Książki z serii Dziewczyny:
Tom pierwszy — „WIOSNA”
Tom drugi — „LATO”
Tom trzeci — „JESIEŃ”
Tom czwarty — „ZIMA”
„ŚLADAMI MINIONEGO CZASU”
Dla dzieci”
„LEŚNA SZKOŁA”
„SZEPTANKI” ZBIÓR
„WOJSKO CIENI”
„CHCIWY KLUKA”
„DYMARKI”
„DWIE BRZÓZKI”
„DIABELCE”
„POGMATWAŁO”
„KSIĘGA BORÓW”
„PASTORAŁKI”
W przygotowaniu:
Recenzja
Asia Czytasia 2021
Oczami mężczyzny.
Gdy odebrałam wiadomość od Wydawnictwa NowoCzesnego z propozycja tzw. współpracy recenzenckiej, poczułam się zaintrygowana. Dlaczego? Powodów było kilka.
Po pierwsze: książka pt. „Dziewczyny jego życia” będąca powieścią obyczajową, była napisana przez mężczyznę. Już ta informacja była pewna nowością dla mnie, gdyż tego rodzaju publikacje zazwyczaj są autorstwa kobiet.
Po drugie: zelektryzowało mnie jedno zdanie z okładki. Brzmiało: „Uwaga. Książka tylko dla dorosłych”. Czyżby publikacja zawierała jakieś erotyczne podteksty? A jeśli tak, to… w jaki sposób zostaną przedstawione przez mężczyznę? Jak zaprezentują się w jego oczach relacje z kobietami? Należy stwierdzić, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgarności czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób rozmaicony, piękny, żywy, plastyczny.
Poznawałam kolejno kobiety (czasami bardzo młode dziewczyny) które były ważne dla bohatera. To było całkiem interesujące spojrzenie na tzw. „płeć piękną”. Każda bowiem wspomniana postać miała to słynne „cos”, co przyciągało do niej Kubę. Sprawiało, ze nie potrafił pozostać obojętny na rozwijającą się relacje. A te bywały oczywiście różne. Niekiedy miały wymiar platonicznej miłości, która czeka na spełnienie. Czasami przypominały zwykły romans. Z pewnością każdy ´związek´ kształtował postrzeganie kobiet przez głównego bohatera. Nie obyło się bez zdrad, emocjonalnych zawirowań, fascynacji i refleksji. Z pewnością życie Kuby nie było nudne i ma co wspominać. Ma również nad czym myśleć, gdyż na końcu pierwszej części, Kuba pozostaje niejako w pewnym zawieszeniu. Będzie musiał dokonać pewnych wyborów lub pogodzić się z tymi, które podjęła jego aktualna towarzyszka życia
Jestem na serio ciekawa jak potoczą się jego dalsze losy. Te zostaną zapewnie przedstawione w następnych publikacjach będących kontynuacja tych historii. Osobiście, chętnie ja poznam. Jestem ciekawa, jak będzie wyglądało dalsze życie Kuby, które mija mu poniekąd pod znakiem…”wróżdy” starej cyganki. Czy faktycznie się ona spełni? Czy będzie musiał jej ulec, godząc się z losem? Czy może jednak spróbuje się przeciwstawić tej swoistej przepowiedni? Podejrzewam, ze na te pytania znajdę odpowiedz w następnych publikacjach.
Na koniec jeszcze dodam może, ze spodobało mi się w tej książce kilka rzeczy. Pewien walor edukacyjny — autor całkiem fajnie wplótł w swoją opowieść wątki historyczne oraz krajoznawcze. Swój urok mają również barwne opisy, które podziałały na moją wyobraźnie. Doceniam także aspekt humorystyczny — było kilka fragmentów wywołujących uśmiech na mojej twarzy lub wręcz śmiech. Ciekawą koncepcją jest też moim zdaniem, kwestia cytatów — tzw. ´złotych myśli´ rozpoczynających każdy kolejny rozdział.
Przykładowo taki: „Zycie nie składa się tylko z przyjemności”.
Trudno zaprzeczyć.
***
Opisane historie i zdarzenia są wymyśloną przez autora fikcją literacką, gdyby jednak Czytelnicy byli przeciwnego zdania, niech pozostanie jak napisał, a bohaterowie sami odszukają się na stronach powieści.
Oddana do rąk czytelnika czterotomowa powieść — WIOSNA — LATO — JESIEŃ — ZIMA jest zbeletryzowaną biografią Kuby mężczyzny czerpiącego z życia wszystko co dobre i złe, żyjącego według przykazań Boskich i ludzkich, który nie był wolnym od ludzkich słabości, przywar oraz narażony na pokusy dnia codziennego.
Drogie Czytelniczki — nie osądzajcie Kuby stereotypem słów piosenki: — „cysorz to miał klawe życie” — gdyż Jego życie nie było ani klawe, ani szczęśliwe. Było takim jakim było, pogmatwanym oraz wbrew pozorom dramatycznym i tragicznie smutnym. Dziewczyny były zarówno Jego szczęściem jak i przekleństwem.
Drodzy Czytelnicy — powieść nie jest pomyślana jako „powieść — przestroga” dla naiwnych zakochanych mężczyzn którzy w wielkim zauroczeniu, jak tokujący głuszec wpadają w zastawioną pułapkę, lecz dla tych, którym wyłącza się „komputer”, a sterowanie przejmuje penis.
Tak pięknej powieści w której w sugestywny sposób opisano występujących bohaterów borykających się z prozą życia, gdzie ukazano ich niespełnione marzenia, a także realny świat złożony z tęsknoty i lęków, miłości i nienawiści, zdrady i kłamstwa, goryczy i ciepła, życia i śmierci, nikt jeszcze nie napisał. Należy jednak pamiętać, że jak w każdej powieści fikcja miesza się z prawdą, półprawdą i ćwierć prawdą prozy życia, więc należy ją czytać z przymrużeniem oka w myśl: „Czy wszystko musi być prawdą”
Powieść jak bluszcz splatają piękne opisy rodzimej przyrody.
Pisane w Zadupiu i Berlinie
Autor
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Gorzka ziemia
„Kto chce wygrać, już wygrał”
autor
Jak przewidywał rozmowa z Ciapkiem zakończyła się awanturą na cztery fajerki.
— W moim mieszkaniu i pod moim dachem — musiał przyznać rację — To wstrętne. Jak mogłeś. Zniszczyłeś moje życie.
Stwierdził, że od zawsze była egoistką czego dotychczas starał się nie zauważać odbierając jako delikatne skrzywienie charakteru. Nie wspomniała nawet o bawiących się na balkonie Dwojaczkach wydmuchujących mydlane baloniki. No, cóż. Z kobietami bywa różnie. Nie pomyślał, że z facetami bywa także podobnie lub gorzej.
Miotała się po mieszkaniu zderzając z meblami, obrzucała potokiem niewybrednych słów jakich się po swojej kulturalnej żonie nie spodziewał. Ponoć atak jest najlepszą obroną, a zarazem zasłoną dymną za którą można ukryć to i owo. Zarówno prawdę jak i kłamstwo. Ciapek była zła jak osa klecanka, której cymonek niszczy gniazdo. Nie potrafiła logicznie myśleć. Plotła bzdury o sprawach niemających miejsca. Opisywała zdarzenia będące wymysłem jej chorej wyobraźni. Kuba nie starał się ingerować w potok inwektyw i pomówień nie przejawiając także zamiaru odpowiadania na jej bezpodstawne zarzuty.
— Dlaczego nic nie mówisz? Milczenie świadczy o winie, łajdaku! Zaraz dzisiaj, niech tylko wróci z miasta, pokażę drzwi tej małej dziwce… Tobie także.
— Zostaw Tesię w spokoju i bądź zadowolona, że jeszcze nie odeszła po tym jak ją nazwałaś i zajmuje się dziećmi. Bardzo je kocha, a one za nią przepadają.
— Ha! Wiedziałam, że będziesz jej bronił. Ciebie dzieci wcale nie obchodzą tylko ta mała jędza. Gdy Boba was nakryła, przecież widziała was razem na kanapie....Prosiłeś, żeby milczała, ale na twoje nieszczęście powiedziała mi wszystko.
— Jakich bzdur musiała naopowiadać? Co widziała? Co? Czy siedzenie na kanapie i picie herbaty to coś zdrożnego? — starał przerwać potok wykrzykiwanych inwektyw.
— Nie musisz się tłumaczyć. W tej sytuacji żadne tłumaczenie nie ma sensu. Jesteś skończony łajdak i kurwiarz. Szukaj sobie innego lokum. I to od zaraz! Nie chcę ciebie widzieć! — zakończyła wylewając szklankę gorącej herbaty na jego głowę.
— Co robisz!? Kopnęła cię głupia krowa? Zalałaś ścianę i malowidła. Tego już nie odtworzę. Trzeba będzie zamalować. Co do mieszkania? Właśnie znalazłem pracę gdzie oferują mieszkanie, służbowe auto i deputaty — powiedział pod wpływem impulsu.
Nie miał zamiaru informować Ciapka o swoich planach, lecz gdy powiedział a, należy powiedzieć be — Pracę rozpoczynam gdy minie termin wypowiedzenia w mojej firmie.
— Dobrze. Jedź na złamanie karku. Co do spotkań z Dwojaczkami otrzymasz pismo od mojego adwokata… O alimentach także. A co do tej małej… Zatrzymam ją tylko z praktycznego powodu. Ja muszę do pracy, a dzieci jeszcze niesamodzielne. Uważam, że to wszystko. Teraz muszę wyjść. Mam spotkanie i wrócę późno… Ale to nie powinno już ciebie obchodzić — nadmieniła.
Powróciła późno w nocy bez słowa usprawiedliwienia, co odebrał jak absolutorium do dalszych poczynań. Kolejne ciche dni nie przyniosły żadnych istotnych zmian na lepsze. Sytuacja była nadal niebezpiecznie napięta. Tesia po długiej przepychance zgodziła się pozostać do czasu rozpoczęcia wakacji; — Zaraz po zakończeniu roku wracam do domu. Nie pozwolę aby pani, ani nikt inni obrzucał mnie błotem. Nie zasługuję na takie traktowanie i nie spodziewałam się, że kobieta na pani poziomie posługuje się tak brudnym słownikiem. Chciałam dodać, że Boba jest chorobliwie zazdrosna… O kogo? Czyżby to było trudne do rozszyfrowania? Z tego powodu jej donosy nie mogą być obiektywne. To tyle. Dobrej nocy. Idę do Dwojaczków.
Ciapek czego nie dało się ukryć była zaskoczona. Czyżby…? Ziarnko podejrzenia zostało zasiane. Na efekty nie trzeba było długo czekać.
*
Kilka dni po awanturze, Kubę odwiedziła siostra Bożena. Ciapek jeszcze w pracy, Dwojaczki na placu zabaw z Tesią, więc mogli spokojnie porozmawiać. Na twarzy siostry zauważył zaszłe zmiany na gorsze. Miniony czas dokonał w niej niemałego spustoszenia, którego nie dało się ukryć pod warstwą pudru i szminki.
— Krystian i jego dwóch wspólników już na wolności — poinformowała po czułym przywitaniu — A gdzie maluchy? Z kim? Macie dziewczynę do dzieci? No, no! Musi się wam dobrze powodzić… Cieszę się, że chociaż tobie się wiedzie.
— Nie narzekamy.
— Jak mógłbyś? Ładnie urządzone mieszkanie, nowoczesne mebelki ze Swarzędza. Dodatki z Cepelii. Nie możesz narzekać braciszku. My rozpoczynamy od nowa. Co do wyroku, uważamy, że dwa lata… To i tak bardzo mało. Co mówisz? Oczywiście, że daliśmy w łapę. Bez tego mój braciszku w tych czasach daleko nie zajedziesz i do tego bez prawa do apelacji, co pogorszyłoby sprawę. Dopiero teraz mamy problem. Zabrali nam mieszkanie i musimy zaczynać od początku.
— Jak to? Zabrali wam mieszkanie które kupiliście?
— Tak to. Sąd stwierdził, że kupiliśmy za pieniądze pochodzące z paserstwa i handlu dewizami, więc Skarb Państwa zabrał wszystko co stanowiło jakąś wartość. To, co jeszcze pozostało skasował papuga. No! Adwokat.
— Bardzo mi przykro siostrzyczko — pocieszał — Czy mogę tobie w czymś pomóc? Nie? I co teraz? Macie lokum?
— Nie ukrywam, że jestem bez grosza. Przyjechałam po kasetkę — wyjawiła prawdziwy cel odwiedzin — Jak sprzedam dolary i złoto powinno wystarczyć chociaż na kawalerkę.
— Zupełnie o niej zapomniałem. Leży w szufladzie biurka. Zaraz ją przyniosę, ale brak kluczyka.
— Wiem! Kasetka nie będzie już potrzebne. Masz cęgi i młotek? Pospiesz się. Nie chcę, żeby zastała nas Ciapek, albo Tesia. Kapujesz?
Operacja włamania do przenośnej solidnej kasetki nie należała do cichych ale na tyle skutecznych, że po kilku minutach udało się Kubie oderwać zamknięcie i kasetka ukazała bogate wnętrze. Bożena nie zajmowała się liczeniem wsypując zawartość kasetki do pojemnej torebki.
— Nie przeliczysz? — Spytał zdziwiony.
— Wiem ile tego było… I jest, mój braciszku. Muszę pędzić. Dam o sobie znać — pocałowała Kubę w czoło — Ucałuj Dwojaczki. O, psia! Zapomniałam o niespodziance. Babcia Antosia dowiedziała się o spaleniu autka. Od kogo? A bo ja wiem?
— To miała być niespodzianka? Nie? A, co?
— Ma zamiar kupić tobie samochód. Uciekam. My wyjeżdżamy na stałe do Mamy. Kiedy? W przyszłym roku. Zamiast jednej masz dwie niespodzianki. Damy znać i mam prośbę abyś nas zawiózł do Poznania na dworzec. Dobrze? Wyjeżdżają z dziećmi? Jak mogli otrzymać zezwolenie na wyjazd całą rodziną? W tych czasach? Jak to możliwe? Nawet bardzo modny w tych czasach wyjazd na pogrzeb był obwarowany przepisami, które było trudno ominąć.
— Wyjeżdżacie do Mamy na wakacje? Znowu konszachty siostrzyczko?
— Zaraz konszachty. Nie wiedziałeś, że Krystian ma pochodzenie? Wyjeżdżamy w ramach łączenie rodzin, a komuchy bardzo łatwo pozbywają się różnego rodzaju niewygodnych. Rozumiesz, co chcę powiedzieć
— Rozumiem bardzo dobrze, ale dlaczego dopiero teraz to mówisz? Nie masz do mnie zaufania.
— Zaraz zaufania. Nie przesadzaj braciszku. Ważne, że wyjeżdżamy. Tutaj i tak żadnej przyszłości dla Krystiana, a szczególnie dla dzieci.
O sobie ani słowa. Nie był zdziwiony, gdyż obydwoje mieli dwie lewe ręce do pracy, a tam gdzie jadą czekają socjalne dodatki i mieszkanie, może nawet propozycja lekkiej pracy dla szwagra. Niech jadą. Oby sobie ułożyli życie od nowa i żyli szczęśliwie w co bardzo wątpił. Nie zazdrościł im nowego, które zawsze gorsze od starego, jak w ludowym przysłowiu. Nie zaprzątał sobie głowy niepewną przyszłością siostry i szwagra, bardziej interesował go temat związany z Babcią Antoniną. Obiecanym prezentem. Nie ukrywał, że nie darzył Babci wielką estymą czego powodem trauma z dzieciństwa. Babcia nie lubiła dzieci traktując Kubę jak powietrze. W czasie pobytu u dziadków nie usłyszał od niej miłego słowa oprócz pouczeń… I szturchańców. A teraz taki numer! No, no! Wypada tylko czekać. A co z ‘Jawą’? Trzeba będzie sprzedać. Sprzedać? Jeszcze nie. Niech stoi. Jeść nie woła i jeszcze może się przydać. Czy należy powiedzieć Ciapkowi? Nie!. Zbyt dużo jak na jeden dzień — gadał sprzątając pole bitwy z kasetką — Trzeba wyjść. Dwojaczki na placu, więc pobawimy się razem w wybijankę. Bawili się w Indian, milicjantów i złodziei — Dwojaczki dopadały go po krótkiej pogoni doprowadzając bandytę do sądu w osobie Tesi, który nakładał słodką grzywnę, a tę należało wykupić w pobliskim Samie. Do domu wrócili szczęśliwi dzieląc się wrażeniami i zwycięstwem nad złodziejem, który zdyszany i zmęczony zapadł w fotelu.
— Już nie żyję. Poddaję się. — wysapał — W nagrodę będzie owsianka na mleku. A teraz biegiem do łazienki. Zaraz tam przyjdę. Tesia idzie do szkoły.
— To ja chcę sam! Jestem już duży.
— Dobrze. Pamiętaj, że masz nie tylko buzię i ręce ale także uszy — dodał.
Mateusz już dawno szorował kolana w łazience.
— Na mnie czas. Porozmawiamy jak wrócę — powiedziała Tesia będąc już w drzwiach.
— Ciapek będzie już w domu — przypomniał.
— Wątpię. Nie będzie — skorygowała zamykając drzwi.
Dwojaczki umyte i wyszorowane do połysku spałaszowały owsiankę w iście sprinterskim tempie nawet nie spostrzegły, że niezbyt słodka.
— Teraz do łóżeczka moje Aniołki. Buziaczki?
— Kiedy przyjdzie Mama? — spytał Mateusz.
Kuba obawiając się dalszych pytań pominął je wcielając w postać strasznego Wawelskiego Smoka zaganiając Dwojaczki do łóżeczek i nakrywając kolorowymi kołderkami.
— Teraz zamknijcie oczka, a ja opowiem wam bajkę o rudzielcu Lisie Mikicie.
Nie dokończył opowieść. Zasnęły przytulone do ulubionych pluszaków.
— Dobrej nocy moje Aniołki — wyszedł zamykając cicho drzwi.
*
Małe miasteczko na pograniczu Warmii i Mazur zbudowano według średniowiecznych. planów w ulicówkę i tak pozostało do dzisiaj. Większość zabudowy usytuowano wzdłuż głównej ulicy schodzącej do centrum ostrym zakolem z górki na pazurki. Ulica wybrukowana granitową kostką była utrapieniem dla kierowców wyjeżdżających z miasteczka. Wzniesienie ulicy nie było zbyt strome, lecz zimą podjechanie na wzniesienie stanowiło problem nawet dla doświadczonych kierowców. Buksując na oblodzonej drodze usiłowali oszukać prawo tarcia pokonując wzniesienie posypane grubym piaskiem, co po jakimś czasie okraszanym przekleństwami i wyciem silnika na niskich obrotach się udawało.
Kuba zatrzymał samochód przed zielonym drogowskazem z trudną do wypowiedzenia nazwą aby przyjrzeć się leżącemu w dole miasteczku. Był przekonany, zapominając o wróżbie, że spędzi w nim kilka kolejnych lat życia. Jednak los człowieka podobny jest do przekładańca ulepionego z radości i smutku, wesela i tragedii, i nie toczy się utartym szlakiem jak tramwaj czy pociąg. Ponadto pnie się pod górkę często po koślawej i wyboistej drodze, zbacza z obranego kierunku aby z niewiadomego powodu zatrzymać albo przyspieszyć. Bywa, że często kończy się już na początku obranej drogi lub wykoleja w czasie jazdy.
Kilkutysięczne miasteczko rozłożone pośrodku wysoczyzny na kilku wzniesieniach i łagodnych zboczach spadało w płaską kotlinę przeciętą wstęgą krajowej szosy wzdłuż której dziesiątki jednorodzinnych domów schowanych w zieleni ogrodów zaznaczało jego wschodnią granicę. Z tej wysokości widział miasteczko jak na dłoni. W solidnym budynku z białej cegły stojącym powyżej poziomu głównej ulicy domyślił się urzędu gminy. Biało otynkowane ściany szpeciły czerwone, niebieskie i czarne tablice ogłoszeń. Wzdłuż ulicy przeważnie trzypiętrowe mieszkalne kamienice z parterami zajętymi przez wielobranżowe sklepy i warsztaty usługowe. W ciągu sklepów zauważył wielką witrynę księgarni, obok zwisał szyld z ponadwymiarową atrapą zegara i okularów, atrybutów zegarmistrza i optyka. Symbol czerwonego krzyża wskazywał na obecność apteki pachnącej rivanolem i ziołowymi herbatami. W ciągu kamienic pozostawało jeszcze wiele miejsca na warzywniak, nowoczesną piekarnię i cukiernią pachnącą wanilią i wiele innych, mniej lub bardziej potrzebnych sklepików ułatwiających życie mieszkańcom tego niewielkiego miasteczka. Na łagodnej skarpie zadrzewiona nekropolia otoczona murem z polnych kamieni do którego prowadziły szerokie stopnie będące prezentem betoniarni produkującej wielopłytowe elementy domów. W jednej z wielu starych kamienic pamiętających okres świetności na długo przed pierwszą wojną światową mieścił się urząd pocztowy, przychodnia dla dzieci, gminny ośrodek zdrowia, sklep z zabawkami, oraz biblioteka i czytelnia dla dzieci. Po przeciwnej stronie ulicy widać ogrodzony niewysokim betonowym ogrodzeniem szary parterowy budynek posterunku milicji graniczący z miejscowym POM-em. Przy końcu ulicy przechodzącej za rogatkami w krajówkę rozsiadł się wielki budynek nowej ośmioklasowej szkoły Tysiąclatki z basenem i halą sportową w której lokum znalazła także wieczorowa trzyletnia szkoła zawodowa.
*
Wokół miasta płaskie wzgórza porośnięte gęstym lasem kryjącym ruiny — ruin pokrzyżackiego Burgu z którego odbudowy zrezygnował nawet wojewódzki konserwator zabytków. Na wzniesieniu wielki gotycki kościół z brudnoszarej cegły z wysoką kwadratową więżą ozdobioną srebrnym krzyżem. W kotlinach, jak okiem sięgnąć podmokłe łąki, torfowiska i wysychające jezioro bez nazwy otoczone sitem — wylęgarnią larw komarów — wysokimi szuwarami i tatarakiem. Miasto leżało na obrzeżach lasów będących pozostałościami Wielkiej Puszczy.
— Może się podobać chociaż to nie to samo, co mój Gdańsk — jak się nie ma, co się lubi… — mruknął zjeżdżając do centrum
Mieszkanie, jak przypuszczał zastał niewykończone — brakowało nawet drzwi — na szczęście wstawiono okna. Podłogę zaścielały odpady drewna, gwoździ, połamane dębowe klepki, sterta gazet i wapienny pył. Balkonowe drzwi były zabite gwoździem ‘na śmierć’. Brakowało także klamki. Z sufitu sterczały elektryczne przewody, a pod oknem, zamiast grzejników, butelki po piwie.
— Elbląskie. — mruczał obchodząc zakamarki mieszkania — Dobrze. Kuchenka zbyt mała, lecz ujdzie. O kwa! To ma być łazienka?
Był zawiedziony oczekując czegoś innego wynikającego z przeprowadzonych rozmów. Wykończony był tylko wielki balkon skąd roztaczał się widok na odległe łąki.
— Może mi pan wytłumaczy… — spytał socjalnego pracownika kombinatu — Czy można w ogóle taki stan rzeczy wytłumaczyć? Dlaczego nikt mnie nie poinformował, że przyjdzie mi czekać? Co pan powiedział? Jak długo?
— Może dwa miesiące.
— ?
— Mamy dla pana zastępcze lokum — pospieszył z wyjaśnieniem socjalny — Możemy zaraz tam pójść. Jak się spodoba?..
— Czy mam inne wyjście?
— Przypuszczam, że raczej nie.
— To idziemy.
Zastępcze mieszkanie mieściło się w jednorodzinnym domku w pobliżu szkoły i kiosku Ruchu, więc nie można było narzekać na brak spokoju. Mieszkania użyczyła sympatyczna młoda wdówka zajmującą się wypożyczaniem mieszkania uzupełniając tym sposobem skromną pensję kelnerki w mlecznym barze.
— Dziękuję za pamięć braciszku. Kogo mi przyprowadziłeś?
— Nie ma sprawy. To nasz nowy techniczny. Chyba porządny facet.
— Wakacje się skończyły i coraz mniej klientów. A ten techniczny to na jak długo?
— Na jak długo? Dobre pytanie. Do czasu zakończenia wyposażenia mieszkania. A to potrwa — uśmiechnął się — Staram się jak mogę, aby tobie pomóc siostrzyczko. To już trzeci w przeciągu roku. Jestem ciekawy jak długo wytrzyma. Uważam, że jest za młody i niedoświadczony. W rolnictwie potrzeba mocnych chłopów. Bądź dla niego miła i nie podawaj mu na obiady rosołu z nutrii. Ha! — zakończył żegnając się.
W zastępczym mieszkaniu mieszkał cztery miesiące korzystając z miłej gościny ‘ciepłej wdówki’ oraz darmowego utrzymania finansowanego przez dyrekcję kombinatu. W tym czasie poznawał niewielkie miasto bez żadnych zabytków nie licząc XVII wiecznego rycerskiego Burgu. Nawiązał kilka oficjalnych i mniej oficjalnych znajomości. Komendanta milicji miał przyjemność poznać w czasie drogowej kontroli, jak zwykle jechał zbyt szybko lecz obyło się bez mandatu ponieważ pracował społecznie w służbie drogowej w tej samej firmie. Dla odmiany mniej przyjemna — nie ze względu na osobę lekarza — była wizyta u miejscowego dentysty. Nie bolało, lecz zawsze obecność w pomieszczeniu pełnym cęgów i innych narzędzi tortur już sama w sobie nie należała do miłych. Dla odmiany wizyta u internisty doktor Ewy, miłego blond stworzenia zakończona została zaproszeniem na szczepienie przeciwko grypie.
— Nie chcemy powtórzenia epidemii sprzed kilku lat — tłumaczyła — Nakłoniłam połowę miasta aby skorzystali.
— Posłuchali?
— Nie wszyscy. A pan?
Dał słowo, że skorzysta. Miasteczko nie posiadało własnego przybytku Temidy. Jedynym przedstawicielem palestry był młodziutki asesor Sądu powiatowego mieszkający na garnuszku rodziców w przytulnym dwurodzinnym domu otoczonym starymi drzewami, krzewami porzeczek, agrestu i kolorowych malw.
Kuba wprowadził się do nowego mieszkania kilka dni przed świętami Bożego Narodzenia. Trzypokojowe mieszkanie było wysprzątane do czysta. W małej łazience ściany i podłoga w szarych kafelkach. Podobnie obudowano żeliwną wannę o normalnych parametrach na tyle pojemną, że można było się w niej wygodnie położyć zażywając odprężającej kąpieli.
W niewiele większej od łazienk, i niezbyt ustawnej kuchni z szerokim oknem z praktycznym lufcikiem wmontowano dwukomorowy nierdzewny zmywak. Ściany i podłogę zdobiły żółte kafelki, a standardowego wyposażenia dopełniały szafki pod którymi szeroka płyta pełniąca rolę stołu. Nad gazowym piecykiem nierdzewny okap z wyciągiem powietrza. W niewielkiej kuchni zmieścił się jeszcze mini stół i dwa wygodne krzesła. Zgodnie z życzeniem przestawiono działową ściankę dzięki czemu kuchnia zyskała na powierzchni. Znajdzie miejsce na umieszczenie lodówki i jeszcze będzie wystarczająco miejsca na niepotrzebną jego zdaniem zmywarkę. Podłogi w pokojach wykonano z dębowego drewna wybłyszczonego woskiem w którym przeglądały się zwisające z sufitu żarówki. Pod parapetami okien zamocowano — statut inżyniera posiadał swoje przywileje — większe niż w innych mieszkaniach żeliwne grzejniki. Na szybach ani drobiny wapiennego pyłu. Przerażały jedynie białe szpitalne ściany, zapach farby i wapna — porównał je z poprzednim mieszkaniem — ale ogólnie biorąc był zadowolony. Przy odbiorze mieszkania towarzyszył mu kierownik administracyjny kombinatu.
— Dziękuję… Muszę przyznać, że spisał się pan na medal. No, może nie złoty, lecz zawsze medal. Jutro chciałbym przenieść moje rzeczy i trochę drobiazgów.
— Zrobione. Przyślę kilku chłopców ze szkoły — uśmiechnął szeroko — Oczywiście wszystko w ramach praktyki.
— Perfidny typ — mruknął Kuba. Nie lubił lizusów.
Następnego dnia poznał kilku chłopców z zawodówki nie mając pojęcia, że niedługo będą jego uczniami. Jura najstarszy z czwórki wyrośniętych osiłków zarządził logistyczny podział ról i przeprowadzka odbyła się szybko i sprawnie.
— Nie musi pan jechać. Wiemy skąd i dokąd przewieźć.
— Uważajcie na obrazy i naftową lampę. Ma ponad sto lat.
Chłopcy mieli z sobą duży wózek z zamontowanymi kołami od roweru wyścielony starymi kocami. Nie minęła godzina i kartony stały w dużym pokoju. Następnego dnia kupił kilka drobiazgów. Zaczął się urządzać na nowym. Z okazji świąt, łudząc się jeszcze, że wszystko powróci do normalności wysłał obszerny list do Ciapka, życzenia i prezenty Dwojaczkom od których nadeszły kartki kolorowanki. Czytając ich życzenia płakał jak bóbr. Przed Sylwestrem otrzymał kilka propozycji wspólnego spędzenia ostatniego dnia roku. Wybrał zaproszenie dyrektora szkoły, co stanowiło znakomitą okazję do poznania kilku nowych twarzy. Niestety w Sylwestra miał służbę w kombinacie. Nic nowego.
*
Pierwszego dnia pracy zapoznał się pobieżnie z zakresem obowiązków stawiających przed nim nowe i nieznane wyzwanie. Posiadał świadomość, że praca nie będzie dla niego spacerkiem. Zaczęła się szara codzienność. Dzień pracy miał wypełniony standardowymi obowiązkami, pilnowaniem grafików remontów sprzętu, konserwacji kontenerów do przewozu zielonki, oraz najważniejsze, przeglądu kombajnów i suszarni ziarna. Spodziewał się także rutynowych inspekcji zjednoczenia i czego nie można się było ustrzec problemów z personelem.
— Panie kolego. To dobry ale trudny zespół, więc trzeba ich krótko — tłumaczył Kubie naczelny dyrektor — Kolega rozumie chciałbym uniknąć problemów, a wam brakuje doświadczenia w pracy z zespołem.
— To znaczy? — spytał z głupia frant.
— Nic!. Ale należałoby zacieśnić kontakty — dodał z wielce ciekawym podtekstem.
— Dyrektorze. Od urodzenia jestem abstynentem i takie kontakty mnie nie interesują. Przyznaję, nie mam doświadczenia w pracy z zespołem, lecz ze mną będą pracować na trzeźwo. Proszę mi powiedzieć jakie były przyczyny odejścia mojego poprzednika?
— To był złożony problem. Kiedyś porozmawiamy. A teraz proszę wybaczyć — wymigał się obowiązkami.
Nie trzeba było być jasnowidzem, lecz rozmawiać z personelem, szeregowymi pracownikami, aby obyło się bez rozmowy do której naczelny zbytnio się nie kwapił. Kuba nie narzekał na brak zajęć. Nareszcie był w swoim żywiole. Uwielbiał walczyć i pokonywać trudności, a tych codziennie więcej i więcej. Czasu mało, sezon za pasem, ponadto mnożyły się nagminne problemy z częściami, brakowało prawie wszystkiego. Części były w większości reglamentowane i rozdzielane według specjalnego grafiku pomiędzy siecią rozrzuconych po kraju kombinatów i pegeerów. W tym czasie preferowano silne finansowo zakłady. Słabsze zmuszone były kombinować na własną rękę. Zaopatrzeniowcy dokonywali cudów aby przywieźć z central ‘Agromy’ — dosłownie — kilka rolek sznurka do snopowiązałek albo komplet opon do kontenerów, przyczep i ciągników, które zużywały się w zastraszającym tempie na złych, koślawych drogach poznaczonych ubytkami asfaltu.
Tej zimy kombinat przeżył największą tragedię od czasu swego powstania. Kilka dni przed świętami — jak zwykle głęboką nocą i cicho jak złodziej na paluszkach — nadeszła ze wschodu zima stulecia stawiając przed wszystkimi służbami kombinatu wezwanie przekraczające ich możliwości, wiedzę oraz umiejętności. Meteorolodzy nie przewidzieli tak nagłego i ostrego ataku zimy. Nikt w kraju nie był przygotowany. W ciągu dwóch dni śnieżycy i siarczystego mrozu temperatury oscylowały w tym regionie kraju w granicach minus 30 stopni i więcej. Zawiodły wszystkie służby komunalne. Koleje zapadły w komunikacyjny kolaps, elektrociepłownie obciążone do maksimum wydajności wyłączały sukcesywnie segmenty zasilania co doprowadzało do zamarzania rurociągów ciepłowniczych, zwrotnic i rozjazdów. A śnieg padał i padał. Należało więc działać i polegać tylko na sobie. Kuba nie przewidział, że będzie to bardzo długie, czasami także beznadziejne działanie wymagające nie tyle teoretycznej wiedzy co praktycznej umiejętności. Nikt nie poganiał, dyrekcja wisiała na telefonach do komitetu błagając o pomoc, której nikt nie był w stanie udzielić. Kuba polegał na swoich jak ich potocznie nazywał, brudasach. Drugiego dnia śnieżycy wysłał spychacz, aby utrzymać przejezdność głównej ulicy oraz drogi z kombinatu do dworca.
— Najbliższe dni będą na lodzie — stwierdził — Panie Grzybowski od zaraz nie ma nic pilniejszego, jak koksowniki. Ile na stanie?
— W magazynie mamy pięć sztuk, szefie. Co z nimi?
— Panie Grzybowski… Gdyby mnie spytał pana syn, mógłbym się zdziwić. Ale pan? Jeszcze dzisiaj chcę widzieć wszystkich odpowiedzialnych za poszczególne oddziały. Pana w pierwszym rzędzie, więc do roboty. O której godzinie? O żadnej. Od zaraz ustalamy trzy zmiany w warsztacie i mieszalni pasz. W kotłowni stan alarmowy, zwiększy pan obsadę i mają grzać na ile nam mrozy pozwolą. I nie chcę słyszeć żadnego sarkania oraz widzieć chorobowych zwolnień. Poniał.
Kierownik wypadł za drzwi biura jakby wyciągnął go odkurzacz. Godzinę później spotkali się wszyscy w komplecie. Z trudnością pomieścili się w małej kapciorze kierownika warsztatów.
*
Wystarczyła krótka miła rozmowa z panią Doktor Ewą, żeby skutecznie zablokować wyłudzanie zwolnień lekarskich od zbyt czułej na ludzkie cierpienia pani Doktor; — pani dohtor, coś me łupło we krzyżu — nie mogę łazić — już dwa dni mom gorączkę… I tak dalej.
— Miło pana usłyszeć. Mamy szczęście, że jeszcze działają telefony — stwierdziła po przywitaniu — Przepraszam, że pytam… Właściwie nie powinnam co może być dwojako odebrane, gdzie pan spędza święta? W domu i sam… Smutne. Opłatkiem możemy podzielić się u mnie. Zapraszam.
— Pani Ewo jestem zaszczycony, lecz mamy paskudną sytuację. Od zaraz wprowadziłem stan wyjątkowy w kombinacie. W tym roku nie będzie czasu na świętowanie. Na marginesie… Mam do pani prośbę. Nic szczególnego, ale muszę uprzedzić. Nasza rozmowa jest poufna. Bardzo poufna, pani Ewo.
— Oczywiście — zgodziła bez zastrzeżeń — Rozumiem. Żadnych zwolnień, zapisywać tylko mikstury i piguły? Tylko w nagłych przypadkach i wysokiej temperaturze. Zrobię to dla pana z przyjemnością.
— Pani Ewo, oni znają sposoby żeby doprowadzić krew do temperatury wrzenia, to stary trick. Opowiem przy najbliższym spotkaniu. Ma pani rację człowiek uczy się przez całe życie. Dziękuję i do zobaczenia.
*
Pierwszy przyszedł kierownik mieszalni — miał najbliżej — pozostali w krótkich odstępach.
Na twarzach zdziwienie i komplet wytrzeszczonych oczu w których pytanie — Co ten chce? — Przecież żaden z poprzedników nie zwoływał nasiadówek.
— Grzybowski — pytali kierownika warsztatów — Co je?
— Czasu ni ma, a temu nasiadówki we łbie — szepnął zmianowy kotłowni na tyle głośno, by być słyszanym i zrozumianym.
— Chłopy mają roboty po uszy.
— Jak to?
— Majom jakąś fuchę dla Starego.
Nie przypuszczali, że Kuba miał uszy rysia o czym niektórzy natychmiast się przekonali.
— Czy to wszyscy panie Grzybowski?. Dobra! Nie będę truł dupy jak to nazywacie i zatrzymywał. Zdaję sobie sprawę jak bardzo jesteście zajęci. A więc, panie umorusany, zwalniam z nasiadówki ale zaraz do was przyjdę. Co do pozostałych, widzicie jaką mamy sytuację, więc od zaraz żadnego opierdalania. Priorytetem jest kotłownia, którą musimy, powtarzam, musimy utrzymać pod parą tak długo jak pozwoli mróz, a może nawet dłużej. Bez pary i ogrzewania, sami wiecie, dojdzie do katastrofy.
— K’wa, a ja mam ponad trzysta miotów — przeklął agronom Tuszyński odpowiedzialny za hodowlę. — Przepraszam Szefie.
— Dzisiaj nie przepraszamy. Dobrze, że ma pan tego świadomość. Mamy radzić więc radźmy. Grzybowski! Ile zrobiliście koksowników? Dobrze. Wszystkie zabierze Tuszyński. Trzeba będzie dorzucić pod kotłownię z dwie tony koksu. Jak to nie ma? O, k’wa! Mój poprzednik nie zamawiał koksu?
— Przecież kotłownia na węgiel… — wtrącił ktoś bardziej jarzący.
— Węglem! Byłoby dobrze. Od ponad dwóch lat palimy miałem, inżynierze.
— Zaopatrzeniowiec!… Za dwie godziny przywozicie dwie wywrotki koksu. Skąd!? Nie powiem wulgarnie, ale… Jak nie znajdzie koksu żegna z ciepłym krzesełkiem. Poniał. Na co czeka?
— Inżynierze, mogę załatwić od Formeli z POM-u — wtrącił magazynier — Oni mają całą hałdę. Tylko…
— Problemy? Rozumiem. Załatwię bon w ‘Złotym Kłosie’. To wszystko? To do roboty. Grzybowski! Dopiero teraz dowiaduję się tak ważnych szczegółów? Od dwóch lat z uwagi na oszczędność palicie miałem. Ten bęcwał… Mam na uwadze mojego poprzednika doprowadził do obniżenia wydajności kotłów. Kiedy był przegląd? Nie wie? Dobrze, mógł nie wiedzieć — nawet nie spostrzegł, że zwraca się do nich bezosobowo — Jak muszą wyglądać płomieniówki? Sam syf. Zaraz po spotkaniu idziemy do kotłowni.
*
Śnieżyć przestało w drugiej dekadzie nowego roku, temperatura osiągnęła przyzwoity — jak na porę roku — ustabilizowany poziom kilka kresek powyżej dwudziestu stopni. Do normy powróciła miejska komunikacja, elektrociepłownie — chociaż z trudnością — osiągały ponad pięćdziesiąt procent poprzedniej wydajności. Zaczęły kursować pociągi, stabilizowało życie w dużych miastach i zima stulecia odeszła do lamusa. Nikt nie przypuszczał, że za kilka lat znowu powróci. Na początku marca Stary zwołał zebranie załogi na którym wręczanie nagród, czyli specjalnych premii, były słowa pełne pochwał dla efektywnego działania dyrekcji i cichej nagany dla załogi.
— „Towarzysze, skończył się dla nas trudny okres związany z zimą stulecia; ‘bleble’, lecz pomimo wielkiego zaangażowania służb technicznych i personalnych nie ustrzegliśmy się bardzo dużych strat. — Leciało z mównicy — dotyczy to szczególnie trzody. Samych warchlaków wymarzło we wszystkich gospodarstwach ponad cztery tysiące! Zamarznięte ziarna w silosach nie tylko z powodu mrozu, ale nieporadności niektórych kierowników zakładów, liczymy na ponad dwieście ton — bzdura szepnął Grzybowski — Wynikłe straty musimy poprzez swoją wydajniejszą pracę na wszystkich stanowiskach produkcyjnych wyrównać z nakładem” — co Kuba podsumował jednym słowem; bzdury dyrektorze.
Wieczorami oglądał na przemian dwa dostępne programy telewizji, czytał i od czasu do czasu był zapraszany przez odpowiednich ludzi mających wpływy na życie w miasteczku na kilka roberków brydża. Wydawniczych nowości dostarczała mu sympatyczna kierownik księgarni, pani Katarzyna, blond aniołek, o smutnych oczach i miłym uśmiechu. Przez kilka miesięcy zebrał ich, mowa o książkach, niemały zbiór. Kilka razy odwiedził miejsce towarzyskich spotkań przytulną kawiarnię, gdzie poznał kilku nauczycieli z miejscowej szkoły. Nie ukrywał, nudził się w zimowe wieczory wypełnione gwiżdżącym za oknem wiatrem, oraz popijaniem szkockiej z colą.
— Muszę coś z sobą zrobić, bo wezmę na łeb albo wpadnę w nałóg — stwierdził pewnego wieczora, lecz nie ruszył dupska z wygodnego miejsca — Chyba kupię kota… Albo psa. Nie kupił kota i nie kupił psa. Dyrektor wieczorowej szkoły zawodowej zaproponował pracę wykładowcy.
— Mam wolne etaty. Od zaraz. — kusił — Budowa maszyn i rysunek techniczny.
— Przedmioty o moim profilu. Skąd, pan? Nigdy nie wspominałem.
— Popytałem tu i ówdzie i kogo trzeba — uśmiechnął się — Nie kłamię.
— Domyślam się kto był pańskim informantem. Pańska propozycja spadła mi jak deszcz z pogodnego nieba.
— Należy przyznać, że wieczory są nudne — stwierdził dyrektor — I jak?
— Przyjmuję z przyjemnością.
— To kamień z serca — uśmiechnął się dyrektor — Spotkamy się jutro u mnie o szesnastej. A tak na marginesie, nie gwarantuję zbyt dużo przyjemności z tym rocznikiem.
— Zobaczymy co czas pokaże. Postaram się nie spóźnić. Do jutra więc i miłego dnia.
Po zakończeniu pracy szedł bezpośrednio do szkoły mając zaledwie tyle czasu, ażeby napełnić żołądek w mlecznym barze, czasami w ‘Złotym kłosie. Czasami jadł tylko kolację, lecz bywały dni… szedł spać o pustym żołądku.
— Długo tak nie pociągnę. Tesia przyjedzie dopiero za kilka miesięcy. Czy zdecyduje się Pozostać? Ciapek wniosła sprawę o rozwód. Głupia sytuacja — gadał do siebie siedząc przed pudłem telewizora albo odwiedzając wszystkie kąty pustego mieszkania — Cholera Jednak przydałby się pies. Mogłem zabrać Agę. Nie! Bardzo zaprzyjaźniony z Dwojaczkami. Miałbym chociaż kogo pogłaskać. A tak co? Jak miała na imię znajoma Z kafejki? Jaga? Kawał baby i chyba zamężna, chociaż ten typek nie wyglądał na jej męża. Może znowu ją spotkam? Samotność jest straszna — stwierdził nie mając pojęcia jak samotność potrafi być samotna na starość.
Praca w szkole zabierała część wieczoru, jednak przynosiła wiele satysfakcji, oraz dodatkowe pół etatu do kieszeni. Szybko nawiązał kontakt z uczniami, umiał pracować z młodzieżą, szczególnie tą trudną, a większości jego uczniów do aniołków nie można było zaliczyć. Uczył, właściwie wbijał w głowy zasady mechaniki i technologii. Odnalazł się w pracy przypuszczając, że znalazł to, czego szukał. Nie zdawał sobie sprawy jak bardzo był w błędzie..
Lutowy dzień był wypełniony słońcem skrzącym w drobinach śnieżnego pyłu kłującego oczy miriadami srebrnych igieł. Zmarznięty śnieg skrzypiał pod nogami przechodniów spieszących do ogrzanych mieszkań. Niektórzy wpadali do sklepów nie tyle po zakupy, lecz ogrzać czerwone i zziębnięte nosy. Kąsający do kilku dni mróz trochę zelżał, co zapowiadało zbliżającą się wiosnę, chociaż szpaków jeszcze nie widać. Dobrze, że nie było wiatru. W południe zaczęło kapać z dachów, więc Kuba postanowił po pracy wybrać się do miasta na mały rekonesans i drobne zakupy w warzywniaku i nabiałowym. Szedł przed siebie bez określonego celu stwierdzając, że w tej leżącej za cmentarzem części miasteczka jeszcze nie był. Wyodrębnione osiedle przedwojennych jednorodzinnych domów oddzielone od centrum umowną granicą nekropoli, schowane za wzniesieniem i drzewami cmentarza było prawie niewidoczne od strony głównej ulicy. Do osiedla prowadziła wybrukowana polnym kamieniem wąska ulica okalająca niewielki plac. Na poboczach w równych odstępach kilka starych jednopiętrowych domów otoczonych przydomowymi ogródkami. Wokoło rachityczne krzewy i rozpadające się ogrodzenia. Malowniczy zakątek był zapomniany przez miejskich rajców. Na uboczu schowany w gąszczu skołtunionych krzewów zniszczony niewysoki budynek z kwadratową wieżą przypominający bardziej kaplicę, aniżeli mieszkalne pomieszczenie.
W czasach swojej świetności był w istocie kaplicą należącą do cmentarza. Wejściowe drzwi zbite z nieheblowanych desek zamknięte tylko na rygiel. Dwa z czterech okien zabite deskami i płytami z grubej sklejki. Dwa pozostałe zamurowano żużlowymi bloczkami z wystającą rurą — kominem z której ulatywał jasny dym pachnący lasem. Nad masywnymi drzwiami koślawy napis „Klub”. Z wewnątrz dochodzi znany Kubie łomot rzucanej na pomost sztangi. Popchnął skrzypiące drzwi. Buchnęło ciepłem i zapachem spoconych ciał. W odległym kącie wielkiego pomieszczenia rozgrzana do czerwoności koza i stos pociętego drewna. Pod jedną ze ścian stara szafka, dwa krzesła i duże lustro. Pośrodku pomieszczenia pomost zbity z grubych sosnowych desek i autentyczna stara sztanga. Wokoło żelastwo imitujące hantle i sztangielki. Na ścianach wycinki z gazet i kolorowe afisze znanych kulturystów. Zdjęcia klubowych kolegów, Zbyszka, Mietka i kilku ze ścisłej kadry przypięte pinezkami niszczały zżerane wilgocią. Największe wrażenie sprawiało kolorowe zdjęcie umięśnionego Steve Reves’a i zdjęcie „Conana Barbarzyńcy” w którego postać w filmie wcielil się Arnold Schwarzenegger.
W pomieszczeniu czwórka chłopaków w dresach. Troje z ćwiczących było jego uczniami, czwartego chłopca ćwiczącego skakankę nie znał. Na pomoście zauważył pochylonego nad sztangą Jurka. Trafił na trening.
— Dzień dobry, chłopcy! Nie przeszkadzam?
Na spoconych twarzach zdziwienie. Nie spodziewali się odwiedzin. Tutaj nikt nie zachodził bez potrzeby i nikt nie interesował starą ruderą. Rzucili z zapewnieniami, że nie… Wszystko jest OK; — Przyszedł pan zobaczyć nasz trening? — ucieszył się Jura — Nie specjalnie — odpowiedział zgodnie z prawdą — Trafiłem do was przypadkiem. Nie mówiłeś, o sekcji. — Trenujemy dla siebie. — Ilu was ćwiczy? Czworo? Siedmiu! To i tak dużo. Nie macie zawodowego sprzętu? Butów także nie. A pasy? Jak planujecie treningi? — zasypał ich pytaniami nie oczekując odpowiedzi.
Opowiedzieli o odbudowie niepotrzebnej nikomu rudery. W wakacje odnowili śmierdzącą budę, okna zabezpieczyli deskami, zamurowali przejścia do innych pomieszczeń i jako tako połatali zniszczoną podłogę. Pozrywali resztki zgrzybiałego tynku i dzisiaj mają to co mają. Miejsce do ćwiczeń. Ćwiczą od kilku miesięcy.
— Zbyszek przyniósł „kozę”. Przecież można było zamarznąć na śmierć.
— Należycie do klubu? — spytał oczekując negatywnej odpowiedzi.
— Klub nie posiada sekcji. Nikt nas nie chce.
— Chcielibyście trenować w normalnych warunkach? Należeć do klubu i brać udział w zawodach? No proszę. Zgadłem?
Poświadczyli jednogłośnie. Kuba spojrzał na paździerzową tablice skąd uśmiechały się przypięte pinezkami zdjęcia klubowych kolegów i nagle postanowił, że musi się nimi zaopiekować stwarzając warunki do treningu. Posiada uprawnienia, a jeszcze niedawno był czynnym zawodnikiem.
— Do klubu? Nooo! — odpowiedzieli.
— Ćwiczymy dla siebie. Nikt się nami nie interesuje.
— Nasz klub ma tylko sekcje piłkarzy — dodał Jura.
— Należeć do klubu jest czymś zgoła normalnym — tłumaczył — Trenować należy planowo. Trenujecie według jakiegoś planu? Spisujecie wyniki? Ilość powtórzeń. Serii… Tak przypuszczałem. To, co robicie jest wspaniałe, lecz pozbawione sensu. Wasza ciężka praca idzie na marne, chyba, że chcecie pakować i wyglądać jak przerośnięte mięśniaki? Jak możecie ćwiczyć w tej budzie? Brak nawet wody.
— Nie mamy innego miejsca — odezwał się chłopak kończąc ćwiczenie ze skakanką.
W przegrzanym pomieszczeniu wisiał zapach wilgoci, spoconych ciał i zmurszałego drewna. — Znaleźliśmy to miejsce. Wyremontowaliśmy i trenujemy.
— To mój brat, Krzysiek — wyjaśnił Jura — Uczy się w gimnazjum.
Kilka dni później po powrocie z G. — odwiedził uszczęśliwione Dwojaczki — wstąpił do prezesa miejscowego klubu przedstawiając nęcącą propozycję utworzenia nowej sekcji. Klub był biedny. Jednosekcyjny. Nie kryli braku zainteresowania, a utworzenie nowej sekcji przerastało pojęcia małomiasteczkowych działaczy; My tu społecznie. Województwo daje tyle ile kot napłakał — co mijało się z prawdą — ledwo wystarczy na sprzęt i opłacenie trenera. Nowa sekcja? Kto za to zapłaci? — Narzekali nie dając się przekonać. Kuba nie dał po sobie poznać, że był zawiedziony, lecz nie poddawał argumentom członków zarządu narzekających na brak funduszy, mieszkań i w ogóle na wszystko co mogłoby przeszkadzać w zajmowaniu się ich ulubioną piłką nożną.
— Trener będzie chciał mieszkanie. — wtrącił Wilbrand skarbnik klubu.
— A miasto mieszkań nie ma. Ot, co! — dodał sekretarz gminy — Chyba?
Ciekawie nastawili uszu z jaką propozycją wystąpi sekretarz, który nie był zbyt zagorzałym zwolennikiem kopanej piłki, ale zawsze trzymał stronę zarządu. Tym razem nie podzielał zdania kolegów.
— Betoniarnia ma wolne mieszkania — przypomniał wprowadzając wszystkich w osłupienie — Czy nie tak kolego Michalak? Trzeba tylko z sekretarzem partii.
Kuba przypuszczał, że dojdzie do rękoczynów. Uparci i zdeterminowani członkowie zarządu nie uznawali żadnych kompromisów.
— Nie zapominajcie o najważniejszym.. Nie mamy sali! — przypomniał prezes uśmiechając się szelmowsko — Bez sali nie załatwimy niczego więc sprawę uważam za zakończoną panie kolego. Byłbym jeszcze skłonny, lecz nie przeskoczymy trzech spraw… Trener, mieszkanie i sala. Sala, panie kolego nie na nasze możliwości. Jesteśmy tylko prowincjonalnym klubem. To nie Elbląg czy Gdańsk ze Stoczniowcem i Flotą.
— Mogę panów natychmiast odciążyć od dwóch problemów. — wtrącił Kuba — Pozostanie jeden z którym przypuszczam poradzicie sobie bez problemów. Zagłosujecie za reaktywowaniem nowej sekcji, ja załatwię mieszkanie i trenera. Prezes załatwi w zarządzie LZS dotacje dla nowej sekcji. Czy może się mylę, ale jest pan zaprzyjaźniony z pułkownikiem Szyszkowskim…
— Dawaj pan te dwie sprawy! — przerwał Michalak — Zastanowimy się nad propozycją, lecz nic nie obiecujemy.
— Panowie! Macie przed sobą trenera z mieszkaniem. Reszta należy do was — zaskoczył zostawiając ich z problemem.
Nabór do sekcji przerósł najśmielsze oczekiwania. Chłopcy garnęli się drzwiami i oknami. Dwa kolejne lata były pasmem zwycięstw na spartakiadach i mistrzostwach LZS. Chłopcy przywozili puchary i medale — nie tylko brązowe i srebrne — zdobywali klasy sportowe i tytuły. Zarząd Główny LZS sypnął stypendium. Niewiele tego, ale zawsze. Klub otrzymał pokaźną dotację z zarządu Głównego. Wielki Prezes małego klubu cały w skowronkach chwalił trenera, a chłopców poklepywał po barkach. Po ponad rocznej działalności sekcja otrzymała z PKOL własną ‘Odrę’ salę treningową ze wszystkimi szykanami. Kuba nie krył dumy ze swoich chłopców, którymi orał na treningach do ostatniej kropli potu, oni wskoczyliby dla niego na samo dno studni. W drugą rocznicę istnienia sekcji, Kuba otrzymał „Złoty Medal LZS”, a prezes klubu nie krył niezadowolenia z otrzymanego brązowego krążka.
— No, chłopcy! Teraz tylko Mistrzostwo Polski LZS — motywował — Gotowi?
— Tak! — wrzasnęli jednogłośnie.
— Mamy szansę, której nie wolno nam oddać. W muszej Krzyś, Jura w lekkiej, Rysiek Grzybowski i Kozakiewicz w koguciej — wyliczał — Może i Kazik Szmelter w średniej — Jak poprawi ciąg — wtrącił Jura.
— Jura, przyznaję dwa punkty za trafną ocenę. Tabor ma także szansę w ciężkiej — dodał — Zamieszamy na pomoście.
Nie zamieszali. Nie pojechali na mistrzostwa. Nie zdobyli żadnego medalu, i już nigdy, żaden z nich nie wyszedł na pomost, aby walczyć ze sztangą i swoją słabością będącą także ich siłą. W ciągu jednego dnia wraz z wiadomością o tragicznym wypadku Krzysia w szkole na lekcji wuefu sekcja przestała istnieć. Zniknęła jak ważka jednodniówka, jakby jej wcale nie było.
*
Nad wejściem do stoczniowego klubu krzywo przypięty transparent informujący o zawodach pierwszego kroku w podnoszeniu ciężarów. Pięciu chłopców z małego miasteczka leżącego na pograniczu dwóch województw nie wyróżniało się niczym szczególnym. Nie mieli nawet solidnych butów, a idąc na pomost wymieniali pomiędzy sobą należący do Kuby jego stary pas poznaczony ciemnymi plamami potu.
— Nie przyjechaliśmy na pożarcie — tłumaczył Kuba w przebieralni — jesteście tacy sami, jak pozostali. Cóż z tego, że jednych trenuje Mietek Nowak, drugich Jurek czy Zawada. Nie jestem gorszy od moich kolegów, więc nie możecie być gorsi od waszych przeciwników — motywował Kuba — Nie macie doświadczenia, lecz macie serce do walki. Jestem z wami.
Krzysiek startujący w wadze muszej zdeklasował przeciwników wykonanym technicznie bezbłędnym rwaniem jego najmocniejszą bronią. Jura, brat Krzysia ciężko wywalczył srebrny medal przegrywając w podrzucie o pół kilograma z zawodnikiem z Nowego Dworu. Był niepocieszony. Zbyszek, kolejny z „kogucików” przegrał wagą ciała z zawodnikiem z Kościerzyny. Turniej zakończył się późnym wieczorem.
Budynek z solidnej czerwonej cegły w której mieściło się gimnazjum zbudowano na długo przed pierwszą wojną światową. Początkowo służył za koszary Landszturmu, a po wojnie zamieniony został na szpital. Teren szkoły otaczało wysokie ogrodzenie z misternie kutych prętów wzdłuż którego wąski skrawek zdeptanej trawy. Rachityczne krzewy śnieguliczki i stara morwa otaczały niewielkie szkolne boisko z długą bieżną i skocznią wysypaną świeżym żółtym piaskiem. Rozbieg kończyła biała belka. Sportową specjalizacją były skoki w dal i wzwyż. Rywalizacja przynosiła wymierne wyniki, troje skoczków będzie reprezentowało szkołę na tegorocznej Krajowej Spartakiadzie Młodzieży w Spale. Wśród trójki reprezentujących województwo znajdował się także Krzysiek. Nauczyciel ´wuefu´ przeprowadzał dzisiaj sprawdzian skoków. Nawet najsłabsi starali się wypaść jak najlepiej. Młody nauczyciel, dopiero pierwszy rok po AWF, miotał się pomiędzy skoczniami, doglądał, sprawdzał, dopingował i był bardziej przejęty od uczniów odmierzających długość i wysokość oddanych skoków pod bacznym okiem kolegów konkurentów. Nie obyło się bez kłótni. Zawsze było za krótko lub za nisko. Tutaj liczył się każdy centymetr.
Zeskocznię stanowiła solidna płaska skrzynią wypełnioną skrawkami poliamidowej gąbki upchanej w konopnych workach nakrytych rybacką siatką i brezentem. Bywało, że worki pomimo przytrzymującej je siatki, rozsuwały po każdym skoku odsłaniając skrawki gołej ziemi. Po kilku skokach należało je ponownie układać, naciągać siatkę i zabezpieczać. Praca w sam raz dla mitycznego Syzyfa. Skrzynia była największym utrapieniem młodego nauczyciela zdającego sobie sprawę z niebezpieczeństwa w czasie skoków i dalszych konsekwencji. Od dwóch lat prosił dyrekcję o kilka starych materacy dla swoich chłopców z których był bardzo dumny, szczególnie z Krzysia i Adama.
— Tak długo, aż ktoś nie rozbije sobie głowy — tłumaczył dyrekcji.
— Kolego! To kolega jest odpowiedzialny. Nie dyrektor — stawiano go na baczność.
W końcu zaniechał próśb mając płonną nadzieję — należał do grona zagorzałych optymistów — że sytuacja zmieni się po spartakiadzie, gdy przywiozą medale. Dopiero wtedy pozbędzie się problemu, który nie daje mu spać po nocach. Przeczuwał nieszczęście. Niedawno wyprosił od rybaków mających przystań na rzece, skrawek starej sieci, przykrył i umocował nieszczęsne worki. Pomogło na tyle, że po kilku skokach należało siatkę mocować od nowa.
Odnotował w zeszycie ostatni nieudany skok Janka.
— Ten to nigdy nie pofrunie — pomyślał wstawiając ogólnie trójkę za dwa skoki — Kto skacze? Dobrze. Adam na klasę. Kazik na minimum. Poprawcie te cholerne worki!
— Psze pana. Mogę oddać jeszcze jeden skok. Tamten się nie udał — zgłosił się Krzysiek
— Dobrze. Będę chciał to zobaczyć. Poczekaj, jak wrócę z piaskownicy.
Od skoczni w dal słychać kolejną kłótnię.
Krzyś w ciągu miesiąca opanował skok modnym od niedawna flopem. Odbił się mocno jak zawsze przed wyznaczoną przez siebie linią skrętem ciała wyszedł płasko ponad poprzeczkę zobaczył nad sobą błękitne niebo i korony przelatujących drzew. Wiedział, że przeszedł dużo powyżej zakładanej wysokości. Zawsze stawiał poprzeczkę wysoko zawsze ponad granicę swoich możliwości. Lecąc nad poprzeczką zdawał sobie sprawę, że nie spadnie na worki wypełnione ścinkami poliamidowej gąbki. Nie słyszał uderzenia, nie poczuł bólu, nie słyszał krzyku kolegów i biegnącego nauczyciela. Nie słyszał pędzącej na sygnale białej Erki.
Ujrzał pochyloną nad sobą twarz obcego człowieka i szare oczy. To nie był Szarek ich nauczyciel. Ten ktoś, kogo nie znał, ubrany w białą koszulę. Nieznajomy poruszał ustami. Lekarz pytał o jego imię.
— Założyć kołnierz. Tylko ostrożnie — wydał polecenie człowiek w bieli.
— Nie ma skaleczeń. Żadnego upływu krwi. Doktorze! Wyczułem guz — stwierdził jeden z Pielęgniarzy wodząc delikatnie dłońmi po potylicy i karku.
— Ma nienaturalnie rozszerzone źrenice — młoda adeptka na praktyce — nieruchome i nie reagują na światło.
— Podać 40 mg etaminy — polecił lekarz.
— Ostrożnie…
Osiem silnych dłoni złożyło Krzyśka na wąskie, twarde obite ceratą nosze i wsunęło do wnętrza białej erki. Odjechała w tumanach czarnego pyłu, który jeszcze długo wisiał nad szkolnym boiskiem. Przed budynkiem szkoły tłumy młodzieży, przy skoczni nauczyciele i przerażony dyrektor szukający winnego, którego należy szybko wskazać palcem aby odsunąć od siebie nawet cień winy i… uspokoić własne sumienie. Wiedział kogo wskaże. W stronę szkoły nadjeżdżał milicyjny samochód z włączonym sygnałem. Prokurator obejrzał miejsce wypadku, milicyjny fotograf zrobił kilka ujęć. Nie było pytań. Odjeżdżając zabrali z sobą nauczyciela wuefu.
*
Separatka w szpitalu była mała, mieściła łóżko i stolik. Pod ścianą aparatura, wiązki przewodów i kabli, wysoki stojak z podwieszonym workiem glukozy. Szerokie metalowe łóżko z wyciągiem zasłania wysoki parawan. Z sufitu zwisa ortopedyczny pałąk. Na ramie łóżka zaczepiona karta choroby. Dwie kolorowe linie wyznaczają temperaturę i puls. Przez wielkie okno zaglądały rosnące w szpitalnym parku drzewa. Nie zasłaniały zachodzącego słońca odbijającego się pożogą w wielkich oknach.
Wielka sala OP z wąskim operacyjnym stołem, wokół grupa operacyjna, anestezjolog zajęty włączaniem skomplikowanej aparatury. Przed godziną zaaplikował pacjentowi paraliżujący zastrzyk. Instrumentalistki przygotowywały chirurgiczne narzędzia. Bezcieniowa lampa oświetla leżące na stole białe prześcieradło zakrywające kształt leżącego na brzuchu chłopca o szerokich barkach i ogolonej głowie. Szczupłe umięśnione ręce przypięto pasami. Krzysiek był przygotowany do operacji.
*
Telefon dzwonił od dłuższej chwili jak opętany. Telefonistka zajęta rozmową nie spieszyła się z połączeniem. Na drugim końcu zdenerwowany do granic wrzenia głos ojca Jury. Wiadomość spadła na Kubę jak grom z jasnego, bezchmurnego nieba. Nie zadawał pytań. Do szpitala zajechali w niespełna pół godziny. To była zwariowana jazda. Na tylnym siedzeniu płacząca matka i pocieszający ją Jurek.
Do wyznaczonej operacji pozostało cztery dni, które Kuba postanowił w pełni wykorzystać. Może zdąży. Po gwałtownej rozmowie z naczelnym lekarzem i chirurgiem w jednej osobie, postanowił działać. Nie mógł pozwolić temu lekarzowi na operacją swojego najlepszego chłopca.
— Ja jestem tutaj chirurgiem i to jest mój szpital — zakończył rozmowę ordynator.
— Wiem kim pan jest. Czy wykonywał pan takie operacje? — Kuba nie dawał za wygraną chcąc zmiękczyć upartego lekarza — Jestem w stanie załatwić operację w Akademii. Zaraz dzwonię do prezesa PZPC w Warszawie — dodał.
— To nie ma nic do rzeczy. Ja też jestem chirurgiem.
— Pan go zabije!
— ?
— Jestem w stanie załatwić operację w szpitalu wojskowym w Gdańsku — powtórzył
— Już mówiłem… Tutaj ja jestem chirurgiem i ordynatorem. Proszę opuścić szpital.
Kuba powstrzymywał się, aby go nie uderzyć. Do sprawy włączył się sekretarz partii i Bóg jeden wie kto jeszcze. Łańcuch ludzi dobrej woli. Pomóc chcieli wszyscy, lecz sprawę mógł załatwić tylko jeden z nich. On sam. Rozmowa do PZPC w Warszawie przy telefonie prezes Przedpełski.
— Co się stało? — zdziwienie i natychmiastowa reakcja i zapewnienie wszelkiej pomocy
— Ten nasz mały? Nasz przyszły olimpijczyk?
— Tak! Niestety on.
— Zadzwoń za pół godziny… No… powiedzmy za godzinę.
Rozdzwoniły się telefony. W Konstancinie zapewniono miejsce, profesor Gruza zadeklarował pomoc.
— Muszę zobaczyć chłopca… Tylko trzymaj tego prowincjonała z daleka — dodał
Wszystko szło jak po sznurku i per telefon. Słowo wojewódzkiego sekretarza posiadało wtedy wielką wagę. Wojskowy helikopter z Gdańska miał przylecieć za dwa dni i zabrać Krzysia do wojskowego szpitala marynarki wojennej na Polankach. Zespół przygotowywał się do operacji.
— Panie inżynierze,… Niech się pan nie denerwuje. Dla starego to małe piwo. Uratuje chłopca — tłumaczył major, doktor Wręga ordynator szpitala marynarki wojennej na Polankach w Oliwie.
Z informacji lekarza wynikało, że posiada nikłe, stojące 20/80 szanse, lecz zawsze szanse. Kto lub co przeważy szalę? Krzyś wiedział, że czeka go długa i trudna operacja. Operacja od której zależeć będzie jego przyszłość i dalsze życie. Wszystko w ręku chirurga. Tylko dwa dni. Dwa dni mające zaważyć o życiu i śmierci, a on chciał żyć, chociaż wszystko się w nim buntowało przeciwko takiemu życiu bez przyszłości. Życiu bez życia i obejmującej całe ciało martwocie, która go i tak prędzej czy później zabije, a on chce przecież żyć jak jego rówieśnicy. Jak dotychczas? Jest przecież tak nieprzyzwoicie młody, dopiero za rok, wejdzie w dorosłe życie i skończy szkołę. Po maturze chciał studiować na AWF-ie. Plany sięgały daleko w przyszłość, lecz żeby je zrealizować nie wystarczy chcieć. Trzeba być sprawnym, zdrowym w pełni sił. Wypadek zmienił wszystko. Nie stanie nigdy na pomoście nad dużą, zbyt dużą dla niego sztangą. Nie pojedzie na zbliżającą się olimpiadę. Chyba? Na Para-olimpiadę dla niepełnosprawnych.
— Musi się udać — nie dopuszczał do siebie myśli, że zostanie skazany na leżenie w łóżku — Boże tylko nie leżenie w łóżku prosił w myślach dobrego Boga i modlił się. Modlił i prosił Boga o pomoc.
Wołałby umrzeć, aniżeli leżeć latami i czekać na powolną śmierć. Dzień po dniu jak rok długi. Ile tego czekania? Rok? Dziesięć? Lata męczarni do której można się przyzwyczaić. Ja mogę się przyzwyczaić. Mnie będzie za jedno...Ale Mama? Ojciec — pomyślał nagle o rodzicach — są biedniejsi ode mnie. A dziewczynki i Jurek? Będą mnie karmić łyżeczką jak dziecko. Kto zaniesie mnie do łazienki? Kto mnie umyje? Kto wyniesie mnie do wychodka?.. — przypomniał sobie nagle, że wychodek mieści się na półpiętrze! — przecież nie będzie się mógł nawet podetrzeć. Przedstawiał sobie przyszłe, przykute do łóżka życie. Jakie życie? Wegetacja i czekania na zbliżający się koniec. Lepiej zaraz umrzeć podpowiadał rozsądek. Nie!! Boże! Nie daj mi umrzeć...Matko Boża ratuj mnie. Błagam. Nie chcę umrzeć. Chcę żyć! — Krzyczy bez słów. Młode i silne ciało chce żyć.
Nie potrafił się uspokoić. Obok łóżka paplały siostry, lecz nie słyszał ich słów. Dobrze, że chociaż je widzi. Po jakimś czasie będzie rozumiał każde ich słowo. Przecież głusi czytają z ruchu warg.
— Operacja musi się udać — kołatało w rozbitej głowie — poleżę kilka tygodni i będę mógł chodzić. Początkowo na pewno o kulach? Może tylko o lasce ale będę chodzić. Uśmiechnął do swoich radosnych myśli — A gdy się nie uda? — nie mógł nikogo spytać ani odpowiedzieć na pytanie — A jak nie umrę? Co wtedy? — pytał sam siebie nie znajdując odpowiedzi — Co będzie? Najpierw zwiotczeją mi mięśnie… Później? Co później? Jak to się nazywa? Już wiem. Dostanę odleżyn, ciało odejdzie od kości i dostanę wrzodów, jak Łazarz.. Boże! Nie pozwól.
Jura poprawił zsuwającą się kołdrę i pogłaskał brata po kędzierzawych włosach. Ręcznikiem przetarł spocone czoło i twarz. Popatrzył na brata z wielką troską i zarazem nadzieją.
— Wyjdzie z tego… Operować będzie profesor.
— Poleci helikopterem. Ty też? — spytały młodsze siostry z dziecinną ciekawością.
— Ja nie. Będziemy czekać w domu — odpowiedział z nieukrywanym żalem.
*
Kuba spał niespokojnie, przewracał na szerokim twardym tapczanie zbudzony dochodzącym z zewnątrz krzykiem. Za oknem jeszcze ciemno. Nic dziwnego, przecież już październik
— Czyżbym to ja krzyczał? — zerwał się z tapczanu szeroko otwierając okno. Do pokoju wpadło nocne chłodne powietrze. Otrzeźwiał. Opadły resztki snu i wtedy przypomniał sobie, że śnił. Prawie nic nie pamięta. Zapomniał, o przestrodze babci Karoliny ażeby po obudzeniu nie spojrzeć w okno. Zegar wskazywał czwartą rano. Siadł na łóżku zbierając pozrywane fragmenty nocnych majaków. Czyżby sen przepowiadał mające nastąpić wydarzenia. Mówią, że sny potrafią się spełnić, być może nie wszystkie, lecz ten… Zapalił gaz pod kuchenką stawiając pół czajnika wody, aby zbyt długo nie czekać na zagotowanie. Myślami był przy dzisiejszym przylocie helikoptera.
— Jestem pewien, że operacja się uda — mruczał do siebie, — lecz nie obędzie się bez długiego leczenia i rehabilitacji.
Z zamyślenia wyrwało go wołanie dmuchającego i gwiżdżącego czajnika. Zalał wrzątkiem czarną esencję cejlońskiej herbaty słodząc napar trzema łyżeczkami cukru. Rozłożył na stole czytaną od kilku dni książkę przeleciał kilka stron i wtedy zadzwonił telefon. W słuchawce zakłócenia. Głos był niewyraźny, cichy i ledwo słyszalny.
— Jaka operacja? — krzyczał w słuchawkę — proszę mówić wolno i wyraźnie. Nic nie rozumiem. Operacja! Czego? Przylotu helikoptera…
— Operacja… Naszego syna — teraz głos był spokojny i zrozumiały. Dzwonił ojciec Krzysia.
Ordynator postawił na swoim. Wczoraj, dziewiątego października wieczorem dokonał udanej operacji przemieszczonego kręgu. Po operacji podczepiono Krzysia do wyciągu. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w sufit. Pierwszy raz odczuwał ból podchodzący skurczami od pustego żołądka do krtani i głowy. Chciał się poruszyć, lecz nie mógł wykonać najmniejszego ruchu. Krzyczał, lecz nikt go nie słyszał. W nocy pielęgniarki nie dokonywały obchodu. Noc ma swoje prawa. Pusty żołądek podszedł pod gardło, co zakończyło się torsjami. Wymiotował żółcią zmieszaną ze śliną. Śluz spływa stróżkami na brodę na odkrytą szyję, wsiąka pod podtrzymujący brodę kaganiec. Uchwyt wilgotny od śluzu nie utrzymał podrzucanej torsjami głowy. Rano lekarz stwierdził zgon. Przyczyną przerwanie kręgu. Operowanego kręgu. Kuba odwołał przylot niepotrzebnego helikoptera.
*
Dzień wstał pełen słońca. Było bezwietrznie i spokojnie. Słychać szelest opadających liści. W południe znad otaczających miasteczko wzniesień ponad drzewami lasu wyjrzało słońce. Pocieplało. Główną ulicą miasteczka ciągnie żałobny kondukt. Nad tłumem kościelne chorągwie i szkolne sztandary. Kazik Szmelter niesie klubowy złoto zielony sztandar LZS. Za sztandarem koledzy ciężarowcy z innych klubów, Elbląga i Kartuz, Nowego Dworu i Gdańska. Uczniowie miejscowych szkół mają wolny dzień. Delegacja malborskiego gimnazjum, dziewczęta i chłopcy, koledzy z klasy Krzysia. Kwiaty. Setki zerwanych w ogrodach jesiennych kwiatów. Strażacka orkiestra gra marsz żałobny Mendelsona. W rytm pogrzebowego marsza ciągną tłumy mieszkańców. Nigdy, nawet na procesji Bożego Ciała nie widziano takich tłumów. Dwa czarne konie ciągną katafalk przykryty czarną krepą. Na platformie trumna z jasnego dębowego drewna z wiązanką czerwonych róż. Nad miastem i tłumami lecą żałobne dźwięki kościelnych dzwonów zagłuszających orkiestrę i powszechny płacz. Szeroka brama cmentarza otwarta na oścież. Ostrożnie zdejmują ciężką trumnę, lecz niosący ją klubowi koledzy nie czują ciężaru. Dla nich jest lekka jak… Krzysio. Pod białą brzozą rozryta do wnętrza ziemia. Otwarty i gotowy na przyjęcie grób. Obok kopiec żółtego piachu. Z cichym szelestem aby nie zbudzić śpiącego Krzysia sypie się smugą żółta ziemia. Rośnie uformowany prostokąt kopczyka. Wieńce. Dziesiątki i setki jesiennych kolorowych kwiatów. Nie wszystko musi być czarne. Był chłodny jesienny rozświetlony słońcem dzień.
*
Tydzień po pogrzebie, Kuba otrzymał poufną ofertę z kompartii w sprawie utworzenia sekcji p.c. w jednym z powiatowych miast. Urzędowe pismo sygnowane czerwoną pieczątką z wiele mówiącą nazwą było skąpe w treści, lecz posiadało wymowny ciężar gatunkowy. Nie można było takowego pisma przepuścić przez niszczarkę albo wrzucić do kosza na odpadki. Były niezniszczalne. Treść eksplodowała Kubie przed oczami: — Towarzyszu Kuba. Ble… ble.
’ Potrzebny trener. Hala w budowie. Jest mieszkanie. Miejsce i termin spotkania…
PS. ślemy Towarzyszowi trenerowi wyrazy współczucia i kondolencje dla Rodziny Krzysztofa.
— Perfidni grabarze! — odezwał się do pustych ścian biura zdając sobie sprawę, że byłoby nieładnie odmówić grzecznej, lecz stanowczo jednoznacznej propozycji nie do odrzucenia — Pozostało trochę czasu na zastanowienie, stwiedził wpisując termin do podręcznego kalendarza stojącego na biurku — Ciekawe, dokąd tym razem?
ROZDZIAŁ DRUGI
Dwie Gracje
Nigdy nie odgadniesz duszy kobiety
Autor
Przedwiośnie jak zwykle w tych stronach nie kwapiło się z nadejściem, lecz gdy nadeszło szybko nadrabiało spóźnienie. Nadciągnęło w pełnej krasie i eksplozji zieleni, klangorze szarych gęsi i bladożółtym słońcu. Na błękitnym niebie spiętym łukiem niewyraźnej tęczy, płynęły kłębuszki chmurek malowanych słońcem, kłębiły chmary szpaków zwiastunów wiosny. Nawilgła topniejącym śniegiem Ziemia budziła się ze snu i dysząc pełną piersią czekała na życie, które budziło ciepłe wiosenne słońce. W ostępach i mrokach lasów leżał jeszcze topniejący śnieg odkrywając codziennie nowe połacie delikatnej trawy przeplatanej zawilcami i białymi kwiatami przebiśniegów. W gębi lasu słychać niecierpliwe kucie szarego dzięcioła i nieśmiały głos zięby. Na ziemię zeszło przedwiośnie, zatętniło życiem, zawoniało kwieciem, ziemia przystroiła się w kwiaty, soczystą zieleń, delikatny fiolet i szkarłat. Delikatne skłonione nad wodą iwy wypuściły kosmate kocanki. Tam, gdzie jeszcze wczoraj leżała pożółkła zgniła ściółka, dzisiaj płożyła się soczysta zieleń i kolorowe dywany wiosennych kwiatów. Słońce pięło się codziennie wyżej i wyżej rozpinając nad ziemią ciepły płaszcz nizany złotem promieni dziergających na łąkach dywany kwiatów. Wczesnym rankiem przeszedł nad krajem pierwszy ciepły wiosenny deszcz otwierając białe, lepkie oczy zawilców. Z łęgów zmył bagienny smród, porozklejał delikatne, seledynowe listki leszczyny wyczarowując kosmate kocanki. Dni po deszczu coraz cieplejsze, ziemia coraz strojniejsza, barwna, wonna, lasy ożyły głosami ptaków. W opuszczonych jesienią gniazdach znowu zasiedliły się monogamiczne pary sympatycznych bocianów. Miękkim liściem zieleniły białe brzózki. Całe w złotych pąkach barwiły fioletowe przylaszczki, pysznił różowy szczawik i kolczasta tarnina obsypana białym okwiatem.
*
W jeden ze słonecznych dni otrzymał dwa listy, jeden z zaproszeniem od doktor Ewy na urodziny, drugi kolorowy i pachnący od Tesi zapowiadający przyjazd na kilkanaście dni. Znał takie zapowiedzi wiedząc co oznaczają. Na dwóch stronach zapisanych drobnym maczkiem przelała swoją tęsknotę, smutek z rozstania, pustkę samotnych nocy i radość z bliskiego spotkania. List kończył się prośbą o odebranie z dworca.
— Musiałabym czekać. Najbliższy autobus odjeżdża co trzy godziny’ — ponadto byłoby jej miło, gdyby po przeszło roku rozstania, czekał… Nawet bez kwiatów.
— A, to mała czarownica. Jak mnie tutaj znalazła? Od kogo ma adres? Domniemał udział Tadeusza, bo któż inny? — Mruczał czytając ‘post scriptum’.
*
Idąc na urodziny kupił kwiaty i stosowny prezent. Spodziewając się obecności tak zwanego towarzystwa, wbił z trudnością — cholerny świat wyglądam jak salceson — w jedyny jaki miał stalowoszary garnitur i stanął z butelką zielonego Johna Walkera 15Yars Pure Malt pod drzwiami ‘solenizantki’. Pani Ewa nie była sama, lecz żadnego męskiego towarzystwa, właściwie nie było żadnego towarzystwa nie licząc znanej mu doktor internisty i medycyny sportowej, opiekującej się kiedyś jego chłopcami. Pacjenci ośrodka zdrowia nie zaliczali jej do lubianych z uwagi na apodyktyczne i zbyt surowe traktowanie, lecz jego chłopców traktowała jak miła ciocia, ostukując ortopedycznym młoteczkiem spuchnięte stawy albo pakując zastrzyk kortyzonu natychmiast stawiający delikwenta na nogi. Z uwagi na zależność nie tyle służbową, co sportową — zatwierdzała książeczki zdrowia zawodnika — był z panią doktor w wyważonej i poprawnej komitywie zamieniając w czasie przypadkowego spotkania kilka miłych stereotypowych słów. Kłaniał z daleka.
— Miło z pana strony, Kuba. Przyznaję miałam obiekcje — powitała go w progu mieszkania ubrana w kolorową seksowną sukienkę odkrywającą zgrabne nogi, których nie było mu nigdy dane zobaczyć i ocenić pod długim lekarskim kitlem.
— Ależ, pani Ewo, byłbym niewdzięcznikiem i gburem — wręczył kwiaty i flachę szkockiej
— Dużo zdrowia, chociaż nie jest trudno zauważyć… Wygląda pani kwitnąco. Okaz zdrowia — zawsze jak zachodziła potrzeba umiał się znaleźć i był nawet miły.
— Dziękuję za prezent… Nie trzeba było. Mojej serdecznej przyjaciółki nie muszę przedstawiać. Prawda?
— Znamy się służbowo… — chciał wyjaśnić.
— Nic nie stoi na przeszkodzie poznać się bliżej. Prawda Klementynko? — stwierdziła nie tyle z miłym, lecz tajemniczym uśmiechem. Wieczór rozpoczął się miło od serwowania kawy i kruchych ciasteczek.
— Z mleczkiem? My także bez mleczka.
— Dziękuję. Także bez cukru — odsunął pojemniczek ze słodkimi kostkami.
— Ciasteczko — proszę się częstować.
Usługiwały z obydwu stron, jedna milsza od drugiej pochylały się nad zastawionym stołem sięgając po ciacho, keksy prezentując obfite biusty wychylające się zza dekoltu sukienki. Mają czym oddychać i jest miło oprzeć wzrok na tak ponętnych parapetach — stwierdził — penetrując bez żenady rozkoszne wzgórki. Na stole nakrytym koronkowym obrusem stara porcelanowa zastawa — taki sam mieliśmy w domu — i puste koniakówki o grubym dnie.
— Posiada pani piękny zabytkowy garnitur miśnieńskiej porcelany — pochwalił na chybił trafił nie mając pojęcia, że strzał był w dziesiątkę rozświetlając twarz Ewy uroczym różowym uśmiechem.
— Piękny prawda? Jest pan koneserem w temacie — stwierdziła — Moi znajomi nie mają pojęcia, że serwuję na zastawie z dwustuletnią historią.
— Ewka! Opowiedz nam… — wtrąciła Kle zaniepokojona brakiem zainteresowania jej osobą — jak twoi rodzice przewieźli go z Litwy.
— Proponowałbym skosztować Walkera. Jest wyśmienity, chociaż daleko mu do Miśni o której z przyjemnością posłucham. Historia to mój konik. — z miłym rozbrajającym uśmiechem wystąpił z propozycją — Panie pozwolą. Pani Ewo proszę o kilka kostek lodu.
Nie bez trudności odkręcił nakrętkę. Pokój wypełnił się ostrym, podmalowanym wanilią zapachem Johna. Rozlewał złotawy płyn — pomimo nieśmiałych protestów uroczych dziewczyn — po brzeg grubego szkła wypełnionego kostkami lodu.
— Nie tak szczodrze, proszę.
— Pan Kuba chce nas upić, Klementynko. Przecież to wódka.
— Whisky nie jest wódką — musiał wyjaśnić — Johnny jest whisky wbrew zawartym procentom, a to duża różnica. Oczywiście musi przejść proces destylacji, ale nie jest wódką. Nie pani Kle… Johnny to whisky i tylko whisky bez podtekstów. Proszę się delektować miłe panie. Jest znakomity — zachwalał, chociaż nigdy Walkera nie pił.
— Klementynko, korzystając z przywileju gospodyni domu. Proponuję bruderszaft z naszym miłym gościem. To nic zdrożnego prawda?
Zbyt mocno stuknęła szkłem, kilka kropel spadło wsiąkając w materiał sukienki — To na szczęście. Mów mi Ewa.
Klementyna poszła w ślady przyjaciółki i przyciskając Kubę do ciepłego biustu pachnącego mocnymi perfumami zamknęła mu usta długim pocałunkiem smakującym jakimś nieznanym owocem — mógłby trwać dłużej — stwierdził smakując kilka kropel złotego płynu z jej języka. Dziewczyny opróżniły zawartość szklanki jednym haustem. Zagrzechotało kostkami lodu ukazując dno. Odstawiając pojemne pucharki wstrząsnęły się jak pudelki po kąpieli.
— Trzeba polać — stwierdził sięgając po butelkę.
— Ewuniu masz płyty? Możemy posłuchać i potańczyć.
— Pozwól ja się tym zajmę — wybierał jego zdaniem płyty do słuchania i tańca — Masz ładny zbiór. Kle, co wybierasz? Walce czy boogie?
— Klementynka tańczy tylko przytulanki. Ja także — wtrąciła Ewa — Czy jeszcze kawy? Już zaparzam. Możesz w tym czasie rozlać po jednym, Kuba. Lód zaczyna się topić.
— Ciepła whisky jest niesmaczna — stwierdziła Kle podstawiając szkło i przytulając biodrem do Kuby — Prawda? Nie jest tobie gorąco? Zdejmuj marynarkę. Daj! Powieszę.
Z kuchni doszło krzątanie i dyszenie parowozu oznaczając, że woda wrze. W tym czasie Kle podłączała adapter; — Podaj tamtą… Tak, tę z czerwoną plakietką — To argentyńskie tanga. Nawet nie spytałyśmy czy tańczysz? Ale byłaby plama. Musiałybyśmy tańczyć same.
— Wydedukowałaś poprawnie. Nie tańczę — skłamał w pięknym stylu chcąc je zobaczyć w babskim tangu z przytulankami — Jestem zupełnie pozbawiony muzycznego słuchu. Oczywiście nie jest tak źle, słyszę gdy orkiestra rozpoczyna i kończy grać.
Na stole pojawił się pokrojony w kliny tort, miseczka bitej śmietany, pachnąca kawa Mokka, którą tylko w PEWEX-ie, kolorowe cukierkopodobne żelki i kasetka z kartami do brydża.
— Grasz? Możemy zagrać z dziadkiem, albo zagramy w bambuko. Nie znasz? To typowo męska gra.
— Nie słyszałem, chyba nie jestem mężczyzną — zaśmiał się chociaż nie było do śmiechu — To po jednym dziewczyny. Mamy muzykę, jest whisky, co jeszcze potrzebne do pełni szczęścia.
— Taniec, kobiety i śpiew. Wiesz Ewuniu, on nie umie tańczyć.
— Musimy go nauczyć.
— Kuba… Nie śpij! Polej po jednym. Kle przynieś lód.
Narzuciły umiarkowane tempo i po kilku kwadransach na dnie kwadratowej butelki pozostało zaledwie kilka kropel. Kuba nalewał sobie centymetr mniej, czego nie spostrzegły i długo nie trwało — Kle była bardziej odporna — były na wesołym rauszu. Odsunęły stylowe rzeźbione krzesełka, pomógł przesunąć ciężki dębowy stół — także zabytek — i miejsce do tańca przygotowane.
— I co teraz kochani?
— Nie mamy nic do picia?
— Tylko bez paniki. W panicznej sytuacji mam jeszcze kilka butelek w rezerwie — zanuciła melodię z płyty — Zatańczymy? Przytul i uważaj na moje kroki. To bardzo łatwe. Dwa, raz dwa. Lewa. Dostaw. Dostaw! Boże, co za kalectwo.
— Jesteś kłamczuch. Tańczysz jak Crosby.– zaśmiała się Kle obserwując jego śmiałe
poczynania — Oooo? Koniec płyty. Wypijmy po jednym.
— Co to jest?
— Koniak?
— Czterogwiazdkowy Martini — stwierdził Kuba.
— Prezent od któregoś z wdzięcznych pacjentów?
— Czasami wdzięcznych. Otwórz i polej — podała Kubie butelkę — Pijemy bez lodu czy poczekamy na nowe kostki
— Kostki się zamrażają. Pijemy pur?
— Polej kochany.
Po osuszeniu butelki i rozpoczęciu kolejnego Martini, miłe przyjęcie zaczęło nabierać kolorytu. Dziewczyny wyzbywały się resztek pruderii. Po każdym kolejnym łyku koniaku były bardziej rozluźnione i otwarte ukazując prawdziwą, pierwotną dziką naturę. Z każdym koleinie wypitym łykiem stawały się krotochwilnie wulgarne i po chwili miał przed sobą dwie rozgrzane, rozbrykane czterdziestoletnie dziewczyny mające ochotę nie tylko się zabawić ale pobawić. Nie wątpił, że miły wieczór zakończy się mocnym akcentem. Z prowadzonej początkowo na wysokim poziomie — sama kultura — miłej konwersacji zeszły do bardziej roznegliżowanego poziomu, co jeszcze bardziej wpłynęło na miłą atmosferę. Nareszcie są sobą stwierdził przyciśnięty na szerokiej kanapie przez dwie nienasycone strzygi. Ewunia włączyła radio — wymiana płyt zbyt kłopotliwa — Kle przytulonej do Kuby zebrało się na zwierzenia oraz niewygodne pytania na które nie miał ochoty odpowiadać
— Masz żonę? — nie oczekując odpowiedzi kontynuowała popijając małymi łyczkami piekący gardło płyn — Ja jestem po rozwodzie mąż odszedł z inną i od kilku lat jestem sama, Ewa także po przeżyciach. Miała smutne życie ze Stefanem, mężem alkoholikiem i damskim bokserem. Wiesz? Każda kobieta potrzebuje faceta, a to, że kobiety potrafią żyć same bez chłopa jest obiegowym kłamstwem… Co mówisz? Jestem tego samego zdania. Gdy przekroczą pewien pułap wieku szukają ideału mężczyzny, który będzie w stanie je zaspokoić. Wybrzydzają, a po latach popadają w staropanieństwo i rozgoryczone stwierdzają, że nie znalazły prawdziwej miłości.
— Pleciesz androny moja droga — wtrąciła Ewa napierając na Kubę prężnym biustem szukającym drogi wyjścia z dekoltu sukienki — A te dwie lesbijki? Krysia odeszła od męża, który ponoć nie potrafił jej zaspokoić, a teraz żyje z Wandą. To nie sprawa wieku, moja droga… Ty, lekarz pytasz, czego? Dolej mi. Proszę.
— A ciebie żadna nie usidliła? Dlaczego? Także wybrzydzasz, czy jesteś na etapie poszukiwań — inwigilowała Kle — Już dawno nie powinieneś być sam. Dlaczego?
— Słyszysz Kuba? Ona pyta, dlaczego taki facet jak ty nie może być sam.
Rozmowa na plotkarskie tematy zaczęła go wciągać. No proszę. Nawet na waszym intelektualnym poziomie kochamy plotki moje panie. Kochamy pod warunkiem, że tyczą innych a nie was. W przeciągu dwóch godzin dowiedział się wielu utajnionych, intymnych spraw o których nie posiadał najmniejszego pojęcia i nie chciał wiedzieć. Kle zmusiła Kubę do tańca — Zatańczymy? Lubię bolero — Tylko trzymaj mnie mocno… Kręci mi się w głowie. Spiłeś nas kochany, co było twoim niecnym zamiarem — szeptała sterując w stronę drugiego pokoju — Masz na nas ochotę? Ty duży zbereźniku. Nie zaprzeczaj. Nie tylko po tobie widać, ale… — przycisnęła udo do jego nabrzmiałego łobuza, który zamiast być spokojny i grzeczny zaczął nagle brykać — I, co powiesz?
— Kle…
— Żadna Kle — szepnęła zamykając go w uścisku — Dzisiaj się bawimy. Rozepnij mi zamek przy sukience… Co mówisz? Stanik? Dzisiaj bez stanika… Hihihi.
— Kle! Nie jesteśmy u siebie — bronił się przed padnięciem na szerokie łóżko, różową koronkową pościel i górę poduszek. Popchnięty zapadł po uszy — Nie możemy Kle.
— Możemy, możemy, mój duży chłopaku… Ewa zaraz do nas dołączy — szeptała pozbywając się reszty fatałaszków — Na co czekasz. Mamy ciebie rozebrać?
— Kochani wchodzę bez pukania,. Wypijemy? Przyniosłam kolejną butelkę. Zostaw kieliszki są niepraktyczne łóżku. Prawda?
— Zobacz, jak wspaniale zbudowany. Same mięśnie — Kle przesuwała smukłymi, mocny- mi palcami wzdłuż mięśni piersiowych, płaskiego brzucha i mocnych ud — No, no. Kawał chłopa. Musi być silny jak bysio. Prawda?
— Dziewczyny! Mam wrażenie jakbyście prowadziły aukcję? — starał zachować odrobinę godności — Przecież nie jestem bysiem na pokaz moje miłe.
— Masz rację. Nie na pokaz… Hihi — zaniosła się piskliwym śmiechem — Kuba, ale mnie rozśmieszyłeś.
— Masz! Łyknij sobie, co tak oszczędnie. Kle! Trzymaj.
Kuba wyczuł inny smak koniaku. To nie ten sam Martini. Czyżby? Zignorował przypuszczenia okazujące się jednak prawdziwym. Ewa dodała koniakowi subtelnego smaczku. Kle trzymając w jednej ręce butelkę upiła solidny łyk, drugą pieściła jego pierś, wodziła językiem po szyi i konchach uszu. Ewę dla odmiany zafascynował sztywny przedmiot rozpychający spodenki i po chwili leżał goły jak święty turecki pomiędzy dwoma wspaniałymi, pachnącymi koniakiem dorosłymi dziewczynami odkrywającymi przed nim każdy zakamarek swego ciała. Ewa, niewiele wyższa od Kle, chwaliła swoje krągłe biodra, foremną pupę i ładną twarz, Kle nie miała ładnej twarzy jak przyjaciółka, lecz była niesamowicie proporcjonalnie zgrabna, o smukłych nogach, ciemnej karnacji ciała — zimą wyglądała jakby dopiero wróciła z wczasów w górach — oraz niezdeformowanym przez macierzyństwo kształtnym biuście.
— Kle… Daj rękę i trzymaj mocno — szeptała tuląc Kubę — Czy nie jest wspaniały? Leż spokojnie maleńki. Twoje nowe dupencje wszystkim się zajmą.
— Obydwaj są wspaniali — potwierdziła Kle — Tak dawno nie miałam chłopa.
— A ja kobiety — zachrypiał gdy Kle zamknęła go w silnym uścisku bioder.
— Na co czekacie, kochani? — zaśmiała się Ewa zapadając w poduchy — Łyczek?
To, co przeżył tej wiosennej nocy pełnej westchnień, słów wyznań bez pokrycia, udawanych i prawdziwych spazmów rozkoszy, bełkotu pijanych i rozwydrzonych do granic nieprzyzwoitości dziewczyn nie dało się z niczym poprzednim porównać. Pozwalały mu tylko na krótką chwilę odpoczynku aby doprowadzić do stanu używalności i nadal maltretować zmęczonego towarzysza niedoli. Nad ranem gdy w okna zaczęła zaglądać jutrzenka zasnęły zmęczone, zamroczone trunkami i splecione w objęciach jak kochanki. Kubę bolała głowa, suszył kac, czemu się dziwił ale nie dochodził przyczyn. Był obolały we wszystkich miejscach jakby przejechał go drogowy walec, lecz jeszcze funkcjonował na tyle normalnie, ażeby zadać sobie pytanie na które nie znalazł odpowiedzi. Czyżby chciały się zabawić jego kosztem zapraszając na zmyślone urodziny, ponieważ były pewne, że je przyjmie. Czyżby Kle miała poważne zamiary? Dlaczego w tajemnicy przed Ewą zapraszała go w przyszłą sobotę do siebie?. Nie ukrywał, mogła się podobać, ponadto była niezależną atrakcyjną kobietą bez obciążeń i zobowiązań. Mogła mieć każdego na zawołanie.
Czyżby wszystko było ukartowane? Nic z tego nie rozumiał, ażeby wszystko przemyśleć powinien najpierw wytrzeźwieć. A dziewczyny? Czyżby były lesbijkami? Nie! To niemożliwe. O ile wierzyć znawcom tematu lesbijki nigdy nie dzieliłyby się tym samym mężczyzną, ponadto gardziły nimi i nienawidziły jak morowego powietrza widząc w nich samo zło. A jednak bawiły z sobą, co nawet jego, chociaż nie był pruderyjnym świętoszkiem, wprowadzało w zażenowanie i podniecało do granic erekcji. Z trudem i na tyle delikatnie, ażeby nie zbudzić, wysupłał się z plątaniny kończyn wychodząc ze zmiętoszonej pościeli. Na podłodze leżały skopane poduchy, zwiewne różowe koszulki i cała gama uwodzicielskiego dessous i jego zielone spodenki w które wskoczył jak kangur. W łazience, której wyposażenie mogło niejednego przyprowadzić o zawrót głowy, wszedł pod prysznic. Zimny bicz przyjemnie masował ciało i chłodził gorący łeb, aż parowało. Odruchowo spojrzał w duże kryształowe lustro i zamarł z otwartymi ustami przerażony tym, co zobaczył. To nie była jego twarz. W miejscu zawsze wesołych jasnoniebieskich oczu, zobaczył dwie smętne bezbarwne plamy pod którymi obwisłe wory i szara, zmięta jak stara twarz z wykrojonym plackiem pogryzionych warg i rozmierzwione włosy natychmiast potrzebujące grzebienia. Ohyda!
— O, krwa! Jak ty wyglądasz? — spoglądając w lustro przyrzekł sobie solennie, że już nigdy więcej nie ruszy koniaku — Chyba tylko dla kurażu — dodał.
Przygładził włosy. Wrócił do sypialni aby spojrzeć na dwie golaski z którymi spędził wspaniały wieczór i upojną noc. W szufladzie sekretarzyka znalazł pisak. Trzymając pióro sztywnymi paluchami nabazgrał kilka słów przeprosin — „Nie miałem sumienia Was budzić moje gracje” — oraz grzecznościowo — zapraszam na rewizytę. Jego angielskie pożegnanie nie znalazło jednak zrozumienia u Ewy; — Jak mógł odejść bez śniadania.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tesia
Nie zazdrość młodym młodości, oni też
będą starzy pod warunkiem, że dożyją
Autor
Wracając wieczorem z pracy zajrzał, jak czynił codziennie do skrzynki na listy nie spodziewając żadnej ważnej korespondencji. Ostatni list od Ciapka pisany w imieniu Dwojaczków otrzymał przed kilku miesiącami, więc był zdziwiony leżącymi w schowku dwoma kopertami, niebieską i szarą w której domyślił urzędowego pisma. Oglądał je z zainteresowaniem, szczególnie niebieską bez adresu nadawcy zastanawiając, kto miał potrzebę do niego napisać. Nie lubił urzędowych listów przynoszących niepokój, lecz ten był ofrankowany mając nadzwyczaj wiarygodnego nadawcę, którego wezwania nie można było lekceważyć.
— Co mogą ode mnie chcieć? — mruczał rozrywając kopertę i wchodząc stopień po stopniu na trzecie piętro dokończył czytania stając przed drzwiami mieszkania — O, kwa!
Wchodząc rzucił drugi z listów na biurko. Może poczekać. Obiadokolację, cztery smażone jajka na boczku z chlebem popijał zbożową kawą siedząc przed telewizorem i zastanawiał nad załączonym do listu zaproszeniem. Nic, co mogłoby zainteresować. Żadnych konkretów, same bzdety typowe dla urzędowego pisma, jednak zaproszenia na partyjne salony nie można lekceważyć. O, matko, gdzie drugi list?
Przez chwilę trzymał pachnącą konwaliami kopertę z dużym kolorowym znaczkiem z niewyraźnie odciśniętym stemplem. Tesia! W kopercie znajdowała tylko jedna kartka zapisana drobnym maczkiem: — Kochanie, to ja, Twoja Tesia. Zdziwiony? Jak Ciebie znalazłam? Kto szuka ten znajdzie. Twoje słowa. Odwiedziłam moje Dwojaczki, spotkałam Tadeusza i wybłagałam Twój adres. Gniewasz się? Wiem, że nie ale dlaczego nie odpisałeś do swojej Tesi? Tęskniłam i śniłam ale to niedługo się zmieni i nie będę już więcej tęsknić; — Co to ma znaczyć nie będę tęsknić? — Niedługo Ciebie odwiedzę; — Tutaj ciebie mam, ty mała diablico. Czekam — Znalazłam najlepsze połączenie. Przyjadę za dwa tygodnie w piątek o trzynastej. Obawiam się tylko, że możesz na mnie nie czekać. Może kogoś masz? Całuję Twoje szelmowskie oczy. Twoja Tesia — Krótko, zwięźle i zrozumiale. Dwa tygodnie to dużo czasu — pomyślał — zdążę pozałatwiać wiele spraw, oporządzić mieszkanie, zanieść pościel do pralni i załatwić kilka dni urlopu.
Kuba nie był zdziwiony stanowiskiem kolegi. Andrzej wymigał się niezbyt elegancko od prośby o zastępstwo. Musiał skorzystać z wyjścia awaryjnego mając w nosie uczynnego typa. W jedynej w miasteczku kwiaciarni kupił bukiecik frezji, wpakował się do małego autka obierając kierunek dworzec. Przyjechał jak miał w zwyczaju z dużym naddatkiem. Do przyjazdu pociągu pozostało kilkanaście minut. Wykorzystał je na spacer wzdłuż peronu czytając tablice informujące o przyjazdach i odjazdach… czterech pociągów w ciągu dnia. Odwiedził małą poczekalnię z dwoma ławkami i mini barem obleganym przez nielicznych pasażerów, wśród których nikogo znajomego. Do dworca prowadziły cztery nitki błyszczących w słońcu szyn zataczających wielki łuk i ginących w leśnej przecince skąd po chwili doszedł gwizd nadjeżdżającego zestawu czterech wagonów II klasy. Na tej trasie już od dawna nikt nie jeździł I klasą, więc wagon wycofano dając nieco odsapnąć starej, dwuosiowej lokomotywie, pamiętającej bardzo odległe czasy swojej świetności. Po chwili zza gęstwiny drzew błysnęło cyklopowe oko reflektora, ukazały się dwa wielkie czerwone zderzaki, buchnęło kłębami pary i czarnym dymem zwiewanym wiatrem w stronę niedalekich pól. W otwartych na przestrzał oknach wagonów kilka wychylonych głów w których pomimo odległości rozpoznał rozwichrzone włosy Tesi. Z piskiem blokowanych hamulców na peron wtoczył się zestaw czterech wagonów. Trzaskały otwierane drzwi przedziałów, niecierpliwy tłumek odjeżdżających tłoczył przy drzwiach przeszkadzając wysiadającym. Nic dziwnego; na tej stacyjce pociąg zatrzymywał się tylko dwie minuty, więc należało spieszyć. Tesia rzuciła torbę na peron zeskakując z ostatniego stopnia wagonu wprost w jego rozwarte ramiona.
— Jestem kochanie — objęła Kubę całując usta i oczy — Tak bardzo tęskniłam. Dlaczego kazałeś mi czekać? Jakie ładne kwiatki… Dla mnie — spytała kokieteryjnie odbierając bukiecik kolorowych frezji.
— Tesiu, jesteś coraz ładniejsza i wyglądasz jak mała Afrodyta. Nawet ładniej. Musisz być zmęczona? — paplał uszczęśliwiony i wskazując na podróżną torbę i małą osobistą torebkę, jego prezent imieninowy — To twój bagaż? — spytał zdziwiony — To wszystko?
— Pozostałe rzeczy w domu. Pojedziemy je odebrać. Poznasz moich rodziców i rodzeństwo. Dobrze? W torbie mam wszystko co niezbędne. Jedźmy! Nie mogę się doczekać.
W czasie jazdy trzymała Kubę za rękę przytulając do policzka, czuł wilgoć spływających łez i delikatne pocałunki.
— Znowu jestem z tobą — szeptała połykając łzy — Nie chcę już nigdy czekać i być daleko od ciebie. Kochanie, zawsze muszę być obok. Zawsze.
Szosa uciekała do tyłu jakby ją ktoś gonił, migały betonowe słupki z kocim oczkiem, przelecieli nie zatrzymując przez niestrzeżony przejazd, chroniony krzyżem św. Andrzeja i znakiem STOP. Autko podskoczyło na garbach torów i popędziło drogą połataną szarymi łatami asfaltu poznaczonego dwoma liniami wytłoczonych w asfalcie kolein. Tesia paplała w czasie trwania jazdy i trzymając Kube za rękę rozglądała ciekawie podziwiając nowe dla niej otoczenie.
— Czy tutaj tylko same lasy?
— Ależ nie. Niedługo wjedziemy na teren kombinatu i zobaczysz olbrzymie pola, jakich nie widziałaś w swoim życiu. W niedalekich Rzepichach mamy ponad dziesięć tysięcy hektarów, a to tylko jedno z trzynastu gospodarstw. Zobaczysz sama. Za kilka minut będziemy na miejscu. Jesteś głodna? Ja także. Wpadniemy do zajazdu, ale najpierw chcę ciebie powitać u mnie.
Asfaltowa droga przecinała stary wysokopienny las wąską wstęgą pełną ostrych zakrętów i wzniesień, pędziła z górki na pazurki mijając niewielkie wodne oczka i polany, aby wpaść na otwarte ze wszystkich stron pola złotej pszenicy. Po obydwu stronach szosy jak okiem sięgnąć kołyszące łany niedojrzałych jeszcze kłosów przeciętych pełną wybojów i zapadlin polną drogą ciągnącą w stronę odległych lasów i budynków kombinatu.
— Widać wieżę kościoła. Za chwilę będziemy na miejscu — poinformował jadąc plątaniną uliczek prowadzących w stronę osiedla ogrodzonego niewysokim parkanem oplecionym rzędami rokitnika wjeżdżając na parking — Jesteśmy w domu.
Niewielkie zadbane osiedle kombinatu otoczone wysokimi topolami i kwitnącymi szpalerami złotokrzewu odgrodziło się od wiejskich czworaków soczystym pasmem zieleni, szeroką szutrową drogą i metalowym ogrodzeniem.
— Niech zgadnę kto w nich mieszka.
— Nie musisz zgadywać. W czworakach mieszkają szeregowi robotnicy kombinatu.
— Ty w tym ładnym jasnym trzypiętrowym bloku, gdzie centralne ogrzewanie, gaz i jasna łazienka. Prawda?
— Tesiu… Porozmawiamy jak będziemy w mieszkaniu. Dobrze? — zaproponował biorąc torby i zatrzaskując bagażnik — Potrzymaj. Muszę sięgnąć do kieszeni po klucz.
Po kilku minutach byli przed drzwiami mieszkania oznaczonego mosiężną cyfrą dziewięć. Wcisnął klucz w zamek przekręcając rygle. Drzwi stanęły otworem ukazując mały przedpokój do którego wrzucił torby.
— Zostaw głuptasie — pisnęła gdy wziął ją na ręce i przeniósł przez próg — Nie teraz… — szeptała całując w oczy. Kuba nie pozostał dłużny.
— Jesteś u siebie, kochanie — zatrzasnął drzwi — Rozgość się, a ja przygotuję kąpiel. Później pójdziemy na obiad. Proszę? Wolisz zjeść w domu. Dobrze ale lodówka prawie pusta, musiałbym zamówić.
— Nie będę jadła. Nie jestem głodna. Wejdę tylko pod prysznic, a później pomyślimy, co zrobimy z miłym wieczorem. Dobrze? Pozwolisz, że zadzwonię do domu?
— Wieczorem? Dopiero po trzynastej? — spojrzał na zegar z kukułką.
— Ładnie u ciebie — stwierdziła zaglądając w każdy kąt mieszkania zatrzymując na dłużej w sypialni przed wiszącym obrazem M’gły — Mało kwiatów, a przecież wiosna. Dobrze, że zabrałeś obrazy i pamiątki. Kogo przedstawia ten portret? Ładna delikatna twarz o brzoskwiniowym kolorycie. To twoje dzieło? Mnie także namalujesz? Nie widziałam go w poprzednim mieszkaniu. Musiał być w piwnicy? Nie pomyślałeś, aby wyeksponować go w gościnnym? Pytasz dlaczego? Nooo. W sypialni jest schowany przed gośćmi — wybrnęła dosyć koślawo — nie mają możliwości go podziwiać. Nie uważasz, że to dobra propozycja?
Nie widział powodu ażeby odpowiedzieć i tłumaczyć smarkuli kogo przedstawia, przecież sama się domyśla kto zacz, kłamać nie wypada, więc najlepszym wyjściem jest dyplomatyczna cisza, czyli zignorowanie pytania jakby w ogóle go nie było. Kubie wiadomo w czym rzecz, obraz miał zniknąć, gdyż Tesia nie chciała być podglądana w czasie miłosnych figli. Wcale się nie dziwił. Bycie podglądanym w łóżku nie należało do przyjemnych.
— Kochanie, pozwolisz, że na chwilę zajmę się sobą. Dobrze?
— Wskakuj pod prysznic, ale uważaj na dozowanie gorącej wody — ostrzegł — Czasami płynie wrzątek.
— Będę uważać.
Po chwili zza drzwi doszły słowa popularnej piosenki; ‘Cicha woda brzegi rwie’ zagłuszanej szumem tryskającej wody. Kuba wyszedł do pokoju nazywanego salonem z uwagi na oferowany metraż otwierając szeroko balkonowe drzwi. Do mieszkania wpadły wszystkie zapachy pól, łąk i lasów. Zawoniało rozkwitłą wiosną, zaszumiało ciepłym, południowym wiatrem przynoszącym delikatny, gorzki zapach mieszanych w młynach zbóż. Wyszedł na balkon opierając dłonie na metalowej barierce z wiszącą skrzynką na kwiaty w której rosło jakieś zielsko bez nazwy. Nie miał czasu zajmować się hodowlą kwiatów jak jego sąsiedzi, których balkony stanowiły małe botaniczne ogrody dosłownie tonące w kolorach i zapachach. Widok z trzeciego piętra nie zapierał tchu w piersiach, lecz był na tyle fascynujący, że mógł godzinami siedzieć w wiklinowym fotelu przyglądać chmurkom przeganianym lekkim wiatrem albo podziwiać bociany szybujące pod wysklepionymi po stratosferę cumulusami, wieczorem słuchał kumkanie żab dochodzące z niedalekiego stawu zarośniętego sitem.
Od czasu do czasu, szczególnie na przełomie lata i jesieni gdy bezchmurne niebo odsłaniało niebiańską łąkę z miriadami pasących się stad błyszczących gwiazd, stawiał na balkonie statyw teleskopu oglądając przemieszczające gwiazdy i spadające okruchy Perseidów w sierpniu, leonidów w listopadzie i lirydów w kwietniu. Pewnej sierpniowej nocy znalazł Markeb swoją szczęśliwą gwiazdę patronującą dniu swoich urodzin.
Z balkonu mógł dojrzeć, daleko pod lasem, wysokie wieże betonowych silosów oraz dachy budynków swojego kombinatu. Na olbrzymich polach kołysały się łany złocistej pszenicy i żyta, mgławą zielenią przeświecał niedojrzały jeszcze owies, wzdłuż ciągnącej na manowce polnej drogi kłaniały się pękate wierzby potrząsając długimi wiciami gałęzi z których już dawno opadły puszyste kocanki. Piaszczysta droga wytyczała wschodnią granicę pól kombinatu przeznaczoną pod siewy. Polna droga rozgarniając kłaniające się zboże znikała pomiędzy sosnami i krzewami pozostałości po wielkiej puszczy graniczącej przed wiekami z dawnymi Prusami. Ktoś podjechał pod dom służbową Syrenką R20.
— Chyba po mnie — stwierdził widząc wysiadającego majstra — Co jest Grzybowski?
— Nie mogłem się dodzwonić. Awaria. Znowu ten cholerny młyn. Nie mogę znaleźć usterki, a zboże sypie i sypie. Nie możemy zatrzymać, więc przyjechałem po pana.
— Już schodzę! Ale mam fachowców — gadał do siebie — Muszę powiedzieć Tesi, że wybywam.
Tesia jeszcze w łazience, więc nie otwierając drzwi usprawiedliwił swoje wyjście, oraz przybliżony czas powrotu.