywale.

Miałem przyjemność jeść suszone serce renifera i jest to równie ohydne, jak suszone mięso z antylopy, które lata temu przywiózł z RPA mój stryj. Śmierdzi, pęcznieje w ustach, a w konsystencji jest jak obrzydliwa mordoklejka na sterydach. To znaczy suszone mięso, nie stryj.

Z drugiej strony był to mój błąd — takie mięso najlepiej skroić na wiórki. Wtedy smakuje inaczej. Lata później spróbowałem tego w ten sposób i przyznam, że wciąż śmierdziało, ale smak był lepszy.

Z kolei pieczona polędwica z łosia to coś wspaniałego. Soczysta, rozpływająca się na języku, potraktowana jedynie solą i pieprzem oraz chrzanem. Popularne są również mięsne i warzywne gulasze, a także przetworzona żywność.

Poznałem tu specjalnie przetworzoną rybę, której nie uświadczysz gdzie indziej.

Lutefisk to bożonarodzeniowe danie i robi się je ze sztokfisza, czyli suszonego dorsza. Rybę moczy się w wodzie, a potem przez trzy dni maceruje w ługu sodowym — silnie żrącej substancji. Następnie moczy się przez trzy dni w wodzie. W wyniku tego zabiegu ryba intensywnie pachnie, ma galaretowatą konsystencję. Całość gotuje się lub smaży, choć znam przepis, w którym ryba jest pieczona. Podaje się ją z warzywami.

Norwegowie uwielbiają słodycze, które są absurdalnie opodatkowane i myślę, że jeśli kiedykolwiek tutejsze społeczeństwo rozpocznie powstanie, to jego przyczyną będzie nie rosyjska okupacja, lecz drogie słodycze.

Praktycznie w każdym sklepie możecie kupić słodycze na wagę, a czekolada często przełamywana jest nietypowymi smakami, dzięki czemu łakoć ta nabiera oryginalnego smaku.

Oczywiście tubylcy wariują na punkcie ciast, które są tu obecne wszędzie. Każda restauracja, kafejka, spotkanie i narada w zakładzie pracy wiąże się z kawą i pysznym własnego wyrobu ciastem.

Jest też Smalahove, czyli barania głowa, świąteczny przysmak, ale o nim później.

grillpølse, czyli odpowiednik naszego hot-doga. Kawałek gotowanej parówki wrzuconej w podłużną bułkę spożywany jest masowo. Powiedzieć, że Norwegowie mają fioła na punkcie gillpølse, to jak nic nie powiedzieć.

Nie ma weekendu, nie ma święta bez bułki z parówką, która sprzedawana jest tu w dziesiątkach odmian i z rozmachem reklamowana.

Kuchnia norweska może wydawać się co najmniej dziwna. W wielu wypadkach niejadalna jak Lutefisk, ale jest też Brunost, przypadkiem wynaleziony smaczny brązowy ser, który dostaniesz tylko tutaj. I teraz przechodzimy do potraw właściwych dla Norwegii. Takich, których nigdzie indziej nie zjesz. Musisz być twardy! Musisz być odważny, jak mawia klasyk, którego nie doszacował Jakub Żulczyk.

Najpopularniejszym trunkiem jest Aquawit, berbelucha o mocy około stu procent. Generalnie pije się go często i zalewa się nim większość tradycyjnych dań. Być może dlatego, że kuchnia jest tłusta i bardzo słona.

Nie mogę ominąć w tej historii drinku samojebki, który podano mi w Trondheim. Był to kaszk i nie przypominał niczego, co kiedykolwiek piłem.

Aby otrzymać przepyszny kaszk potrzebujesz czystej akwawity, kubka oraz kawy rozpuszczalnej. Sypiemy do kubka dwie czubate łyżeczki kawy, którą zalewamy wrzątkiem do połowy naczynia. Pozostałą część zalewamy alkoholem i mieszamy. Siedząc na sofie, wypijamy łyk drinka, po czym próbujemy wstać. Powodzenia.

Jesteś gotowy spróbować najbardziej charakterystycznych dań dzielnych synów i cór wikingów? Zapraszam więc do norweskiej kuchni, gdzie poznamy pięć wybranych przeze mnie dań, które zjesz tylko w Norwegii.

Lutefisk

Mówi się, że norweską emigrację można podzielić na dwa rodzaje; tę, która uciekła przed tym daniem oraz tę, która postanowiła propagować lutefisk na świecie.

To słynne ohydne danie, zwane tez rybą mydlaną, powstaje poprzez moczenie suszonego dorsza w ługu sodowym. W odpowiednim stężeniu używa się go do na przykład rozpuszczania zwłok, usuwania ciężkich zabrudzeń z pojazdów ciężarowych, ale również do produkcji spożywczej, na przykład coli.

Następnie ryba jest parę dni płukana w wodzie oraz zwykle też gotowana, smażona lub pieczona oraz podawana z ziemniakami lub pieczonymi warzywami. Przed świętami gotowy lutefisk można nabyć w nieprzyzwoitej cenie w norweskich marketach.

Syltelabb

To tradycyjne danie początkowo funkcjonowało jako coniedzielny przysmak. Z czasem ograniczono je do bożonarodzeniowego dania. Te okropnie słone świńskie raciczki są niemal niejadalne. Peklowane i pieczone, wręcz przesolone danie podawane jest z pieczywem, buraczkami i musztardą. Syltelabb nieprzypadkowo jest tak słone, bowiem trzeba tę słoność czymś złagodzić. I jest to najczęściej Aquavit, o mocy bliskiej stu procent.

Smalahove

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 59.58