Dzień dobry!
Wydawanie pisma w czasach, gdy czytelnik staje się gatunkiem wymierającym to nie lada ryzyko.
Kiedyś, w czasach starej, dobrej papierowej prasy wszystko było łatwiejsze i trudniejsze.
Łatwiejsze, bo szedłeś do sklepu, kupowałeś gazetę i czytałeś. Zgiętą na pół, złamaną w cztery, albo po bożemu. W razie potrzeby robiłeś na niej notatki, a w godzinie próby ratowała cię, gdy w publicznym szalecie zabrakło papieru toaletowego.
Trudniejsze, bo kontakt z redakcją, kwalifikacja do publikacji, druk, kolportaż, a koszty były ogromne. Tworzył się łańcuszek zależności. I tych obiektywnych, związanych z tworzeniem się gazety, od pisania artykułu, przez dobór zdjęć, po szatę graficzną. I tych mniej obiektywnych, związanych z dojściem do ucha prezesa decydującego, kto będzie publikowany.
Żyjemy w czasach, w których całe pokolenie wychowało się w cyfrowym świecie i najprawdopodobniej nie miało do czynienia z gazetą papierową.
Korzystanie z internetu oraz produktów, które dostępne są „tu i teraz”, na ekranie tabletów, komputerów, czy smartfona stało się oczywistością. Urządzenia te stały się naszym „wszystkim”.
Niezależnie od wszystkiego jedno jest niezmienne — opowiadanie historii.
Dlatego stworzyliśmy „Dzikie historie”, magazyn historri fabularnych, w którym staramy się dostarczyć Wam po prostu ciekawe historie bez podziału na gatunki i tematykę.
Mam nadzieję, że formuła pisma wydawanego w starym stylu sprawdzi się, a teksty umilą wam czas.
Przemysław Saracen
Rozstańcy
Rozejrzałem się wokół siebie i westchnąłem. Nie powinno mnie to dziwić, bo przecież żyję w kraju, w którym każdy bierze wszystko, jak swoje.
Ledwie wyszedłem z łaźni, gdy zauważyłem brak laczków, laczek i szczerze przyznam, że już nie pamiętam poprawnej wymowy. Zauważyłem za to brak należącego do mnie łaziennego obuwia, które ktoś zabrał.
Na szczęście jeden z obcych mi mężczyzn dokonywał wieczornej ablucji, a dzięki swojemu towarzyszowi, który trzymając swój palec wskazujący w jego sekretnej jamie uniemożliwił przedostanie się ciał obcych i nieczystości do organizmu kąpiącego się adonisa.
Jednocześnie sprawił, że uwaga pięknie zbudowanego młodzieńca skupiona była na czymś innym, niż pozostawione przez niego laczki, które właśnie uśmiechnęły się do mnie.
Nie czekając ani chwili wskoczyłem w nowe laczki, które okazały się o dwa numery za duże, jednak miało to swoje plusy: uniknąłem poranienia stóp przez ostre kamyki, którymi wyłożony był trakt prowadzący do osiedla, na którym mieszkałem.
Usłyszałem dobiegający zza domów ryk publiczności, niezwykle żywo reagującej na odbywające się właśnie zawody.
W miarę zbliżania się do mieszkania, które w istocie było kwaterą wynajętą przez firmę, w której od jakiegoś czasu pracowałem gwar, a co za tym idzie i brud był coraz większy. Trzęsące się krzaki świadczyły o bardzo zróżnicowanych formach spędzania wolnego czasu, a rytmiczne jęki uczestniczki zabawy były tego najlepszym dowodem.
Niestety jeden z mieszkańców postanowił przerwać namiętnej parze jej rozkosze i chlusnął w jej stronę niekontrolowanym wyrzutem kupionego w nieodległej budce kebabu.
— Hej towarzyszu, dołączysz do naszej drużyny, która za chwilę rozegra towarzyski mecz życia przed najważniejszymi zawodami świata? — zaczepił mnie czarny jak heban młody mężczyzna o twarzy Michała Kempy.
— Muszę podziękować młody przyjacielu, gdyż czeka mnie odpoczynek przed dzisiejszą zmianą a ta, jak sam wiesz należy do wyczerpujących. Gdybym odniósł kontuzję, sam rozumiesz, że mogłoby się to skończyć dla mnie niezbyt dobrze.
— Oczywiście — rzekł wyrozumiale — odpocznij przyjacielu, a jak Najwyższa Istota pozwoli, zaproszę cię na jutrzejszą rozgrywkę, którą jutro planujemy.
— Sam użyłeś argumentu Najwyższej Istoty, dlatego moja opinia w tej sprawie nie może być wiążąca — uśmiechnąłem się — swoją drogą… czy widziałeś, by ktokolwiek grał dobrze w tym? — uniosłem olaczkowaną stopę, a młodzieniec uśmiechnął się.
— Bywaj więc! I powodzenia! — odszedł unosząc w pozdrowieniu dłoń.
Odwrócił się i pobiegł w kierunku towarzyszy, który zdjąwszy obuwie rozpoczęli mecz.
Zmierzając w stronę kwatery, zauważyłem moje zaginione laczki kompletnie nie zwracając uwagi na jej nową właścicielkę, która będąc ubrana w ukradzione mi obuwie klęczała.
Poskromię waszą ciekawość i zapewnię, że nie oddawała się modlitwie, lecz działalności zarobkowej polegającą na miłości oralnej świadczonej opartemu o ścianę i posapującemu mężczyźnie odznaczającym się wydatną muskulaturę.
Swoją drogą bardzo dużo muskularnych mężczyzn przebywało na tym niewielką osiedlu.
Podszedłem do nich, po czym dałem znać mężczyźnie, by sobie nie przeszkadzał. Uniosłem stopy spracowanej kobiety — swoją drogą zgrabnej, nieco pulchnej brunetki. Gestem twarzy wyraziłem swoje uznanie dla umiejętności owej damy, po czym unosząc jej stopy zdjąłem z nich moje laczki obdarzając ją obuwiem dwa numery za duży. Przydadzą się na przyszłość, gdyż oceniłem, że jest w tym wieku, że jeszcze może urosnąć, a wiadomo jak trudno o dobre laczki w dzisiejszych czasach.
Kątem oka zauważyłem, że w słonecznym świetle znajduje się granitowy kamień, na którym postanowiłem usiąść. Wylegująca się na nim jaszczurka uciekła na mój widok, jednak muszę przyznać, że nie miałem z tego powodu specjalnych wyrzutów sumienia.
Siedzenie na nagrzanym granitowym kamieniu ma tę zaletę, że jest świetnym punktem obserwacyjnym pozwalającym obejrzeć niezwykły dziw natury polegający na obopólnej, a nawet trójpólnej wymianie uprzejmości za pieniądze.
Z jednej strony pulchna brunetka uczyniła uprzejmość umięśnionemu mężczyźnie czyniąc mu najlepszą w tych warunkach terapię antystresową.
Z drugiej strony mężczyzna ów zapłaci jej, za uczynioną przyjemność. Swoją drogą dopiero teraz mogłem przekonać się, że ów mężczyzna nie dość, że dobrze zbudowany, był całkiem wysoki i jeśli miałbym ocenić jego wzrost, powiedziałbym z pewnością, że mierzył półtora karła i trzy czwarte pyty.
Z trzeciej strony zapewniłem kobiecie nowe i trwałe obuwie.
Nie ukrywam, że moje oglądanie tego wspaniałego spektaklu natury również na mnie wpłynęło, gdy doznałem mimowolnego wzwodu. Zdziwiłem się, bo dawno nie doznałem tego stanu, a na domiar złego zarysowałem nasadę trzonu nożem, który nosiłem zabezpieczony po wewnętrznej stronie uda.
W pierwszej chwili zamierzałem poprosić o pomoc kształtnej brunetki, jednak nie śmiałem przerwać jej pracy. Z drugiej strony pomyślałem o biegających dookoła psach, gdyż jak doskonale wiecie, ich ślina ma walor dezynfekujący i przyczynia się do szybkiego gojenia.
Na szczęście w centrum patio rósł wspaniały zielnik. Pomiędzy obłędnymi aromatami rozmarynu, tymianku, oregano, szałwii, melisy i krwawnika rosło jaskółcze ziele. Urwałem jego gałązkę, a wypływający żółty sok przyłożyłem do rany.
Jaskółcze ziele kojarzy mi się jeszcze z czasów dzieciństwa. Sok tej rośliny pełni rolę dezynfekującą i tamuje krwawienie oraz przyczynia się do szybkiego zagojenia rany. Niestety jest bardzo piekący, a użyty na delikatnej skórze potrafi zostawić trwały ślad.
W przypadku mojego trzona nie było to istotne, gdyż już od dłuższego czasu używałem go wyłącznie w celach fizjologicznych. Spieszę tu wyjaśnić, bo muszę to uczynić, aby uniknąć ewentualnych nieporozumień, że nie żyję w celibacie.
Raz na kilka dni dokonuję aktu masturbacji, co wiąże się z doprowadzeniem mojej przedłużki do stanu pobudzenia i wykonania pewnych czynności rozwijających muskulaturę, czego efektem jest obniżenie ciśnienia i stresu oraz stanowiącego wstęp do wieczornego odpoczynku.
Nałożyłem sok jaskółczego ziela na ranę czując wielkie pieczenie. Syknąłem, wykrzywiłem twarz w grymasie i — odczekawszy chwilę, aż rana przeschnie — wstałem z kamienia i skierowałem się w kierunku mojej kwatery.
Dobiegające zza osiedla pomruki widowni przypominały odgłosy zbliżającej się burzy.
Wszedłem do mieszkania i zasunąwszy drzwi, podszedłem do okna. Na oknie leżała oprawiona w skórę księga. Chwyciłem ją oraz zaległem na pryczy oddając się lekturze. Czytałem mechanicznie nie rozumiejąc treści. Było to spowodowane nieznajomością tekstu napisanego w nieznanym dla mnie języku.
Rozumiem, że mogłoby wydawać się to absurdalne, jednak dawało mi ukojenie. Czytanie półgłosem tego rytmicznego tekstu wprawiało mnie w pewien stan przenoszący mnie do innej rzeczywistości.
W ten sposób znajdowałem się w swego rodzaju zawieszeniu uniemożliwiającego sięganie do przykrych wspomnień, rozpamiętywanie bolącej przeszłości oraz kontakty z dobrze znanymi demonami, które będą mi towarzyszyć do końca życia.
Rytmiczna lektura pozwoliła mi odpocząć od nich choćby na kilka godzin.
Czasem urozmaicałem formy odpoczynku, bo przecież najwybitniejsza nawet rozrywka jeśli nieustannie powtarzana staje się nudna, ale trzeba tu stanowczo przyznać, że w pewnych sprawach rutyna jest bardzo pożyteczną formą terapii umożliwiającą prawidłowe funkcjonowanie.
Z drugiej strony każda rutyna prowadzi do osłabienia kreatywności, koncentracji oraz ciekawości. Dlatego też — choć przyznam, że coraz mniej korzystam z tych możliwości, gdyż coraz mniej we mnie potrzeby zmian, rozwoju i ciekawości świata — jakby siłą rozpędu korzystam z rozmaitych form masturbacji, poezji i melorecytacji. Czasem łączę wszystkie te rozrywki w jedną, a czasem — w zależności od dnia i nastroju — korzystam tylko z jednej z nich.
Nieoczekiwanie wróciło do mnie wspomnienie przeszłości. Przymknąłem oczy i wróciłem pamięcią do czasów, gdy sprawnie, fachowo i z miłością pielęgnowałem jabłoń, która kilka miesięcy później odwdzięczyła się bogatym zbiorem cudownych, soczystych owoców.
Otworzyłem oczy uporczywie powracając do lektury księgi. Coraz głośniej czytałem rytmicznie zawarte w niej wersy, jakbym na siłę chciał wymazać z pamięci wspomnienie, które następowało zaraz za pamięcią o pielęgnacji drzewka owocowej. Wspomnienie o Niej.
Zerknął w stronę okna. Słońce rozpoczęło swą niespieszną wędrówkę ku nocy. Nadeszła pora. Wkrótce rozpoczynam zmianę. Niestety poczułem wewnętrzny niepokój. Może popołudniowy udój rozwiąże mój problem, jednak przypomniałem sobie, że ze względu na odniesioną ranę muszę w inny sposób poradzić sobie z moim problemem.
Spojrzałem na leżącą obok pryczy paterę z owocami. Granaty, mandarynki, jabłka, winogrona i cytryny mrugały do mnie zapraszając do uczty. Nic z tego. Może po powrocie z pracy. Nie będę ryzykował.
Zerwałem się z łóżka. Poczułem, że wzrasta we mnie negatywna energia, rośnie mroczna materia, którą muszę jak najszybciej rozładować. W przeciwnym wypadku autodestrukcyjne zachowania powstałe w wyniku wewnętrznego napięcia uniemożliwią mi właściwe wykonanie pracy i przyczynią do zguby.
Niczym wytrawny bokser rozpocząłem rozgrzewkę, by wkrótce odbyć pojedynek z niewidzialnym przeciwnikiem. Nie ukrywam, że przyniosło to efekt i znowu zacząłem czuć się jak pantera, którą — jak wmówiłem sobie — jestem. Nie lwem, bo to tępy i ciężki skurwysyn, który poszedł w masa. Pantera to inna sprawa: umięśniona, cicha, czujna, szybka i bezlitosna.
Spojrzałem na swoje naznaczone bliznami ciało. Jedna z nich była szczególna i niezwiązana z moją obecną pracą, jednak tylko ja o tym wiedziałem. Był to zdzierany nożem tatuaż, którego resztki stanowiły świadectwo pamięci. O Niej.
Unikałem emocji, bo ściągały mnie ku przeszłości. Tej, o której próbuję zapomnieć zmieniając całkowicie swoje życie kreując się na zupełnie innego człowieka szukającego zapomnienia w… czymś. Żyjącego z dnia na dzień, ponieważ nie można inaczej, niż wtedy, gdy coś się w środku załamuje, kruszy i zapada.
Idąc zdecydowanym krokiem przez miejskie zaułki zaludnione przez szukających rozrywki ludzi nie miałem pojęcia, że wkrótce spotkam człowieka, w którym zobaczyłem siebie sprzed niespełna roku.
Co prawda mogłem pokonać drogę do pracy dzięki licznym o tej porze przewoźnikom, jednak odległość pozwalała na pokonanie dystansu pieszo. Dzięki temu mogłem utrzymać sprawność ciała, sprężystość ruchów ogólnie dobre fizyczne samopoczucie.
Latające nisko chmary jaskółek zapowiadały pogorszenie się pogody, a ciemniejące w oddali niebo wyjaśniły powód dzisiejszego skwaru i duchoty.
Około godziny później zatrzymałem się przed ogromnym budynkiem. Wielka, piaszczystego koloru bryła bez okien. Wszedłem przez wysokie, wąskie, ciemne wejście. Wszedłem w mrok rozjaśniony przez nieliczne pochodnie.
Usłyszałem zbliżający się jakby podwójny chrzęst kroków. Wiedziałem, że to oni. Bracia Bobasy.
Wyglądali jak sklonowany Wojciech Fiedorczuk, ale nie mieli szyj. Dwa umięśnione, potężne trolle. Sprawiali wrażenie, jakby nie opuścili tego miejsca, co upodobniało ich do księgowych. Ich nienachalną urodę podkreślała pozioma blizna przechodząca dokładnie przez środek twarzy. Podkreślało to ich nieodłączność, zażyłość oraz pamięć o wspólnych przeżyciach.
Jeden z Bobasów wskazał bratu na mnie i — jak domyślam się — wyraził swoje zaskoczenie, jakby nie spodziewał się mnie jeszcze zobaczyć. Miał rację. Niespełna miesiąc temu doznałem niezwykle groźnej kontuzji, która niemal doprowadziła mnie do kalectwa i tylko dzięki przypadkowi, podatności na ból i oddanemu medykowi wyzdrowiałem. Rozumiecie, Pantera.
Bobasy rozsunęły się. Wszedłem między nich i ruszyliśmy w głąb korytarza. Przyzwyczajony do półmroku szedłem pewnym krokiem.
— Musisz sprawić się dzisiaj szybko — rzucił nieoczekiwanie Bobas lewy.
— Co to znaczy? — spytałem.
— To znaczy, że musisz sprawić się dzisiaj szybko — odpowiedział nieoczekiwanie Bobas prawy.
— Zwykle pracuję szybko i mieszczę się w czasie — rzuciłem.
— Dziś spróbuj jeszcze szybciej. Mówią, że szef jest dziś rozsierdzony — mówił powoli Bobas prawy.
— Tak. Pierwsza zmiana nie przyszła dziś do pracy i szef będzie musiał płacić odszkodowanie — rzekł Bobas lewy.
— Niesamowite… — rzuciłem.
Bobasy spojrzały na mnie pytająco.
— Niesamowite, że znacie tyle słów, Bobasy. No dobrze, do roboty, lelum polelum!
— Co? — jednocześnie spytali.
— Nie mam pojęcia co. Usłyszałem te słowa wczoraj w robocie od jednego z pracowników ze Wschodu. Używał tych słów nieustannie, zanim nie uległ kontuzji. Powiadam wam braciszkowie, to niewdzięczna praca.
— Wiem coś o tym — odparł Bobas Lewy i podniósł lewą ręką. Idealnie uciętą na wysokości łokcia.
— Ryzyko zawodowe? — bardziej stwierdziłem, niż spytałem.
— Ryzyko zawodowe — odparł.
Moi przewodnicy zatrzymali, co oznaczało kres naszej podróży. Niezbyt mocne oświetlenie rozświetlało mrok. Na szczęście czekała na mnie masywna, choć niewielka drewniana ławeczka. Widać było, że to raczej sklecona naprędce konstrukcja, niż przemyślane dzieło rzemieślnika.
Usiadłem na niej. Bobasy odwróciły się w milczeniu i zniknęły w mroku zapewne kierując się do wyjścia.
Przymknąłem oczy.
— Czy mogę się przysiąść? — usłyszałem tuż przy uchu delikatny, jakby nieśmiały głos przeżuwający jakiś posiłek.
Nie odpowiadając wskazałem na ławkę ustawioną pod przeciwległą ścianą. Odgłosy kroków oraz sapanie upewniły mnie, że przybysz skorzystał z mojej porady.
Mogłem otworzyć oczy. Spojrzałem na mężczyznę. Nie był nim do końca, ale i chłopcem już nie był. Był kimś w rodzaju poczwarki. Znajdował się pomiędzy jednym etapem życia a kolejnym. Patrzyłem na bladego, nieco otyłego człowieka. Niegolony, chyba jeszcze pierwszy zarost w życiu sprawiał, że wyglądał jak warchlak, który obnosi się ze swoim zarostem, który za chwilę wypadnie ustępując miejsca szczecinie.
Jeszcze nie wiedział, że w naszym zawodzie wygląd jest równie ważny, jak umiejętności.
Biła z niego niepewność nadrabiana komicznie hardym wyglądem i częstym spluwaniem, ale nie tylko.
— Mięska? — spytał kierując w moją stronę kawał mięsa.
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
— Gej? — spytał śmiejąc się głupkowato.
Splunąłem w jego kierunku. Spuścił głowę i skulił się. Zawstydzony zamilkł.
— Proszę nie gniewać się na mnie — rozpoczął nieśmiało — ale moje idiotyczne zachowanie wynika z braku pewności siebie. Gdy dosięga mnie stres mówię byle co, byle jak i byle gdzie, czego właśnie pan doświadczył. Nie zachowuję się tak na co dzień. Przepraszam za niesforny język oraz idiotyczne zachowanie.
Podszedł do mnie i szepnął mi wprost do ucha:
— Przepraszam, nie obudziłem pana?
Błyskawicznie chwyciłem go za ramię i ścisnąłem. Chłopak jęknął z bólu i szybko wrócił na swoją ławkę masując bolące miejsce.
— Pojebało pana, za przeproszeniem, proszę pana?
— Siadaj do kurwy nędzy i nie klnij albo zamilcz po wsze czasy.
Spojrzałem na niego i zauważyłem coś jeszcze. Za tą nieporadnie maskowaną poczwarką krył się osobisty dramat i naprawdę mocna historia. Jak mocna, że doprowadziło go aż tutaj?
— Dosyć tego pierdolenia, młody człowieku — rzekłem stanowczo — za chwilę rozpoczynam pracę i albo opowiesz mi swoją historię, która jest jak sądzę traumatyczna i rzutująca na całą twoją przeszłość i przyszłość, albo siedź w rozpaczy, że nie masz z kim podzielić się swoim bólem. I pozwól, że dam ci radę, a uczynię to mimo, iż niewiele mówię. A jak mówię to smacznie. A rada brzmi: dla własnego zdrowia nie jedz dziś tyle, bo czyni cię to ociężałym i obróci się przeciwko tobie. Jak masz na imię?
— Nie będzie pan mi mówił co mam jeść, a co nie…
— Jedz ile chcesz, twoja wola. Mówię jedynie, byś nie robił tego tuż przez rozpoczęciem pracy. Kiszki mogą zareagować w momencie, w którym najmniej się tego spodziewasz.
— Dobrze, posłucham pana.
Zjadł łapczywie resztę jedzenia, a ogryzioną kość rzucił w ciemność, po czym beknął.
Sam sobie szkodzisz, pomyślałem kompletnie nie reagując na ten popis młodzieńczej głupoty.
— Pozwól młody człowieku, że powtórzę pytanie: jak ci na imię? — spytałem.
— Karol — odparł smutnym głosem.
— Piękne imię. Szkoda, że jego nosiciel jest takim głupcem.
— Jak już wcześniej wspomniałem, pod wpływem stresu zachowuję się jak niespełna rozumu, za co bardzo pana przepraszam, panie…
— …panie, który czeka na twoją opowieść, Karolu.
— Tak — odparł skwapliwie i przyspieszył, jak zdał sobie sprawę, że pozostało nam niewiele czasu. — To, że wyglądam jak bęcwał nie wiedzący co z sobą uczynić ma swój początek w wydarzeniach, jakie miały miejsce dwanaście tygodni temu. Gdybyśmy poznali się odpowiednio wcześniej, całkiem możliwe, że mimo różnicy wieku stalibyśmy się jeśli nie przyjaciółmi to towarzyszami.
Spojrzał na mnie przenikliwie i zapewne uznał, że nadszedł czas, by to on przeszedł do ofensywy.
— Widzę, że gardzi pan mną. Choć nie, to zbyt niesprawiedliwa ocena. Myślę, że zastanawia się pan co się stało, że ktoś taki jak ja wszedł w takie środowisko jak pan. Zastanawiając się dalej myślę, że jednak widzi pan ducha przeszłości, którego nie spodziewał się pan zobaczyć. Nie wróży to dobrze mojej przyszłości, gdyż widzę pańską walkę z sobą. Mało tego: mniemam, że postanowił pan zabić siebie z przeszłości i w momencie gdy znajduje się pan w końcowym etapie swojego dzieła nagle pojawiam się i obracam w niwecz wszystko, co udało się panu do tej pory. Dlatego nie wróżę sobie bliskiej przyszłości u pańskiego boku i prawdopodobnie zaakceptuję wszystko, co się wydarzy.
Głos ugrzązł mi w gardle. By ukryć zmieszanie i wstyd chrząknąłem. Czułem rosnącą w gardle gulę, a serce zaczęło szybciej bić.
— Słucham cię Karolu — wyrzęziłem.
Chłopak energicznie przechylił kilka razy głowę, jakby przygotowywał się do walki.
— Skoncentruję moją opowieść do niezbędnych elementów używając niezbędnych skrótów myślowych. Czas nie sprzyja nam na opowiedzenie mojej historii na czynniki pierwsze, ale wydaje mi się, a raczej jestem pewien, że nie będzie pan miał najmniejszego problemu ze zrozumieniem tego, o czym mówię. Mało tego — wiem, że odnajdzie pan w tych ledwie kilku zdaniach swobodnej wypowiedzi część siebie.
Spojrzał na mnie przenikliwie. Wiedział, że teraz jest panem sytuacji mimo, iż starałem się sprawiać wrażenie, że jest odwrotnie.
— Nie jestem jeszcze tak zblazowany i zaskorupiony jak pan, więc powiem wprost. Nie było, proszę pana, drugiej takiej osoby na świecie, jak moja ukochana żona Hanna, proszę pana. To banał, bo przecież każdy powie tak o swojej towarzyszce życia, ale w moim przypadku naprawdę tak jest. Przepraszam — tak było.
W tym momencie pojawił się kudłaty kundel. W pysku miał wyrzuconą przez Karola kość. Usiadł koło niego, by po chwili położyć się o oprzeć głowę na jego stopie.
— Owszem, miała swoje humory — pogłaskał psa — i gonitwy myśli, które wyprzedzały ją samą o lata świetlne i nie mogła za nimi nadążyć. W wyobraźni widziała wydarzenia, które miały wydarzyć się w przyszłości mimo, iż nic nie dawało powodów, by tak się stać miało. I tak się nie stawało, lecz w jej umyśle były to wydarzenia, które awansowały do rangi rzeczywistych wydarzeń. Dodam do tego niemal codziennie zmieniające się zainteresowania, demonstrowana wyniosłość oraz nieskrywane deprecjonowanie osiągnięć innych. Mógłbym rzec, że to dziedzictwo przeszłości, której gospodarzami byli rodzice wychowujący dzieci w poczuciu niskiej wartości, wysokich oczekiwań oraz nieustannej krytyki. W ten sposób powstaje człowiek pełen sprzeczności, walczący z własnymi ułomnościami i jednocześnie niebędący w stanie przyznać się do własnych wad.
Nieoczekiwanie pojawił się jeden z Bobasów, który przyniósł psiakowi miskę z wodą.
— Zna pan ten typ człowieka, który ma w sobie imperatyw naprawy świata za wszelką cenę, prawda? — kontynuował Karol — to ten rodzaj doskonale znanego panu istoty, która musi mieć rację niezależnie od użytych przez pana argumentów. Zazdrosnych o wszystko i wszystkich oraz izolujących pana od otoczenia, bo wg niej nie jest pan w stanie właściwie ocenić sytuacji. Ale na bogów bliższych i dalszych, którzy zaświadczą mi, że jednocześnie te osoby są na tyle doskonałe w tym co robią, że nie muszą podpierać się zachowaniem, o którym właśnie powiedziałem! Zgodzi się pan ze mną?
— Młody, o czym ty mówisz? — wtrącił się Bobas — za chwilę rozpoczynasz pracę, odpocznij zamiast gadać.
Odwrócił się, po czym zniknął w mroku.
Gestem zachęciłem Karola, by kontynuował.
— Wydawałoby się narzekam, proszę pana, ale nie. Muszę przeciw temu stanowczo zaprotestować, choć milczy pan przełykając ślinę dusząc w sobie poczucie wstydu. Bo jest w niej… Było w niej coś takiego, co sprawiało, że nie było dla mnie rzeczy niemożliwych. I choć jest to okrutny banał, tak było. Nie wiem, jak obrazowo określić stan, który chcę panu opowiedzieć, ale widzę, że nie muszę tego robić. Pan wie. Czekałem na każdą chwilę z nią spędzoną. Kończąc pracę, a byłem szanowanym ogrodnikiem, z utęsknieniem wracałem do domu przygotowując w myślach najbardziej wymyślne opowieści o tym, co wydarzyło się w trakcie wykonywania mych obowiązków oraz w życiu moich współpracowników. Nie potrzebowałem przyjaciół, proszę pana w świecie, w którym najdroższa mi osoba była moim przyjacielem i powiernikiem.
Przerwał, zamyślił się, znowu pogłaskał psa, by wznowić opowieść. Mówił szybciej, bo wiedział, że zostało coraz mniej czasu.
— Cóż… Problem w tym, że naturalne ciepło, serdeczność, poczucie humoru, troskliwość i uśmiech okazują się niewystarczającym paliwem w świetle rodzicielskiego wychowania oraz przekleństwa, które początkowo wydawało się błogosławieństwem, lecz zakończyło wszystko. Wie pan, że człowiek kochający wybacza wszystko i potrafi znieść wszystko, dosłownie wszystko, jeśli najdroższa mu osoba jest tą, u której boku chce zostać do końca życia. My, mężczyźni… Przepraszam, pan jest mężczyzną, ja dopiero aspiruję do tego miana, ale użyjmy tego sformułowania na potrzeby tej historii. Otóż my, mężczyźni jesteśmy prości. Nie postrzegamy pożycia, jako okazji do zyskiwania przewagi i udowadniania swoich racji. Ustępujemy, bo nie musimy wygrywać za wszelką ceną, w sytuacjach niewartych konfliktu. Krótko mówiąc, nie skupiamy się nad głupotami tego świata, bo wieczność przed nami, że pozwolę sobie frywolnie zażartować. Szkoda nam czasu na konflikty, gdyż bogowie mi świadkami! Nie wiadomo, kiedy nadejdzie nasz kres, a może on nastąpić w każdej chwili. Mężczyźni nie wybaczają swoim towarzyszkom życia, gdyż wybaczanie zakłada przewinę, a zatem kategorię, której wobec mnie nawet nie zakładamy o rozpatrywaniu nie mówiąc.
Już zmierzam do końca, gdyż widzę pańską niecierpliwość, aczkolwiek staram się skracać coraz bardziej tę kronikę mojego żywota.
Wskazał na moje przedramię, na którym tkwił nieudolnie zabliźniony ślad mojej przeszłości.
— Pokażę panu coś niezwykłego. Wstał i odwrócił się. Jego plecy zdobił tatuaż bliźniaczo podobny do tego, który próbowałem usunąć!
— Ciekawe prawda? — rzekł ze smutnym uśmiechem. Siadł na posadzce, a pies zaczął lizać jego twarz. — przestań psino, jestem niegodny twojego zaufania, przestań. Proszę cię — delikatnie odepchnął zwierzaka, który umościwszy się w jego nogach po chwili zasnął.
Karol ciężko westchnął, by rozpocząć ostatni akt swego dramatu.
— W dziesiątym roku naszego pożycia doszło do załamania. Świat się skończył, a ja poczułem jakby ziemia usunęła mi się spod nóg. Oczywiście i panu nieobce były sprzeczki, humory i niesnaski, w końcu związek bratnich dusz nie opiera się wyłącznie na dobrych dniach, prawda? Najważniejsze są proporcje i świadomość tego, by nieporozumienia nie przesłoniły nam wspólnego marszu przez życie. Czyż nie mam racji? Z pańskiej nic nie zdradzającej twarzy, która tak naprawdę mówi wszystko widzę, że wyraża pan aprobatę wobec mojego zdania. W normalnych okolicznościach chętnie poznałbym pańską opowieść o dniu, w którym zaczął się walić pański świat, ale niestety nie mamy czasu i żałuję, że zapewne nie poznam już tej historii, dlatego skupię się wyłącznie na zreferowaniu mojego punktu, w którym wszystko pękło i przyspieszyło mój upadek. Osobisty i zawodowy.