ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przed decyzją
To nie ubóstwo nas nęka, tylko
pragnienie bogactwa
Marek Aureliusz
Zbliżało się południe. Przez uśpione upałem miasto leciał stłumiony odległością spiżowy głos kościelnych dzwonów. W radio rozpoczął się popis hejnalisty z wieży kościoła Mariackiego. Błękitne niebo bez śladu najmniejszej chmurki podparte było złotymi słupami słońca. Ziemia zmęczona kilkudniowymi upałami dyszała czekając deszczu lub strzępu wiatru, który jak na ironię nadleci dopiero z wieczorną morką. Teraz było południe wypełnione gwarem tysięcznego tłumu przemieszczającego się na trawiasto — piaszczystych terenach wyścigów konnych w Sopocie. Dzisiaj nie było słychać łomotu kopyt ścigających się wierzchowców. Dzisiaj zamiast rasowych koni stadionem zawładnęły poszczekujące i warczące na siebie, setki rasowych psów różnej maści, wzrostu i ceny. Wzdłuż bieżni rozparły się stragany oferujące karmę dla psów, obroże, kagańce i dziesiątki różnych drobiazgów mających umilić psom ich psie życie. Obnoszący pudła z lodami zachęcali do kupna najlepszych na świecie lodów ‘Pingwin’ w czekoladowej polewie. Właściciele dystrybutorów zalecali picie wyśmienitej i zdrowej wody sodowej, popularnie zwanej gruźliczanką. Pomimo ponad dwudziestu stopni w cieniu nie było wielu chętnych. Na kilku stanowiskach odbywał się pokaz fryzjerskiego kunsztu właścicieli psów dopieszczających każdy włos na grzbiecie i łapach swoich ulubieńców. Na wybiegu słychać okrzyki zwycięstwa, a także pojedyncze głosy niezadowolonych z werdyktu.
— Proszę o chwilę uwagi — doleciało z kilku rozstawionych na stadionie megafonów — Dokładnie za trzydzieści minut rozpoczynamy konkurs na najlepszego psa grupy drugiej i piątej. Konkurs zakończy wybór najpiękniejszego psa dzisiejszej międzynarodowej wystawy psów rasowych. Prosimy o dopingowanie swoich faworytów. Dziękuję.
— Mamy trochę czasu — stwierdziła Natasza — Idziemy obejrzeć szczeniaki. Chodź.
Na obrzeżu stadionu pod wysokim ogrodzeniem rozsiedli się hodowcy zachęcający do kupna trzymiesięcznych, zgodnie z wymogiem związku kynologicznego, puszystych maluchów.
— Kuba! Zobacz, jaki śliczny. Jaka czarna mordka — zachwycała się maluchami.
Nie zakończyło się na wyrażaniu zachwytu, nie tylko same ochy i achy, ale trzeba było każdego dotknąć, wziąć na ręce i połaskotać brzuszek uważając, aby nie zostać osikanym. Było w czym wybierać. Szeroki i różnorodny sortyment piszczących psich niemowlaków zostawiał kupującym wybór odpowiedniego czworonoga. Trudno było uwierzyć, że z małego kłębuszka wyrośnie wielki zły owczarek kaukaski pilnujący gospodarskiego obejścia, albo groźny rottweiler. Kuba oglądał różnej maści boksery, żółte i gładkowłose, brunatne, ciemno pręgowane o szerokich śmiesznych mordkach i przyciętych ogonkach. Trafił się także bokser albinos z różowym noskiem i bladych ślepiach, którego los będzie przypieczętowany gdy nie znajdzie się kupiec. Kuba oglądał potomstwo długowłosego podpalanego owczarka alzackiego, którego był zdecydowany kupić. Tylko, co dalej? Psiaka należało nauczyć sikać na podwórzu. Wychodzić na długie spacery, a także zostawiać zamkniętego w domu gdy wyjdzie do pracy. Od pochopnej decyzji powstrzymało go wołanie Nataszy dochodzące od stanowiska obleganego w większości przez dzieci. Nie wiedział co jest powodem ich zainteresowania.
— Kuba! Kup mi pieska — wskazała na trzy ciemne kłębuszki.
Miłe, poparte uśmiechem życzenie było dla Kuby rozkazem. Zbywającym szczekający drobiazg był pochodzący z Torunia hodowca, sympatyczny młody mężczyzna o uśmiechniętej twarzy i dziewczęcych oczach
— Muszę z czegoś żyć — tłumaczył swój przyjazd z miasta odległego o dziesiątki kilometrów — Ponadto kocham psy. Tylko one mi pozostały — dodał wesoło — A, to jest duma mojej hodowli i ojciec tych huncwotów. Przedstawiam państwu championa świata, Wanga.
Pies był naprawdę piękny. Miał szeroką pierś i potężne łapy, a wzrostem dorównywał owczarkowi. Spoglądał nieufnie na Nataszę zabierającą z kojca najtłustszego malucha o ciemnej sierści i czarnej warczącej mordce.
— Nie zrobi krzywdy — uspokoił Sławek — Wang to spokojny osobnik.
— Nasz przeżył ponad osiemnaście lat — powiedziała Natasza — To był pies taty.
— Bardzo dużo — odezwały się głosy hodowców zainteresowanych pochodzeniem.
— Nie wiem. Tatko dostał go w czasie wojny od niemieckiego oficera SS, który nie miał sumienia psiaka zastrzelić, a musiał uciekać przed ruskimi.
— Nie zastrzelił psa, ale strzelał do dzieci — odezwał się starszy mężczyzna.
— Kuba, kup mi psa — powtórzyła — Tego! — wskazała paluszkiem małego złośliwca gryzącego ogon brata.
— Dobrze pani wybrała — Sławek poświadczył trafny wybór — Wyrośnie na championa.
— Co taki pewny? — odezwał się ktoś z tłumu.
— No!
— Właśnie. Co taki pewny? — dołączyli koledzy przedmówcy.
— Ponieważ to jego ojciec — wskazał na Wanga.
Nie było dalszych niestosownych pytań i uwag.
Kuba spełnił życzenie — zachciankę pięknej dziewczyny wysupłując z kieszeni kilkanaście setek ostatnich zaskórniaków. Rodowodowy psiak nie posiadał jeszcze odpowiedniej wagi ale odpowiednio kosztował. Wystawę opuszczali z nowym nabytkiem, dzisiaj jeszcze brunatnym, za kilka miesięcy rudym chow — chow. Kuba nie zdawał sobie sprawy w jakie tarapaty się wpakował i, co go jeszcze czeka. Kupno psiaka to nie wszystko.
— Nazwiemy go Chang-Wong — postanowiła zamykając dyskusję na temat psiego imienia.
— Ładne — zdobył się tylko na tyle — Wieczorem jadę do domu — dodał.
— Przyjedziesz w tygodniu? Przyjedź w czwartek będziemy sami w domu.
— Oczywiście kochanie.
Pomimo zapewnienia; — ‘Chciała dusza do raju, ale nie puszczają’ — nie przyjechał w czwartek, ani piątek, nie pokazał w sobotę i niedzielę, i nie zjawiał się przez następny tydzień, co nie było zamierzone. Powodem personalne i techniczne problemy w kombinacie.
*
Zbliżało się przesilenie dnia z nocą i przypadające w tym dniu imieniny dwóch Janów, Jana Wykręta z Zapyziała i Jana kierownika chlewni, a wieczorem puszczanie wianków na rzece i zabawa pod chmurką ( a chmurek jak na lekarstwo). Słońce od kilkunastu dni niemiłosiernie katowało ziemię, cięło w głębokie spękane bruzdy, kładło plastry złotego blasku na wszystkim co żyło zmieniając ziemię w szary wyschnięty ugór. Zaczęły wysypywać stojące na polach zboża, trawa spalona na żółtobrudny pył wirowała pod byle podmuchem wiatru. Na krajowej drodze miękki asfalt nawijał się na opony pędzących ciężarowych samochodów. Autobusy zatrzymujące się na przystanku PKS wygniatały w miękkim asfalcie głębokie koleiny. Wczorajszy wiatr rozmienił się na drobne tchnienia niosące oddech samego słońca i nawet drzewa chciały się schować we własnym cieniu. Na osłoniętych ze wszystkich stron ugorach nie było czym oddychać, a nad ciągnącymi przez wykarczowane pola piachami wisiał żar nie do zniesienia. Na rozgrzanym piachu wygrzewały się plamiste jaszczurki i będące pod ochroną zygzakowate żmije. Nie wiadomo skąd zerwał się gorący wiatr goniąc po pustkowiach kłębuszki suchej trawy. Sypnęło rudym piachem szeleszczącym w badylach spopielonych zbóż i traw. Rudy, unoszony ku niebu pył zakrył słońce wyglądające jak miedziany talerz zawieszony pośrodku bezmiaru błękitnego nieba. Słońce nie oszczędziło nawet kolczastych ostów sypiących nasionami roznoszącymi przez wiatr po polach i pustkowiach. Po rozgrzanym piachu biegały wielkie czarnogłowe mrówki. Z wiszącego na gałęzi dzikiej gruszy gniazda podobnego do papierowej torebki słychać brzęczenie pszczół-klecanek. Z leżących odłogiem pustkowi i ugorów uciekło życie zakłócane graniem brunatnych świerszczy, trelami wiszących na błękicie nieba skowronków oraz krzykiem orła bielika lecącego w stronę jeziora.
Wiejska kapela braci Wrezów grała od ucha do ucha, bez nut, bez ładu i składu, melodię za melodią, piosenkę za piosenką, byle głośno i wesoło. Nad brzegiem śpiewne pohukiwanie, piwo lało się strumieniem. Zdarzały się pierwsze i nie ostatnie towarzyskie nieporozumienia o dziewczynę lub chłopaka. Kupalny stos pachniał świerkowym dymem sypiąc pod czarne niebo iskrami wyglądającymi jak świętojańskie poczwary. Na spokojnie płynącą rzekę puszczono pierwsze wianki splecione z kwiatów i traw z palącymi się ogarkami świec rzucających na czarną toń rzeki złote migocące blaski. Rzeka wyglądała, jakby spadły na nią okruchy gwiazd. Dziewczyny puszczały wianki oplecione kolorowymi wstążkami oraz doczepioną, wyrwaną z zeszytu kartką z życzeniem, prośbą lub tylko imieniem kochanej osoby, ażeby sprawdziła się wróżba o wierności i szczęśliwej miłości. Wzdłuż brzegu słychać głośny śmiech, krzyżowały nie zawsze wesołe docinki i pochlipywanie dziewczyn zawiedzionych gdy wianek porwany leniwym nurtem zboczył lub odpłynął popychany wiatrem daleko pod przeciwny brzeg lub, co najgorsze, jeżeli zgasł nikły płomyczek ogarka.
W czasie gdy nad rzeką bawiono się w najlepsze w kombinacie wybuchł pożar suszarni. Wszystkie służby stanęły na głowie. Z wyciem syren zajechało kilka bojowych wozów straży pożarnej i na wszelki przypadek karetki pogotowia. Przecież nie wiadomo ilu rannych albo zabitych? Zjawił się także samochód Milicji. Następnego dnia przyjechała wysoka komisja ze zjednoczenia oraz prokurator śledczy, doszukując się sabotażu skierowanego przeciw narodowi, klasie robotniczej, demokratycznym władzom, wspaniałemu systemowi społecznemu i niezawisłości kraju. Węszyli kilka dni ‘maglując’ Bogu ducha winną obsługę. Jeździli do Białego Domku w powiatowym mieście na naradę i dobrą popijawę wracając nazajutrz w fatalnych humorach i widocznym w oczach kacem. Kuba faszerował ich technicznymi argumentami, wiedząc, że nie posiadali najmniejszego pojęcia, co się właściwie zdarzyło, ale w zapitym łbie kołatało jedno; — ukarać winnych. Zdaniem fachowców nie było winnych, więc należało ich znaleźć i ukarać. Kogokolwiek. Najlepiej pracowników obsługi obrotowego pieca, albo przesypowego czyli łopatologa na wieży lub portiera, który zbyt późno zauważył ogień. Ostatecznie uznanym za winnego mógł zostać nawet przypadkowy robol w brudnym kombinezonie upaćkanym smarem i węglowym pyłem.
Kuba aby ‘zmiękczyć’ znanych mu z imienia, oraz osobistych kontaktow, członków komisji zapraszał do biura. Z szafy służącej do innych celów, wyciągał zwój suchej kiełbasy dostarczonej z firmowego zajazdu, kilka butelek czystej wódki, słój korniszonów i czarne łepki podgrzybków. Posiadając genetyczną awersję do alkoholu nie towarzyszył im w uczcie cedując obowiązki gospodarza na kierownika zbytu, Czesia Kiełbasę. Czesław znany z mocnej głowy odpornej na alkohol potrafił przetrzymać na trzeźwo największą weselną popijawę. Zabawa była na kilka fajerek. Nie minęło wiele czasu i łby kołysały się jak topole przy osiedlowej drodze. Ukołysani ich szumem wyjeżdżali w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Kuba nie pozwolił nikogo ukarać. Bo za co? Szkody po pożarze były żadne. Z dymem poszło kilkanaście worków bezwartościowych plew zawieszonych pomiędzy sitami. Operatorzy jak zawsze w takich wypadkach zdążyli wcześniej przesypać wysuszone ziarno do silosów, gdzie sobie leżakowało tracąc resztki wilgoci i oczekując na siew. Wysoka wieża suszarni jeszcze przez długie lata (do dzisiaj) straszyła jak memento, czarną plamą spalonej farby której nie zeskrobano i nie pokryto lakierem. Nikomu to nie przeszkadzało.
Kuba na długo przed terminem miał wszystko zapięte na ostatni guzik i tylko wyjeżdżać w pola. Naczelny cały w skowronkach chwalił załogę i wielką dyrektorską łapą klepał mechaników po ramieniu, ściskał ręce kombajnistom i operatorom obiecując wszystkim wysokie premie (skąd My to znamy) i roztańczone dożynki. Na ścianie świetlicy duży transparent, taki sam jaki można było zobaczyć we wszystkich zakładach pracy i kombinatach w kraju, o wiele mówiącej treści „Każdemu według pracy”. — Podział musi być demokratyczny — niosło z ukwieconej mównicy — żeby każdy otrzymał należną premię obliczoną według faktycznie włożonej pracy, a nie za piękne oczy.
Pomiędzy pracowników fizycznych rozdzielono sprawiedliwie wszystko to, co jeszcze do podziału pozostało, a mogło także nic nie pozostać, gdyż mógł zaistnieć jakiś ważki zaplanowany lub niezaplanowany powód. Zdarzyć się mogło, że zebrano zbyt małe plony lub wkład pracy przekroczył wstępne założenia kosztorysu. W dniach rozdziału premii oraz należnych deputatów pracownicy kombinatu chodzili pijani ze szczęścia. Dosłownie. Tego sierpnia nie było dożynek. Tego sierpnia był strajk i niepokój.
*
Po długim milczeniu odezwała się Bożena informując Kubę, o zakończeniu formalności związanych z wyjazdem, który zaplanowali pod koniec przyszłego miesiąca.
— Wszystko zapięte na ostatni guzik. Termin już ustalony — paplała.
Kuba wiedział, że ukrywa przed nim najważniejsze.
— Miło, że dałaś o sobie znać. A teraz mów jaki macie problem. Tylko bez krętactwa siostrzyczko, gdyż znam ciebie nie od dzisiaj. Karty na stół!
Po rozmowie pełnej kluczenia, niedomówień i sprzeczności dowiedział się w czym rzecz.
— Nie możemy wyjechać — rozpoczęła w świetnym stylu — Dlaczego? Bo Krystian ma do spłacenie pewne zobowiązania. Ile? Zadajesz tylko pytania, braciszku. Dużo. Wiem, że nie możesz nam pomóc… Dobrze, już dobrze. Nie musisz brać pożyczki. Mam inną propozycję — zawisła w próżni — Sprzedaj samochód.
— Nie!? — Kubę aż podrzuciło — Co to, to nic z tego.
— Spokojnie braciszku. Spokojnie. Nic nie stracisz a zarobisz. Dostaniesz nasz nowy samochód. Ma dopiero dwa miesiące. To duży Fiat 125 MR. Zawieziesz nas do Poznania na dworzec… Tam się pożegnamy i wrócisz nowym i własnym autem.
Wiadomość walnęła Kubę jak łomem. Nowy samochód? Skąd? Oczywiście, że od Mamy! Trafił w dziesiątkę. Niespodzianka nie byłaby niespodzianką, gdyby się okazało, że szwagier Krystian wielki macho jest dupą z uszami i nie potrafi, pomimo posiadania prawa jazdy, prowadzić samochodu. Nigdy nie odważył się siąść za kierownicą lub samodzielnie prowadzić motocykl lub nawet roweru. Strach pętał mu członki i nikt za żadne pieniądze nie zmusiłby do prowadzenia auta. Kosztowny prezent stał pod domem niewykorzystany lecz konsumowany przez korozję. W tym czasie autka szły jak ciepłe bułki. Natasza wyręczyła Kubę w poszukiwaniu kupca kontaktując z kolegą z pracy, który bez targowania wyłożył całą żądaną kwotę z dodatkiem. Podpisali umowę i piękny, stylizowany przez Pininfarinę szary ‘Mirafiori’ zmienił właściciela. Szwagier ‘Macho’ spłacił zobowiązania… zaległe alimenty. Droga wolna. Bożena zamówiła w Orbisie bilety w jedną stronę, Kuba zobowiązał się pomóc przy pakowaniu wiedząc, że sami sobie nie poradzą i zapakują auto po dach, że miejsca będzie tyle, co w konserwie ze szprotkami.
— Pomieścimy się — uspakajał siostrę — Krystian z przodu ty z Dorotą na kanapie. Dwie walizy wpakujemy na dach… Oczywiście, że musi kupić bagażnik.
— Zostało nam kilka tysięcy złotych, których nie możemy zabrać, więc zostawiamy je ojcu Krystiana i na paliwo. Trzymaj się braciszku i do.
Jazda dużym Fiatem bez klimatyzacji w środku lata ponadto wypełnionym do granic możliwości nie należała, ani do wygodnych, ani przyjemnych. Słońce prażyło przez tylną szybę, jechali przecież na zachód. Wewnątrz auta temperatura wzrosła do granicy wrzenia wody. Szyby w dół i nawiew do końca na niewiele się zdało. Nie obniżyło temperatury nawiewając do środka gorące powietrze wiszące nad rozgrzanym asfaltem szosy. Ruch pojazdów prawie żaden. Na rogatkach mijanych miasteczek patrole drogówki, ale nikt nie zatrzymywał, więc gaz do dechy. Autko poszło jak burza. Z każdym kolejnym kilometrem ubywało paliwa ze zbiornika.
— Zbyt dużo żłopie — stwierdził Kuba zdejmując nogę z gazu — trzeba trochę oszczędniej, bo i autko jeszcze na gwarancji, a do tego jego dziewicza podróż.
— Zatankowałeś do pełna? — spytał Krystian — Nie jesteście głodni?
— Ja jestem — odezwała się Dorota oparta o śpiącą matkę.
— Kuba. Zatrzymaj przy najbliższym zajeździe. Dobrze? Muszę spuścić wodę.
— Do usług — odpowiedział wyprzedzając jadący autobus PKS — Powiedz mi stary, bo Bożena na ten temat ani słowa, jak udało się wam wyjechać?
Krystian milczał jakby zbierał słowa, zastanawiając czy powiedzieć prawdę, że ojciec był w czasie drugiej wojny w Wermachcie, więc posiadają niemieckie pochodzenie. To sprawiło, że wyjeżdżają na zasadzie łączenia rodzin.
— Wiesz przecież jakie tam warunki socjalne — zakończył wyjawiając najważniejszy powód dla którego podjęli decyzję wyjazdu — Dostaniemy mieszkanie, rozejrzę się za pracą… Mam przecież zawód.
— Masz na uwadze lekką, gdzie nie trzeba brudzić sobie rąk. Prawda?
— Jakoś sobie poradzimy. Mam przecież akademickie wykształcenie — skorygował uwagę Kuby — Najpierw kurs języka… Tam! Za tamtym zagajnikiem widać jakąś karczmę. Zajeżdżamy!
Kuba wiedział swoje. Zdanie o socjalnych warunkach było bardzo wymowne, a znając ich awersyjną niechęć do pracy mógł spodziewać się jednego… Ciężar utrzymania nierobów weźmie na siebie urząd socjalny i Matka. Godzinę przed odjazdem pociągu zajechali na niewielki parking przed dworcem. Krystian przywołał bagażowego z wózkiem.
— Musimy na trzeci peron — informowała Bożena dyrygując bagażowym.
— Tam odchodzą tylko pociągi do Berlina, proszę pani. A, wy dokąd?
— Właśnie tam! — odezwała się niezbyt grzecznie.
Pożegnał z Bożeną, szwagrem i Dorotą, pomógł przy wnoszeniu walizek do przedziału, wycałował z dubeltówki życząc wszystkiego najlepszego na obczyźnie — Macie wszystko? Nic nie zostało? Ucałujcie Mamę. Napisz jak znajdziesz czas. Jedźcie z Bogiem — dodał jeszcze kilka stereotypowych zdań wyskakując na peron, gdzie czekał do czasu, aż ostatni wagon zniknął mu z oczu. Peron pustoszał.
Nie odmówił sobie przejechania rondem na Kaponierze, przejechał św. Marcinem wykręcił przed szarym budynkiem WSE wspominając bal z Dwojaczkiem i obronę jej pracy magisterskiej. Zajechał na strzeżony parking przed ‘Bazarem’ jednym ze starszych hoteli miasta dysponującym na parterze restauracją i kawiarnią. Spał bez sennych zwidów wstając rano rześki i wypoczęty. Po zjedzeniu obfitego śniadania ruszył w powrotną drogę do domu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Jedziemy do Babci
Ojczyzna jest Matką, obczyzna macochą
Autor
Dzień był pogodny i wypełniony prażącym słońcem. Nad zżętymi polami wisiała dusząca spiekota spleciona z zapachami łąk i sadów, wypełniona ostrą wonią majeranku i macierzanki, tymianu i rozmarynu. Na miedzach kołysał się olbrzymi nie wiadomo skąd przybyły parzący dzięgiel. Na błękitnym niebie przesuwały strzępy chmur z których przez najbliższe cztery dni nie spadnie ani kropla deszczu. Przed dwoma dniami oficjalnie zakończyli koszenie pól we wszystkich trzynastu gospodarstwach kombinatu. Suszarnia pracowała na pełny gwizdek i na ostatnim wydechu zapełniając świeżym ziarnem dwadzieścia sześć trzysta tonowych silosów. Tegoroczne zbiory okazały się nad wyraz obfite i nawet największe zmartwienie, zielonka sypnęła nieoczekiwanie ponad ustaloną normę z hektara łąk. Zapowiadano wspaniałe tańcujące dożynki w zamian których był przelatujący nad krajem niepokój. W powietrzu jak smród krowiego zapachu w chlewach wisiała niepewność. Ludzie czekali na coś, co powinno było nadejść jak nagłe i gwałtowne burze. Czekali jak człowiek na nadchodzącą starość, która nadejdzie niezależnie od ich wysiłków, ażeby ją powstrzymać lub odwlec. Czekali na coś, czego i tak mieli się doczekać, co przewróci zastały uporządkowany, lecz chwiejący się jak pijany epileptyk, demokratyczny porządek. Panujące napięcie bywało nie do zniesienia. Ludzie stali się nerwowi, eksplodowali na byle słowo, gest czy zachowanie. Wokoło dawały się zauważyć jawnie manifestowane oznaki lekceważenia ustalonego od lat porządku. Atmosfera nastrojów była naładowana do granic wytrzymałości, jak gradowa chmura mogąca w każdej chwili pozbyć się ładunku. Mądrzejsi doświadczeniami poprzednich lat zatrzymanych w pamięci jak w kadrze filmu czekali jutra. Natomiast ci inni mieli ochotę się wychylić, lecz czekali na posunięcia innych. Jeszcze inni nie mieli zamiaru się wychylać, stosując zasadę, lepiej patrzeć z daleka, aniżeli dostać po gębie. Dzisiaj jeszcze nie. Nie teraz. Nie wszyscy byli przygotowani do ostatecznej konfrontacji z systemem. Niektórych dławił jeszcze strach i wspomnienie tamtych nieudanych tragicznie zakończonych zrywów; powstania na Wybrzeżu, Szczecińskiej Stoczni i masakry na gdyńskim wiadukcie. Powstrzymywała ich niepewność jutra, lecz dojrzewali do czynu jak szumiące na polu zboża. Rośli wolno jak drożdżowe ciasto w dzieży, które, gdy zacznie rosnąć wtedy nic go już nie powstrzyma. Towarzysze w Białych Domkach głowili się nad innym niż żniwa problemem. Nad narastającym w kraju niepokojem mogącym lada moment wysadzić ich z wygodnych partyjnych i państwowych stołków. Oraz od zaraz pozbawić przyjemności dyrygowania narodem przy pomocy wskazującego palucha, służącego często do innych prozaicznych czynności. Naczelny kombinatu jeździł dzień w dzień rozklekotaną śmierdzącą etyliną i spalinami dostawczą „Syrenką R-20” w towarzystwie dyrektora administracyjnego po wszystkich zakładach kombinatu. Na skrzyni auta zapasowe koło, niepotrzebne nikomu rupiecie i kilka pustych dwudziestolitrowych kanistrów do swoich prywatnych autek, które napełnią państwową kerozyny na agrotechnicznym lotnisku. Syrenka pyrkotała, pluła śmierdzącymi spalinami, trzęsła na polnych wybojach, wzniecała tumany szaroburego pyłu tocząc się dzielnie po państwowych, czyli dyrektorskich włościach. Dyrektorzy przemieszczają się w iście sprinterskim tempie od gospodarstwa do gospodarstwa, a gospodarstw było ni mniej, ni więcej tylko trzynaście. Trzynastka niby pechowa lecz dla nich szczęśliwa. Do czasu.
Kuba trzymał się z daleka od wszelkich problemów cedując obowiązki na przyjętego niedawno absolwenta ART z Olsztyna żeby w godzinie i dniu ‘D’ być wolnym od wszelkich zobowiązań mogących zatrzymać go w kombinacie. Od dłuższego czasu planował wyjazd na stałe do Niemiec. Sprawę trzymał w tajemnicy przed Ciapkiem, aby nie snuła podejrzeń, że wakacyjny wyjazd z Dwojaczkami będzie podróżą w jedną stronę. Potrzebował od niej — matki jego dzieci — zezwolenia na wyjazd. Po miesiącu zabiegów o otrzymanie paszportów, co w tym czasie do łatwych nie nakazało, osiągnął swoje. Oczywiście nie obyło bez pomocy kolegi Masłowicza i Tadeusza udzielających poparcia w załatwianiu urzędowych formalności. Masłowicz popierał w urzędzie, a przyjaciel Tadeusz, będący majorem ubecji załatwił otrzymanie paszportów.
*
Kuba od kilku dni przygotowany do wyjazdu pakował z Mateuszem torby do których wciskali najbardziej potrzebne rzeczy. Martusia zajęta segregowaniem ulubionych pluszaków. Niestety nie wystarczało miejsca aby zabrać wszystkie i wszystko. Mechanicy przygotowywali auto do dalekiej podróży na urlop. Wymienili olej i płyn do chłodnicy i założyli nowe opony. Nadszedł słoneczny dzień 14 lipca nazwany przez Kubę dniem D. Dniem wyjazdu. Auto załadowane po dach stało gotowe do drogi przed bramą dworku. Kuba zabezpieczył okna i drzwi, bramę zamknął na wielką kłódkę i westchnął ciężko żegnając się z domem i zakładem w którym spędził kilkanaście lat życia. W oczach mokro. Aby ukryć łzy zatrzymał się na krótko przed furtką i pieszczotliwym ruchem pogładził ciężką mosiężną klamkę.
— Czas na nas. Jedziemy.
Koła wyciskały w miękkim asfalcie wzór bieżników. Z obydwu stron drogi kłaniały się wysokie topole i grube wierzby o pustych pniach przystrojone miotłami witek. Krajowa dwupasmówka wspinała się zawijasami pod górkę, aby zjechać zakrętami w kolejny niebezpieczny zawijas. Wyprzedzał konne zaprzęgi, zjeżdżające z pól kombajny, ślimaczące traktory ciągnące przyczepy obciążone ziarnem. Czym dalej od Zadupia tym spokojniej na drodze ciągnącej jak strzelił na przejście graniczne w Słubicach nad Odrą. Do granicy ponad czterysta kilometrów szerokiej drogi, którą musi pokonać w zapakowanym po dach Fiacie bez klimatyzacji. Pomimo otwartych okien wewnątrz jak w saunie. Ostatni postój przed granicą zaplanował w Torzymiu na stacji benzynowej. Uzupełnił paliwo, sprawdził mocowanie walizy na dachu auta. Dopiero teraz i tutaj na parkingu wyjawił Dwojaczkom prawdę. Był przygotowany na łzy. O dziwo, niespodziewaną wiadomość zniosły spokojnie.
— Jedziemy na wakacje do babci… ale nie wrócimy do domu. — rozpoczął ze ściśniętym gardłem — Zostajemy w Niemczech.
— Tak normalnie? — zdziwił się Mateusz.
— Nie mogłem wam wcześniej powiedzieć. Mogliście niechcąco wypaplać.
— Nie jestem paplą — żachnął się Mateusz.
— Ja też nie — dodała Martusia.
— Co będzie z naszym ładnym domem, tato?
— To nie był nasz dom. Dworek jest własnością kombinatu.
— A mój rower? Zabawki i prezent od ciebie, kolorowa lala?
— Co ze szkołą? Tam zostali moi koledzy Antek… i Mariusz.
Odpowiedź na te i wiele innych pytań jest im winien do dzisiaj.
— Dwojaczki! Do wozu. Jedziemy.
— Z Bożą pomocą — dodał Mateusz.
Zegarek wskazywał dokładnie szesnastą, czyli ponad cztery godziny w drodze, a do granicy jeszcze ponad sto kilometrów. Gaz do dechy.
— Tato! Widzę drogowskaz Słubice. — Dwadzieścia… — smutno potwierdziła Martusia.
Z każdym przebytym kilometrem Kuba był coraz bardziej nerwowy, co ukrywał przed Dwojaczkami. Zadawał sobie pytanie, co czeka ich na granicy. Słyszał o prowokacyjnych metodach dedeerowskich i polskich wopowców. Tylko spokój Kuba. Tylko spokój. Nie pytać, stosować do poleceń, grzecznie odpowiadać, a najważniejsze trzymać nerwy na wodzy. Dobrze mówić, gdy siedzi się w domu, a nie na granicy gdzie zależymy od ‘widzi mi się’ strażnika. Szeroka droga oznaczona wielkim szyldem z napisem TRANSIT prowadziła prosto w stronę granicy. Stojące na poboczu tablice informowały o zachowaniu prędkości 50 kilometrów, zamknięciu szyb, zachowaniu odległości pomiędzy jadącymi oraz wyłączeniu radia. Kuba jechał w ślimaczym tempie za dwoma innymi samochodami zdążającymi do punktów kontroli. Na granicy w parterowych pomieszczeniach za szczelnie zamkniętymi okienkami kilku dedeerowskich WOP i polskich celników nieprzejawiających chęci wyjścia z klimatyzowanych pomieszczeń. Spoglądali na nadjeżdżających z kpiącym uśmieszkiem na beznamiętnych twarzach ocienionych daszkami służbowych czapek z emblematem cyrkla na otoku. Świdrujące oczy wopistów doprowadzały podróżnych w stan paniki. Kuba miał wrażenie, że bawią świetnie się widząc przerażone twarze czekających na odprawę. Do punktu kontroli prowadziła wąska na szerokość samochodu ścieżka dojazdu ogrodzona betonowymi zaporami, kolczastymi łańcuchami oraz szlabanami zmuszającymi do jazdy slalomem.
— Spokojnie Kuba. Dobrze, że Dwojaczki śpią. Może nie będzie tak źle — mruczał do siebie — Tylko nerwy na wodzy.
Słońce jeszcze nie zaszło za horyzont, wokoło żadnych drzew, żadnego cienia od nagrzanego betonu bucha gorąc zamieniając wnętrze auta w piekarniczy piec. Kuba opuścił szyby co i tak niewiele zmieniło.
— Na co czekamy, tato? — spytał zbudzony Mateusz — Przed nami tylko dwa auta.
— I kilka za nami. Celnicy mają czas. To jest pierwszy stopień szykan. Następne jeszcze nadejdą. Obyśmy tylko nie czekali kilka godzin.
— Godzin?
— Na tej granicy wszystko jest możliwe i wszystko może się zdarzyć.
— Czy wiesz, że dzisiaj jest rocznica bitwy pod Grunwaldem? — spytał Mateusz.
— Wspaniale! Tutaj także wygramy. Hahaha… — zanieśli się serdecznym śmiechem rozładowującym energetyczną atmosferę.
Nagle, jak diabły z zaczarowanego pudełka, z zielonego baraku wypadli polscy celnicy oraz dedeerowscy wopiści wydając polecenia i nie pochylając się do szyb samochodu wyciągali łapy po paszporty.
— Dokumenty! — bezosobowo do pierwszego ze stojących.
— Fahren zur Seite — ruchem ręki polecają następnemu podjechać do betonowych płyt imitujących stoły, którymi były w istocie.
— Einer nach Links, der andere nach Rechts — padają polecenia.
— Obok stoła z beton — poucza wopo podniesionym głosem kalecząc polski język.
Tutaj nic nie odbywa się bez krzyku stwierdził Kuba. Boże, gdzie ja jadę? Rozumiał każde zdanie, każde słowo. Znajdował się w komfortowej sytuacji rozumiejąc język oraz mógł się porozumieć z celnikiem.
— Nie widzi stoła? Dort na pszodek jest jedna stoła — wskazuje łapą.
— Alles auspacken — gestykulując polecają otworzyć i rozpakować torby.
— Ja! Dumme Frage. Alles ist alles. — Wszystko jest wszystko — tłumaczył polski celnik.
— Ist das schwer zu kapieren?
— Was hab in der Handtasche? — pyta bezosobowo niemiecki celnik — Co ma w torba?
— Kosmetyki — odpowiada szlochająca kobieta otwierając torebkę.
— Kosmetika… Solche Mengen von Kosmetika für eine Frau? To je szmugiel.
— Motorhaube hoch und Kofferraum öffnen… Alles muss raus — poleca kolejny wopi pchający przed sobą niewielkie lustro na kołach wjeżdżajac nim pod podwozie auta.
Na stołach rosną wyciągane z bagażników góry walizek, toreb i kartonów, które należy rozpakować. Kuba stoi z wyłączonym silnikiem przed zielonym barakiem wpatrzony w okienko za którym widać pucatą twarz niemieckiego celnika. Nie zauważa stojącego przed autem pogranicznika z dystynkcjami porucznika.
— Was taten die Kinder? — zadaje Kubie bardzo inteligentne pytanie.
— Schlafen. Sie sind müde — odpowiada po niemiecku.
— Sie kennen deutsche sprache? — pyta ździwiony
— Ja. Vom zu Hause und Schule.
— Rozumiem. Ja tesz trocha polski rozumieć. Moja dziadek z Gdansk — gwoli wyjaśnienia — Biedna zmęczony dzieciak. Sie fahren nur mit Kinder — przechodzi na niemiecki — Sie kommen aus Danzig — stwierdza zaglądajac w paszporty. Kartkując wyciąga matalową pieczątkę odciskając w paszporcie stempel z napisem ‘Transitvisum’. Bitte.
— Die dürfen passieren! — woła w kierunku ostatniego posterunku i życząc przyjemnej podróży dodaje, ażeby uważać na autostradzie i nie przekraczać zalecanej prędkości oraz w żadnym przypadku nie zjeżdżać z tranzytowej trasy — Mit Gott.
— Danke, Herr Leutnant — podziękował.
Zachowanie niemieckiego wopisty było dla Kuby trudne do wytłumaczenia. Przejechali bez kontroli, bez wypakowywania bagaży i bez nieodzownych szykan wopistów. Co czeka ich na dwóch kolejnych granicach pomiędzy dwoma narodami mówiącymi tym samym językiem, których dzieliło wszystko od muru począwszy na zawiści i nienawiści skończywszy. Musi przejechać dwie granice obstawione wieżami strażnic ogrodzonych i zabezpieczonych kolczastym drutem pomiędzy którymi ziemia niczyja wysypana piaskiem i ustawione betonowe kozły zaporowe.
Kuba był zachwycony dwupasmową betonową drogą prowadzącą prosto do celu. Kolejnego przejścia granicznego w Dreilinden. Kilka krętych wąskich ścieżek dojazdu zablokowanych autami jadącymi z zachodnich Niemiec, Austrii i zachodnich krajów Europy. Celnicy mają czas. Ten sam obraz jak w Słubicach z małą różnicą, tutaj ruchem kierowały światła. Kuba jest spokojny. Tutaj nic poważnego nie może się już zdarzyć, pomyślał, lecz gdyby wiedział zmieniłby zdanie. Zielone! Ma podjechać jadąc slalomem pomiędzy zabezpieczeniami pod biały kontener straży granicznej. Od tego miejsca rozpoczyna się rutynowa kontrola. O dziwo, jeden z celników władał dosyć biegle po polsku — chyba studiował polonistykę pomyślał Kuba podając paszporty.
— Proszę opuścić szyby… Tylko dwoje dzieci i wy?
— Was bringen sie mit nach West Berlin? — pyta drugi z celników zaglądając do wnętrza z przeciwnej strony — Nur persönliche Sachen. Keine Zigaretten und alkoholisierte Getränke?
— Nein. Żadnych papierosów i alkoholu — odpowiada Kuba po niemiecku.
— Lassen sie die Kinder schlafen und bleiben sie im Auto. Proszę, pańskie paszporty.
Kuba był nie tylko zaskoczony, ale szczęśliwy. Mój Boże? Co to było? Przejechałem prawie bez kontroli. Jeszcze dwa łuki drogi, widzi przed sobą jasno oświetlony punkt kontroli zachodniego Berlin, dziesiątki samochodów i policji granicznej. Jeden z policjantów ruchem ręki wskazuje wolną drogę. Pogania. Z tyłu kolejne spieszące do Berlina samochody.
Wpada na szeroką wewnętrzną autostradę znaną AVUsem widzi w perspektywie jasno oświetloną wysoką wieżę radiostacji na Charlottenburg. Kuba do dzisiaj nie wie jak trafił na Spandau nie znając planu miasta. Wystarczyło znakomite oznakowanie ulic.
— Mój Boże! — powitała ich zaskoczona stawiając chaotyczne pytania — Co? Skąd wy tutaj! — Nic nie pisałeś, że przyjedziesz z dziećmi. Co to ma znaczyć?
— Spać, Mamo. Tylko spać. Jutro wszystko wytłumaczę.
Dwa dni po przyjeździe spotkał się z Bożeną i zameldował w obozie dla przesiedleńców na Marienfelde. Dla Kuby i Dwojaczków rozpoczął się kolejny rozdział życia w nowej ojczyźnie.
*
Natasza przyjechała trzy miesięcy później otrzymując wizę rodzinną na odwiedzenie ‘śmiertelnie’ chorego stryja w Hannowerze. Wizę załatwił od ręki kolega ze studiów, wysoki rangą oficer służb bezpieczeństwa, czyli popularnej bezpieki. Kuba zdenerwowany opóźnieniem pociągu przytrzymywanego na granicy w Gubinie czekał na peronie dworca Zoologische Garten trzymając w trzęsącej się łapie mały bukiecik więdnących kwiatków.
W przesuwających się szybko jak klatki filmu oknach wjeżdżającego na peron pociągu szukał jej twarzy. Jest! Pomógł zejść z wysokich stopni wagonu, później długo tulił w ramionach całując turlające się po policzkach koraliki łez szczęścia.
— Nie zostawiaj mnie nigdy samej, kochanie. Nigdy.
Tym razem Wróżda nie rechotała lecz uśmiechała smutno, jakby wiedziała o czymś, czego obydwoje jeszcze nie wiedzieli zajęci radością bycia z sobą.
ROZDZIAŁ TRZECI
Mieszkanie pełne słońca
Nikt nie jest na tyle szczęśliwy, aby
nie pragnął być szczęśliwszym”
Autor nieznany
Zbliżał się czas pożegnania z obozem dla przesiedleńców i szukanie mieszkania. Oferowano im przeróżne lokum, których nie można było nazwać mieszkaniami w dzielnicach gdzie większość stanowili najemni robotnicy i migranci. Pewnego dnia zabłądził zjeżdżając o kilka przecznic wcześniej i zaplątał w mnogości ulic.
— Zobacz Nataszko jakie ładne kolorowe wieżowce.
— Brrrr. Co będzie jak wybuchnie pożar? Tamte — wskazała na kompleks niebiesko szarych rzędowców — mają tylko cztery piętra. Tam chciałabym mieszkać. Spójrz ile tu zieleni.
— Bez problemu, kochanie. To będzie twoja dzielnica — gwarantował bez przekonania.
Kuba nie należał do dobrych proroków, ale tym razem życzenie Nataszy miało się niebawem ku obopólnemu zadowoleniu spełnić. Dwojaczki były w siódmym niebie.
Kilka miesięcy aktywnego lenistwa minęło jak jeden dzień. Dwojaczki chodziły do szkoły nie znając słowa po niemiecku. Nawiązały nowe przyjaźnie i koleżeństwa. Uczenie, przyswajanie i poznawanie nowego języka postępowało w iście błyskawicznym tempie, czego niestety nie można było powiedzieć o Kubie. Pomimo wyniesionej z domu znajomości języka potrafił porozumiewać się bez pomocy rąk, czyli starał się rozumieć i być zrozumianym, wiec potrzebował solidnych podstaw, czyli gramatyki. Należało więc ukończyć kilkumiesięczny kursu językowy w Goethe Instytut. Przystał chętnie na propozycję.
— Obcego języka najszybciej uczy się w pracy — stwierdził po kilku miesiącach wkuwania gramatyki i ortografii.
Po wielu staraniach i poparciu Rote Kreuz otrzymali mieszkanie ze wszystkimi wygodami.
— Dzieci muszą mieszkać w przyzwoitych warunkach — tłumaczyła Kubie urzędniczka wręczając pismo polecające. Trafili do szaro niebieskich czteropiętrowych blokow na obrzeżu dzielnicy w bezpośrednim sąsiedztwie z granicą ze Wschodnim sektorem miasta.
— I, co ty na to? Miałam życzenie tutaj mieszkać i życzenie spełniło się — nie ukrywała radości.
Wysprzątane we wszystkich kątach mieszkanie pachniało farbą. Zapach świeżych tynków wywiewało przez szeroko otwarte balkonowe drzwi i szerokie okna pokoju. Wszystkie ściany mieszkania pokryte białą tapetą. W niewielkiej kuchni niebieskie kafelki na ścianach, elektryczny piec do pieczenia i grillowania, ceramiczne płytki na podłodze, korytarzu i dużej łazience. Przez szerokie okna gościnnego pokoju wpadało wesołe słońce układające na ścianach mozaikę cieni rosnących wzdłuż ulicy wysokich drzew nieprzysłaniających widoku w perspektywę ulicy. Dzielnica znajdowała się na obrzeżach dzielnicy niedaleko przejścia granicznego i granicy dzielącej jeden naród na dwa tolerujące się obozy.
Dzielnica należała do bardzo spokojnych i jakby zapomnianych zamieszkana przez ponad czterdziestotysięczną konserwatywno-mieszczańską populację pięćdziesięciolatków plus. Z okna ich mieszkania mieli widok na cztery kolorowe piętnastopiętrowe wieżowce oraz centrum handlowe. Kilka sklepów i duży dom towarowy Wolworth’a zapewniały zapotrzebowanie mieszkańców w podstawowe produkty. Dwie apteki, mały budynek banku jedna duża jugosłowiańska restauracja oraz placówka poczty dopełniały zabudowy centrum. Wszystko w zasięgu ręki. Potrzeby mieszkańców nie wykraczały poza średnią krajową. Aby żyć nie zajmując wiele przestrzeni starali się być zadowoleni ze wszystkiego. Nieliczni oponenci nie manifestowali tego faktu publicznie.
Trzy niewielkie pokoje, duży gościnny z niewielkim balkonem, kuchnia i duży przedpokój z wnęką na garderobę były wystarczające dla ich małej społeczności. W mieszkaniu żadnego mebla i obrazu. Z sufitu zwieszała się żarówka bez klosza. Na pierwsze umeblowanie składały się dwa krzesła bez stołu i wielki szary wazon z poupychanymi sztucznymi kwiatami. Wazon i kilka kuchennych drobiazgów był prezentem od Berniego i Ruth mieszkających vis a’ vis mieszkania Bożeny. Sympatyczne Duo uzurpowało sobie prawo do opieki i pomocy w załatwianiu urzędowych spraw których multum. Berni byli od wielu lat zaprzyjaźnieni z Mamą Kuby i jedynymi z niewielu podających Kubie pomocną dłoń. Darzył ich przyjaźnią i wspomina do dzisiaj z wielkim szacunkiem.
*
— Kuba. Nasz zasiłek nie pokryje kosztów zakupu mebelków — stwierdziła Natasza spoglądając na puste ściany — Mamy materace dla Dwojaczków. Babcia dała pościel. Sąsiedzi przynieśli zegar w prezencie, inni, co kto miał, garnki i kilka kubków. Heini przyniósł stojącą lampę, zobacz jaka ładna i wielki żyrandol do pokoju.
— Podarowali to, co nie było im potrzebne...Ale o tym później. Możesz być spokojna. Podjąłem już środki zaradcze — rozpoczął tajemniczo — Otrzymałem zaproszenie na rozmowę…
— Rozmowę?! — przerwala — O czym? I dokąd?
— W sprawie pracy, kochanie. Gdzie? Jutro na FU o dziewiątej. Muszę poszukać na planie jak tam dojechać. To jest na siedemnastego czerwca i Platz… Zapomniałem nazwy. Nie trafię samochodem.
— Musisz metrem od ratusza — stuknęła palcem w plan metra — i bez przesiadki będziesz na ‘Rojterplac’ bez problemów. I dobrze się sprzedaj.
Rozmowa kwalifikacyjna z dyrektorem instytutu profesorem Henklem zboczyła na czysto prywatny grund, a gdy znaleźli znajome miejsca i wspólnych znajomych na Mazurach, profesora Czaplińskiego w Ośrodku PAN w Mikołajkach i doktora Czaję z ART przyjęcie na dobrych warunkach było kwestią trzech dni. W tym okresie, wolnych stanowisk było multum, wystarczyło tylko trochę poszperać w ogłoszeniach i znaleźć dla siebie coś odpowiedniego gdzie się nie kurzy, nie trzeba urywać sobie rąk i wracać do domu po pracy jak wyżęty łach.
— Otrzymałem pracę! — wykrzyczał od progu — Polecimy z górki.
— Kupimy tapczan dla Mateusza i łóżko — i uprzedzając jego życzenie dodała — Nowe autko kupimy z oszczędności, a nie na raty. Biedaka nie stać na raty mój Kubusiu. To prawda stara jak świat, a może starsza. Możesz dojeżdżać metrem. Poznasz miasto.
— Masz rację. Rozpocznę je poznawać od podziemi — chichotał jak miał w zwyczaju.
Zgodnie ze zbożnym życzeniem szło z górki nabierając szybkości z każdym kolejnym miesiącem z każdą wypłacaną pensją, dodatkiem za przebywanie w okupowanej strefie, za dojazdy do pracy, dodatek do mieszkania zwany Wohnungsgeldem, oraz Kindergeld dla Dwojaczków. Natasza otrzymywała dodatek socjalny dla bezrobotnych. Nie musiała do pracy, ale uparta jak to ona, postawiła na swoim szukając w prasie anonsów. Odwiedziła nawet urząd pracy dla akademików i, o dziwo, otrzymała skierowanie do jednego z wielu muzeów szukających specjalisty konserwatora zabytków, czyli nic dla teoretyka.
— Pojdziemy i nawet gdy nic nie załatwisz będziesz miała rozeznanie. To nic nie kosztuje…
— Proszę? Tak. Nie jesteś w błędzie to tylko koszt czterech biletów za przejazd.
Pojechali we dwoje, gdyż nieodzowny tłumacz Berni musiał do pracy. Kandydatów na wakujące miejsce tylko troje. Konkurencja niby niewielka, ale na tyle silna, że Natasza bez szans. Wielkie masywne drzwi zapraszały do wejścia na wielką salę obstawioną i obwieszoną muzealnymi eksponatami, gobelinami, obrazami holenderskich mistrzów, było nawet kilka szkiców Picassa, dwie miniatury młodego Kandinsky’ego, niebieski egipski sarkofag, śnieżnobiałe korynckie rzeźby i wiele innych, tylko brak czasu na ich podziwianie.
— Udało się wydukać kilka sensownych zdań — zdawała sprawozdanie — przejrzeli dyplom podważając jego autentyczność, gdyż nie jest przetłumaczony na ich język przez tłumacza przysięgłego. Kazali uzupełnić i przyjść w przyszłym tygodniu. I tyle.
— Tylko tyle? — Kuba był zdziwiony.
— Tylko tyle. Prosto i zrozumiale.
Po tygodniu zjawiła się w muzeum na kolejną rozmowę z przetłumaczonym dyplomem. Wyszła z umową o pracę w ręku. Mieszkanie zaczynało nabierać kolorytu słońca. Dwojaczki, miały swoje pokoiki. Natasza urządziła sypialnię w modnych jasnych kolorach z olbrzymią szafą, stolikiem z dużym lustrem i białym bardzo szerokim łóżkiem. Kuba skojarzył je bardziej z ćwiczebnym poligonem, aniżeli wygodnym miejscem do spania. Zadomowili się. Kuba pozbawiony szerokich przestrzeni, widoku obsianych pól, słonecznych pustkowi, lasów pachnących żywicą, zamknięty w czterech ścianach biura, nudził się jak przysłowiowy mops. Inaczej wyobrażał sobie pracę na zachodzie, gdzie wszystko poukładane i posprzątane, spisane i zarchiwizowane, a pracę sprowadzano do automatycznego powtarzania tych samych czynności. Ażeby nie zgnuśnieć i pomimo wszelkich przeciwności znajdować się na świeczniku znalazł w miarę intratne zajęcie wprowadzania technicznych poprawek do opracowywanych projektów. Pierwszy zatwierdzony wniosek przyniósł pokaźne oszczędności inwestorowi, a Kubie cienki plik marek. Były to ciężko zapracowane pieniądze pieczołowicie przeliczone przez domowego ministra finansów i odłożone na czarną godzinę.
Kuba rozpoczął pierwszy dzień pracy od spóźnienia, czemu winna awaria busa. Spieszący się rowerzysta — policja stwierdziła, że samobójca — wbił się odkładnie i ze skutkiem w chłodnicę. Bus otoczyły kłęby pary. Nadjechały dwie fojerwehry i policja. Pasażerów wywiało w ciągu dwóch sekund, gdyż nikt nie miał ochoty być świadkiem w nieswojej sprawie. Nikomu oprócz rowerzysty, akademickiego wykładowcy, który także spieszył do pracy, nic się nie stało. Kierowca był trzeźwy jak osesek, lecz wyszło na jaw, że od dwóch dni spał zaledwie kilka godzin więc miał kłopoty ze wzrokiem i refleksem, co policja skrzętnie wykorzystała do wytypowania winnego. Wiadomo kogo.
Kubie brakowało codziennego biegania po ścieżkach i leśnych duchtach, aby utrzymać poprzednią formę fizyczną i wbiegać na trzecie piętro bez zadyszki, czy pokonywać sto metrów w przyzwoitym czasie i podnosić ciężary. Nadal nie wiedział, co to katar, przeziębienie, utrzymywał wyprofilowaną sylwetkę kulturysty, jednak brakowało mu wolnych przestrzeni, powiewu czystego wiatru bez domieszki spalin, gwałtownych burz lecących przez obsiane pola oraz siekących po twarzy wielkich kropel deszczu.
— Muszę się rozejrzeć w terenie — tłumaczył Nataszy — Znaleźć jakiś park gdzie można pobiegać i pooddychać. Inaczej wezmę na łeb, albo dostanę astmy.
— Nie palisz, więc astma tobie nie grozi. W sobotę pójdziemy na wycieczkę poznawać naszą dzielnicę — postanowiła — Wyjdziemy zaraz po śniadaniu. Może wybierzemy się w stronę granicy? Dobrze? Idziecie z nami — spytała Dwojaczki mające inne plany.
— Idźcie sami. Ja idę do Markusa.
— Ja zostaję w domu — dodała Martusia.
— Dobrze, więc idziemy sami.
— Poznawanie nowych miejsc to dobry pomysł — stwierdził Kuba.
— Mieszkamy blisko granicy, wiec może być ciekawie — dodała Natasza.
Wyprawa nad granicę i tranzytowe przejście graniczne pomiędzy Zachodnim Berlinem, a demokratyczną strefą DDR została postanowiona. W najbliższą sobotę przed obiadem nieobciążeni żadnym bagażem wyszli z domu wprost w palmę słońca. W błękicie nieba na którym strzępka chmur wisało jaskrawe słońce. Do granicy niewiele jak kilkset metrów. Jedynym utrudnieniem, aby obejść strzeżoną strefę należało przejść betonową kładką nad czteropasmową jezdnią dla pieszych i rowarzystów na drugą stronę ulicy. Z pięciometrowej wysokości doskonale widać skróconą perspektywę ulicy z kilkoma białymi parterowymi kontenerami mieszczącymi biura granicznego posterunku. Przejście zamykał solidnych rozmiarów szlaban przed którym sterczał uzbrojony żołnierz w szaro stalowym mundurze.
— Zobacz! — wskazał na niewysoką wieżę strażniczą — Drugie okno z lewej.
— A temu, co się stało?
— Przygląda się nam przez lornetkę.
— Dlaczego?
— Dlatego, że to dederowiec mający za zadanie penetrować okolicę oraz ostrzegać przed każdym podejrzanym ruchem znajdującym w zasięgu wzroku. Obrońcy granic… — chciał coś dodać, lecz zainteresował go widok wznoszącego się ponad drzewa obłego stoku porośniętego gąszczem krzewów i drzew. Wzgórze? — Idziemy na zwiedzanie okolicy. Coś wypatrzyłem. Chodź.
Na wiadukcie pojawiało się coraz więcej przechodniów, turystów z plecakami, oraz dzieci ubranych w jednolite szkolne mundurki. Wycieczka z głębi kraju żądna widoku strażniczych wież, kolczastych ogrodzeń, wysokiego, czterdziestokilometrowego betonowego muru otaczającego miasto. Muru odgradzającego demokratyczny sektor od zgubnych wpływów zgniłego zachodu. Na wzgórze prowadziła w miarę wygodna kamienisto — żwirowa droga porośnięta kępkami trawy, dzikim rumianem, wydmuszkami mniszka, szałwii i leczniczej babki. Pachniało więdnącą trawą, której nikt nie kosił. Gorący wiatr niósł zapachy odległych pól oraz kwaśny zapach odłupków drewna magazynowanych w pobliskim ogrodnictwie. Niewielkie lobeliowe bagnisko otoczone solidną siatką mającą chronić przed penetracją dzików pachniało ostrym zapachem siarki. Niewielka tablica prezentowała zdjęcia zadomowionych na wzgórzu ptaków i zwierząt informując o ochronnej strefie biosfery, osiedlowym rezerwacie ptaków i drobnych zwierząt. Wzgórze nie zaliczało się do wysokich, liczyło niewiele ponad sto dwadzieścia metrów, lecz było bardzo rozległe licząc kilkadziesiąt hektarów pokrytych dziczejącym lasem i krzewami kryjącymi watahy dzików, których ulubionym zajęciem było włamywanie się na sąsiadujące ze wzgórzem ogrody działkowe. Szkody dokonywane przez dziki liczono w tysiącach, a dziki znajdowały się pod ochroną, co wykluczało jakąkolwiek ingerencję myśliwych. Niezbyt stromy lecz bardzo długi stok wykorzystywano zimą jako tor saneczkowy i zjeżdżalnię na nartach. Latem na boiska.
— Zobacz jak tutaj pięknie. — wysapał wchodząc na płaskie wzniesienie — Prawda?.
Na wzgórzu kilkanaście zabetonowanych w ziemi prostych ławek bez oparcia zajętych przez podekscytowanych różnojęzycznych, kolorowo i pstro ubranych wycieczkowiczów pstrykajacych zdjęcia oraz obserwujacych szary betonowy mur zwieńczony kolczystym drutem za którym wysypany piaskiem pas ziemi niczyjej, dwie strażnicze wieże oraz pola dojrzewającego zboża. Ponad wysokie drzewa wystawał wierzchołek wieży suszarni oraz kilka błyszczących w słońcu silosów.
— Kuba! Co ci to przypomina? — wskazała na odległe budynki gospodarstwa.
— Moja wieża? Silosy — był podekscytowany znanym mu widokiem — To musi być kombinat. Tutaj nazywają je LPG.
— Kubusiu. Znalazłeś swoje miejsce do biegania — stwierdziła.
— Spójrz! Wzdłuż muru ciągnie się asfaltowa droga dla rowerów. W sam raz dla Ciebie i dzieciaków.
— Wzgórze jest wspaniałym miejscem na rodzinne wypady — stwierdziła bez dyskusji — ale nie mamy rowerów — dodała smutno.
— Kupimy, albo pożyczymy od Bernich i wakacje spędzimy na wycieczkach w plener.
— Kubusiu, a kiedy pojedziemy na prawdziwe wakacje? Na urlop — spytała.
Kuba posiadał świadomość, że pytanie związane było nie tyle z wakacjami, jak z oczekiwaną od miesięcy wiadomością tyczącą jego sprawy rozwodowej, której zakończenie ostatecznie rozwiąże problemy ich małej społeczności i prawnie unormuje rodzinny status. Sprawa ciągnęła się wyjątkowo długo i nic nie wskazywało na jej zakończenie czego powodem niezawiniona przez Kubę nieobecność na kolejnych rozprawach. Misja Wojskowa nie udzieliła mu przez okres dwóch lat wizy wjazdowej. Nie pomagały monity i prośby.
— Niech pan upoważni kogoś z rodziny zamieszkałej w kraju do reprezentowania swoich spraw przed sądem — poradził konsul Bryt — To formalna droga postępowania w takich sprawach.
Zrobił jak mu poradzono. O dziwo pomogło, czego informujące go pismo z sądu wyznaczające ostateczny termin zamknięcia sprawy na po wakacjach. Nareszcie! Wiadomość zapili szampanem, termin ślubu uzgodnili w łóżku zamienionym w rajski ogród wypełniony odgłosami spazmów spełniającej się kilka razy Nataszy. Tej nocy pokazała na co ją stać.
*
Z wycieczki na wzgórze powrócili zmęczeni, pełni wrażeń i głodni. Dwojaczki zajęte były pichceniem obiadu. Martusia gotowała makaron, wypełniacz do owocowej zupy pilnując, ażeby nie wykipiała. Mateusz trzepał gęstniejący, pachnący karmelem budyń rozlewając do chińskich porcelanowych miseczek kupionych przed laty w Cepelii.
*
Ślub nie był huczny, ale licznie obsadzony. Zjawiła się Bożena z Krystianem, kuzynki z mężami i prezentami. Babcia Antonina kwękała od kilku dni, więc odmówiła grzecznie tłumacząc się przypadłością przysłałajac życzenia z solidnym załącznikiem. Natasza miała na sobie błękitną sukienkę przewiązaną czerwoną szarfą i czerwone buciki na taaakich szpilach dodających jej kilka centymetrów wzrostu. We włosy wpięła biały storczyk. Wyglądała przeuroczo. Zaproszeni goście porównywali ją z powodu dużego podobieństwa do Liz Taylor albo odwrotnie. Kuba puszył się jak cietrzew. Dwojaczki także wypowiedziały spontaniczną opinię pochwalającą wybór ojca i odwrotnie, co stało się powodem do wypowiadania frywolnych komentarzy i żartów.
Kuba postanowił sprzedać wysłużonego fiata i zamienić na inne cacko, używanego i bardzo niewygodnego trzydrzwiowego, sportowego Volkswagena ‘Scirocco’ w kolorze złoty metalik. Autko było oszczędne spalając tyle ile powinno spalać, czyli pięć litrów na sto kilometrów jadąc autostradą, lecz niezbyt wygodne z kilku powodów; — dwoje drzwi utrudniało załadunek gabarytowo dużych przedmiotów, zbyt mały bagażnik nie mieścił czterech waliz, Mateusz miał problemy z pomieszczeniem swoich metr osiemdziesiąt wzrostu ( kiedy on tak urósł?) na tylnym siedzeniu dzielonym z siostrą. I tym małym, niewygodnym autkiem wybrali się w daleką ponad czterystukilometrową podróż nad morze północne do Norden spędzić dwutygodniowe letnie wakacje. Dwojaczki całe w skowronkach, Natasza paplała przez cały czas podróży podziwiając mijający krajobraz. Kuba, jadąc pierwszy raz czteropasmową autostradą koncentrował się na prowadzeniu samochodu w nowych dla niego warunkach. Zbyt często nie zabierał głosu i nie podziwiał otoczenia koncentrując się na tym, co przed maską i lewej strony. Pierwsze kilometry były męczarnią. Z upływem czasu i nawijających się na koła kilometrów odprężał się nerwowo. Przestał się denerwować wyprzedzającymi go samochodami. Jechał prawym najwolniejszym pasem autostrady poganiany światłem reflektorów i głośnymi klaksonami zmuszających do szybszej jazdy.
Podczas tej dziwnej jazdy nabierał pewności siebie. Po pewnym czasie odważył się nawet wyprzedzić jadący po jego pasie ciężarowy samochód z przyczepą uznając ten manewr za zakończenie pierwszego etapu przyjęcia do grona doświadczonych kierowców pędzących z zawrotną prędkością po autostradach Europy.
Norden niewielkie nadmorskie miasteczko położone na depresyjnych terenach wydartych morzu przez człowieka, gdzie wszystkie domy mogły posiadać tylko jedno piętro. Większość domów była położona na niewielkim wzniesieniu chronionym przed wzburzonym morzem garbem przeciwpowodziowych wałów. Typowo wypoczynkowe miasteczko było czyste, pełne kwiatów i zadbane o czym świadczyły czyste ulice i kolorowe domy. Miasteczko posiadało niewielki port żeglugi przybrzeżnej skąd wypływały wycieczkowe statki oraz dwa promy samochodowe będące jedynym środkiem komunikacji pomiędzy stałym lądem, a zamieszkałymi wysepkami. Na Borkum największej z wysp znajdowało się niewielkie pasażerskie lotnisko i morska latarnia pomalowana w czerwone pasy. Było gorąco. Piasek plaży parzył stopy i należało zakładać plastikowe ´klapacze´. Rozkładanie kocy na gorącym piasku plaży nie miało sensu. Należało wypożyczyć leżaki. Dwojaczki zachwycały się odpływami i przypływami morza polując na płochliwe kraby. Zbierały zagrzebane w piachu różowe garnele i jadalne sercowe muszle o niespotykanych wzorach i kolorach.
— Na naszej plaży w Oliwie takich nie widziałem — stwierdzał Mateusz oglądając dokładnie, aby dobrać się do galaretowatego wnętrza.
— Podobne są do ostryg — dodał Kuba — ale bez pereł.
Dwa tygodnie leniuchowania, wygrzewania w słońcu znosząc panujące temperatury ponad trzydzieści stopni w cieniu minęły jak jeden dzień. Mateusz koniecznie chciał zwiedzić wojenny port w Emden, Natasza muzeum historii w którym setki eksponatów oraz największy w kraju zbiór średniowiecznych dobrze zachowanych rycerskich zbroi, mieczy i kusz, oraz kropierzy i sztandarów. Zwiedzali podobną do Żuław okolicę pociętą setkami wąskich kanałów oraz przybrzeżne wydmy gdzie dziką przyrodę chroniły rygorystyczne zakazy wstępu. Odwiedzili wielką halę sportową ze słodkowodnym basenem spłukując nalot soli. Korzystając z okazji popłynięcia pierwszy raz w życiu katamaranem, postanowili popłynąć na Borkum zwiedzić latarnię morską i port. Natasza i Dwojaczki, pomimo solidnego kołysania byli zauroczeni. Odbyli pierwszą prawdziwą morską wyprawą planując kolejne.
Do domu wrócili rozleniwieni i żądni codziennych zajęć. Mateusz opalony jak mulat nadal był żądny pływania oraz biegania wzdłuż ciągnących bez końca słonecznych plaż. Martusia podrumieniona na złoty kolor była zadowolona z poznania nowych miejsc, planowała przekazać zbiór muszli do szkolnego gabinetu osobliwości. Natasza jadąc do domu przespała większą część podróży nie interesując się tym, co za szybami samochodu. Kuba zaplanował postój na granicy w Halmstad. Obiad zjedli w restauracji nad autostradą skąd widok na kolejny punkt kontrolny, wartownicze wieże oraz kolczaste ogrodzenia przypominające, że za chwilę wjadą na teren demokratycznego kraju. Do punktu kontroli w Dreilinden ponad sto kilometrów.
*
Spokojne unormowane mieszczańskie życie bez stresów, codzienne zajęcia, drobne troski, któż jest od nich wolny i spokojna praca w instytucie powodowały u Kuby stopniowy zanik testosteronu, drastyczny spadek libido, rozleniwiające zmęczenie oraz brak zainteresowania płcią odmienną, co wzmogło czujność Nataszy której do szczęścia brakowało tylko własnego dziecka. Kochała Dwojaczki, zajmowała nimi, dbała o ich potrzeby, pomagała w nauce, ale dręczyła brakiem własnego potomstwa. Jest przecież zdrowa i młoda, więc może jeszcze poczekać. Czekać? Jak długo można czekać? Nie dociekła przyczyn i nie zastanawiała, co może być przyczyną łudząc się nadzieją, że ten czas powinien w końcu nadejść, aby dać swojemu Kubie, którego kochała wielką, czystą miłością, drugiego syna. Jej syna. Dzisiaj jej celem jest stworzyć swojemu mężczyźnie dom pełen słońca do którego wprowadziła szczęście, więc poczeka, chociażby miało to trwać wieczność. Kuba nieśmiało nadmieniał o wizycie u ginekologa.
— Nic mi nie dolega. Mam jednego partnera, jestem z nim szczęśliwa w dzień, zaspokojona w nocy, więc nie widzę powodu — tłumaczyła — Poczekajmy. Sama zadecyduję kiedy nadejdzie czas.
— Nie muszę przypominać, że czas mija i może być za późno, kochanie — starał się przekonać uparciucha — Kochamy się codziennie… Co mówisz? Tak, prawie codziennie. I, co z tego? Myślisz, że nie czuję jak zachowujesz się w trakcie stosunku? Jesteś coraz bardziej zaborcza i gwałtowna. Często przejmujesz inicjatywę zmuszając do stosowania coraz bardziej wyrafinowanych gier… — powstrzymał się przed wypowiedzeniem słowa mogącego ją urazić — Nataszko. Kochanie, jak chcesz mieć dziecko pomóc może tylko ginekolog. Stosujesz kalendarzyk i według cyklu płodności już dawno powinnaś zajść w ciążę. Nie chorujesz na frigitatis…
— To nie jest choroba — sprostowała.
— Wiem, że nie choroba i właśnie dlatego powinniśmy odwiedzić ginekologa.
— Przestań! Mówiłam, że sama zadecyduję — była zła, że odgadł stan jej psychiki.
Były dni gdy siedzieli do późna zajęci rozmową i przytulankami zapominając o kolacji, której z reguły i tak nie jedli. Dzisiaj było podobnie. Kuba wyszedł do kuchni zaparzyć kawę, wrócił z dwoma kubkami gorącego kakao. Stojący w salonie zegar z wahadłem oznajmił północ. Tej nocy Kuba był nad wyraz delikatny. Natasza przyjmowała go spokojnie z czułością i pełnym oddaniem smakując jego pieszczoty. Zasnęli wtuleni w siebie, objęci i spleceni jak lalki-szmacianki wypełnieni głęboko cichym rytmem bijących serc i nakryci strzępami kolorowego snu, którego żadne z nich nie zapamiętało.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Słońce, wiatr i morze
Żyj żeby kochać, kochaj żeby żyć
Autor nieznany
Maj nadszedł w zapachu rozkwitających kwiatów. Przyroda pięła się ku słońcu, jakby nadrabiała czas stracony zimą. W ogrodach zakwitły przepiękne, bezzapachowe i bezlistne magnolie. Z dnia na dzień nie wiadomo skąd pojawiły się jaskółki i piskliwe jerzyki. Drzewa na osiedlowej górze, jak bywało corocznie, pierwsze przystroiły się płaszczem zieleni. Łagodne stoki wzgórza okryły kobierce wiosennych kwiatów. Pojawiły się pierwsze kopce pracowitych kretów i czego nikt się nie spodziewał w szuwarach zadomowiła się para kolorowych krzyżówek. Nadeszła także wiadomość o ciężkiej chorobie ojca Nataszy oraz problemie Marianny z Changiem.
— Przed kilku laty prosiłyśmy go żeby zrezygnował z dyrektorowania, ale żadne rady do niego nie docierały — szlochała Natasza — Uparty jak osioł.
— A, ty masz geny ojca — Kuba pozwolił sobie na nieśmiałą uwagę — Także nie słuchasz moich rad.
— Na jaki temat? — żachnęła jakby ukłuta żądłem.
— Nie wywołuj wilka z lasu, kochanie. Wystarczy nam jedna wiadomość i oby nie było kolejnej i gorszej.
— Domyślam się, że wiem czego tyczy Kubusiu i dlatego zamilczę. Jednak pozostał problem z Changiem. Uważam, że pieska należy sprowadzić, gdyż Mama sobie nie radzi. Tatko wychodził z nim na spacery… Proszę? — uśmiechnęła się przez łzy — Masz rację, chyba odwrotnie.
— Kudłacza należy sprowadzić — poparł propozycję — Może masz jakiś pomysł? Berni nie wchodzi w rachubę. On do Polski nie pojedzie. Porozmawiam ze szwagrem, chyba mógłbym go nakłonić, aby pojechał pociągiem.
— On!? Żartujesz. Musimy pomyśleć, o kimś bardziej rozgarniętym.
Sprawę sprowadzenia Changa odłożyli na później. W międzyczasie nagromadziło się wiele innych spraw wymagających natychmiastowego załatwienia. Pewnej nocy zbudził ich dochodzący z przydomowego parkingu odgłos uruchamianego silnika. Kuba rozróżniłby go pośród dziesiątek innych. Autko odjechało z piskiem opon w nieznane. Policja znalazła je kilka dni później na podmiejskich łąkach w stanie nadającym się tylko na złom.
Za kompletnie zniszczony i zajeżdżony na śmierć samochód otrzymali solidne odszkodowanie do którego domowy minister finansów dołożyła kilka tysięcy marek na zakup nowego auta.
— To dobry wybór — pochwalił sprzedawca — Nowe auto. Ubezpieczenie w ramach przyzwoitości. Przeprowadzimy przegląd i za trzy dni proszę się zgłosić po odbiór.
— No i fajnie — ucieszył się Kuba widząc siebie za kierownicą auta z siedzącą obok Nataszą i Dwojaczkami z tyłu na wygodnej kanapie.
Mateusz w tym czasie chodził na kurs i także zacierał dłonie licząc, że ojciec nie będzie bez serca i pozwoli od czasu do czasu pojeździć. Jednak dzisiaj o tej sprawie nie myślał stając przed wyborem kierunku studiów i dalszej drogi życiowej.
— Myślę o historii — powiadomił pewnego wieczoru przy wspólnej kolacji. Martusia miała inne plany.
— Ja chcę być nauczycielką… Wiem, że trudny zawód, ale fajnie pracować z dziećmi.
— Nie pomyślałeś o politechnice? — spytał Mateusza będąc niezadowolony, że syn nie przejawia zainteresowania politechniką z uwagi na brak smykałki.
— Nie pomyślałem, gdyż jestem na bakier z matmą. Może jednak zdecyduję się na medycynę. Duży rozrzut, prawda?
— Medycyna. Piękny zawód — przyklasnął Kuba — Jaki kierunek?
— Pediatria — uśmiechnął się — praca z dziećmi…
— Martusi należy życzyć stalowych nerwów i zdrowia, ponieważ praca z dziećmi to jak praca górnika w kopalni. Pomimo pozorów ciężka i trudna. Wiem coś na temat.
— A ja pozostaję przy pediatrii — zadecydował Mateusz.
*
Nieszczęścia mają to do siebie, że nadchodzą niespodziewanie i zawsze parami jak konie w zaprzęgu. Kolejny telegram informował o śmierci ojca Nataszy i terminie pogrzebu. Kuba pojechał do Misji Wojskowej załatwić wizę. Otrzymali pięć dni, co powinno wystarczyć, chociaż trochę ciasno. Niewielka kaplica na sopockim cmentarzu nie mogła pomieścić wszystkich przybyłych Go pożegnać, krewnych, przyjaciół, znajomych, sąsiadów i kolegów z pracy. Tak liczna obecność żałobników świadczyła, że był ogólnie lubianym i szanowanym. Natasza bardzo ciężko zniosła śmierć kochanego Tatki. Nie potrafiła płakać przyjmując z rezygnacją słowa żalu i pociechy. Wracając do domu spała zwinięta na tylnym siedzeniu oparta o leżącego obok Changa, który w czasie podróży leżał spokojnie jakby wyczuwał jej smutek. Do domu wrócili w nie najlepszej kondycji. Kuba martwił się o stan Nataszy snującej się po mieszkaniu i chociaż wykonywała codzienne czynności, rano jechała do pracy, odnosił wrażenie, że wszystko robi automatycznie. Przez kilka pierwszych dni od powrotu z pogrzebu odwoził i przywoził Natasze z pracy.
Mijały dni. Natasza przestała wspominać i powracać do ostatnich zdarzeń. Znowu była tą samą wesołą dziewczyną, matką dla dzieci, troskliwą żoną dbającą o codzienne potrzeby, oraz czułą kochanką w łóżku. Codzienne życie znowu powróciło do normy i chociaż każdy dzień był kopią poprzedniego potrafili się z nich cieszyć. W ich słonecznym mieszkaniu nie było czasu na nudę. Wolnym krokiem, ale nieubłaganie zbliżały się wakacje. Nie pozostało nic innego, jak rozejrzeć się, gdzie i jak je spędzić. Mateusz poinformował o dwutygodniowym wyjeździe z przyjaciółmi do Ayamonte w Portugali skąd widok na daleki ląd Afryki, wzgórze Gibraltaru i rozległą zatokę.
— Więc ile? — spytał Kuba mając na uwadze kieszonkowe — Jedź i wracaj zadowolony, opalony i zdrów. Co, proszę? Przecież nie jedziesz autostopem. Czym, proszę? Busem?
— Arron dostał na urodziny Volkswagena Busa. Jugendherberge mamy za darmo, więc najwyżej z pięćset. Portugalia jest tania — poinformował o potrzebach, których o dziwo, jak na siedemnastolatka miał niewiele — Może popłyniemy na Gibraltar.
— To będzie plus sto. Zadowolony? Co zrobimy z Martusią?
— Ja chciałabym do Mamy… Wiem, wiem! Musicie to z nią uzgodnić — zgodziła się bez przekonania przeczuwając kłopoty — Moja koleżanka, Tina zaprasza mnie do siebie. Mają dom nad morzem. Jak Mama się nie zgodzi to pojadę do niej. Dobrze?
— To wakacje mamy rozplanowane — stwierdził Kuba.
— A wy? Co z Changiem? — spytały Dwojaczki.
Kuba został brutalnie sprowadzony na ziemię. Nie pomyślał, że każde domowe zwierzątko, nieważne, małe jak chomik, czy duże jak bernardyn stanowi w czasie urlopu nie lada problem.
— Zawieziesz mnie do Mamy i zabiorę go z sobą — zadeklarowała Martusia — Mają ogród.
— Nie zapominaj, że to jego dom i jego ogród — wtrącił Mateusz.
— Znajdziemy inne wyjście — wtrąciła Natasza.
— No chyba! — dodał Kuba.
*
Zadowoleni z rozplanowania nadchodzących wakacji mogli pomyśleć o realnych planach spędzenia trzytygodniowego urlopu na jednej z wysp Cyklad. Po dłuższym za i przeciw wypadło na Kretę. Natasza oczami wyobraźni widziała białe skały Akropolu skąpane w oślepiających promieniach słońca, gruzy świątyń i amfiteatrów, i muzea z rzeźbami Fidiasza. Kubę nęciły błękitne wody egejskiego morza i port w Pireusie z setkami zacumowanych jachtów.
— Zbudź się Kuba — uśmiechnęła trącając go w ramię — Co jeszcze chciałbyś zwiedzić?
— Ile mamy urlopu?
— Jak zwykle masz rację. Ja mam dużo. A ty?
— Poprzestaniemy na jednym. Tym razem, zamiast jechać busem, lecimy samolotem. Pamiętasz nasz ostatni pobyt w Grecji…
— Szczególnie zwariowaną jazdę górskimi drogami w Jugosławii — dodała — tego nie można zapomnieć. Przepaście, tunele i setki ciasnych łuków i zakrętów.
— Niezapomniany był dla mnie pierwszy łuk drogi z przepaścią po prawej i widok dwóch spalonych wraków samochodów — przyznał — Z lewej kamienna ściana i tyle miejsca, że ledwo, ledwo i bardzo wolno mijały się dwa busy.
— Przypominasz sobie tych dwoje starszych ludzi?
— Tak. Ale wtedy, szczególnie dla mnie, nie było to śmieszne, że zamienili się miejscami z siedzącymi po lewej stronie studentami. Też miałem gacie pełne strachu.
— A ja odbierałam ciebie jak odważnego faceta dodającego odwagi swojej kobiecie — była zdziwiona — Ja także się bałam, ale widząc twoją pewność siebie… Ale ubaw.
— Dzisiaj możemy tylko wspominać przepiękne widoki. Tam, jak informował przewodnik, filmowano ujęcia do filmów z Winnetou.
— A piękne widoki Jugosławii — weszła mu w słowo — zamieniły kamieniste i piaszczyste pola Grecji. Szczególnie rażąco wyglądał porzucony wzdłuż dróg samochodowy złom — dodała mając przed oczami wyzierający wokoło bezmiar pustki i beznadziei — ale niebo było błękitne i czyste przez cały czas pobytu. Dziwne.
— To specjalnie na nasz przyjazd. O dziwo, czysto było w ‘Artemidzie’ pensjonacie w Makrialos mieście urodzenia matki Aleksandra Wielkiego pięknej Olympias.
— Gdzie? To było w Makriagalos. Podobnie ale nie to samo.
— Drobne przejęzyczenie — skwitował
— Było pięknie ale na plażę żadnych schodków i strome zejście na kamienistą niezbyt zadbaną plażę z setkami małych piaskowych żmijek — dodała z odrazą — Feee.
— Dosyć narzekań moja kobieto. Najważniejsze spędziliśmy piękne dni.
— I noce w kawiarni tańcząc zorbę — Natasza na samo wspomnienie dostała gęsiej skórki — Pamiętasz jak ten przystojny Grek zaprosił mnie do tańca?
— Grecy nie są przystojni — stwierdził kończąc rozpoczynające się wspominki o jakimś Greku działającym mu wtedy na nerwy — To małe kurduple. Dobre było quzo zagryzane kozim serem i pyszne caciki. Wspaniale było w Salonikach — zmienił temat — gdzie dziesiątki, a może nawet setki cerkwi i minaretów i ten wspaniały widok na morze. Port…
— Szczególnie targ — przerwała, aby wbić szpileczkę — gdzie handlarz owocami wciskał tobie popsute winogrona i wrzeszczał, gdy nie chciałeś ich kupić. Myślałam, że się pobijecie.
— Miło wspominam wycieczkę do Delf i Termopil — zmienił niewygodny uwłaczający jego dumie temat — Przyznasz, że wyglądałem wspaniale stojąc przy płycie upamiętnia- jącej tamto zdarzenie. Pamiętasz treść napisu? To jest piękne epitafium gloryfikujące odwagę i heroizm.
— Dzisiaj o takich czynach można zapomnieć — stwierdziła Natasza.
— Dla odmiany nie zachwycił mnie pomnik Leonidasa. Zbyt wyeksponowany czynił wrażenie samotnego w walce. brakowało przy nim jego trzystu Spartan herosów
— Kubusiu, możemy tak do wieczora — przerwała chcąc zająć się domowymi sprawami.
— No i co? To była nasza pierwsza i pełna przygód podróż do Hellady. Czy to źle, że zebrało się na wspominki? I, co w tym złego? Czasu mamy w pip.
— Przyznaję rację kochanie — odezwała ugodowo — Jak odbierałeś Akropol?
— Rozdeptany tysiącami nóg powinien być zamknięty dla odwiedzających. Z Aten pamiętam ten ciemny pokój z widokiem na ślepą ścianę podwórza, który chcieli nam wcisnąć.
— A załatwiłeś z balkonem skąd mieliśmy widok na plac i budynek parlamentu, ale do dzisiaj zadaję sobie pytanie, jak…
— Co, jak?
— Dogadałeś się nie znając greki? Pewno jakaś piękna Greczynka znała polski?
— Polskiego nie, ale względnie niemiecki i angielski.
— I sprawa się rymła. Wracając do zmiany warty przed budynkiem. Warta paradowała w mundurach…
— Mundurach? Bardziej przypominały kaftany pastuchów z owczej wełny — skomentował.
— Eeee. Wszystkiego się czepiasz. To tradycja, Kubusiu, może dla nas śmieszne, ale nic w tym śmiesznego nie było.
— Ale te śmieszne papcie z czerwonym pomponem — kończył z uśmiechem — Uśmialiśmy się wtedy do łez widząc ich paradny krok podobny do człapania bocianów na łące.
— A ja chciałabym jeszcze raz zobaczyć Korynt i kanał — wtrąciła.
— Dlaczego? Nic ciekawego. Jest wiele innych ciekawszych miejsc wartych obejrzenia.
— Dlatego, że jeszcze raz chciałabym zobaczyć twój strach i przerażone oczy, gdy staliśmy na moście nad kanałem. Byłeś wczepiony w poręcz i żadna siła nie była ciebie w stanie od niej oderwać… Chyba wraz z poręczą. Hahaha!
— Ty mała diablico. Trafiłaś w mój słaby punkt, ale poczekam do najbliższej okazji, gdy wyczarteruję jacht. Posłucham, co wtedy powiesz.
— Eee. Nie będzie tak źle — odpowiedziała buńczucznie.
— Zobaczymy. Popływamy i zatankujemy słońca na cały rok. Tam są piękne akweny do pływania. Szczególnie na wschodzie wyspy, niedaleko Peleohara gdzie chciałbym zamówić lokum. Widziałaś gdzieś mój patent?
— Patentu poszukaj w szufladach twojego przepastnego biurka. Bardzo dawno nie żeglowałeś — zatrzymała go w zapędach — od ostatniego pływania na Mazurach, czy Zalewie minęło ponad… Sto lat.
Stwierdziła, że nie powinna mu przypominać, lecz było za późno się wycofać. Kuba urażony w swojej żeglarskiej ambicji pouczył swoją kobietę, że tak samo, jak nie zapomina się jazdy rowerem, nie zapomina się żeglowania. Żeglarzem pozostaje się przez całe życie.
— Gdzie do cholery posiałem mój patent? — grzebał w szufladach — Jesteś!
Trzy tygodnie później wylatywali Lufthansą via Frankfurt, aby po kilku godzinach spokojnego lotu nad lądem i kilkoma górskimi łańcuchami zobaczyć Morze Egejskie z tysiącami rozsianych wysp i wysepek Cyklad i dalekiej Krety. Samolot skręcił łagodnie na prawe skrzydło tracąc wysokość i wtedy zobaczyli zapierający dech w piersiach widok Aten ze wzgórzem Akropolu i niedaleki port w Pireusie. Wszystko trwało zaledwie kilka minut, lecz widok zatrzymali w kadrze pamięci na długo. W Atenach musieli czekać na samolot do Heraklionu odlatujący następnego dnia w południe, więc do dyspozycji mieli kilkanaście godzin na zwiedzanie centrum oraz Akropolu.
— Przylecimy tutaj? — spytała Natasza.
— Przypłyniemy, kochanie. Przy dobrym wietrze w linii prostej to ponad dwieście mil — nie odpowiedział wprost. — Dla katamaranu to…
— To? — poganiała ciekawa, jak długo będzie musiała siedzieć w kokpicie jachtu.
— Ponad cztery doby…. A, może trochę dłużej, lub godzinę samolotem.
*
Zamieszkali w dużym bungalowie posadowionym na skarpie skalistego wzgórza z widokiem na błękitną zatokę Miranbaku oraz Morze Kreteńskie. Ze wzgórza mieli widok po skraj horyzontu skąd wynurzały się wyspy Cyklad widoczne w szkłach morskiej lornetki. Na wschodnim cyplu wyspy widać małą rybacką osadę Pelakastro otoczoną widocznym pasem zbełtanych fal rozbijających się na koralowych rafach.
— Musi być bardzo płytko — stwierdził Kuba omiatając wzrokiem okolicę. — Trzeba będzie bardzo uważać. Zobacz! Para orłów. Trzymaj lornetkę. Trochę w lewo. Tak dobrze. Widzisz?
W siedemdziesięciokrotnym Zoomie orły znajdowały się na wyciągniecie ręki. Unosząc się na wznoszącym prądzie ciepłego powietrza rozkładały szerokie palczaste łopaty skrzydeł. Natasza skierowała szkła na odległe wzgórza i najwyższy szczyt na wyspie.
— Zabierzesz mnie na szczyt, Kuba?
— Kiedy tylko zechcesz, kochanie — odpowiedział z szelmowskim uśmiechem.
— Tobie tylko jedno w głowie…
— A, co? Można wiedzieć, co miałaś na uwadze?
— Nieważne — zakończyła wymianę zdań — jesteś perwersyjnym łotrem
— Zgadłaś. Ktoś z nas musi, a ponieważ moja kobieta nie posiada inklinacji, więc padło na mnie i muszę ciągnąć.
Wzdłuż stromego i kamienistego brzegu rząd byle jak rozrzuconych śnieżnobiałych domków, rybackich osad i wiosek oraz setki wiatraków o obciągniętych płótnem dwunastoramiennych szprychach. Dziwadła jakieś. Pasowały, wypisz wymaluj do powieści Miguela Cervantesa o Don Kichocie z La Manche. Natasza domyślała się, że napędzają generatory produkujące prąd za friko. I nie była w błędzie. Zmyślni ci rybacy. Wokoło niezakłócony niczym spokój. Osady żyły zastałym, śpiącym i leniwym życiem. Od lat oprócz widocznych dobrodziejstw cywilizacji masztów radiostacji, przekaźników i słupów trakcji elektrycznej nic się tutaj nie zmieniło. Jak okiem sięgnąć lazur morza, biel rybackich osad i miasteczek, oraz pomimo skalistej ziemi wybujała roślinność, kwitnące krzewy i kwiaty, kwiaty, kwiaty. Zauroczeni dzikim pięknem i spokojem tak bardzo odmiennym od hałasu ich miasta postanowili odpocząć, powałęsać po bliższej i dalszej okolicy, poznać ludzi, odmienną kulturę, bogatą w zabytki wyspę i popłynąć jachtem do Pireusu.
Pięciopokojowy bungalow z aneksem i niewielkim niezadaszonym patio z olbrzymim cyprysem dawało namiastkę cienia przed niemiłosiernie prażącym słońcem. Przed bungalowem gotowa do drogi wypożyczona terenowa toyota. Tutaj bez samochodu ani rusz. Wakacje i urlop w jednym zapowiadały się spokojnie. Na razie. Oderwani od telewizorów i komputerów nawet nie odczuwali ich braku. Panująca cisza, leniwy nurt życia, szum wchodzących na plażę fal przyboju, ciepłe noce wypełnione śpiewem słowików, konkurujących z nimi drozdów i chropowatym cykaniem… Cykad uspakajała nawet najbardziej skołatane nerwy. Zapomnieli o całym świecie. Na wyciągnięcie ręki mieli tylko siebie i żadnych domowych problemów pozostawionych o tysiące kilometrów za zamkniętymi drzwiami ich mieszkania.
— Kubuś? — spytała zapadając w półsen.
— Tak… — odpowiedział będąc w ramionach Morfeusza bożka snu.
— Czy popierasz moje zdanie, że powinniśmy… Spasować.
Zbudził się natychmiast siadając na łóżku z zamkniętymi oczami. Szczupły tors lśniący w jasnym świetle kreteńskiego księżyca, jak posąg rzeźbiony ręką Fidiasza, był pokryty kropelkami potu.
— Spasować? O, czym ty mówisz? — zareagował zbyt nerwowo.
— Nagle nie rozumiesz niuansów.
— Z jakiego powodu?
— Zachowujesz się, jakbyś się najadł karyjskich fig, mój kochany mężu.
— Figi? Nie jadłem żadnych fig. — był autentycznie zdziwiony.
— Należy tylko pogratulować — zaśmiała się serdecznie.
— Pogratulować? A czegóż to, moja piękna żono? Po prostu jestem wypoczęty i odstresowany.
— Cieszę się, że jesteś odstresowany. Ja także jestem rozluźniona, ale powinieneś trochę odpocząć. Ja także.
— Rozumiem, kochanie.
Dzisiaj zaplanowali pojechać do maleńkiej osady Dicta zwiedzić niewielką pieczarę w której jak głosiła legenda pod opieką górskich Nimf i kozy Amaltei ukrywano małego Zeusa.
Niewielka osada posiadała niewielką przystań rybacką oraz zaczątki Mariny gdzie w środku sezonu udało się wypożyczyć katamaran. Podczas załatwiania papierkowych formalności doszło do sporej niespodzianki. Pracujący w Marinie bosman pochodził z Pucka!
— Macie szczęście. Wczoraj jacht zakończył rejs. Potrzebujemy dwa, trzy dni na przegląd i jacht będzie klar. Możecie płynąć.
Oczywiście nie obyło się bez kielonka słodkiego Quzo do którego zagryzali miniaturowe kawałeczki koziego sera. Pycha w ustach. Tadeusz zaprosił ich do tawerny na baklavas i tańce przy księżycu. Zaznaczył, że zorbę tańczą tylko mężczyźni, co jest i pozostało w narodowej tradycji. Jednak zdarzały się drobne odstępstwa. Dzisiejsze wydarzyło się tego wieczoru gdy młody rybak w niebieskiej bawełnianej koszuli i luźnych płóciennych spodniach poprosił Nataszę do kręgu. Zachowanie rybaka wywołało niemałą konsternację. Po chwili biorąc przykład do kręgu dołączyły kolejne pary. To był długi niezapomniany tańcujący wieczór. Bawili się do świtu pozyskując nowych znajomych.
Tadeusz znając ich plany odradzał płynięcie we dwoje.
— Kuba. Pewno jesteś dobrym żeglarzem, lecz płyniesz sam. Musisz przyznać, że twoja żona to zielona kapusta, a ty nie znasz tutejszych akwenów. Mapy nie są aktualizowane, występują zmienne prądy, możesz trafić na przemieszczające się mielizny — tłumaczył sącząc kolejny mini kieliszek Quzo. — Sam nie poradzisz. Nie zapominaj, że gdy masz pod kilem tylko trzy, cztery stopy wody łatwo można stracić maszt.
Polecił im młodego żeglarza znającego akwen po Cyklady i Pireus — Będziesz odciążony od pracy przy żaglach — uśmiechnął się łobuzersko. — więcej czasu poświęcisz na wytyczanie kursu. No to po jednym.
— Pod rejs, Tadzio!
— Pod rejs!
Następnego dnia setnie zmęczeni nocną balangą, wybrali się samochodem na zachodnią część wyspy do Chorio opalać się na przepięknej plaży. Natasza rozłożyła kocyk opalając się toples, aby po chwili uciekać przed niegroźnymi piaskowymi żmijkami. Kuba chichotał. Po obiadowej sjeście pojechali do Spinalonga aby zwiedzić byłe miasteczko trędowatych. Miasteczko kilka rozpadających się kamiennych chat, wykute w skale pieczary i zaułki z prowadzącymi na wzgórze kamiennymi stopniami leżało w gruzach. Pod wyniosłą skałą wielka dziura cembrowanej studni z polnych kamieni i zmurszałym nieczynnym kołowrotem. Miejsce sprawiało nieciekawe, smutne i przygnębiające wrażenie. Natasza opuszczała je z mieszanymi uczuciami widząc oczami wyobraźni swoją śliczną twarz zniszczoną przez leprę. Brr…
— Kochałbym cię pomimo tego — odezwał się Kuba wyczuwając jej nastrój i czytając w jej myślach.
Myślała, że zaraz się rozpłacze żałując, że dała się namówić na zwiedzanie. Wracali pogrążeni w niewesołych myślach. Jadąc milczeli przez większą część drogi. Obydwoje nie mieli ochoty na dalsze zwiedzanie. Wrócili do bungalowu. Następnego dnia, dzień przed zaplanowanym rejsem, wcześnie rano odwiedził ich skipper o przydługim nazwisku Pampinopulos. Kuba przeczuwał najgorsze, lecz Pimpuś, Natasza poważnie obcięła trudne do wypowiedzenia imię, uśmiechnięty od ucha do ucha poinformował, że musi zatankować do pełna i kupić kilka galonów pitnej wody w plastykowych pojemnikach.
— Wyłóż kilka marek, moja kochana — poprosił Kuba domową minister finansów.
— Jaki nagle miły — stwierdziła sarkastycznie z miłym uśmiechem.
— Jacht jest klar! — poinformował Pimpuś na odchodnym, dając się namówić na kubek zsiadłego mleka. Wskoczył na siodełko zaniedbanej Yamahy, pomachał ręką i tyle go było. Spotkają się w niedzielę na mszy w której zgodnie z wiekową tradycją należy wziąć udział przed rejsem.
Natasza od dwóch dni namawiała Kubę na wyjazd do Knossos.
— Kobieto! Dzień przed rejsem? Jeszcze nic przygotowane. Musimy kupić brezentowe worki… Jak to, po co? Nie weźmiesz przecież na jacht walizek? Potrzebne będą kurtki a także przeciwślizgowe buty…
— Przeciwsłoneczne okulary i słomkowe kapelusze — dodała.
— Jakbyś wiedziała moja kochana kobietko.
Kuba długo klepał narzekania, a Natasza była zdeterminowana chcąc zwiedzić ruiny w Fajstos namawiając na dodatkowe dwie godziny jazdy. Nie miał wyjścia.
— Obiecałeś być Tezeuszem, Kuba! — użyła ostatecznego argumentu — Będzie romantycznie. Tyle tam historii. To nie tylko moje hobby. Przecież wiesz?
— Jedziemy! — udawał niezadowolonego. — Daj Boże, żebyś się zgubiła w labiryncie.
— Wtedy co? Będziesz mnie szukać?
— Nie! Pozostawię na pożarcie Minotaurowi.
— Ha! Kubusiu. To bydle nie pożerało — zwróciła uwagę.
— A, co robiło? — filuternie przymknął lewe oko.
— Właśnie to, o czym teraz myślisz… Nie! Nie! Nic z tego. Jedziemy. Rozbestwiłeś się, mój kochany. Należy cię utemperować — śmiejąc wyciągnęła go przed dom pakując za kierownicę samochodu.
Jadąc do Knossos, po drodze im było, zboczyli do Heraklionu dokonać zakupu ekwipunku. Natasza nie odmówiła sobie wejścia do pierwszego z brzegu muzeum, o które potykało się tutaj na każdym kroku. Jak nie muzeum to ruiny albo wykopaliska. Na każdym kroku deptali kulturę okresu króla Minosa. Wszechobecna biel pałaców nakrytych niebieskimi kopułami, wysuszona brudna zieleń traw, jaskrawy błękit nieba i rudo szare skały wzgórz przez które prowadziła kamienista droga do wykopalisk, to wszystko składało się na obraz tego urokliwego zakątka wyspy. Do pałacu prowadziła niezbyt dobrze utrzymana szutrowa droga.
— Pozwolisz, że wejdę pierwsza? — zaproponowała nie mając takiego zamiaru.
— Jak uważasz, kochanie — zgodził się chętnie.
Na wyspie pełnia urlopowego sezonu. Na prowadzących do pałacu wykoślawionych, kamiennych płytach różnojęzyczny tłum otulony unoszącym się pod niebo żółtym pyłem. Natasza nie bez problemów przecisnęła się przez wąskie przejście znikając w czeluści labiryntu. Kuba pozostał daleko z tyłu rozdzielony napierającym tłumem,.
— Chyba mnie odszuka? — pomyślał.
Wbrew folderowym opisom i legendzie labirynt posiadał wyjście.
*
Wyczarterowany katamaran „Athena38” dwunastometrowa jednostka posiadała czterdzieści metrów grotżagla nie licząc spinakera, cztery kabiny po dwie w przedniej i tylnej części kadłubów oraz dziesięć koi! Rozpusta.
— Kuba! Z przodu brakuje pokładu! — wskazała na rozciągniętą pomiędzy kadłubami siatkę plecioną z sizalu.
Pierwszy ryknął Kuba, po chwili Tadek tłumacząc kolegom powód śmiechu i po chwili dołączyli pozostali. Takiego wybuchu śmiechu dawno tutaj nie słyszano.
— Nataszko. Blamaż na całej linii. Żona żeglarza uczyniła z siebie typowego szczura lądowego — śmiał się przytulając.
— No to co? Nie ukończyłam kursu żeglarskiego, nie umiem pływać… Umiem, ale pieskiem. Ponadto nie posiadam książeczki żeglarskiej, nie znam żadnego węzła, potrafię tylko wiązać krawaty, więc mogę się nie znać na katamaranach.
— Nic strasznego się nie stało — uspokoił Tad — uprawnienia możesz zrobić tutaj na miejscu. Za dwa dni kończy się kolejny turnus, więc załatwimy w trymiga i otrzymasz patent żeglarza i skończą się żarty. No jak?
— No przecież — Natasza przystała z uśmiechem.
— Dobry pomył. Dzięki Tad.
— Kiedy wypływacie?
— Za dwa dni. Zależy od meteo i Pimpusia.
— Kogo — nie skojarzył, a Kuba powiedział o skróceniu imienia skippera.
— Do wieczora w tawernie. Hey!
— Hey!
*
Nie dopłynęli do Pireusu. Trzeciego dnia na wysokości wyspy Siros musieli uciekać przed nadchodzącym ze wschodu sztormem sunącym czarno szarym walcem nabrzmiałych złością chmur gonionych wiatrem. Jeszcze był daleko, lecz czuli go na plecach. Kuba nie pozwolił Nataszy zejść pod pokład, wcisnął w pomarańczową kamizelkę ratunkową z przytroczoną mini butelką sprężonego powietrza, sztormowy pas spiął klamrą do knagi masztu i zagonił do mocowania wszystkiego co ruchome. Nie powiedziała Kubie gdzie w tej chwili znajduje się jej biedne serce?
— Czy tutaj są rekiny? — monologowała — Meduzy na sto procent. Może nie konsumują, lecz parzą. Tak źle i tak niedobrze. Lepiej nie myśleć. Starała się wyłączyć, lecz co pewien czas spoglądała na nadlatujące chmury. Były coraz bliżej. Bezwiednie zaczęła odmawiać modlitwę za tonących. Jeszcze nie idziemy na dno, lecz nie zaszkodzi szukać pomocy i prosić Boga o opiekę. Kuba pozornie nie zwracał na żonę uwagi, lecz Natasza czuła na sobie jego wzrok. Wiedziała, że martwi się o nią. Pojęła, że dopiero w ekstremalnych warunkach i obliczu niebezpieczeństwa człowiek nie skrywa uczuć, otwiera się na przestrzał i dopiero wtedy poznajemy, a może odczuwamy miłość drugiego człowieka. Zauważyła, że także Pimpuś spogląda z troską za rufę na wschód i na nią. Pojęła, co może to oznaczać. Daleko przed nimi, tuż obok, burta w burtę w torach ich kilwateru, hen daleko na skłonie horyzontu na tle szarego tumanu wody i deszczu widziała uciekające jachty obciążone kolorowymi dakronami żagli. Wyglądały jak kolorowe motyle niesione wiatrem. Wszystko, co mógł unieść maszt, „wyrzucono” za burtę. Flotylla około dwudziestu jachtów wszelkich klas rwała do zbawczych przystani. Sztorm na tych akwenach to nie przelewki. Fala nie bywa tutaj zbyt wysoka, jest krótka i bije mocno, jak bałtycka i wtedy kończą się żarty. Pimpuś wziął kurs na Kithnos niewielką wyspę leżącą niedaleko wejścia do zatoki Petalion nie więcej jak trzydzieści mil od Pireusu by schować za zbawczym falochronem. Nie zdążyli. Sztorm dopadł ich niedaleko zbawczych główek falochronu osłaniającego niewielką przystań w której znalazło już schronienie kilkanaście jachtów. Przystań dosłownie pękała w szwach. Pozostać poza falochronem znaczyło podjąć walkę z żywiołem z której nie zawsze zwycięsko wychodził jacht i jego załoga. Pomimo wysiłków nie udało się, ani im, ani kilku innym jachtom wejść w wąskie wejście ogrodzone dwoma kamiennymi ścianami zbawczego falochronu.
— Kuba! Zrzucaj grot! Grot… — wrzeszczał Pimpuś — Fok staw!
— Jest! Fok staw!
Spinaker leżał zwinięty w komorze. Kabestanem podciągnął sizalowy szot kilkumetrowego foka i odskoczyli na pełne morze. W ślad za nimi poszły cztery jednostki. Szkwał niósł ich na południowy zachód. Kuba wykorzystał sprzyjający wiatr stawiając dodatkowo mały grot fok. Ryzykowali, lecz w tej sytuacji była to jedyna rozsądna decyzja, zejść sztormowi z drogi i dać zepchnąć na południe poza jego strefę.
— Żegnaj Pireusie! — krzyknął Kuba.
— Żegnaj, Ateno i Akropolu — odpowiedziała Natasza szczękając zębami i obejmując kurczowo stopę masztu — Nigdy, nigdy i nikt nie zaciągnie mnie na jacht mniejszy od lotniskowca.
Wyłgali się zgubieniem w rozszalałym żywiole jednego pozostawionego poza burtą odbijacza, zerwaną wantą i urwaniem bandery na rufie. Kuba wyciągnął z kokpitu zapasową mocując nie bez trudności na drzewcu. Niewiele jak na dmuchającą piątkę. Sztorm wyniósł się nad stały ląd i chociaż jeszcze potężnie kiwało byli poza niebezpieczeństwem. W zasięgu wzroku pozostal tylko jeden z czterech uciekających wraz z nimi jachtów dwudziestometrowy katamaran z białoczerwoną flagą na rufie. Nasi! Pozostałe jednostki porozrzucało po morzu. Pimpuś wziął kurs na Kretę. Białoczerwony poszedł śladem ich kilwateru. Do przystani w Hania ponad trzysta Mm. Kilka dni płynięcia z korzystnym wiatrem, który jakby chciał wynagrodzić całodobowe zmaganie z rozszalałym morzem dmuchajac przyzwoitą trójką. Morze mieniło się błękitem, seledynem skrząc w promieniach stojącego wysoko słońca. Za katamaranem kładł się seledynowy zbełtany szlak kilwateru. Zbliżało się południe gdy białoczerwony widząc ich barwy obrał kurs na zbliżenie.
— Odbijacze! — rzucił Kuba w stronę załoganta, czyli Nataszy.
— Za burtą!
O wejściu na pokład nie było mowy. Musiała wystarczyć tuba. Spotkanie na pełnym morzu polskiej jednostki nie należało już do rzadkości. Nasi płynęli bez określonego celu. Ich dewizą było płynąc, zwiedzać i odpoczywać. Załoga składała się z dwóch zaprzyjaźnionych rodzin, których ojcowie wyglądali na opływanych i doświadczonych „wilków morskich”. Połowice opalone na czerwony brąz zajęte były zwijaniem olinowania, jeden z synów „wisiał na szelkach” pod relingiem zajęty rozplątywaniem zakleszczonej wyblinki. Dwie dziewczyny, pewno córki w wieku Martusi korzystając z dobrodziejstw mocno przygrzewającego słońca leżały rozleniwione na deku. Na powitanie pomachały opalonymi pulchnymi rączkami. Ich jacht także solidnie poturbowało. Spieszyli usunąć szkody do najbliższej przystani w Hani. Pożegnali się kilka mil przed portem. Kuba obrał kurs na Agios.
Pozostałe do końca urlopu dni wykorzystali na pływanie we dwoje, zwiedzili kilka marin i dzikich przystani. Podczas żeglugi przed siebie po skłon horyzontu było uroczo, sielsko i anielsko. Katamaran spisywał się na medal, Natasza pomagała w żeglowaniu, sterowała, ciągnęła szoty, manewrowała żaglami jak wytrawna jachtmenka. Natasza — dzięki wstawiennictwu nowych przyjaciół — wzięła udział w kursie o przyspieszonym cyklu kończąc go z wyróżnieniem. Dzień przed odlotem pożegnali Pimpusia. Z żalem żegnali mały ‘lotniskowiec’. Pożegnanie z Tadeuszem i nowymi przyjaciółmi było bardziej wylewne.
*
W czasie ich nieobecności domu doglądała przyszywana ciotka Helga. Z potrzeby „czegoś robienia” doprowadziła podłogi i meble do pierwotnego stanu. Błyszczały jak lustra w Luwrze, gdzie byli przed rokiem jadąc z Changiem na wystawę do Luxemburga. W mieszkaniu pachniało chińskimi drzazgami.
Na stole w kuchni, w centralnym punkcie dowodzenia kolorowa pocztówka od Mateusza oraz zwięzły list od Martusi: „Wróciłam zdrowa, opalona i głodna. Rzeczy do wyprania już w pralce. Pobyłam dwa dni. Jadę z Wiki i Changiem do Mamy. Zawozi nas jej tato. Całuje was Wasze dziecko i córka.” W „PS” nieśmiała prośba o wsparcie.
Nic dodać, nic ująć. Dwa tygodnie wakacji zawarte w pigułce. Prosto i zrozumiale, szczególnie ostatnie zdanie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Budujemy dom
Dom należy budować z miłości, a nie z cegły
Autor
Młodszy z kuzynów Nataszy psycholog z zawodu i jak już wiadomo partyjny szycha, sekretarz partii w wojewódzkim mieście posiadając z tego tytułu szerokie koligacje i znajomości z odpowiednimi ludźmi. Na karku nosił także łysiejący łeb stworzony do kombinowania i mataczenia. Wyróżniały go przenikliwe oczy widzące wszystko dookoła głowy i uszy większe niż słonia Trąbalskiego. Znając realia obecnej polityki rządu stąpającego na glinianych nogach mitycznego Golema, zdawał sobie sprawę z jego upadku. Upadek systemu był kwestią czasu, więc należało go wykorzystać i główkować, aby wyjść na swoje, czyli zabezpieczyć byt rodzinie. Pogłówkował. Pogadał z odpowiednimi ludźmi, omijając wielkim łukiem partyjnych kolegów, co wyszło mu tylko na dobre, zajął się pokątnym inwestowaniem w tanią w tym okresie orną ziemię. Interesowały go także nieużytki, które jego zdaniem wcześniej, czy później będą zagospodarowane. W interesach wyznawał zasadę; — z rodziną najlepiej wychodzi się przez okno na dziesiątym piętrze — więc nie mieszał nikogo w niezbyt czyste konszachty. Jednak pomimo zasady oferował Nataszy kupno (gdzieś na Kaszubach) kawałka ziemi pod budowę letniskowego domu za odpowiednio przyzwoitą kwotę. Ładny kawałek gruntu leżał odłogiem porastając perzem i dziczkami czekając na lepsze czasy. Niech leży chleba nie woła. Leżał kilka lat do czasu exodusu mieszczuchów na łono natury. Na wieś.
— Będziemy budować — tłumaczył Kuba — jak zmienią się warunki i będzie można bez przeszkód wyjechać do starego kraju. Kiedy? Już niedługo kochanie — tłumaczył — Słyszymy, co się dzieje. Ten cały system musi się niedługo rozlecieć.
Przyznała mu rację.
*
W starym kraju nic nie chciało się zmienić ani na lepsze, ani na gorsze. Nastał okres marazmu, czasowy zastój, oczekiwanie na gospodarczy cud, albo chłopską rewolucję. Ponieważ cud się nie zdarzał należało go przy ludzkiej pomocy przyśpieszyć. Pewnego dnia ludowcy dowodzeni przez Leperra ubrani w jednolite krawaty w niebiesko — biało — czerwone paski zwołali chłopów do blokady ulic. Do zakorkowania miast i newralgicznych przelotowych dróg prowadzących przez wioski położone nieprzypadkowo na trasie przejazdu wielkich TIR-ów. W jeden z takich dni wypełnionych milczeniem chodzących w poprzek dróg niezadowolonych chłopów oraz solidaryzujących się z nimi nielicznymi rolnikami, Kuba napisał z potrzeby serca, oraz w imię chłopskiej solidarności, „Hymn Chłopów “ który nigdy nie wzleciał nad chłopskim pochodem pełnym narosłego żalu, buntu i powiewających na wietrze chorągwi.
Pieśń chłopów
nim zagłębisz w ziemi pług,
którą świętym krzyżem znaczysz
by poświęcił Twój trud Bóg
do którego co dzień płaczesz
pomyśl o Tych, co przed Tobą
przez stulecia tak czynili
chłopski znojny nieśli trud
by dostatnio wszyscy żyli
lecz, gdy zagra krzywy róg
ten szczęśliwy, szczerozłoty
porzuć walkę, chwyć za pług
tak Wam dopomóż Bóg
nie zgnębili nas Prusacy,
wielu więzień lochy znamy
Manifesty i Uchwały
nasze życie wytyczały
kołchoz ziemię nam zabierał
zła komuna nas gnębiła
dla nas jedna rola była,
by dostatnio reszta żyła
dzisiaj zamiast orać, siać,
plony zbierać, życiem cieszyć,
znów w pikietach trzeba stać
i do walki spieszyć
W jeden z wielu słonecznych dni wypełnionych przemieszczającym się przez drogę tłumem niosącym dziesiątki transparentów, powiewających na wietrze flag, żółto niebieskich chorągwi nad setkami zebranych przy drodze byłych robotników Państwowych Gospodarstw Rolnych, Kuba wybrał się w drogę. Nad zebranym wzdłuż drogi tłumem wiejskiej biedoty, smutnych „Janów bez ziemi”, którym i tak wszystko było jedno, unosiła się rytmicznie, nieadekwatna do panującej rzeczywistości pieśń „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród”. Kuba usłyszał pieśń dojeżdżając do widocznej z daleka, zaniedbanej wioski z dwoma stojącymi słupami oznajmiającymi, że w tym-tu-oto miejscu znajdują się przystanki PKS oraz warsztat awizowany czarnym koślawym napisem „Warsztat Napraw Samochodów” nagryzmolonym niewprawną ręką na ceglanym, pełnym szczerb i wyłomów murze czynnego jeszcze Państwowego Ośrodka Maszynowego.
Vis a ’vis napisu po przeciwnej stronie dwupasmowej szosy połatanej liszajami asfaltu widać parterowy drewniany budynek odnawianej w pośpiechu gospody „Na Zakręcie“ oraz niewielki kościółek z przysadzistą absydą zbudowany przed setkami lat z polnych kamieni, których tutaj w nadmiarze.
W ten pogodny, lecz pełen niepokoju dzień Kuba wybrał się w podróż w znane mu strony. Jadąc w ślimaczym tempie przepychał się przez tłum rozśpiewanych ludzi. Przemknął niestrzeżony przejazd kolejowy za którym milicjanci z ręcznymi radarami zwanymi od ich kształtu suszarkami namierzali łamiących przepisy.
Za przejazdem wjechał na szeroką dobrze utrzymaną drogę krajową wyprzedzając dwa kopcące spalinami TIR-y z przyczepami. Nareszcie! Droga wolna do następnego miasteczka, albo wioski, gdzie kolejne żywe barykady niezadowolonych. Pogonił drzemiące pod maską koniki. Motor zagrał wesoło, więc uśmiechał się do swoich poskładanych myśli. Oczami wyobraźni widział wielkie piaszczyste pole pełne maleńkich brzózek samosiejek i ostrej trawy oraz dwuhektarowe siedlisko otoczone z dwóch stron wysokim świerkowym lasem pośrodku którego dom, oczywiście modny na Zachodzie bungalow z garażem i wszelkimi drobiazgami mającymi uprzyjemnić wypoczynek w zdrowym pozbawionym wielkiego przemysłu kaszubskim mikroklimacie.
Do znanego z turystyki miasteczka przyjechał wieczorem już po zamknięciu sklepów i jedynego Kaufhausu. Auto postawił na strzeżonym parkingu obok hotelu. Z bagażnika wytaszczył turystyczną torbę, włączył zabezpieczenie kierując się w stronę oszklonych drzwi hotelu. Jednoosobowy pokój zarezerwował z uwagi na trwający sezon wakacyjny z wyprzedzeniem. Jedyne okno otworzył na ile pozwalały zawiasy, aby wywiało zapachy murszejącego drewna. Zrzucił przepoconą koszulę, kilka minut spędził leżąc w wannie napełnionej po brzegi gorącą wodą uszlachetnioną płynem do kąpieli. Pachniało sosną. Zmienił koszulę, założył wymięte lniane spodnie i zamiast do łóżka poszedł w miasto odwiedzić znajome kąty. Następnego dnia, ledwo południowy świt, pędził w stronę wyśnionego kawałka ziemi na którym miał zamiar wybudować dom, posadzić drzewo, powinien być dąb, albo wiąz i dokonać kolejnego z trzech spełnień.
— Panie, to było wczoraj — przywitał go gruby rolnik zbywający ziemię — dzisiaj… -? — Jak nie rozumie? Wczoraj było wczoraj, a dzisiaj jest dzisiaj. — Ile?! — spytał Kuba domyślając dalszego ciągu — Ile?! Człowieku za te pieniądze mógłbym w Orliku kupić trzy razy tyle. — Kupi, kupi, ale po zakupy do miasta daleko — nie oponował chłop — Z dojazdem kłopot.
Transport zeżre połowę kosztów i nie wszystkie będą chciały jechać. Na jesień to i trahtorem nie przejedzie. Prowda mówi? — spytał oczekując poparcia od stojącej obok żony.
— No chyba. Nie przejedzie! — pospieszyła potwierdzając słowa męża. — No to ile? Ostatnie słowo — spytał oczekując ustalonej ceny skorygowanej in minus.
Grubas z kamienną twarzą na której nie drgnął najmniejszy mięsień beznamiętnie wymienił dzisiejszą cenę swojego ponad dwuhektarowego spłachcia nieużytków, jakby pod piachami znajdowało się źródło gęstego czarnego złota, a nie siedliska polnych myszy, niewyorane kamienie i piachy sięgające w głąb do samego pępka ziemi, a w promieniu kilometra żadnego strumienia podskórnej wody.
— Ty cholerny skaszubiały Kaszubie — syknął Kuba dostatecznie głośno ażeby być słyszanym i zrozumianym.
Trzasnął drzwiami, co nigdy się nie zdarzało i jak przyjechał tak odjechał w tumanie żółtego kurzu. Przypadkowo dowiedział się od przyjaciela o kilku hektarach ziemi schowanej pomiędzy kompleksem lasów, a torfowiskami i małym jeziorem, lecz daleko od przelotowej drogi.
— Tylko się pospiesz bo działki idą jak ciepłe bułki — poradził Tadeusz.
Zbywającym okazał się sympatyczny gbur żyjący na dwustu hektarach dobrej zadbanej ziemi, którą uprawiał wraz z synem. Orali wielkim nowoczesnym „Fergusonem” kupionym za ciężkie pieniądze w Niemczech do którego mógł podwiesić sześcioskibowy pług. Plony zbierał nowoczesnym „Classem” także sprowadzonym z Niemiec. Szybko doszli do porozumienia dobijając targu. Gbur uścisnął dłoń Kuby ciężką, pełną spękań i zadziorów dłonią. Kubie pozostało nic innego, jak uważać, żeby nie stracić palców, którymi całe życie trzymał pióro i stukał na maszynie do pisania.
Kuba szukając kierownika budowy spotkał w miarę szybko, sympatycznego człowieka o szerokiej uśmiechniętej twarzy, dużych brązowych oczach w których trudno było doszukać się fałszu. Sympatyczny człowiek, jak się okazało był mistrzem kamuflażu. Pracował w Urzędzie Gminy prowadząc zarazem własne biuro projektowo — budowlane. Omówili zasady gry która w czasie budowy domu okazała się nie do końca fair narażając Kubę na spore kłopoty, wydatki, kontakt z milicją, a co najgorsze z najgorszych z inspektorem nadzoru.
— Kiedy chce pan rozpocząć? — spytał uśmiechnięty od ucha do ucha.
— Geodeta wykonał już pomiary posadowienia.
— Kto?
— Gwizdała z Gaju.
— Znam. Jest myśliwym w Kółku Łowieckim — zmienił temat — Ma pan kogoś do roboty?
— Edwin polecił mi swojego znajomego.
— Czy nie tego samego, który pracował na daczy w Bagienkach?
— Chyba tak, chociaż nie mam pojęcia.
— Znam. To partacz jakich wielu wokoło. To poduczony murarz. Nawet nie ukończył budowlanki — skrytykował wybór mając swoje na uwadze czego Kuba nie mógł wiedzieć — w przypadku fuszerki może pan zapomnieć o wyegzekwowaniu poprawek. Poszukam panu solidnego fachowca.
Kilka dni później zjawił się majster, ponoć solidny fachowiec przedstawiony przez kierownika i podejrzane szybko i ochoczo przystał na postawione warunki. Kubie nie wydało się to dziwne, gdyż majstra goniły inne, bardzo ważne terminy, oraz zbliżająca się deszczowa wczesna jesień. Nic nie stało na przeszkodzie, ażeby natychmiast rozpocząć budowę i wtedy majster postawił pierwszy, lecz nie ostatni z całej litanii warunków.
— Panie bez zaliczki nie mogę rozpocząć.
— ?
— Musza dać ludziom wypłata.
Kuba generalnie przeciwny procederowi dawania zaliczek doprowadzajacych w efekcie do uzależnienia się od majstra, został postawiony przed faktami dokonanym. Za trzy dni przyjedzie zamówiona koparka. Zwieziony cement i drewno leżakują pod chmurką. Za kilka dni przywiozą bloczki i cegłę. Kuba spieszył, aby przed jesienią dom zadaszyć.
— Jeszcze nie rozpoczął pracy a żąda zaliczki — żachnął się Kuba — Niedawno zakończył pan budowę — zdziwił się Kuba — Czy pracował pan bez zapłaty?
— Panie, ludze sa budują, le ni mają detczi — odpowiedział z rozbrajającą szczerością.
— A moja zaliczka ma być swoistą formą zabezpieczenia tamtej budowy. Czy tak?
— Właśnie tak — potwierdził rozbrajająco i bez zmrużenia okiem.
Kuba zabrał się ostro do działania, co okazało się dopiero po czasie pierwszym, lecz nie ostatnim wielkim błędem, lecz Polak mądry po szkodzie. W miasteczku zamówił koparkę pamiętającą czasy świetności Zakładów im. Waryńskiego w celu przyśpieszenia wykopania niezbyt głębokich, lecz szerokich fundamentów, co powinno zaoszczędzić roboczogodzin. Zamawiając koparkę zrezygnował z zatrudnienia czterech silnych, niewykwalifikowanych kopaczy profesjonalistów którym do życia potrzebne były nie tylko chleb i kiełbasa, lecz anaboliki w postaci czterdziestoprocentowego alkoholu. Tym posunięciem popełnił pierwszy lecz nie ostatni błąd. Koparka pokonała odległość z miasteczka na teren budowy, czyli około osiem kilometrów w przyzwoitym czasie kilku godzin z przystankami wykorzystanymi przez operatora na prywatną lewiznę. Zajechała na miejsce budowy w pyrkaniu silnika cuchnącego olejem napędowym i kłębach spalin.
— Panie, trza sa było po drodze zatrzymać — rozpoczął operator poprawiając na głowie sfatygowaną skórzaną pilotkę poplamioną wszelkimi rodzajami oleju. — Wtryski są do niczego, pompa nie podaje oleju, a kompresor co chwila nawala. Ledwom dojechoł.
— Albo operator chce mi wcisnąć kit — dokończył Kuba sprawdzając funkcjonowanie pompy, która okazała się niedawno wymienioną nówką. Jak okazało się po czasie była to kolejna z wielu pomyłek jakie popełnił w czasie budowy.
Nie zdawał sobie sprawy, bo skąd mógł wiedzieć, że tutaj nie jest Dziki Zachód lecz cywilizowany Wschód gdzie każdy zgarnia do siebie, gdy tylko zdarza się okazja, a szczególnie bez okazji. Nie znając miejscowych realiów bezwiednie popełnił znamienną i fatalną w skutkach pomyłkę. Należało: po pierwsze, splunąć na kilka godzin spóźnienia, przecież operator nie pracował na jego koszt. Po drugie nie trzeba było zauważyć na łyżce koparki wilgotnej ziemi z innych wykopów. Po trzecie zapamiętać to i owo, postawić kilka piw, nająć kilku „złotorękich” wykwalifikowanych kopaczy którzy wykonaliby pracę czysto i dokładnie. Dokładnie lecz nie tak szybko jak koparka, ale w świat poszłaby fama, że Kuba jest swój chłop i daje miejscowym pracę. Ponadto dba o ludzi serwując im wystarczające ilości wzmacniających napojów motywujących leniwe mięśnie do podjęcia wstrzymywanej — od czasu do czasu — z rożnych powodów pracy. Na wyniki nie trzeba było długo czekać.
Wymuszane przestoje na budowie ciągnęły się jak guma do żucia skracając efektywny czas pracy lecz ustalona z góry płaca nie podlegała jakiejkolwiek korekcie, chyba wzwyż.
W schowanej na obrzeżach borów pośrodku zniszczonej przez erozję żyznej kiedyś uprawnej ziemi z której pozostały nędzne resztki, rozsiadła się zasobna gburska wioska z jedynym w okolicy barem — wyszynkiem, niewielkim spożywczym sklepem „Społem”, zabytkowym drewnianym kościołem, parterowym budynkiem szkoły podstawowej i remizą ochotniczej straży pożarnej. Pewnego dnia Kuba zaszedł do wyszynku zasięgnąć języka, znaleźć względnie tanią siłę roboczą poznać z kim mu przyjdzie pracować. Stawki za godzinę pracy nie zależały od fachowych umiejętności, lecz zależnie od zasobności inwestora, zaspokojenia okresowych potrzeb, czyli bez cennika bo praca była na czarno nigdzie nierejestrowana z czego wynikała obopólna korzyść. Przyszedł w konkretnym celu zatrudnienia cieśli do ustawieniem w pionie i poziomie solidnej nieskomplikowanej konstrukcji dwuspadowego dachu.
— Panie, my tu wszystko potrafimy zrobić.
Rozmowę rozpoczynano zawsze od Sakramentalnego słowa: Panie.
— Stefan je cieślo ale dużo bierze. Powiedz wiela bierzesz Stefan? — ktoś ze stojących przy szynkwasie spytał chudego chłopa sączącego jasne bez pianki z utrwalaczem.
— Ile? Niewiela — podał niezbyt wysoką kwotę.
— Za cały dach? — spytał zdziwiony Kuba słysząc wycenę.
— Panie! Czy my głupki? — obruszył się opalony.
— Za samo więźba, panie. Za samo więźba.
Dopiero tutaj, a nie w miejscowym banku, dowiedział się o płynnym, jak jasne piwo, kursie niemieckiej marki. Pomimo trwającej z przerwami godzinnej dyskusji nie ustalił terminu gdyż większość fachowców jakimś dziwnym trafem jest właśnie zatrudniona, albo nazajutrz lub najpóźniej za kilka dni rozpoczyna kolejną budowę.
— Panie, my tu momy roboty a roboty — przechwalali się łykając wielkie i zbyt widoczne kłamstwo popijane beczkowym piwem,.
Ich gadanie mijało się z prawdą, gdyż prawie wszyscy bez pracy, bez zasiłków, żyjący sposobem z ręki do gęby, większość już bez ziemi z której kiedyś można było spokojnie wyżywić wieloosobową rodzinę i jeszcze niektóre płody oddać do skupu albo sprzedać prywatnie na targowisku.
— Panie, jak będziem stawiać to pogadamy — usłyszał wychodząc.
Nie ustalili terminu rozpoczęcia pracy, co było ważne, aby synchronizować zakończenie prac murarskich z przywozem krawędziaków na konstrukcje oraz sosnowych łat na pokrycie dachu. Postawił wszystkim po piwie i poszedł jak przyszedł żegnany słowami; — niech idze z Panem Bogiem, co jednoznacznie oznaczało, że trzeba było postawić nie tylko piwo, ale i pogadać o tym ile powinien zapłacić za robotę, a nie odwrotnie. Majster zażyłby z krowiego rożka brunatnej tabaki, pokręciłby nosem, kichnął kilkakrotnie na zdrowie, miałby frajdę i ubaw, a później po krótkiej przepychance ustaliłby własną cenę od której nie byłoby odwołania. Kuba swoim zachowaniem zepsuł im resztę mile zapowiadającego się popołudnia. Od tego dnia rozpoczął się towarzysko — interesowny bojkot jego osoby, a tym samym także budowy. Kierownik budowy wpisał do dziennika datę rozpoczęcia wykopów, ustalił z majstrem kilka technicznych szczegółów, terminy wyrywkowych kontroli prac wykonywanych etapami. Po zalaniu stopy fundamentów, po założeniu poziomej i pionowej izolacji z warstw smoły przekładanej termiczną papą. Taki smolisty przekładaniec chronił ściany przed wilgocią.
— Panie — narzekał majster — mam pracować czy bawić w układanie klocków?
— Musi być ordnug, panie Wyborniak — wyjaśniał kierownik nadzoru — jak pan myśli, po jaką cholerę mam drugą książkę budowy? Na kontrolę wykonanych prac, panie majster!
— No toć, to nie pierwsza moja chałupa — oponował majster — Wim.
— No właśnie — ironizował kierownik.
Spytał o datę zalania fundamentów, potrzebne do budowy materiały, pokręcił nosem, że wykopy uzgodnione z Wróblem, a zalanie fundamentów i gotowe zbrojenie z przedsiębiorcą budowlanym, co nie było po jego myśli. Rozmijało z własnym interesem czego Kuba nie wiedział. Bo skąd?
— Muszę jechać. Praca czeka. Możecie zaczynać — ponaglał kierownik.
— Oby w dobry czas — odpowiedział Kuba.
Dobry czas okazał się od samego początku niedopasowany bo nic się nie układało. Majstrowi zawsze coś stawało w poprzek, albo stawało na głowie, szczególnie z powodu braku jakichkolwiek zaliczek, gdyż Kuba przykręcił kurek stawiając własne warunki. Biedak nie wiedział jaka czeka go niespodzianka. Pewnego dnia w połowie września majster nie pokazał się na budowie. Zniknął ze swoją dwuosobową brygadą i wysłużoną na budowach betoniarką jak przysłowiowa kamfora. Wyparował pozostawiając po sobie osad cementowego pyłu, zalaną grubo posadzkę pod którą trudno byłoby się doszukać zarówno kanalizacyjnych jak i odpływowych rur mających się właśnie tam znajdować. Cement na posadzce stężał. Rury leżały spokojnie w wysokiej trawie rosnącej wokół budynku czekając na przeznaczenie, czyli przejęcie funkcji odprowadzenia ścieków z ubikacji, łazienki i kuchni do głębokiego szamba. Majster Wyborniak zniknął i nawet nie pokazywał się w domu.
— Panie — odpowiadała Wyborniakowa — Mo tero wiele roboty. Je wyjechany do Gdunska.
— Jak to? — Kubę zamurowało, stanął niczym żona Lota z pytaniem w oczach — do Gdańska?!
— No, tak to! — odburknęła podpierając się pod boki jak cukiernica — Nie wolno?
Nie wiedział co odpowiedzieć bo cokolwiek powie i tak nie byłoby po jej myśli i pierwszy raz w życiu zapomniał języka w gębie. Zwrócił tylko grzecznie uwagę, że takie postępowanie jest niestosowne, a pozostawienie rozbabranej budowy na krótko przed nadejściem jesiennej pluchy woła o pomstę do nieba.
— Jak jeno przyjedzie po robocie — pocieszyła go Wyborniakowa zdradzając bezwiednie powód wyjazdu głowy rodziny za chlebem do Gdańska na budowę domu księdza proboszcza od świętego Piotra i Pawła — zaro sa melduje.
— Po jakiej robocie?! — zapytał zaskoczony.
— Niech czeko. Stary bydzie za dwa tygodnie — podała dokładny termin przyjazdu głowy
i żywiciela rodziny zatrzaskując mu drzwi przed zdumioną gębą.
Wściekły jak terier nie szukał innego rozwiązania, którego by nie znalazł postanawiając cierpliwie czekać na powrót majstra. Wyborniak pojawił się, jak połowica zapowiadała, pod koniec września, czyli na ostatni gwizdek i zabrał ostro do roboty jakby w ciągu dnia chciał odrobić tygodniowe zaległości.
— Panie, zalejem wieniec i Śliwa może kłaść murłaty.
— To się nie uda przed przymrozkami i deszczem — wtrącił Kuba z powątpiewaniem.
Później był wyścig z nadchodzącą jesienną słotą, mozolne ręczne stawianie więźby dachu oraz problemy z nadzorem budowlanym. Ktoś uczynny doniósł, że Kuba kazał zmienić nachylenie dachu żeby dom wyglądał przyzwoicie i wybuchła awantura na kilka fajerek, co zakończyło się wstrzymaniem dalszej budowy. Kolega inżynier architekt i literat w jednej osobie, dokonał poprawek zmieniających zewnętrzny wizerunek budującego się domu, Kuba zapłacił solidną karę i nic się nie zmieniło. Dach jak stał, tak stoi. Pogodna dotychczas jesień zaczęła kaprysić. Spadł pierwszy drobny śnieg i natura sama wstrzymała prace na budowie. Wyborniak z dwoma fachowcami od tynków i posadzek zabrał się energicznie do prac wewnątrz domu, lecz trzeciego dnia podjechał pod budowę swoim rozklekotanym „Oplem Kombi” wrzucił narzędzia do bagażnika, zwinął zniszczone od ciągłego używania plany instalacji wodnokanalizacyjnej i odjechał w kłębach śmierdzących spalin.
— Panie, je zima? — spytał Kubę zdumionego jego przybyciem.
— Prawie. No, trochę śniegu napadało — odpowiedział zgodnie z biało na czarnym, spoglądając na przyprószone śniegiem pola, — ale zima dopiero nadejdzie. Przecież pan wie jakie tutaj zimy?
— Widzi? Zima, panie — potwierdził — A elektrykę na budowie mo? Ni mo! A trzeba było elektrykę na budowie założyć i mielimyby ciepło w chałupie. No, nie?
— Wszystko przygotowane — Kuba zaczynał się denerwować nie wiedząc dokąd steruje chytry majster — Kabel leży i tylko podłączyć do skrzynki rozdzielczej.
— Leżoł do wczera — Wyborniak uśmiechnął się diabolicznie.
— Jak to? Leżał? — pytał zaniepokojony.
— Leśniczy Krupa nie dał podłączyć i odecioł.
— Co odciął? Kabel?! Mój kabel?!
— Jo! Odecioł — potwierdził Wyborniak z grymasem imitującym uśmiech.
Kuba, o mało nie dostał zawału. Wszystko stawało na głowie. Ustalona z leśniczym umowa o użyczenie prądu na okres zimy wzięła w łeb. Nie można było kłaść tynków, zamontować, ani podłączyć zapomniane przez majstra rury do szamba. Trzeba by było zrywać posadzkę. Postanowił zaraz jutro ponownie wybrać do Krupy pogadać, dać ponownie do łapy aby ludzie mogli pracować.
— Jutro do niego pojadę. Podłączymy kabel, będzie prąd, będzie światło i ciepło, i można nadal pracować — poinformował o zamiarze przekonany, że pokonał ostatnie piętrzące się przed nim przejściowe trudności.
— A woda skądy momy brać? Beczki ni mo — Wyborniak wyskoczył z nowym problemem.
— Macie przecież cysternę — przypomniał majstrowi o starej tysiąclitrowej cysternie wypożyczonej latem z Zakładów Mlecznych.
— Jo! Le z wody sa lód zrobeł.
Kuba wiedział, że przegrał. Następnego dnia poprosił Jana Wykręta i Bartosza, żeby zabezpieczyli chatę na okres zimowego snu. Z zakończeniem budowy musi poczekać do następnego roku. Pierwsze z trzech spełnień okazało się najtrudniejsze do wykonania.
Wyborniak pojawił się na budowie wczesną wiosną razem z wędrownymi ptakami zabierając się ostro do roboty. Nikt go nie gonił. O dziwo nie potrzebował zaliczki. Dom rósł podwyższony o wiechę na dachu, aż nadszedł dzień wbicia ostatniego gwoździa. Koniec budowy zapili pod korniszony zagryzane kiełbasą z rusztu i pajdami wiejskiego chleba.
— Panie, jakem powiedzoł, chałupa je gotowa w terminie — poinformował wręczając Kubie kilkustronicowy rachunek — Bramę do garażu założym we wtorek jak przynde po deczci — dodał z uśmiechem.
Przed Kubą stanęło kolejne wezwanie, wybudowania wiatrołapu, wykończenia wnętrz, założenie instalacji elektrycznej, doprowadzenie wody, wyposażenie łazienki, ogrodzenie terenu i posadzenie kilka krzewów czarnej porzeczki czyli popularnych smrodynek.
Dom wykańczał etapami przez okres dwóch lat przyjeżdżając w urlopy, weekendy i święta.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Błękitne niebo Asturii
Zbyt dużo przyjemności
nie czyni człowieka szczęśliwym
Autor
W życiu człowieka nachodzą okresy wielu nieoczekiwanych ale zaprogramowanych w ludzkim życiu faktorów zmieniających z dnia na dzień unormowane życie. Zmiany jak na ironię dotykają przede wszystkim rodziców w relacjach z dorastającymi dziećmi. Zmiana zastukała także do ich drzwi. Żyjąc bezproblemowo i szczęśliwie, kultywując przeniesione przez Nataszę zwyczaje nie zauważali dokonujących się zmian w ich maleńkiej społeczności. Nadchodziły niezauważalne i cicho jak skradający się lis złodziejaszek, aby pewnego dnia stanąć przed drzwiami ich mieszkania na których przystrojony wstążkami świerkowy wieniec z wiele mówiącym napisem; „In diesem Haus lebte Glück”. W TYM DOMU MIESZKA SZCZĘŚCIE.
Dwojaczki opuściły ‘Hotel Mama’ gdzie wszystko podane jak na tacy. Kubowie nie zauważyli, że w krótkim czasie z nieopierzonych pisklaków wyrosły dorodne kanie które znając siłę swoich skrzydeł wyfrunęły w wielki tajemniczy świat pełen pokus.
— I, co teraz Kubusiu? — spytała przytulona do jego ramienia.
— Musimy się z tym pogodzić Nataszko — tłumaczył — Nie wyjechali na drugi koniec świata. Będziemy z nimi w kontakcie.
— Masz rację — dodała — otrzymali dobre wychowanie, a przede wszystkim nie uzależnili od wpływów tego zgniłego zachodu. Wszystko będzie po staremu chociaż na odległość.
Nie było po staremu. Nie było czym wypełnić panującej pustki. Nawet Chang stracił ochotę do psot leżąc przez cały dzień z nosem przy wyjściowych drzwiach i przez wiele dni spał przy łóżku Martusi czekając na porcję codziennych pieszczot. Pewnego dnia musiał się chyba pogniewać na samotność traktując ją jako niewygodne przejściowe ‘status quo’ przenosząc psie uczucie na Kubę znajdując miejsce do spania pod jego łóżkiem. Wybrał nowego pana i pieszczoty. Należy nadmienić, że Chang nie był jakimś psim obszczajmurkiem, ale wspaniałym rasowym psem wywodzącym rodowód w prostej linii od niejakiego Cza Fu-Wonga championa świata. W swoim psim życiu osiągnął niejeden sukces na krajowych i międzynarodowych wystawach, ale do ukoronowania sukcesów potrzebował czempionatu Europy, czyli jak wynikało z podliczeń Nataszy, dwóch międzynarodowych wystaw i… oczywiście zwycięstw. Zeszłoroczne zwycięstwo i otrzymany kolejny CACIB w Luxemburgu, oraz drugie miejsce w Hanowerze zwiększyły niedosyt Nataszy i zarazem apetyt na więcej.
— Kubusiu, co powiesz o kolejnej wystawie?
— Kobieto! Do Sopotu, czy Opola nie ma co jechać. Chang wygrał już wszystko i dlatego nie otrzyma od polskiego sędziego więcej jak trzecie miejsce. I, co jeszcze?
Zareagował negatywnie mając na uwadze perspektywę setek kilometrów spędzonych za kierownicą. Natasza nie miała prawa jazdy, ponadto zasypiała natychmiast ledwo wyjechali za rogatki dzielnicy i był zdany tylko na siebie. Nie wspomniał także o zmęczeniu. Nie należy już do młodzików podnieconych samą propozycją wyjazdu, którzy doładowani litrami adrenaliny mogliby wytrzymać dwudziestoczterogodzinny maraton w Le Mans z kilkumilowym dodatkiem. Kuba był przekonany, że wspaniałe czasy, gdy przemierzali wzdłuż i wszerz autostrady i drogi Europy ma już dawno za sobą. Jakże był w błędzie.
— Co powiesz o trzech wystawach w okresie Wielkiejnocy?
— W Wielkanoc? Trzy w jeden dzień?
— Ależ nie! Każda z wystaw odbędzie się innego dnia. Pierwsza w kolejności będzie w środę, dwie kolejne w piątek i niedzielę. I każda w innym mieście.
— Toż to cały tydzień? — stwierdził — Gdzie to jest? W Norymberdze? Monachium?
— Dużo dalej. Daleko stąd… Tysiąc kilometrów — Nataszę bawiła jego zdziwiona mina.
— Tyyysiąc!? — jęknął jakby uszło z niego powietrze — Kobieto!!! Gdzie to jest?
— Odległości pomiędzy wystawami są niewielkie — bawiła się setnie prowadząc go krok po kroku jak ślepca, oczekując kiedy zabłyśnie inteligencją — Mogę tylko podpowiedzieć, że w kwietniu jest tam wiosna w pełni.
— Chyba nie do Italii? — zaskoczył.
— Trafiłeś! Jedziemy do Monte Carlo — wykrzyczała w jego zdziwione oczy — Później jest Nicea, ostatnie San Remo. Korona Adriatyku mój kochany Kubusiu. I Chang będzie królem.
— Uważasz, że to dobry pomysł? — spytał sceptycznie.
— Bardzo dobry. Mamy nowe i dobre autko… Jak to, co? Nie uważasz, że to wspaniała okazja, aby je wypróbować. Auto jest duże i wygodne. Piesek zarejestrowany. I już opłacone. Poznamy nowe kraje, przyrodę i będzie wspaniale. Tam jeszcze nie byliśmy.
— Masz rację królewno. Chang się nie zmęczy — odpowiedział zgryźliwie — Pomyślałaś chociaż przez chwilę o prowadzącym auto?
Słowo do słowa, a tych nazbierało dużo za dużo, aż podeszły pod dekiel i tylko żelaznej dyscyplinie Kuby, oraz kulturze Nataszy, zupa nie wykipiała. Natasza wyszła do sypialni. Kuba wziął smycz wyprowadzając Changa na spacer.
— Gdzie diabeł nie może babę wyśle — gadał do siebie prowadząc Changa do parku — Nie zaszkodzi pojechać. Poznamy nowe zakątki i śródziemnomorska kulturę.
Pogoda nie zachęcała do jazdy, ale czas naglił i należało jechać nie zwracając uwagi na panujące warunki. Było chłodno. Temperatury nie przekraczały w dzień plus trzech stopni, zacinał deszcz ze śniegiem będąc im towarzyszem przez kilka godzin jazdy trasą E45 prowadzącą na południe do Innsbrucku i Włoch. Wyjechali nad ranem. Kuba obliczył, że jadąc podróżną prędkością 120 kilometrów na godzinę, zatrzymają się na pierwszy nocleg w Austrii. Jakże był w błędzie. Zapomniał, że teoria i praktyka nie posiadają punktu zbieżnego rządząc się każde swoimi prawami. Pierwszy nocleg wypadł nie jak zakładał w Austrii, ale w małym uroczym pensjonacie niedaleko Monachium. Na początku podróży byli już na bakier z czasem, co wyszło im tylko na dobre, gdyż w dzień mogli podziwiać niesamowite do dzisiaj niezapomniane widoki Alp. Z wiadomego powodu — oszczędność była pierwszą z dewiz Nataszy — nie przejechali tunelem Brennapas decydując się na jazdę równoległą dwupasmową trasą szybkiego ruchu ciągnącą setkami niekończących się zakrętów oznaczonych białą ciągłą linią, ostrych łuków, zjazdów i stromych podjazdów prowadzących przez dziesiątki małych romantycznych ukwieconych miasteczek. Na każdym kroku widać eksplodującą wiosnę, morze zieleni, kwiatów i drzewek cytrusowych obsypanych maleńkimi zielonymi owocami. Jak okiem sięgnąć góry, góry i nic więcej jak tylko góry o wyższych i niższych ośnieżonych szczytach. Kotliny i rzeki spięte betonowymi mostami powiązane szerokimi autostradami pozwalającymi na rozwijanie przyzwoitych szybkości, co poważnie skracało czas przejazdu. Niestety jak zwykle bywa, teoria, czyli czarno na białym w postaci graficznych tabel i wykresów nie bardzo pokrywała z praktyką. Aby pokonać tysiąctrzystukilometrową trasę w zakładanym teoretycznie czasie szesnastu godzin powinien rozwinąć zawrotną prędkość ponad 180 kilometrów na godzinę, co było niewykonalne z dwóch powodów. Pierwszym, konieczność stosowania się do obowiązujących przepisów, drugim ‘Polizija autostrada’ i ‘Żandarmeria’ stojące na straży ich rygorystycznego przestrzegania.
— Musimy uważać, aby nie przekroczyć prędkości — stwierdził Kuba — Tutaj policja jeździ, sprawdza i jest bardzo operatywna.
— Widziałam niebieskie Alfa z napisem Polizija Multi… Jakoś tam.
— Popatrz… — jęknął Kuba widząc w perspektywie odchodzącej łagodnym łukiem drogi olbrzymią zieloną kotlinę przeciętą wstęgą rzeki z wiszącym nad nimi czteropasmowym mostem będącym przedłużeniem ich autostrady.
— Trochę wysoko? Mam serce nie w tym miejscu. A ty?
— Będzie wysoko jak będziemy wracać przez Innsbruck.
— Innsbruck? Tam była olimpiada, prawda — stwierdziła.
— Właśnie. To piękne miasto. Jak będziemy wracać tam wytyczymy postój. A propos wysoko. Będzie wysoko gdy wjedziemy na Europabrücke najwyższy most w Europie. Ma ponad osiemset metrów długości i sto dziewięćdziesiąt metrów wysokości. A teraz pomyślmy, gdzie będziemy nocować.
— Najpierw musimy wyprowadzić Changa na spacer. Jest niespokojny.
— Rozglądaj się za parkingiem.
Zajęci rozmową i podziwianiem okolicy o mało nie przeoczyli parkingu. Chang szalał z radości obsikując kolejne drzewa i goniąc własny ogon rozładowywał stres. Ani spostrzegli, że minęli granicę Lichtensteinu omijając stolicę Vaduz. Drogowskaz wskazywał zjazd do Lugano lecz i te ominęli wielkim łukiem przejeżdżając w najwęższym miejscu betonowym mostem w Melice na drugą stronę jeziora i po chwili byli we Włoszech. Kuba jadąc przez most nie spoglądał na błękitną powierzchnię jeziora. Nie pozbył się lęku wysokości. Z autostrady zjechali do otoczonego ze wszystkich stron obłymi wzgórzami niewielkiego miasteczka Como nad jeziorem decydując na nieplanowany postój z noclegiem. O dziwo, nie wydziwiano, że towarzyszył im pies. Zatrzymali w uroczym pensjonacie ‘Zi di Maria’, czyli u cioci Marii. Do kolacji pozostało dużo czasu, więc poszli poznawać miasto znane z zabytków oraz osobliwości, a także hoteli, których, jak wierzyć informacji turystycznej, było w tym małym miasteczku ponad sto sześćdziesiąt, a jeszcze projektowano nowe.
— Tylko się nie zgubić — gadał do siebie omijając rowerzystów i pieszych, mamusie z wózkami, korowody przedszkolaków oraz niespieszących się turystów.
Wyjeżdżając zaplątali się w wąskich, często jednokierunkowych, albo wyłączonych z ruchu uliczkach, mylących zakazach i nakazach, poganiani przez niecierpliwych tubylców znanych z cholerycznego charakteru. Należało zachować spokój nie wdawać w słowne potyczki, szczególnie nie znając włoskiego. Kuba trzymając na kolanach dokładną mapę szukał wyjazdu na A13 prowadzącego w kierunku Mediolanu stolicy Lombardii i dalej do Genui. Autostrada omijała znane i piękne miasto dalekim łukiem.
— Natasza, pamiętasz film „Cud w Mediolanie,? — spytał spoglądając na drogowskaz.
— Nie znam, ale wiem, że tutaj około 1800 roku organizowano Legiony Polskie generała Dąbrowskiego — popisała wiadomościami jak na historyka przystało.
— Nie wiedziałem, a powinienem, przecież historia to moje hobby — odpowiedział.
Czteropasmowa, szeroka i dobrze utrzymana autostrada A7 — nim pojawiły się góry Piemontu i Ligurii — ciągnęła jak po sznurku przez płaski kraj Lombardii. Przelatywała przez niezliczoną ilość wiaduktów i mostów nad rzekami i dopiero niedaleko Tortony, skąd do Genui niewiele ponad sto kilometrów, pojawiły się pierwsze skały i pasma wzgórz poprzecinanych wąwozami, siecią tuneli i dziesiątkami ciasnych łuków i pętli.
— Coś wspaniałego — zachwycał się Kuba pokonując kolejne, nie zawsze łatwe zawijasy wąskiej szosy. Natasza zajęta podziwianiem okolicy nie zwracała uwagi na drogowskazy Informujące o zjazdach do centrum miast. Uważała, że zwracanie uwagi na drobiazgi należy do obowiązków Kuby, przecież to on siedzi za kierownicą, a nie ona. Przed Genuą zaplątał w pajęczej sieci objazdów potrzebując ponad godzinę, żeby pojawić się tam, gdzie powinien się już dawno temu znaleźć, czyli przed punktem opłat i opuszczonym szlabanem.
Punktów było osiem, czyli dokładnie tyle ile pasów dojazdu i ruch prawie żaden. Makaroniarze oszczędzali na personelu oddając do dyspozycji podróżnych… Dwie bramki opłat. W mini pomieszczeniu posadowionym niewysoko nad asfaltem otwarte okno za którym beznamiętna twarz kontrolera zapraszającego ruchem ręki do podjechania.
— Kuba! On wyciąga łapę, chyba masz mu podać winietę — zaskoczyła Natasza.
— Właśnie… Tylko, gdzie ją położyłem? — przeszukiwał skrytkę w poszukiwaniu szarego kartonika zatkniętego za przeciwsłoneczną osłoną. Kontroler zaczynał się denerwować, coś gadał, czego Kuba i tak nie rozumiał.
— Veloce piu! Favore. Avanti — gestykulował nerwowo.
Kartonik się znalazł, kontroler nadal coś gada oglądając go z obydwu stron, podtyka Kubie przed oczy i zdenerwowany powtarza; „inwalido, inwalido”, co miało oznaczać, że nieważny, czego Kuba się domyślał, więc tłumaczy po niemiecku, że skasował winietę zaraz za Como przy wjeździe na autostradę. Kontroler swoje. Wyłazi z budki nakazując ruchem ręki zjechać pod budynek celny.
— Co on od nas chce? — spytała Natasza i wychodząc z auta odzywa się do kontrolera po polsku, jakby musiał rozumieć w czym rzecz — Winieta jest ważna. Capisce? — użyła znanego na całym świecie słowa. Kontroler wybałuszył oczy, błysnął śnieżnobiałymi zębami, a ponurą twarz rozświetlił uśmiech od ucha do ucha.
— La pollaco? Papa Paolo… Benvenuto a Italia — paple oddając kartonik i ruchem ręki zezwala na dalszą jazdę nie zapominając ostemplować winiety — belo cane — dodaje uwagę o Changu i gramoląc do swojej pakamery macha im ręką na odjezdnym.
— Ale czajnik! — szepnął Kuba.
— Gdybym nie ja moglibyśmy mieć kłopoty — stwierdziła Natasza zastanawiając nad słowem Benevutto i Paolo?
— Paolo to odpowiednik polskiego Pawła, moja kobieto. Czyli?
— Czyli chodziło o naszego papieża Jana… Masz rację. Tak, to także jego Papa.
— Jesteś dzielna, moja… Piękna żono. Tylko gratulować — wyraził swój zachwyt nie nazywając jak miał w zwyczaju… Kobieto. Natychmiast zwróciła na to uwagę uśmiechając słodko i głaszcząc jego niespokojną rękę leżącą na jej udzie.
— Kubusiu czy nie potrzebujesz drugiej ręki do prowadzenia?
— Nie, kochanie. Jedna wystarczy. Zupę jem także jedną łyżką — odpowiedział z uśmiechem.
— Co ma wspólnego moje udo z zupą? Znowu coś kombinujesz.
— Może nie ma, ale nie uważasz, że posiada rym.
— Ty brzydalu. W tej chwili straciłeś wszystko, co udało się tobie uzyskać za dobre sprawowanie.
— Daję słowo, że odrobię z nawiązką — odpowiedział i przytulając ją wolną ręką ugryzł delikatnie w ucho.
Nie pojechali autostradą zjeżdżając na drogę szybkiego ruchu mając z prawej strony wzgórza po lewej leżące w dole miasteczka. Od czasu do czasu przez zieleń drzew widzieli skrawek błękitnego morza, kolorowe żagle jachtów i złote plaże. Przed wyjazdem będąc jeszcze w domu, założyli, że najlepszym miejscem na nocleg, skąd blisko zarówno do francuskiej Nicei, jak do włoskiego San Remo będzie kilkutysięczne miasto Menton. Zarezerwowali miejsce w biurze podróży wybierając kilkugwiazdkowy hotel Riwiera, którego jedyną niedogodnością był brak parkingu.
— Kubusiu… Czy zdajesz sobie sprawę, że jedziemy najpiękniejszą drogą w Europie. Zatrzymajmy się na chwilę, proszę — była zauroczona pięknem krajobrazu, zielenią wzgórz, ukwieconymi miasteczkami, wyniosłymi wiecznie zielonymi cyprysami i drzewami kwitnącej magnolii. Na nasłonecznionych stokach pyszniły się kolorowe bungalowy otoczone olbrzymimi plantacjami kwitnących i eterycznie pachnących cytryn.
Z niewielkiego czystego parkingu ze wszelkimi udogodnieniami mieli widok na skąpane w słońcu morze Tyrreńskie z uroczymi i tajemniczymi wyspami Korsyką i Sardynią. Od skłonu horyzontu po dalekie Alpy nic tylko rozpięte błękitne niebo jakiego nigdzie nie uświadczysz z płynącymi po nim kłębuszkami ulotnych chmurek i pulsująca żarem tarcza złotego słońca.
— Kubusiu… Jestem taka szczęśliwa i chce mi się płakać z radości. Przytul mnie. Przytul.
Jaki ten świat piękny, prawda? — oczekiwała potwierdzenia wtulona siąkającym noskiem w jego podróżną, czyli najlepszą lnianą koszulę kupioną kiedyś we Wrzeszczu wraz ze spodniami za de’marki — Tutaj jest pięknie, ale tęsknię za naszym Gdańskiem. A ty?
Kuba tulił ją w ramionach jak małe dziecko całując drobinki łez turlających z jej błękitnych oczu tak błękitnych jak włoskie niebo. Nawet Changowi udzielił się nostalgiczny nastrój. Położył się w cieniu krzewów dziko rosnącej pomarańczy, której nasiona musiały przed wielu laty przynieść ptaki i udawał, że śpi. Załatwili ”coś niecoś”, Kuba pobiegał z Changiem, a Natasza wpatrzona w dalekie morze obserwowała płynące jachty z bajecznie kolorowymi żaglami i rozpiętymi spinakerami pozwalającymi rozwijać większe prędkości. Czyżby wspominała Wenecję, gdzie byli przed dwoma laty, albo Kretę i mały katamaran? Nic bardziej błędnego. Wspominała Kaszuby.
— Wsiadać!. Jedziemy.
Po dwóch godzinach jazdy, ponownie pomylił zjazd z autostrady wjeżdżając na jakieś kolejne Rue de’ i pogubił w bardzo dobrze oznaczonych ulicach i skrzyżowaniach z drogowskazami do bliższych i dalszych miast. Jeden wskazywał kierunek Monaco i Menton miasta kwitnącej pomarańczy i przypadającego w lutym ich święta. Jadąc główną ulicą nie mogli przeoczyć hotelu witającego szeroko otwartymi masywnymi drzwiami, donicami kwiatów i drzewek z drobnymi zielonymi owocami pomarańczy. Parking, czyli miejsca postojowe oznaczone były bezpośrednio na deptaku wzdłuż ulicy przy hotelu. Pokoik nie należał do specjalnie dużych, ale wygodnych oferując adekwatnie do pory roku i aury wszystkie dogodności. Sufitowy wentylator, dobrze zaopatrzoną w napoje lodówkę oraz brodzik z prysznicem. Pośrodku pokoju na grubym dywanie szerokie podwójne łóżko pamiętające chyba czasy ostatnich Rzymian przykryte ciężką wełnianą narzutą pod którą jedwabna pościel i dwie duże poduszki. Dwa szerokie okna spoglądały na rząd secesyjnych domów, szpalery drzew i szeroką ulicę. Przy otwartych oknach w pokoju było trochę głośno. Pośrodku pokoju nie mniej stary jak łóżko, wykonany z czarnego drewna masywny stół z ‘powyłamywanymi nogami’. Pokój w którym przyjdzie im spędzić kilka dni i nocy dał się lubić. Nawet Chang był zadowolony znajdując dla siebie przytulny kącik do spania pod łóżkiem Nataszy.
— Zrób się na bóstwo, Natasza. Posilimy się i idziemy w miasto.
Miły recepcjonista znał niemiecki i angielski więc obyło bez pomocy rąk, ale nie bez gestykulacji, którą Włosi opanowali do perfekcji.
— Piesek tylko na lince i obowiązkowo foliowe torebki za kilka lirów z automatu, których w mieście mnogość na każdym skrzyżowaniu i parkach — poinformował z uśmiechem przeglądając — podany z premedytacją — polski paszport Nataszy — Moment! Mam kilka paczek. Proszę przyjąć jeden z nich… Są wliczone w koszty hotelu. Wraz z paszportem wręczył Nataszy rulonik foliowych torebek na odchody z myślą o Changu.
— Miły facet, tylko dlaczego wybałusza ślepia na moją dziewczynę — pomyślał Kuba wyprowadzając psa za drzwi.
Poszli w miasto w pełni zasługujące na nazwę stolicy kwiatów i pomarańczy. Dosłownie na każdym kroku potykało się o wielkie gliniane wazy i drewniane szachtliki w których cytrusowe drzewka, kolczaste krzewy oliwek, miotlaste palmy, kwitnące kaktusy w ogrodach, i egzotyczne kwiaty bez nazw o jakich nie uczono na lekcjach przyrody.
Bez planu na wyczucie znaleźli kamienistą uliczkę wspinającą się pajęczą siecią jeszcze węższych uliczek, przejść, tuneli pod uliczkami i kamienicami, przełazów prowadzących stromymi kamiennymi schodami coraz wyżej i wyżej na szczyt wzgórza gdzie postanowili odpocząć nie mając pojęcia ile czasu zajmie im wejście. Po drodze minęli (zwiedzimy innym razem) wielki XVII w. Kościół pw. Świętego Michała Archanioła z wysoką wieżą. Prawie pod sam wierzchołek wzgórza ciąg bajecznie kolorowych domów i kamienic z niezliczoną ilością miniaturowych okienek przysłoniętych koronkowymi firankami i zazdrostkami.
— Jestem zmęczona — narzekała Natasza prowadzona przez ciągnącego ją Changa.
— Zbyt mało ruchu, moja kobieto, ale to się zmieni, gdy wrócimy do domu.
— Co wymyśliłeś, ażeby znęcać się nad biedną Nataszką? Zapiszesz mnie do klubu?
— Nie trafiłaś kochanie. Przyjmę do dwuosobowego zespołu specjalistów wyposażenia wnętrza naszego domu, gdzie będziemy biegać po schodach od garażu po pięterko. Czynny wypoczynek czyni cuda, więc będziemy wykorzystywać weekendy, święta i część urlopu, aby wykończyć parter z sypialnią. Mamy przed sobą dużo pracy, ale także przyjemności. Uważaj na głowę!
— Dziękuję. O, mało nie rozbiłam jej o sklepienie. Wracając, co ma do tych przyjemności należeć? Jak ciebie znam nie popuścisz ani minuty, aby gonić mnie do pracy.
— Nataszko. Wewnątrz mamy tylko drewno i nie będzie żadnego malowania ścian. Edwin wykona schody, młody Kaszubowski dokończy taras, a Jasio Wykręt z zięciem wykonają ogrodzenie. Ja zajmę się połączeniami i studnią. Sam? Ależ nie! Z Wróblem.
— A, co dla mnie?
— Dla ciebie? Żartowałem. Jakbym mógł, kwiatuszku, to jest robota dla facetów. Będziesz reprezentowała inwestora, czyli siebie, przy sprawdzaniu rachunków. A teraz przyspiesz. Zaczynają nas wyprzedzać. Popatrz na Changa. Coś chce.
Na wzgórzu spodziewali się zastać letniskowe bungalowy, jakieś bistro czy kawiarenkę, lecz to, co zobaczyli zaparło im dech w piersiach. Ze wzgórza mieli widok na miasto, właściwie na bajecznie kolorowe domy, czerwone dachy, wieżę kościoła i daleki port jachtowy. Za plecami daleki masyw Alp Prowansji, a przed sobą część wzgórza oraz prowadzący w stronę miasta łagodny stok zajęty na powierzchni kilku hektarów nekropolią jakiej w życiu nie widzieli. I może już nie zobaczą. Po obydwu stronach szerokich stopni prowadzących w dół zbocza szeregi rodzinnych grobowców z białego i różowego marmuru, matowego piaskowca i szarego granitu, każdy wielkości jednorodzinnego domku zabezpieczonego masywnymi drzwiami i artystycznie kutymi kratami. Większość pokryta alegorycznymi reliefami. Na wielu grobach posągi modlących się aniołków. Na innych pochodzących sprzed kilkudziesięciu lat rzeźbione płyty nagrobków będących przedmiotem sztuki rzeźbiarskiej.
— Coś niesamowitego — szepnął Kuba wpatrzony w leżący u ich stóp cmentarz.
— To bardzo stara nekropolia — stwierdziła Natasza okiem znawcy — Idziemy?
— Z psem nie możemy. Zobacz szyld. Idź sama ja zejdę tą samą drogą. Spotkamy się przy studni. Idź, proszę. Widzę, że zaraz eksplodujesz z ciekawości. To przecież nie ja, ukończyłem historię. Idź, proszę. Czekam na dole. OK?
Do hotelu wrócili późnym wieczorem, gdy miasteczko rozświetlały uliczne światła gazowych lamp. Jak na Młyńskiej westchnął wspominając smarkate lata. Wrócili pełni wrażeń witani przez innego recepcjonistę informującego o lunchu i czynnej do północy restauracji.
— Ten też? Lampi się, jakby nie mieli własnych ślicznych dziewczyn — mruknął Kuba.
Następnego dnia z samego rana pędzili do Nicei na pierwszą z wystaw, która dla Nataszy wbrew jej oczekiwaniom okazała się porażką. Chang zajął drugie miejsce i CACIB. Była niepocieszona.
— Nataszko. To nie jest porażka. W klasie było ponad dwadzieścia najładniejszych chow-chowów z Europy. W Monte Carlo będzie lepiej. Uwierz mi. Pozwolisz, że tym razem ja poprowadzę Changa na ringu. Dziękuję. A teraz mamy czas dla siebie.
Słowa Kuby poprawiły jej humor, przystała na propozycję i chociaż nadal odnosiła się sceptycznie do jego pocieszających słów wierzyła w zwycięstwo swojego pupila.
Kuba jeżdżąc ulicami i podświetlonymi tunelami Monaco utożsamiał się z rajdowymi kierowcami pokonującymi ciasne łuki dróg z nieosiągalną dla niego prędkością. Zauroczyły go wielkie jasne podziemne bezpłatne parkingi z dziesiątkami aut różnych klas wielkości i mocy silników, wśród których przeważały kabriolety. Nic dziwnego, przecież to Lazurowe Wybrzeże z temperaturami dużo ponad 20 stopni w cieniu. Podziwiał czerwone i czarne niesamowicie szybkie Lamborghini. Solidne Chevrolety, piękne klasyczne Rollsy, sportowe Cobry na szerokich oponach i Mc Lareny oraz marzenie, sportowe Ferrari.
— Tutaj mam zaparkować? Pomiędzy te cacka? — czując się ze swoim nowym Audi jak profan w gumiakach na pałacowych salonach.
Nie miał jednak wyjścia, gdyż znalezienie miejsca na ulicach graniczyło z cudem. Zaparkował przy czerwonym Lambo i z Changiem na smyczy poszli zwiedzać miasto kasyn i ruletki, gdzie jutro wystąpi ich champion. Miasto ściśnięte zatoką i wzgórzami pięło się tarasami pod sam szczyt setkami wieżowców. Plątaniną ulic schodziło w stronę zatoki i przystani. Wchodziło pod ziemię jasno oświetlonymi tunelami aby wyjść na skromne niezbyt szerokie nabrzeże przy którym cumowały dziesiątki jachtów różnej wielkości i… ceny. Podziwiali fasady i sztukaterie domów, niewielkie place, mnogość rzeźb i fontann. Zaskoczyła ich ilość daktylowych palm i zadbanych trawników. Obejrzeli fasadę budynku kasyna ze znanymi złoconymi drzwiami, których Kuba z prostego powodu nie miał ochoty przekroczyć. Na dłużej zatrzymali się przed spiżowymi rzeźbami niedźwiedzi poznaczonych nalotem zielonej śniedzi. Pośrodku placu wielkie rondo i trawnik z fontanną otoczony pętlą ulicy będącej częścią trasy wyścigów formuły F1. Miasto szczyciło się widocznym na każdym kroku bogactwem. Na niewielkiej przestrzeni wokół placu i kasyna stłoczono dziesiątki ekskluzywnych hoteli, supermarketów, markowych butików z damskimi akcesoriami, sklepików złotników i jubilerów eksponujących towar w małych witrynach. W wyłożonych aksamitem szufladach dziesiątki złotych, platynowych i srebrnych zegarków sygnowanych logiem znanych prestiżowych firm. — Pateksa, Doxy, Longinesa, czy Timexa — których cena doprowadzała do zawrotu głowy. Miasto szczycące się kłującym w oczy bogactwem sprawiło na nich przytłaczające wrażenie
— Kuba! Mam dosyć.
— Jesteś zmęczona?
— Nie, nie jestem zmęczona.
— Dlaczego więc? Niewiele zwiedziliśmy.
— Nie znoszę tego, co nas otacza… Tego przepychu. Czuję się biedna i poniżona. Nie możemy sobie pozwolić na obiad w ekskluzywnej restauracji… za połowę mojej pensji. Chciałam kupić tobie drobną pamiątkę. I, co? Mogłam popatrzeć przez szybę. Idziemy Kuba. Mam dosyć. Jedziemy do hotelu
*
Na teren wystawy nie było trudno trafić lecz nie obyło się bez kluczenia po mieście. O dziwo trafił tam, gdzie powinien. Przed wjazdem na teren wystawy wielka tablica informująca, że to właśnie tutaj pod czterema wielkimi namiotami odbędzie się międzynarodowa wystawa psów rasowych. Teren ogrodzony niewysokim kamiennym murem w kolorze pomarańczy z szeroką bramą gdzie ‘stop’ i trzeba szukać postojowego miejsca za winklem ogrodzenia.
Z namiotów dochodziły wesołe poszczekiwania psów różnej rasy i maści, kandydatów na mistrzów i championów. W namiotach dziesiątki stołów ze stelażami przy których przypięte psie piękności poddające się torturze czesania, szczotkowania, modelowania, strzyżenia, a co najbardziej zdziwiło Nataszę, spryskiwania płynami na poprawienie struktury sierści. Wnętrza namiotów pachniały jak perfumerie. Wejście Changa nie odbyło się bez ciekawych spojrzeń i komentarzy wystawców obliczających szanse swoich wypucowanych pupilów.
— Postaw Changa na stół. Proszę! — pogoniła Kubę — Widzisz, że jestem za mała. Trzeba go przygotować, a tylko godzina do wyjścia na ring.
— To cała wieczność na przygotowanie. Co mam zrobić? Kupić ten spryskiwacz?
— Kup… Zobacz jak ładnie wyglądają inne pieski. O! Ten czarny pudel…
— Wygląda jak nastroszona owca, a nie pies — skomentował pozostawiając Nataszę przy stole z grzebieniem i szczotką w ręku — Zaraz wracam.
Wokół ringu ponad pięćdziesiąt przedstawicieli czwartej grupy do której zaliczał się ich pupil. Napięta atmosfera udzielała się nie tylko wystawcom, ale czekającym na wyjście psom zachowującym się nad wyraz spokojnie jak w czasie wizyty u weterynarza. Na ringu żadnej niespodzianki. Wysokiej klasy sędziowie nie popełniali żadnej rażącej pomyłki. W zasadzie wygrywali faworyci wytypowani przez sędziów i licznie zgromadzoną publiczność. Na Changa nikt nie stawiał, był ‘czarnym koniem’ w grupie. Jego zwycięstwo Best of Breed i Best in Show przyjęto ze zdziwieniem, lecz także rzęsistymi oklaskami. Natasza miała problem z odbieraniem nagród. Kuba pospieszył z pomocą. Do hotelu powieźli wielki pozłacany puchar za zwycięstwo w rasie, trzy różne rozety, puchar za całość, czyli zwycięzcę wystawy, kolejny certyfikat CACIB, CABIB, dwie kruże z przyciemnionego lanego kryształu z herbem Monaco i wielki pachnący bukiet kwiatów dla Nataszy. Nagrody zwycięzcom wręczała Carolina córka księżnej Monako, Grace Kelly.
— Nie dowieziemy ich do domu — stwierdziła zawiedziona Natasza — są takie piękne.
— Dojadą wysuszone, co na jedno wychodzi — pospieszył Kuba z niezbyt szczęśliwym porównaniem tyczącym różnicy pomiędzy kwiatami żywymi, a sztucznymi.
— A teraz idziemy na spacer — propozycja Nataszy została przyjęta — Piesek musi odpocząć i załatwić coś niecoś. Masz woreczki?
— Mam. Proponuję spacer do portu, zobaczymy pałac Grimaldich…
— I jachty? Nie przechytrzysz swojej kobiety, Kubusiu. Idziemy.
W drodze do Menton dokąd niespełna pięćdziesiąt kilometrów, jak było do przewidzenia nie wjechał ( co uczynił z premedytacją) na wcinającą głęboko w góry autostradę, ale prowadzące brzegiem morza bulwary odgradzające od plaży i morza niezbyt wysoką ciągnącą kilometrami bazaltową ławą, miejscem krótkiego odpoczynku dla spacerowiczów. Prowadząc auto miał zawężoną możliwości przyglądania się mijającym osobliwościom cedując na Nataszę obowiązek pstrykania zdjęć.
— Jesteśmy na Bulwarze Aniołów — informowała — musisz uważać. Tablice ostrzegają przed zakrętami…
— To są pętle, Nataszko. Co za jazda… A, to co? — drgnął uderzony rykiem trzech wyprzedzających go samochodów.
— Dwa Lambo i Ferrari — odpowiedziała — Zaraz wjedziemy na bulwar Kennedy’ego i będziemy w hotelu. Zaraz do łóżeczka. Mam dosyć wrażeń jak na jeden dzień.
— Jutro mamy San Remo i do domku — dodał.
— I ponad tysiąc kilometrów… Jak to zniesiesz kochanie?
— Dam radę — odpowiedział buńczucznie wiedząc, że nie powiedział prawdy.
Organizatorzy obrali za miejsce wystawy ogrody miejskiego parku w którym wielka wystawowo sportowa hala w której odbywały się przeróżne imprezy widowiskowo — sportowe, oraz szczególnie fetowane tutaj święto kwiatów pomarańczy. Podarowane im dwie godziny do rozpoczęcia imprezy wykorzystali na spacer po mieście, podziwianie okolicy i pstrykanie zdjęć.
— Zobacz Kuba jaki ładny mały kościółek.
— W ogrodzie? Zobaczymy.
W wejściu do ogrodu powitał ich starszy wiekiem brat zakonny w brązowym habicie i lekkich sandałach. Po kilku słowach, domyślając kogo ma przed sobą, przeszedł na zrozumiały dla nich język. W czasie, gdy klęcząc przed ołtarzem odmawiali modlitwę, Chang pilnował braciszka w brązowym habicie przepasanym białym sznurem.
W San Remo, Chang odniósł największy ze wszystkich sukcesów wygrywając z Championem Świata pięknym czarnym chowem z Holandii odbierając mu pewność, że nigdy nie znajdzie się jakiś chow mogący odebrać mu zwycięstwo. Biedny czarny chow.
Następnego dnia, wcześnie rano zaraz po obfitym śniadaniu ruszyli w drogę, której Kuba nie zapomni do końca swoich dni porównując ją do tygodniowej wycieczki do Wenecji, Padwy i Cremony. Tysiąc trzysta kilometrową trasę pokonał ciurkiem z dwoma postojami po drodze. Przed wjazdem do Austrii ostemplowali winietę zezwalającą przejechać Europabrücke z wielopasmową autostradą. Imponujące. Kuba z premedytacja jechał po wewnętrznym pasie, żeby nie widzieć prawie dwustumetrowej przepaści. Natasza śmiała się serdecznie z jego autentycznego lęku wysokości.
Do domu przyjechali cztery godziny po północy. Kuba był padnięty. Natasza krótko pod prysznic i do łóżeczka — mnie tutaj nie ma — Kubie pozostała przyjemność uporządkowania bałaganu. Nareszcie w domu.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Radość i ból
W drodze przez życie nie można
mieć zawsze wiatru w plecy
H.C.Konkol
Kuba od kilku dni pracował na budowie wynajdując sobie coraz inne zajęcie. Jasio Wykręt zajęty był betonowaniem słupków ogradzające działkę i za kilka dni po stężeniu betonu zajmie się osiatkowaniem otwartej posesji. Czapiewski z dwoma pomocnikami wiercił otwór w ziemi w poszukiwaniu znajdującego się bardzo głęboko zwierciadła wody. Młody Kaszubowski męczył się z pokrywaniem tarasu elastyczną gładzią, co nie bardzo wychodziło. Przeklinał po kaszubsku, aż uszy puchły.
— K… wa, nie łapie spadu — gadał przecierając drewnianą łatą betonową zaprawę.
— Cholernie głęboko — narzekał jedyny w gminie wiertnik — Pompa może nie zassać.
— Jak nie zassie zrobimy zasilanie dwustopniowe. Kupimy drugą pompę i po problemie.
— Po problemie, ale zawsze wydatek — odezwał się Jasio Wykręt — i dodatkowa robota.
— To ja wybywam, panowie. Jadę po pompę. Panie Czapiewski! Ile KW? Tylko dwa i pół? Może być za słaba, ale zawsze można wymienić. Psa zamykam w domu. Nie będzie potrzeby pilnować.
Kilkukilometrowa droga przez rachityczny las, właściwie ducht wysypany szaro czarnym żużlem, wątpliwym prezentem właściciela żeliwiaka była drogą przez mękę dla samochodów osobowych. Ducht znaczyły głębokie zapadliny i koleiny wygniecione kołami ciągników. Kierowcy wykorzystywali zapadliny jak swoisty tor prowadząc samochód bez udziału kierownicy. Nie ustrzegło to przed rzucaniem auta na garby i nierówności na których łamano amortyzatory, gubiono tłumiki i zawieszenie, co przydarzyło się Bartoszowi w jego starym oplu. Duchtem należało — co było wiadome tylko autochtonom — jechać na dwa sposoby. Pierwszy zakładał ślimaczą jazdę na wciskanym co sekundę sprzęgle, co oszczędzało autku i pasażerom rzucania, obijania o fotele i łupania głową o podsufitkę. Drugi sposób, to wciskanie gazu do dechy i zdawanie się na los szczęścia, aby nie zostać wykatapultowanym pomiędzy pobliskie drzewa i krzewy. Niezależnie od szybkości przejazdu za jadącymi wznosił się szary obłok żużlowego pyłu. W zależności od kierunku wiatru opadał wystarczająco długo, ażeby wszystko, co jeszcze żyło, pokryło się szarym, toksycznym pudrem. Kuba wybierał sposób numer jeden oszczędzając podwozie, lecz nie ustrzegał przed wdychaniem, pomimo opuszczonych szyb, szarego pyłu. Po dwukrotnym pokonaniu drogi, autko wymagało wody i szamponu, co i tak nie ustrzegało przed porysowaniem lakieru ostrym jak diament pyłkiem. Kuba nigdy nie mył autka i nie korzystał z automatycznej myjki. Czekał na deszcz, który umyje autko o niebo lepiej, aniżeli ostre szczotki. Ponadto usługa za darmo.
*
Sławkę miasteczkową blond piękność o wymiarach Miss, czyli wszystko w proporcjach, spotkał stojącą na rogatkach miasteczka z uniesionym kciukiem znakiem autostopowiczów. Zatrzymał auto lustrując dziewczynę — skąd ja ją znam? — Nie ukrywał, że było na co popatrzeć.
— Jadę tylko do Zadupia — poinformował opuszczając szybę.
— Ja także. Podrzucisz mnie?
— Proszę siadaj — odblokował drzwi.
— Czekałam na okazję — powiedziała i siadając na wygodnym siedzeniu przeszła na tykanie jakby byli bliskimi znajomymi — Już dawno chciałam ciebie bliżej poznać, ale nie miałam szczęścia… Jak inne.
Kuba zjeżył się wietrząc niebezpieczeństwo. Poznać. Jakie inne? Co jest grane? Czyżby zagięła na mnie parol monologował układając w myślach stosowną odpowiedź. Może należy do dziewczyn chętnych na szybki numerek, albo na jedną noc. Spokojnie Kuba, posłuchamy co wyniknie z nieplanowanego spotkania. Sławka miała sylwetkę sportsmenki, jasną karnację twarzy okolonej kędziorami blond włosów upiętych w wysoki niesforny kok i duże jasno niebieskie marzycielskie oczy. Ubrana stosownie do pory roku i panującej w tym dniu temperatury w krótkie dżinsowe spodenki i białą rozpiętą pod szyją przewiewną bluzeczkę w kaszubskie motywy kwiatów i chwastów pod którą prężne wzgórki biustu z widocznymi przez materiał ciemnymi otoczkami sterczących sutek. Patrząc na jej profil przypomniał sobie skąd ją zna. Pracowała w pobliskim miasteczku w księgarni, którą odwiedzał od czasu do czasu w poszukiwaniu nowości.
— Nowości? Nowości dostają tylko znane księgarnie — odpowiadała z miłym uśmiechem
— My także raz w roku otrzymujemy nowości… Podręczniki szkolne.
Wesoła i dowcipna z niej dziewczyna stwierdził. Lubił wesołe dziewczyny. Nienawidził twarzy smutnych, skrzywionych w nieodgadnionym grymasie, ni to zadowolenia, ni lekceważenia wszystkich i wszystkiego. Kształtną twarz rozświetlał miły uśmiech małych ust bez śladu szminki i rząd równych, białych jak twaróg ząbków. Pozazdrościć mężowi takiej dziewczyny — pomyślał widząc obrączkę na serdecznym palcu — Ale jej zachowanie i słowa dają wiele do myślenia. Czyżby zdradzała męża? Mniejsza z tym. Nie moja sprawa stwierdził zwiększając szybkość.
— Wiem jak masz na imię? — powiedziała dotykając jego dłoni — Jestem Sława. Wiem, że mieszkasz w Zadupiu i uczysz w zawodówce — paplała — Jadę do koleżanki. Znasz Zosię?
— Nie znam żadnych dziewczyn z Zadupia — odpowiedział zgodnie z prawdą.
— Jesteś żonaty i nie nosisz obrączki — zasypywała go pytaniami na które nie oczekiwała odpowiedzi, a on zamiaru odpowiadać.
Odległość do Zadupia pokonał w kilkadziesiąt minut dowiadując się w tym czasie wielu ciekawych i mniej ciekawych szczegółów z jej życia nie mając pojęcia, że było w nich wiele prawdy. Słuchał jednym uchem nie przykładając większego znaczenia do jej paplania.
— Nie trudno stwierdzić, że mam męża, którego widuję w domu co dwa, trzy tygodnie.
— Pracuje za granicą? — spytał ażeby cokolwiek powiedzieć.
— Jest kierowcą w PLO jeździ TIR-em po Europie. Od czasu do czasu wysyłają go do Turcji… Tam jest niebezpiecznie. Przyjeżdża na trzy, cztery dni i znowu w drogę.
— To nie jest praca dla faceta obciążonego rodziną.
— No właśnie… — przyznała smutno — Kiedyś znalazłam w jego portfelu zdjęcie kobiety, Turczynki. Podpisane! Nie miał mi nic do powiedzenia. Świnia!
— A, co miał powiedzieć? Nieładnie grzebać po kieszeniach — sprowadził ją na ziemię — Wcale się nie dziwię, że był wściekły.
— Wy, chłopy zawsze z sobą trzymacie — żachnęła się poprawiając kosmyk włosów — wszystkie chłopy som takie same — dokończyła gwarą.
— Zależy jak się na to patrzy. Nie wszystkie chłopy zdradzają swoje żony albo dziewczyny, a zdjęcie to nie powód, aby wyrokować o winie. Wy w zamian odpłacacie się tym samym. Czy nie tak?
— Ale nie ja. Ja muszę z tym żyć, bo mam dla kogo — odpowiedziała — Mam dziecko.
Ma dziecko, a szlaja się szukając na drodze przygody i wrażeń. Ładny z niej numerek i dobrze ją oceniłem. No Kuba, należy się zwijać ażeby nie napytać sobie biedy — gadał do siebie omijając nierówności drogi — wystarczyły mi poprzednie mężatki i związane z tym problemy — wrócił wspomnieniem do pięknej Leoni, romantycznej Zosi, którą nazywał Srebrzynkiem, gdyż jej ciemne włosy znaczyły nitki siwizny. Wspominał Alicję, filigranową, namiętną rudowłosą magister farmacji, a także będącą w separacji, przystojną ciemnowłosą Maję plastyczkę poznaną na Długim Targu z którą miał długi romans. Cholera, prawie wszystkie postępują w takich sytuacjach identycznie szukając tego, kto wytrze im łzy rozłąki, a później pozostaje tylko jedno, równia pochyła, którą zjeżdżają nawet o tym nie wiedząc na samo dno piekła lub raju w zależności, jak się do tego odnieść. Tylko nielicznym udaje się znaleźć tego jedynego, który przytuli ich samotność.
— Co miały oznaczać słowa, chciałam poznać, ale nie miałam szczęścia jak inne? W moim życiu nie ma innych. Nie szukam okazji ponieważ ich nie potrzebuję, moja kobieta nie pracuje na Tirach. Rozumiesz niuansik? Wiesz, co chcę powiedzieć?
— Nie. A gdyby nawet… Znalazłam okazję, żeby spotkać się z tobą sam na sam. Możesz mnie nazwać jak chcesz, ale nie idę do łóżka z każdym i byle kim. Rozumiesz?
— Oczywiście, że nie z każdym, tylko z tym wybranym, najlepiej gdyby miał samochód z białymi tablicami — chciał zakończyć rozmowę z opętaną, jego zdaniem, dziewczyną.
— No i co? Każdy szuka swojego szczęścia… Moje wzięłam w swoje ręce i muszę znowu stanąć na nogi i nic mnie nie obchodzi jakim kosztem i, co o mnie mówią. Pewno już o mnie słyszałeś i uważasz, że z taką jak ja… A może należysz do tych zakłamanych co inaczej myślą, a swoim dziewczynom mówią coś innego i zdradzają na potęgę.
— Przepraszam cię Sława za moje słowa, ale nie jestem hipokrytą. Co w głowie, to także na języku. Nie! Nie słyszałem o tobie nic złego, ani dobrego. I tak nie wiedziałbym, kogo dotyczą, przecież poznałem ciebie przed chwilą… Proszę. Tak! Spotkałem i rozmawialiśmy o książkach, ale to nic nie zmienia, gdyż nie znałem twojego imienia.
Ostatni kilometr przez rachityczny las pokonał w szybszym tempie zostawiając za sobą welon szaroburego pyłu. Dojeżdżali do pierwszych domów wioski, gdy poprosiła o zatrzymanie.
— To tutaj. Dziękuję. Było miło ciebie poznać. Nie jesteś taki na jakiego pozujesz. Mam przeczucie, że znowu się spotkamy. Jesteś miłym chłopakiem, Kuba — dodała całując go w policzek.
Nie zareagował będąc przekonany, że spotyka ją ostatni raz. Jakże był w błędzie.
Podjeżdżając pod daczę zauważył żółto czarny ciężarowy samochód załadowany drewnianymi elementami ścian i dachu, oraz kilku ludzi zajętych rozładunkiem przyczepy z materiałem budowlanym i stalówką. Na działce obok parkowała fabrycznie nowa czerwona skoda MB100 kuzyna Nataszy.
— Nie przywiozłem Nataszy — powitał Kubę niezbyt miłą wiadomością — Przyjadą z Ireną za dwa tygodnie. Zwiozłem trochę materiału i od jutra rozpoczynam budowę. Będzie raźniej i bezpieczniej. Fundamenty już gotowe i można ciągnąć ściany. Odstąpisz mi swoich ludzi? — spytał poklepując Kubę po barku.
— Pogadaj z Kaszubowskim… Jest na tarasie.
*
Wiatr porywał kolejne kartki z kalendarza. Bór zmienił barwę z soczysto zielonej na głęboką zieleń, ukazały się pierwsze pędy królewskiej paproci, a na nasłonecznionych stokach zwinięte listki poziomek. Na pustkowiach pojawiły się kiełki wrzosów, co dziwne, zbyt wcześnie zaczęły wysychać trawy zapowiadając gorące i bezdeszczowe lato. Na Kaszubach nic nowego. Na pobliskich działkach pojawili się ich właściciele wymierzając miejsce pod mające powstać dacze, letniskowe domki i murowane monstra otoczone betonowymi ogrodzeniami. Kuba i ‘starzy’ miejscowi traktowali przybyszów jak nieproszonych intruzów. Spokojne dotychczas pustkowie, kiedyś wytypowane przez gminę na park krajobrazowy zamieniono na wielki plac budowy. Przybywało piętrowych mieszkalnych domów, oraz niewielkich nowoczesnych całorocznych dacz. Kuzyn Nataszy przez dwa tygodnie ciężkiej pracy w której sam także uczestniczył wskazując palcem usterki, podciągnął fundamenty do koniecznej wysokości i wybył z budowy. Murarz kończył koronę wznoszącego się ponad dach szerokiego komina na domu Kuby i jutro zejdzie z budowy. Jasio zakończył mocowanie ostatniego segmentu ogrodzenia i wybył z budowy szukając nowego zajęcia. Konserwację pozostawił do wykonania Kubie. Praca nie należała do trudnych, ale pracochłonnych, brudnych i śmierdzących przepalonym czarnym olejem spalinowym. Na daczy zakończono etap zwany przez budowlańców zamkniętym w stanie surowym. Dacza była gotowa do zamieszkania, ale brakowało… WC. To i owo załatwiali w sławojce wstydliwie schowanej w krzewach pachnących jaśminowców. Wodę czerpali z ręcznej zabytkowej pompy. Elektryczna pompa zatopiona w długiej rurze ponad osiem metrów pod ziemią, miała zdaniem Kuby zbyt małą moc i nie był jeszcze podłączona do sieci.
*
Chang podniósł larum głosząc wszem i wobec o przyjeździe swojej pani. Wieczorem, sąsiedzi zza granicznego płotu, żadni Kargule, mieszkający w nowoczesnym kamperze młode małżeństwo z Wejherowa, zaprosili na kiełbaski z grilla. Było wesoło i głośno do samego rana. Andrzej, nowy sąsiad zza płotu okazał się kompanem nie tylko do tańca, ale do wypitki konkurując z Leszkiem, kto więcej wypije i dłużej utrzyma na nogach. W tym czysto męskim pojedynku bez nagród, nagrodą była wypita wódka, nie wyłoniono zwycięzcy. Objęci w braterskim uścisku padli pogodzeni ogłoszonym przez Kubę werdyktem. Remis. Fama o procentowym pojedynku obleciała gminę budząc podziw i niedowierzanie. Jasio Wykręt zaproponował powołać gminny klub opilców, co spotkało się z aplauzem większości mieszkańców Zadupia i okolic.
Kuba oprowadzał Nataszę po daczy chwaląc się dokonanym, omijając niedokończone. Tuptała od garażu po stryszek, gdzie urządził tymczasową sypialnię z regałem na książki, garderobę imitowaną wbitymi w drewno kołkami, oraz grubym i szerokim dwumetrowym materacem przywiezionym z ich domu. Pamięta jaki miał problem z pomieszczeniem go w samochodzie. Przy zamkniętym bagażniku wypełniał wnętrze zasłaniając tylną szybę, ułożony odwrotnie wystawał z bagażnika. Natasza zaproponowała przewieźć go na dachu. I tak trafił do Zadupia na daczę służąc za wygodne łóżko. Natasza widząc wykonane prace, musiała, jak mają w zwyczaju wszystkie żony na świecie, cokolwiek powiedzieć i obojętnie, pochwalić, albo, co nie daj Boże, zganić.
— Kubusiu! Jesteś nie tylko dobry w tym co robisz, jesteś wspaniały — pochwaliła i obejmując mocno za szyję podskoczyła na wysokości bioder, jak czynią to małe dzieci witając rodziców, zakleszczając w uścisku nóg. Kuba nie utrzymał słodkiego ciężaru.
Zatoczył się padając na materac z Nataszą w ramionach.
— Poczekaj głuptasie. Zostaw! — broniła się przed jego zaborczymi łapami — Najpierw wyprowadź pieska i nie wracaj zbyt szybko.
— Już w drodze — zjechał z pięterka jakby ubyło mu lat. Chang czekał przed drzwiami ze smyczą w uśmiechniętej mordzie — Przestań się śmiać, bo zostawię w chacie.
Wieczór powitał ich zapachami wilgotnych traw, granatowo czystym sklepieniem nieba po którym spacerował poważnie odchudzony księżyc i wysypały okruchy gwiazd. Na tarasie zaświecił sterowany szperacz omiatając obydwie budowy bladym, zimnym światłem. Pustkowie przecinała dobrze utrzymana piaszczysta droga bez śladu żużla i głębokich kolein wzdłuż drogi kilka betonowych słupów ze zwisającymi lampami rzucającymi kręgi żółtawego blasku wycinającego z mroku kontury nieliczny domków będących w budowie. Oprócz przydrożnych lamp żadnych świateł i nic nie świadczyło, że na pustkowiu toczy się nocne życie. Chang ciągnął w znajome miejsca, poniuchał stare ślady swojej bytności, warknął wyczuwając obecność intruza i zawrócił na daczę. Nie lubił ciemności jak jego pan. Kuba wracając sprawdził zamknięcie furtki, zdjął szelki puszczając psiaka wolno. Niech pobiega.
— Jestem Nataszko! — przed wejściem zrzucił adidasy i kurtkę pokonując niewygodne, zbyt wąskie schody. W kilku skokach był na pięterku. Natasza stała przy otwartym oknie w wieczorowym stroju, luźnych spodenkach i krótkiej różowej koszulce, Kuba nazywał ją nocniczką. Oczywiście koszulkę, a nie Natasze wpatrującą się w niedaleki ciemny i tajemniczy las.
— Posłuchaj. Bór śpiewa.
Podszedł i obejmując w pasie pocałował w odkryty karczek.
— Pachnie — dodał okrywając pledem jej plecy — Jest chłodno i możesz się przeziębić.
— Widziałam stawek, o którym mówiłeś. To niesamowite zjawisko. Pływająca wyspa. Zaprowadzisz mnie w czasie dnia?
— Gdzie tylko zechcesz — zakręcił jak bączkiem sterując na łóżko — Nawet do raju. A teraz do łóżeczka. Poczekaj. Przymknę okno.
Rano zwlókł się z prowizorycznego łóżka z ćmiącym bólem głowy oraz silnym postanowieniem zlecenia Edwinowi wykonania wysokiej ramy w którą wpakuje materac i wykona normalne łóżko do spania, a nie do leżenia. Wstawanie z poziomu podłogi, gdy nie było na czym usiąść, nawet dla niego nie należało do łatwych. Z ‘salonu’ dochodziły odgłosy krzątania Nataszy przygotowującej śniadanie, dolatywał zapach brazylijskiej kawy z mlekiem dla Kuby i czarnej bez cukru dla niej. Chang szalał w ogrodzie goniąc sroki. Za oknem eksplozja słońca zapowiadającego cudowny dzień w sam raz na wycieczkę w plener. Wyszli około południa z Changiem na smyczy przygotowani na dłuższy spacer. Wrócili przed zapadnięciem ciemności.
— Nie spuszczaj Changa ze smyczy tutaj jest bagnisko i żadnej ścieżki. Mógłby się utopić. Obejdziemy od tamtej strony — wskazał piaszczysty stok — stamtąd będzie ładny widok zarówno na pustkowie, stawek i jeziorko.
Ze wzgórza roztaczał się zapierający dech widok na leżące w dole ukwiecone pustkowie, przetykaną kwiatami łąkę poznaczoną kępkami ziół, perzu i kolczastych chwastów. Pośrodku pustkowia, niewielkie płytkie jezioro otoczone tatarakiem i sztywnymi zielonymi szuwarami nad którym ścieliły się opary mgieł. Oddzielone płotem młodego brzozowego zagajnika i niezbadanym bagniskiem gdzie rosły krzewy żurawin i zielonych brusznic, widać niewielkie, zielone od wodorostów lobeliowe jeziorko z przyrodniczym dziwolągiem pływającą wysepką porośniętą samosiejkami brzóz i sosenek. Na strome wzgórze wspinał się ciemny mieszany bór spleciony podszytem paproci, krzewów i zwalonych drzew. W głębi było strasznie i pięknie zarazem. Bór szedł wałem chojarów podszytych jałowcem i wrzosem niosąc z sobą cichy poszum czeczotów, kadzidlane zapachy żywicy i pieprzowy zapach kwitnącej mięty. Zgniłe liście zaścielały suche podłoże, gdzieś w głębi straszył grab rozdarty piorunem w którym żyły dzikie pszczoły. Wyrwane z ziemi wykroty pełne skołtunionych korzeni straszyły kłębowiskiem małych zygzakowatych żmij. Bór dyszał potęgą i siłą. Olbrzymie mrowiska, rojne państwa czarnych pracowników boru gdzie zimą grzebały cietrzewie, znaczyły bór czarnymi wzgórzami. Łany splątanej szerokolistnej orlicy okrywały stopy lasu. Nad leśnym oczkiem schowanym wśród zieleni jak tanecznice stały brzózki, maiły urodziwe graby i jak tęgie parobczaki do nieba przepychały się olchy. W dzikich ostępach rosła sosna z gniazdem drapieżnego krogulca. Górą szedł cichy poszum wiatru.
— Nad Adriatykiem było pięknie… Ale tutaj jest cudownie — stwierdziła Natasza wpatrzona w poruszającą się wysepkę pchaną do brzegu podmuchem wiatru.
— Każdy zakątek ma w sobie coś pięknego, a zarazem odmiennego i to jest piękne, że świat nie jest pomalowany w tym samym kolorze — dodał Kuba — Daj mi Changa. Pójdziemy tą ścieżką, aby wyjść po drugiej stronie jeziorka i będziemy w domu punktualnie z zachodem słońca. Przepraszam, chciałaś coś powiedzieć.
— No… Z pięknem, jak z ludźmi, byłoby nudno patrzeć na takie same gęby. Prawda?
— Słusznie — przyznał Kuba — Byłoby bardzo nudnie widząc powielane na tysiące sposobów takie same twarze, chociaż nie miałbym nic przeciw, gdyby to była twoja.
— Jesteś lepszy od Changa, potrafisz się wspaniale podlizać — zaśmiała się — Czytałam o klonowaniu zwierząt w Anglii. Angole zawsze mieli i nadal mają durne pomysły — dodała.
— Muszę się do czegoś przyznać — przerwał z miną skarconego dziecka — Mam dla ciebie niespodziankę.
— Lubię niespodzianki oby tylko kończyły się happy endem. Miłą czy odwrotnie?
— Jutro jedziemy na wycieczkę, właściwie na spotkanie z moimi przyjaciółmi. Omówiłem wcześniej, więc należy pojechać. To tylko cztery godzin jazdy. Wrócimy wieczorem, albo jutro rano.
— Nie muszę się domyślać dokąd i z kim — stwierdziła nie przejawiając wielkiej ochoty brania udziału w spotkaniu przyjaciół, których znała z opowiadań. Kupa łobuzów.
— Nie znasz, ale poznasz. Fajni chłopcy.
Wyjechali rano ledwo świt bez Changa. Został pod opieką Kazika od Wykrętów.
— Wrócimy późno wieczorem — odmeldował się znikając w tumanach czarnego pyłu.
Na asfaltówce wyraźnie podgonił i wyszło trochę ponad trzy godziny z haczykiem gdy wjeżdżali w rogatki miasta. Przejechał znanymi ulicami, pogubił w zakazach i objazdach trafiając ostatecznie tam, gdzie miał dojechać. Na parkingu pustki i można było wybierać. Wybrał ocienione miejsce pod przysadzistą miododajną lipą, zatrzasnął drzwi samochodu i trzymając Nataszę za rękę wszedł przez obrotowe drzwi do hotelu. Gruby Lechu siedział w podartych dżinsach i bawełnianej koszuli rozparty na szerokiej skórzanej kanapie. Mały Zenek jak zwykle elegancki w jasnej marynarce i granatowych spodniach z włosami uczesanymi z przedziałkiem i przylizanymi wazeliną poderwał się pierwszy widząc wchodzącego Kubę.
— Klipa! — nazwał go nadanym mu przed laty pseudo — Jesteś!
Otoczyli go roześmianym kręgiem i przekrzykując nawzajem, klepiąc po plecach posadzili na honorowym miejscu w wygodnym fotelu przed suto zastawionym stołem.
— A mnie nie przywitasz — usłyszał głos którego nie mógłby zapomnieć.
— Kruszynka? — przytulił nie zwracając uwagi na zdziwioną Nataszę — To miało być spotkanie przyjaciół. Kto tobie powiedział? Bogdan! To twoja sprawka.
— A, ja nie należę do ich grona? — spytała poprawiając sukienkę.
— Ależ… — starał się tłumaczyć — Nie tylko… Przepraszam Nataszko, przedstawiam moich przyjaciół.
Dziewczyny przedstawiły się bez jego udziału i po chwili paplały jak najlepsze przyjaciółki.
— Jesteśmy po prezencji. Zapraszam do stołu.
— Proponuję toast za nasze pierwsze spotkanie po latach — wystąpił Zbych unosząc pusty kieliszek — Polewaj Gruby. To twoja działka.