Opisane historie i zdarzenia są wymyśloną przez autora fikcją literacką, gdyby jednak Czytelnicy byli przeciwnego zdania, niech pozostanie jak napisał, a bohaterowie sami odszukają się na stronach powieści.
Oddana do rąk czytelnika trzytomowa powieść — WIOSNA — LATO — JESIEŃ jest zbeletryzowaną biografią Kuby mężczyzny czerpiącego z życia wszystko co dobre i złe, żyjącego według przykazań Boskich i ludzkich, który nie był wolnym od ludzkich słabości, przywar oraz narażony na pokusy dnia codziennego.
Drogie Czytelniczki — nie osądzajcie Kuby stereotypem słów piosenki: — „cysorz to miał klawe życie” — gdyż Jego życie nie było ani klawe, ani szczęśliwe. Było takim jakim było, pogmatwanym oraz wbrew pozorom dramatycznym i tragicznie smutnym. Dziewczyny były zarówno Jego szczęściem jak i przekleństwem.
Drodzy Czytelnicy — powieść nie jest pomyślana jako „powieść — przestroga” dla naiwnych zakochanych mężczyzn którzy w wielkim zauroczeniu, jak tokujący głuszec wpadają w zastawioną pułapkę, lecz dla tych, którym wyłącza się „komputer”, a sterowanie przejmuje penis.
Tak pięknej powieści w której w sugestywny sposób opisano występujących bohaterów borykających się z prozą życia, gdzie ukazano ich niespełnione marzenia, a także realny świat złożony z tęsknoty i lęków, miłości i nienawiści, zdrady i kłamstwa, goryczy i ciepła, życia i śmierci, nikt jeszcze nie napisał. Należy jednak pamiętać, że jak w każdej powieści fikcja miesza się z prawdą, półprawdą i ćwierć prawdą prozy życia, więc należy ją czytać z przymrużeniem oka w myśl: „Czy wszystko musi być prawdą”
Powieść jak bluszcz splatają piękne opisy rodzimej przyrody.
Pisane w Zadupiu
Autor
Recenzja
Asia Czytasia 2021
Oczami mężczyzny. Gdy odebrałam wiadomość od Wydawnictwa NowoCzesnego z propozycja tzw. współpracy recenzenckiej, poczułam się zaintrygowana. Dlaczego? Powodów było kilka.
Po pierwsze: książka pt. „Dziewczyny jego życia” będąca powieścią obyczajową, była napisana przez mężczyznę. Już ta informacja była pewna nowością dla mnie, gdyż tego rodzaju publikacje zazwyczaj są autorstwa kobiet.
Po drugie: zelektryzowało mnie jedno zdanie z okładki. Brzmiało: „Uwaga. Książka tylko dla dorosłych”. Czyżby publikacja zawierała jakieś erotyczne podteksty? A jeśli tak, to… w jaki sposób zostaną przedstawione przez mężczyznę? Jak zaprezentują się w jego oczach relacje z kobietami? Należy stwierdzić, ze autor pięknie udźwignął sceny erotyczne, które w jego wydaniu są naprawdę zmysłowe, świeże, pozbawione żenady, wulgarności czy infantylności. Okazuje się, ze można pisać o seksie w sposób rozmaicony, piękny, żywy, plastyczny.
Poznawałam kolejno kobiety (czasami bardzo młode dziewczyny) które były ważne dla bohatera. To było całkiem interesujące spojrzenie na tzw. „płeć piękną”. Każda bowiem wspomniana postać miała to słynne „cos”, co przyciągało do niej Kubę. Sprawiało, ze nie potrafił pozostać obojętny na rozwijającą się relacje. A te bywały oczywiście różne. Niekiedy miały wymiar platonicznej miłości, która czeka na spełnienie. Czasami przypominały zwykły romans. Z pewnością każdy ´związek´ kształtował postrzeganie kobiet przez głównego bohatera. Nie obyło się bez zdrad, emocjonalnych zawirowań, fascynacji i refleksji. Z pewnością życie Kuby nie było nudne i ma co wspominać. Ma również nad czym myśleć, gdyż na końcu pierwszej części, Kuba pozostaje niejako w pewnym zawieszeniu. Będzie musiał dokonać pewnych wyborów lub pogodzić się z tymi, które podjęła jego aktualna towarzyszka życia
Jestem na serio ciekawa jak potoczą się jego dalsze losy. Te zostaną zapewnie przedstawione w następnych publikacjach będących kontynuacja tych historii. Osobiście, chętnie ja poznam. Jestem ciekawa, jak będzie wyglądało dalsze życie Kuby, które mija mu poniekąd pod znakiem…”wróżdy” starej cyganki. Czy faktycznie się ona spełni? Czy będzie musiał jej ulec, godząc się z losem? Czy może jednak spróbuje się przeciwstawić tej swoistej przepowiedni? Podejrzewam, ze na te pytania znajdę odpowiedz w następnych publikacjach.
Na koniec jeszcze dodam może, ze spodobało mi się w tej książce kilka rzeczy. Pewien walor edukacyjny — autor całkiem fajnie wplótł w swoją opowieść wątki historyczne oraz krajoznawcze. Swój urok mają również barwne opisy, które podziałały na moją wyobraźnie. Doceniam także aspekt humorystyczny — było kilka fragmentów wywołujących uśmiech na mojej twarzy lub wręcz śmiech. Ciekawą koncepcją jest też moim zdaniem, kwestia cytatów — tzw. ´złotych myśli´ rozpoczynających każdy kolejny rozdział.
Przykładowo taki: „Zycie nie składa się tylko z przyjemności”.
Trudno zaprzeczyć.
Rozdział pierwszy
Wróżda
„Nikt nie zdoła uniknąć swego przeznaczenia”
Marek Aureliusz ⃰ (26.04.121 — † 17.03.180)
Tegoroczne lato na które czekali z utęsknieniem nadeszło po pluchowatej wiośnie oddechem piasków pustyni Gobi temperatury oscylowały w granicach wrzenia wody, słońce lało na ziemię roztopione płaty złota, suchy gorący wiatr kroił ziemię w głębokie wyschnięte bruzdy, zbyt szybko dojrzałe zboża zaczęły sypać ziarnem śliskim, jak rybia łuska, które zaradne polne myszy gromadziły w norkach, resztę wydziobywały zawsze głodne ptaki.
W zdrojowym parku następował powolny proces wysychania dwóch wielkich stawów zarybionych królewskimi złotołuskimi karpiami, płynący na peryferiach miasta Kanał Notecki łączący dwie rzeki z Gopłem zaczął poważnie łysieć co stanowiło powód do wstrzymania komunikacji rzecznych ‘berlinek’ dowożących wapienny tłuczeń z kopalni do zakładów sodowych. Mieszkańców miasta wywiało na zasłużone wakacje do Janikowa nad jezioro, nielicznych nad polskie lub bułgarskie morze albo w myśl porzekadła; — Polak, Węgier dwa bratanki i do szabli, i do szklanki; nad Balaton. Miasto pustoszało czego wykładnikiem spadająca frekwencja na miejskim targowisku. W myśl hasła głoszonego przez jedyną w kraju Partię; — wszystkie dzieci i młodzież na obozy po słońce i radość — przez kraj pędziły wesołe rozśpiewane pociągi pełne szczęśliwców jadących nad polskie morze i jeziora mazurskie. Lato zapowiadano bez opadów co wystarczało ażeby być podwójnie szczęśliwym. Kilku chłopaków ze starego miasta i Klasztornego Placu pozostało w domu gdzie nigdy nie brakowało zajęć; — to należało wypełnić szpary próchniejących okiennych ram tłustym jak masło kitem i pomalować, albo przebrać pleśniejące w piwnicy zeszłoroczne kartofle wypuszczające długie bezbarwne łęciny. Babranie w kartoflanej mazi nie należało ani do czystych, ani przyjemnych łapy pomimo szorowania szarym mydłem śmierdziały kilka dni. Lato było także okresem zaopatrzenia podstawowej komórki społecznej, czyli wieloosobowej rodziny w potrzebne zimą wiktuały. Do artykułów pierwszej potrzeby zaliczano niezmiennie te same od lat; — zakupy większej ilości cebuli, kilku warkoczy dorodnego twardego czosnku, a także pewną ilość maleńkich korniszonów do zakiszenia w słojach wypełnionych wiechciami kminku i ziarnami czarnego pieprzu. Należało się także zaopatrzyć w odpowiednią ilość witaminy Ce, czyli w twarde kapuściane głowy, które poszatkowane i przyprawione koprem, ząbkami czosnku, niektórzy dodawali do smaku ćwiartkę spirytusu lub czerwonego wina, ‘deptało’ w dębowej beczce, aby kisły czekając swego czasu. Kuba kojarzył kiszonkę z chorującymi na szkorbut majtkami handlowych szkunerów i wojennych fregat pozbawionych tego, jak się okazało, soczystego nosiciela witaminy Ce zapobiegającego gnilicy dziąseł. Do innych katorżniczych zajęć wyrabiających płaty mięśni grzbietowych, barków i ud zaliczali szorowanie ryżową szczotką kilku pięter drewnianych schodów, składowanie węgla do piwnicy oraz rąbanie kloców drewna na odpowiedniej grubości szczapy. Węgiel należało wykupić po okazaniu kwitu przydziału na składowisku w pobliżu dworca ( na czteroosobowe gospodarstwo przypadało w tym czasie około tony rocznie), a później dogadać z umorusanym po daszek zawadiacko założonej czapki wozakiem o zapłatę za usługę, czyli przywiezienie węgla pod dom.
— Co? Myśli, że kuń to człowiek? Tyle nie uciągnie. Słabowity i trza go futrować. To kosztuje. Czy nie?
— Co pan? Toć widać, że kuń, jak smok, a mówi, że słabowity — oponował Kuba.
— Ino tak wyglądo le we środku je słabowity — tłumaczył wozak kasując kilkadziesiąt złotych, które zmiętoszone brudną dłonią z wżartymi śladami drobinek węgla wciskał w obszerną kieszeń wytartej na plecach kurtki z naszytym płatem garbowanej skóry.
Noszenia węgla nie można było przyrównać do składowania kartofli zapakowanych w jutowe worki i przenoszonych na własnym, przygiętym do ziemi, grzbiecie. Do noszenia węgla potrzebna była pomoc kolegów, czyli praca zespołowa. Pół biedy gdy wozak mógł wjechać na podwórze i zwalić tonę byle jakiego groszku zwanego popularnie ‘czarnym złotem’ pod drzwi komórki albo zsypem wprost do piwnicy. Kuba nie miał szczęścia być w sytuacji Stefka Haka czy Henia Łapy, którym węgiel spadał z wozu wprost do piwnicy przez kraty w okienku. Wozak piorunował na trudne warunki dowozu — a było, jak po sznurku, około pięć kilometrów — zwalał węgiel na deptaku vis a ’vis domu Kuby czyli około dwudziestu metrów od wejścia do ciemnej oświetlanej świeczką piwnicy, o tak niskim stropie, że bardziej przypominała grobowiec aniżeli magazyn wszelkiego dobra. Ażeby było weselej należało przejść z załadowanymi wiadrami na przeciwną stronę ulicy wypatrując przerw pomiędzy dudniącymi tramwajami, autami, konnymi wozami i bryczkami zwanymi dumnie fiakrami.
Z przeniesieniem urobku należało się spieszyć, gdyż można było otrzymać mandat za utrudnianie ruchu i inne duperele wynajdywane przez dzielnicowego milicjanta, starszego sierżanta Zająca, wesołego i sympatycznego dwumetrowego mężczyzny o łapach, jak kolejarska szufla. Mandat stanowił dla niego pretekst bardziej do pogadania niż wymierzenia kary. Kpinkując z mizernej kondycji motywował do zwiększenia tempa szuflowania i biegania z blaszanym wiadrami wypełnionymi węglem. Zwariowane tempo blokowalo oddech, a ręce obciążone urobkiem, wydłużało o kilka centymetrów. Po godzinie kopalnianej pracy byli padnięci. Dosłownie. Zdarzały się także dni wolności i leniwego odpoczynku na łonie natury, taplanie w Więcławskim albo Pakoskim jeziorze nad które jeździli rowerami ponad czterdzieści kilometrów w obydwie strony. Opalali się leżąc na szerokim pomoście przyglądając budowie najnowocześniejszych w tym czasie zakładów sodowych w Europie powstających na kujawskich nieużytkach niedaleko jeziora z którego czerpały wodę, jak spragniony Wawelski Smok. Pewnego dnia spotkali sympatycznego żeglarza z miejscowego Klubu LPŻ, Florka Lewandowskiego siedzącego w kokpicie dużego kabinowego jachtu, kilera o dumnej nazwie „Worywoj” noszącego na wysokim maszcie ponad 40 metrów kwadratowych ciężkiego żagla nie licząc spinakera. Florek w zamian za wproszenie na chyboczący pokład i rejs pod żaglami wymusił zapisanie na kurs żeglarski. Od tego czasu wypady nad Pakoskie do klubu na kurs stały się codziennością. Pewnego dnia, jak nożem uciął skończył się okres domowych prac, bo jak długo można wymyślać coraz to nowe zajęcia i byli wolni. Pozornie. Do końca ferii pozostały jeszcze ponad dwa tygodnie i należało je wykorzystać do oporu. Do domów powróciły pierwsze turnusy opalonych na ciemny brąz dzieciaków wypełniających gwarem podwórza, ulice starego miasta i Plac Klasztorny. Wszędzie było ich pełno. Zaczęły się zabawy w wojnę, wybijanie kozła, gry w palanta i nieśmiertelne mecze w piłkę nożną pomiędzy antagonistycznie nastawionymi do siebie dzielnicami i nawet ulicami. Do historii przechodziły bezkrwawe mecze rozgrywane pomiędzy Placem, a łobuzami z Kościelnej, Rybnickiej, czy Rzeźnickiej. Wzdłuż milo brzmiących ulic nie uświadczysz żadnego sklepu z rybami czy świńską tuszą. Chłopcy z Placu szczycili się tytułem „wylęgarni piłkarskich talentów” dla miejscowych klubów, których trenerzy bywali częstymi obserwatorami meczów wyłuskując chłopców potrafiących nie tylko dobrze kopać piłkę, ale ją opanować. Do klubów trafili Adaś Lewy zwany przez kibiców ‘Atomem’ z uwagi na piekielnie mocne strzały na bramkę i mały, zwinny Grześ Jagło i Janek Balcer przez kilka lat najlepszy obrońca w historii klubu. Niektórzy zazdrościli, lecz w jednym byli zgodni, należało się chłopakom. Nie ukrywając byli z nich dumni. Okres wspaniałego czynnego lenistwa wyganiał ich także w plener na pachtę (atawistyczna pozostałość z okresu okupacji) czyli ogałacanie zagonów zielonego groszku i innych darów z pegeerowskich pól. To była świetna zabawa w Indian, których blade twarze nie były w stanie wypatrzeć w płytkich redlinach za żywym płotem zielska.
Zapracowane Matki pitraszące wysokokaloryczne posiłki z tego co osiągalne na rynku, czyli kartofli, kapusty i rzepy nie dociekały pochodzenia przynoszonych do domu darów Bożych. Bywały także dni, gdy z ciekawość i nie tylko, chodzili do zdrojowego parku posłuchać muzyki serwowanej kuracjuszom przez muzyków symfonicznej orkiestry złożonej z amatorów maniaków dobrej muzyki pod batutą pana Dargla nauczyciela muzyki w żeńskim gimnazjum. To była jedyna możliwość, jak mawiał Stefan Hak, ażeby się odchamić i podreperować nadszarpniętą reputację. Należało się pokazać, aby zadać temu kłam, niestety wysiłki na niewiele się zdały. Kilka przypadkowych muzycznych seansów nie równoważyło kursującej o nich złej opinii z czym nie mogli się zgodzić uważając, że była to bzdura wyssana z brudnego palucha. Dzisiaj, gdy dzień kłonił się zachodowi, oparci o balustradę drewnianego pomostu nad stawkiem zajęci byli pluciem do wody i dokarmianiem złotołuskich karpi wyławianych nocą przez strażnika parku, starego Świdra. Z młodym Świdrem chodzili do tej samej szkoły, więc od czasu do czasu zaopatrywał ich w ościstą nad wyraz smaczną rybią tuszę. Świdry używali do łowienia karpi, zamiast nieproduktywnej wędki, podbieraka i rękawic z naszytymi od wewnątrz haczykami.
— Patrzcie! — Odezwał się Adaś zwany Kotem wskazując paluchem na znajdujące się w zasięgu wzroku zarośla i drzewa cieszącego się bardzo złą sławą lasku na ‘Trójkącie’. Miłe puszyste pseudo Adama wzięło początek przed kilku laty, gdy stając w obronie nieznanej mu dziewczynki w walce ze starszym o kilka lat łobuzem z Rąbina, podrapał go i pogryzł tak dotkliwie, i na tyle skutecznie, że łobuz wymagał kilku szwów i plastrów. O bardzo bolesnym przeciwtężcowym zastrzyku w dupsko nie wspomnieć.
— Na co?
— I gdzie?
— Pod drzewami. Tam się pali.
— No. Widać dym.
— Idziemy!
— Może będziemy potrzebni?
Jednomyślność była ich siłą, a także wyrazem determinacji w stawianiu czoła wszystkiemu i wszystkim. Dym pachniał brzozowym drewnem, sypał iskrami wyglądającymi w zapadającym zmroku, jak świętojańskie poczwary. Kolorowe wozy pomalowane wszystkimi barwami ustawiono w wielki krąg pośrodku którego płonęło wesołe, promieniujące ciepłem ognisko. Tabor nie należał do szczególnie dużych, lecz wystarczająco hałaśliwych, kolorowych, rozśpiewanych i roztańczonych. Pomiędzy wozami włóczyły się warczące na siebie zaniedbane kundle, biegały zasmarkane dzieci oraz kilka śniadych dziewczyn w kolorowych spódnicach i haftowanych przezroczystych bluzeczkach z szerokimi rękawami. Wokoło taboru kilku ciekawskich kuracjuszy z sanatorium i trzech milicjantów spisujących mandat za rozpalone zbyt blisko drzew ognisko, którego po ich odejściu i tak nie zasypano.
— Chłopaki! Kto wie dlaczego zawsze chodzą trójkami — spytał Gruby mając na uwadze milicjantów — Nie? Jeden umie pisać, drugi czytać — zamilkł.
— A trzeci? — Nie wytrzymali napięcia — Mówże!
— Trzeci? — zawiesił głos — Trzeci umie walić pałą. Hahaha!
— Kto z was dostał pałą? — spytał Stefan retorycznie — Ja dostałem. Bolało, jak cholera
Wokoło ogniska kilku starszych Cyganów zajętych — tak się chłopakom zdawało — czyszczeniem pakułami wielkich kotłów oraz baniaków do mleka. Adaś i & nie zdawali sobie sprawy, że są świadkami wykonywanych i zapomnianych czynności z których Cyganie słynęli, cynowania przemysłowych kotłów, patelni i wszelkiego rodzaju żeliwnych garnków. Dziewczęta pomiędzy którymi nie zauważyli żadnego wyrostka nachalnie zagabywały gapowiczów oferując wróżenie z dłoni, albo talii kart na których trudno zobaczyć kolorowe postaci królów, waletów i dam.
— Da powróżyć paniusiu.
— Położy pieniążek — wyciągały niedomyte dłonie — Tylko grosik, paniusiu.
— Pan nie boi — mocnym uchwytem trzymały dłonie mężczyzn oglądając widoczne linie mające oznaczać — w zależności od złożonego datku — długowieczność, szczęście lub bliską śmierć delikwenta ciekawego swojej przyszłości wywróżonej z brudnych kart.
— O! Niech patrzy. Królowa i walet. Paniusia będzie szczęśliwa z tym panem.
— Same serca. To dobrze paniusiu. To dobrze.
— Krzyże, śliczniutki, to nie jest nieszczęście tylko pieniążki. Pieniążki, panie.
— Położy jeszcze grosik… Powiem co czeka, paniusiu… O tej drugiej obok — stukała palcem w kartę mającą przedstawiać damę karo — Musi uważać — szeptała konspiracyjnie błyskając bielą zębów.
— Ta zołza! Wiedziałam! Wiedziałam!
Wściekała się korpulentna kuracjuszka wygrażając pięścią niewidocznej i nieosiągalnej rywalce — Niech ino wróce. Niech wróce to kłaki polecom.
Nie spostrzegli, jak znaleźli w kręgu zainteresowania roześmianych wróżek z których najładniejsza i zadbana w sensie czystych dłoni, bluzeczki i długiej spódnicy okrywającej bose nogi nie wiadomo z jakiego powodu chciała Kubie ukazać jego świetlaną szczęśliwą drogę w przyszłość wywróżoną z brudnych kart. Wynajdywał sto i jeden powodów, ażeby grzecznie — jeszcze wtedy był ułożony i szarmancki w stosunku do dziewczyn — wyperswadować, że zna swoją przyszłość, której nie widział w samych pastelowych kolorach ponadto nie wierzy we wróżby. Przymilała się znajdując setki powodów dla których powinien znać swoją przyszłość, gdyż tylko ona i nikt inny może powiedzieć prawdę o jego przyszłym życiu, ale jedynym powodem wróżby był przysłowiowy grosik.
— Nie mam forsy — użył ostatecznego argumentu, który powinien zamknąć nie tyle dyskusję co jej natarczywy monolog.
— Kochanieńki… Powróżę za darmo. Nie wezmę ani złotówki. Dobrze? — Kusiła.
— Dlaczego mnie? Zobacz. Tamten facet musi być nadziany i jest na tyle głupi…
— Skąd wie, że głupi? — spytała przyglądając wskazanemu gapowiczowi.
— Tego nie można ukryć… Samo wylazło — stwierdził chcąc dać dyla i ukryć za plecami powiększającej się grupy ciekawskich co wskazywało, że w sanatorium już po kolacji.
— Lali! — zaskoczyło ich wołanie starej cyganichy siedzącej w cieniu jednego z wozów, której dotychczas nie zauważył — Lali!
Dziewczyna, jak poderwana biczyskiem, podbiegła do starej przestając się nim interesować. Po chwili rozmawiały w ugrofińskim narzeczu nafaszerowanym polszczyzną. Nic nie rozumiał wychwytując tylko pojedyncze bardziej zrozumiałe słowa. Rozmowa wspomagana gestykulacją bardziej przypominała kłótnię niż wymianę zdań tyczących jego osoby;
— Babcia cie woła — podeszła przekazując polecenie i zniknęła, jak zjawa pomiędzy wozami i zapadających ciemnościach.
— Co ta stara chce ode mnie?
Był zdziwiony i zarazem przerażony znając mrożące krew w żyłach opowieści o Cyganach, a cygańskich taborach w szczególności. Wszystko mogło się zdarzyć, a kumple na których zawsze mógł liczyć w potrzebie rozmyli w tłoku i został sam ze swoim strachem. Z duszą na ramieniu podszedł do kolorowego wozu, pod deklem kłębiły się najgorsze ze wszystkich scenariuszy; — zwabiły mnie, aby porwać. Porwać? Przecież nie jestem małą tłustą dziewczynką — gadał do siebie — tylko szczupłym wychudłym wyrostkiem, któremu żebra o mało nie przebiją cielesnej powłoki bez grama tłuszczu z czego nie byłoby nawet metra kiełbasy, a takich, mam nadzieję nie uprowadzają. Zła opinia o Cyganach była od wielu lat rozpowszechniana wśród społeczeństwa przypisującego im wszelkie dokonywane w bezeceństwa, kradzieże, uprowadzania dzieci, a nawet zbrodnie. — Eeee. Dzisiaj nie te czasy — pomyślał podchodząc do babci cyganichy. Babcia nie zasługiwała na bycie wiekową babcią. Siedziała wyprostowana w wygodnym wiklinowym fotelu nakryta ciepłym szalem jej mała twarz przypominała wulkaniczny krajobraz pełen bruzd i zapadlin wypełnionych szarym nalotem patyną czasu i tysiącem zmarszczek zebranych u nasady nosa i ust. Jasne oczy otoczone siatką śmieszek patrzyły ciepło spod łuków czarnych, malowanych henną brwi nad którymi zwisały kosmyki siwych, prawie białych włosów nakrytych bajecznie kolorową chustą. Dłonie o długich upierścienionych palcach wspierała na kunsztownie wykonanej lasce ozdobionej złotymi blaszkami.
— Chłopcze — pisnęła marszcząc twarz w szerokim uśmiechu eksponując białe, jak twaróg zdrowe zęby w różowych dziąsłach — Nie stój, jak drzewo podejdź i siadaj obok. Tak! Na kłodzie.
Był zdziwiony, że posługiwała się poprawną polszczyzną bez wtrącania narzecza co mogło świadczyć o jej wysokiej pozycji w hierarchii klanu. I te dłonie? Dopiero teraz mógł się jej przyjrzeć. Nie była podobna do starych niechlujnych cyganek siedzących wokoło ogniska zajętych pitraszeniem pachnących potraw. Spod szerokiej czerwonej spódnicy wystawały małe bose stopy oparte na grzbiecie wielkiego czarnego psa, który pozornie nie zwracał na nic uwagi, ale szare ślepia miał przymrużone. Czuwał.
— Nie chciałeś by Lali wróżyła. Dlaczego? — spytała.
— Nie wierzę we wróżby, ani czary — odpowiedział bez przekonania.
— Daj mi swoją dłoń. Nie bój się. Nie będę wróżyła, jak tego nie chcesz.
Spojrzała na Kubę z pobłażliwym i zarazem smutnym uśmiechem trzymając dłoń w mocnym uścisku upierścienionej dłoni o gładkiej opalonej skórze i wypielęgnowanych paznokciach. Słuchając jej cichego głosu zniszczonego od nałogu palenia zupełnie wyzbył się strachu siedzącego pod skórą. Odwróciła dłoń błądząc opuszkami palców po delikatnych i miejscami ledwo widocznych liniach, Kuba nie miał odwagi wycofać ręki i nie wierzył, że to się uda. Mruczała przez kilka minut wypowiadając niezrozumiałe słowa, gdy zamilkła, wiedział, że wróżba została wypowiedziana i należało tylko czekać na jej spełnienie.
— Chcesz wiedzieć? — spytała patrząc Kubie w oczy.
Bezwiednie skinął głową nie zdając sobie sprawy, że lepiej byłoby nie wiedzieć.
— Pamiętaj chłopcze — dodała po wyjawieniu tego, co wyczytała z jego dłoni — od tej chwili, gdy znasz swoją przyszłość, nikt… Pamiętaj! Nikomu nie możesz pozwolić sobie wróżyć.
I nie dziękuj chłopcze, bo za moją wróżbę się nie dziękuje i nie płaci.
Puściła jego spoconą i gorącą dłoń z biegającymi w niej tysiącami głodnych mrówek. Nie szukał chłopaków odszedł bez słowa rozmywając w zapadających ciemnościach parku niosąc z sobą przyszłość wywróżoną przez babcię cyganichę. Nie dało się ukryć, chociaż nie wierzył we wróżby, czarnego kota, trzynastki i czary był przerażony tym, co usłyszał. Sceptycznie nastawiony wkrótce zapomniał o wróżbie. Wylazła po latach, jak szydło z worka.
Od tamtego pamiętnego dla Kuby dnia minęło kilkadziesiąt lat jego życia, którym chciał zadysponować inaczej, chociaż inaczej nie znaczy wcale dobrze czy źle, lecz cholerna Wróżda nie pozwoliła zboczyć z wybranej przez nią drogi. Spełniła się do joty, słowo w słowo i nadal trzyma w łapach, Kuba żyje z nią i nie może się od niej uwolnić, gdyż uwieszona jego ramienia, wczepiona pazurami przeznaczenia jest, jak ślubna żona, której przysięgał przy ołtarzu, aż śmierć ich rozłączy. Kuba nie jest zmęczonym zgorzkniałym starym dziadem, nie użala nad sobą, ani nad swoim życiem, które przeżyje takie na jakie sobie zasłużył, gdyż nie miał wpływu na jego przebieg. Było i jest takie, jakie jest. Niosło go spienionym nurtem tłukło boleśnie o krawędzie bytu, poniewierało, aby od czasu do czasu, trudno ocenić w nagrodę czy karę sadzało na mieliźnie pośrodku nurtu, aby odpoczął. Przeznaczenie, Wróżda starej cyganki samo prowadziło go pod rękę, a ślepy los grał w berka. Od tamtego czasu omija wszelkich szarlatanów, zatrzymuje auto (wyjątkiem są autostrady), gdy drogę z lewej na prawą stronę przebiega czarny kot, nadal nie wierzy w czary i trzynastki, a także wróżby z fusów, czy gorącego wosku lanego w wigilijny wieczór oraz ‘Andrzejki’. A trzeba było, chłopcze! Trzeba było.
*
Moim pierwotnym zamierzeniem było napisanie krótkiego opowiadania o Tej pierwszej, jedynej i ostatniej, dopóki śmierć ich nie rozłączy, lecz zła, a może dobra Wróżka Cyganicha pogmatwała ścieżki życia Kuby, oczywiście przy jego wydatnej pomocy tak dokładnie, że nikt tego nie rozsupła i wszystko potoczyło w zupełnie innym kierunku i nie tam dokąd powinno. Może powinno, lecz Kuba nie miał wpływu na przełożenie zwrotnicy ponieważ jego życie na długo przed urodzeniem zostało zaprogramowane i nic nie było można zmienić. Koło toczy się z górki na pazurki, nabiera rozpędu, droga wolna tylko lecieć, lecz trzymamy się ziemi i wyżej penisa nie podskoczymy. Biegniemy, lecz dokąd? Zdajemy sobie sprawę, że kiedyś nastąpi kres drogi, więc spieszymy ażeby zdążyć. Tylko dokąd? Zdawałem sobie sprawę, że byłoby nieelegancko pisać wyłącznie o tej pierwszej pomijając kolejne mające także niebagatelny udział w kolorowym i pełnym słońca życiu Kuby. Należało, więc stanąć przed wyborem; pisać czy odłożyć pisanie do lamusa zapomnienia? W efekcie nie pozostał żaden wybór i jakkolwiek na niego patrząc nie okazał się żadnym złotym środkiem. Nie pozostało nic innego, jak brnąć w temat i pisać o wszystkich i wszystkim. Pisać bez osłonek, fałszywego wstydu oraz obnażone do granic (nie) przyzwoitości. A, co począć z Tymi, co przed, pomiędzy oraz po? Należy także z dozą sentymentu i łezki w oku stwierdzić, że cudownych wspomnień i przeżyć nie można po prostu wymazać z pamięci, chociaż niektóre zatarł mijający czas powodując mniejsze lub większe poszarpane luki. Dzisiaj trudno je pozszywać lub poskładać w uporządkowaną, czytelną i zrozumiałą całość. Dzisiaj na końcu drogi życia stoi człowiek, który pomimo wzlotów i upadków znajduje się nadal w pełni sił fizycznych i witalnych, podobno zdrowy na umyśle, niektórzy w to powątpiewają (włącznie z nim samym) czego dowodem zwariowany i wręcz głupi pomysł pisania o Kubie mając na celu rozliczenie go z przeszłością w swego rodzaju omlecie lub, jak kto woli, swoistym rachunku sumienia pod warunkiem, że takowy się jeszcze posiada, należy być według widocznych symptomów nie wariatem, lecz na pewno kopniętym przez głupią krowę. Pierwsze zdanie napisane zostało przed kilku laty i dzisiaj nadal znajduje się w tym samym miejscu pomiędzy milczeniem, a krzykiem. Zobowiązując się do pisania o Kubie i jego kobietach nie miałem zamiaru przedstawić Ich w superlatywach lub dla odmiany w negatywnym świetle zagmatwać w sytuacji bez wyjścia. Pisząc o Nich, muszę obnażyć także grzeszki Kuby — a jest ich pokaźny bagaż — więc wątpię czy nawet jego przyjaciel Jacek, ksiądz Prałat od ‘ Świętego Jana ’ udzieliłby mu rozgrzeszenia. Minęła północ, nadal siedzę ze swoimi nieposkładanymi myślami patrzę w ekran popstrzony czarnym ziarnem liter, jak szpak w pięć groszy i ze zdziwieniem stwierdzam, że tutaj już byłem. Chyba nie dokończę historii o Kubie i zbożny cel nie zostanie osiągnięty. Tak byłoby lepiej. Co dziwne, wszystkie jego Ex żony jeszcze żyją ciesząc wspaniałym zdrowiem, a przy życiu musi je trzymać nienawiść i silne postanowienie przetrzymania łobuza, ażeby spotkać w komplecie nad jego grobem. Ale będzie miał ubaw. Mijały ostatnie dni nadzwyczaj upalnego w tym roku lata nastała słoneczna i ciepła złota jesień wypełniona zapachami pieczonych ziemniaków, a ja nadal sterczę w tym samym miejscu bez konceptu zniechęcony durnym pomysłem pisania o Kubie do czego nikt mnie nie zmuszał. Pisania o jego kolejnych kochających i nienawidzących go żonach, licznych kochankach, kolorowych ważkach kilku dniówkach i przyjaciółkach z którymi dużo radości, lecz w efekcie żadnych perspektyw na ustabilizowane wspólne życie. Stop! Cofam się w górę po rzędach zapisanych zdań, jak po stopniach schodów zatrzymując przed akapitem — do czego nikt i nic mnie nie zmuszało. Czyżby? Przyznaję, że pomysł napisania o Kubie i jego kobietach był szatańskim pragnieniem zemsty, ażeby z masochistyczną przyjemnością obnażyć ich liczne kłamstewka i świństewka, łatwe do rozszyfrowania zdrady, cynizm, nienawiść i egoizm, u niektórych przerosty ego, ponoć u kobiet go brak, podstawowych uczuć mających być spoiwem rodziny i łączącym dwoje kochających się ludzi. Ponadto nie można nie pisać o odchyłkach od norm współżycia małżeńskiego, zdrad, małostkowości nie zapominając o odpowiednim bagażu wyrachowania, ślepej nienawiści, prymitywizmu i materializmu mającego na uwadze własne korzyści oraz naiwność małego dziecka zamykającego oczy w zabawie w chowanego, które woła — szukaj mnie!.
Czas rozpocząć.
Rozdział drugi
M’gła
„To, co daje nam szczęście nie może być fikcją” Autor
Wbrew pozorom nie jest łatwo pisać o miłości, jeszcze trudniej pomieścić na kilku kartkach zdarzenia minionych lat pisanych przez historię będącą świadkiem czasów oraz powracających przez dziesiątki lat wspomnieniach. O miłości można mówić i pisać różnie w zależności od stopnia zafascynowania osobą, którą się kocha lub posiada wrażenie, że to wielka, jedyna i niepowtarzalna od chwilowej i przelotnej, jak poranny wiatr euforii, chwilowego zauroczenia do ślepej nienawiści. Można ją wynieść na piedestał albo zwulgaryzować opisać jednym prostym oklepanym i wyświechtanym zdaniem pomijając wiele nieistotnych szczegółów, które dopiero po latach nabierają kształtów, kolorów i znaczeń. Można ją umieścić na kilkuset stronach wielkiego dzieła „Wszystko o miłości” do którego życie dopisze kolejne strony i rozdziały, gdyż każda miłość jest inna posiadając własną niepowielającą treść i wymiar. W miłości istnieje tylko jeden pewnik i nie należy go przeoczyć; — ‘nikt nie posiada monopolu na szczęśliwą czy nieszczęśliwą miłość’ — a czasy Romeo i Julii minęły bezpowrotnie. Platoniczną miłość możemy dzisiaj odłożyć do lamusa osobliwości gdzie pozostanie na zawsze, jak relikt minionych czasów. Czyżby? Miłość niejedno ma imię, ale ta miłość posiadała nie tylko imię, lecz fizyczny dotykalny wymiar, brzoskwiniową karnację twarzy z której spoglądały duże piwne oczy, małe ciemne usta i czarny, jak pióro kruka ciężki warkocz Uwielbiał go rozplatać otaczając jej twarz burzą czarnego aksamitu przelewającego się pomiędzy jego drżącymi palcami, jak żywa materia. Później tulił do twarzy wdychając ich słodko gorzki migdałowy zapach pieszcząc niezgrabnymi paluchami spod których strzelały błękitne iskierki wyglądające w ciemnościach, jak świętojańskie robaczki. Uwielbiał ją, kochał ponad wszystko i wbrew zdrowemu rozsądkowi. Darzył wielkim platonicznym uczuciem przerodzonym w tragiczne kochanie przerastające jego oczekiwania, które negatywnie zaważyło na jego dorosłym życiu. Przeżycia tamtych pięknych niezapomnianych lat zamknął w pamięci, jak klatkę w kadrze filmu, jak stronę w ulubionej, zniszczonej przez czas książce do której powracał w samotne, bezsenne puste noce wypełnione zmorami wspomnień. Jego pierwsza miłość o której istnieniu nie posiadał najmniejszego wyobrażenia, posiadała dozę humoru, i adekwatny do swoich siedemnastu lat stopień inteligencji, pochodziła z bardzo dobrej rodziny, co nie było bez znaczenia, uczyła w żeńskim gimnazjum, grała na starym pianinie i nie mniej starych skrzypcach, ponadto miała sprecyzowane przyszłościowe plany edukacji żyjąc beztrosko otoczona miłością rodziców zaspakajających każdy kaprys i życzenie jedynaczki. Jednak nudziła się w wielkim pustym domu czekając na przyjście wielkiej miłości, która nie nadchodziła. Codzienne wpisywała do pamiętnika powielające się od dłuższego czasu te same wydarzenia, przeżycia, troski oraz dziewczęce marzenia,
Dzień po dniu.
Piątek.
Późna noc, a ja nie mogę zasnąć. Uzupełnię pamiętnik!. Niedługo wakacje. Znowu same piątki i prezent od ojca, angielskie wydanie encyklopedii ‘Brooka’ i kolejny wyjazd do Anglii. Ćwiczyłam Haydna, którego nie lubię. Przyciężkawy, ale muszę przez to przebrnąć. Bożena ma ‘nowego’ chłopaka. Nawet miły, lecz nijaki. Mdły maminsynek. Także chciałabym poznać kogoś wartościowego, lecz czy jestem do tego przygotowana? Mam, co do tego pewne obiekcje. Cóż z tego, że mam ładną twarz i oczy, długie czarne włosy powód zazdrości przyjaciółek — ta wstrętna Zocha znowu proponowała je obciąć — mam także ładne nogi, duże jędrne piersi o ciemnej otoczce sutek. Czy lustro potrafi kłamać? Mam szerokie biodra i na pewno urodzę dużo dzieci i twardy, płaski brzuch… Dokończę rano.
Wtorek.
Na kilka dni zawiesiłam pisanie. Cała ‘Konopa’ plotkuje, że Krysia jest w ciąży. Krysia nie komentuje, lecz przyglądamy się ciekawie. To musi być straszne. Ma dopiero tyle lat, co ja. Nie ukrywam, także chciałabym przeżyć ten pierwszy raz, ale żeby od razu dziecko. Nie! Nigdy! Jestem jednak w pełni świadoma, że TO musi nastąpić i nastąpi, ponieważ jest normalnym biologicznym działaniem ludzkich hormonów, lecz chciałabym TO przeżyć z kimś kogo naprawdę będę kochała. Zdaję sobie sprawę, że czekając w domu, jak królewna z bajki nie doczekam swojego rycerza na białym koniu. Muszę wziąć swój los we własne ręce. Kto to powiedział? Aha. Człowiek jest kowalem własnego życia. Czyżby? Dzisiaj pod ogrodzeniem naszego domu znowu spacerował ten mięczak Karol w towarzystwie drugiego fircyka zaglądając w moje okna. Żałosna para kretynów mających o sobie zbyt wygórowane wyobrażenie. Ale się rozpisałam. Dobranoc. PS. Bożena i jej chłopak wyciągają mnie w sobotę na stadion. Nie lubię sportu, lecz nie potrafię Bożenie odmówić. Znowu znajdę się w roli przyzwoitki.
Miasto — już dziewiąta na zegarze — zbudzone ze snu. W stronę miejskiego stadionu ciągną tłumy spragnione rozrywki. Ponad drzewa wyszło słońce zapowiadając gorący czerwcowy dzień. Wysokie topole sypiące kłębuszkami nasion podobnych do owczej wełny otaczały płaską nieckę miejskiego stadionu odgradzały od hałasu ulicy rzucając płaski cień na gwarne trybuny zapełnione kolorowym tłumem. Na murawie zamiast goniących za piłką, dziesiątki biegających, rzucających, skaczących dziewczyn i chłopców. Na stadionie odbywała się sportowa spartakiada szkolnych i klubowych drużyn o puchar Prezydenta Miasta i miejsce w gronie najlepszych. Nad stadionem wisi kolorowy balon miejskiego aeroklubu zacumowany stalową linką do najgrubszego z drzew. Siedzieli na trybunie z widokiem na linię mety i sześciotorową bieżnię odgrodzoną niewysoką solidną drewnianą bandą pamiątką pozostałą po odbywających się motocyklowych wyścigach na żużlu. Nad stadionem krzyk dopingujący zawodników w którym trudno rozróżnić własne słowa. Na podium trójka dryblasów zwycięzców w rzucie oszczepem odbiera dyplomy i upominki. Uroczystość uświetnia dochodzący z głośników hejnał miasta.
— Na osiemset pobiegnie Klipa, mój przyjaciel — poinformował — Ten w zielonych spodenkach. Jest niewysoki, jak na średniaka, lecz bardzo dobry.
— Co znaczy średniak i dobry? — spytała.
— Powinien wygrać — poinformowała Bożena grająca w siatkówkę w szkolnym zespole — Ma predyspozycje. Ładny chłopak — zakończyła prowokacyjnie.
Zgodnie z życzeniem Klipa wygrał finał z bardzo dobrym czasem 2:02.00 nie dając szans przeciwnikom. W nagrodę otrzymał biały sportowy dres zapinany na suwadła i rzepy, będący dla sportowca szczytem marzeń. Później była głośna muzyka, zza trybun z mobilnej wojskowej kuchni zalatywały zapachy grochówki, prażonej kukurydzy, karmelowy zapach cukrowej waty i fermentujący odór resztek piwa wylewanego w krzewy.
— To jest Klipa… Przepraszam to jego pseudo. Przylepiło się do niego jak własne. Jest z niego bardzo dumny, ponieważ nikt nie rozszyfrował związku. Mniejsza z tym. M’gła, moja przyjaciółka — przedstawiła Bożena.
Sobota.
Ma miły ujmujący uśmiech i te kosmyki blond włosów spadających na przenikliwe szaro niebieskie oczy. Faktycznie jest niewysoki, chyba jestem od niego trochę wyższa, a on cztery lata starszy ode mnie. Różnicę wzrostu wyrównają płaskie buciki. Pomimo wielu mankamentów — nie mieści się w moich standardach — jest sympatyczny, lecz nieociosany. Czy ujęłam to poprawnie? Należałoby popracować nad jego ogładą. Ujął mnie jednak swoją prostotą. Czy chcę się z nim spotkać? Oczywiście. Bożena z Andrzejem zaaranżują spotkanie w przyszłą sobotę. Powinnam jeszcze poczytać, lecz jestem zmęczona. PS. stwierdziłam, że był pod wrażeniem. Chyba nie będzie podobny to tamtych bęcwałów?
Środa.
Nie usprawiedliwiam swojego postępowania, zaczynam się zaniedbywać w prowadzeniu pamiętnika, lecz to z jego powodu. Przez dwa tygodnie brakuje mi czasu. Bożena i Andrzej spisali się na piątkę. Poszliśmy na lody do ‘Słodkiej dziury’. Przyszedł ubrany starannie, lecz biednie. Musiał nie bywać w kawiarniach, spostrzegłam, że jest spięty i jakby nie pasował do tego miejsca. Biedny chłopak. Od tygodnia spotykamy się codziennie. Nadal jest nieśmiały. Jeszcze niewiele o nim nie wiem, oprócz tego, że jest abstynentem i będzie zdawał egzamin na WAT. Jestem pewna, że zda. Opowiedziałam o nim mojej Mamie. Nie była zachwycona. Ciekawi mnie, co powie ojciec? Jutro rozdanie świadectw. Nie powiedziałam o wyjeździe do Anglii. Nie powiem. Wyślę kartkę. Krysia jest w ciąży!
Piątek.
Zgodnie z przewidywaniami same piątki, encyklopedia ‘Brooka’ i ticktet na samolot. Odlatuję z Warszawy za tydzień. Wczoraj nie poszłam na spotkanie. Nie miałabym odwagi powiedzieć o wyjeździe. Bardzo go polubiłam. Uważaj dziewczyno! To nie kot, ani mały pluszowy psiak, lecz mężczyzna. Dałam mu mój numer telefonu, lecz milczy? Dlaczego? Przygotowuję się do wyjazdu. Z tym mam zawsze problemy. Nie poszłam na spotkanie. Jestem tchórz? Miesiąc pobytu mam poza sobą. Pracowałam, jako guwernantka dwóch trzylatków. Poprawiłam angielski, lecz miałam zbyt mało czasu dla siebie. Wbrew pozorom zajęcie z dwójką chłopców i prowadzenie domu to duża odpowiedzialności. Napisałam list. Ciekawi mnie, jak go odebrał? Na pewno tęsknił. Jestem wstrętna. Dzisiaj przychodzą Ala i Mirka.
Niedziela.
Jak w każdą niedzielę byłam z rodzicami w kościele. Zawsze chodzimy do św. Mikołaja gdzie mamy swoją ławkę. Widziałam go stojącego w towarzystwie Andrzeja i Grzegorza. Wychodząc pokazałam go z daleka mamie i ojcu, który dzisiaj nie był w najlepszym nastroju. Ma kłopoty w zakładzie. Przyjechała jakaś partyjna komisja rozpracować niedociągnięcia w zakładzie, którego jest dyrektorem. Mama skomentowała jednym zdaniem — miły chłopak — nic więcej. Jestem ciekawa kiedy pozwolą go zaprosić. Może na moje imieniny?
Po przerwie
Do dzisiaj nie wyjawił powodów dlaczego nie przyszedł, więc wymusiłam, ażeby w formie rewanżu zaprosił mnie do siebie. Nie był zachwycony propozycją. Dni bez spotkania z nim są pustymi dniami. Ma dla mnie bardzo mało czasu, przygotowuje się do egzaminów. Ma zajęte soboty i niedziele. Koszmar. Wokoło domu kręcą się znowu te dwa bubki zaglądając w okna. Nawet ojciec zwrócił na nich uwagę — chyba trzeba kupić psa, córeczko — Zdecydowanie przyznałam mu rację. Po dwóch tygodniach ojciec uwolnił się od penetracji komisji. Poweselał. W domu opadła napięta atmosfera kiedy chodziliśmy na ‘kocich łapkach’. Kontrola miała także swoje dobre strony; ojciec wyrzucił niesolidnego księgowego. Mama zdradziła tajemnicę — ojciec ma zamiar kupić nowy samochód — przydziałowa ‘Warszawa’ zaczynała się sypać.
Po rozmowie z Andrzejem.
Jestem wstrząśnięta. Andrzej wyjawił, że Klipart — byłam zmuszona zmienić mu ordynarne pseudo na bardziej ludzkie. Teraz brzmi z angielska i arystokratycznie — nie zaprosi mnie do siebie. Dlaczego? Andrzej nie potrafił nic więcej powiedzieć. Mam dosyć czekania. Jesteśmy z sobą wystarczająco długo, a ja nadal czekam, ażeby się zdecydował. Czy nie widzi, że chcę TO zrobić?! Ja mogę poczekać, ale moje ciało jest gotowe go przyjąć. To ono stawia warunki nie ja. Stałam się niewolnicą własnego ciała, niewolnicą grzesznych chuci, jak grzmi nasz młody ksiądz wikary, katecheta z którego stroimy sobie żarty wypytując czy istnieje diabeł czy masturbacja to grzech i wiele innych mądrych pytań. Biedak czerwieni się, jak panna nie znajdując zadowalającej nas odpowiedzi. Trudno uczyć religii w niemoralnej babskiej klasie za jaką uchodzimy. Górą dwunasta ‘Be’. Wracając do sedna chcę to przeżyć, ale nie w zbożu, jak Aga czy na starej otomanie na strychu, jak Ania. Jak można się tak zeszmacić? TO ten akt ma być wzniosły nabożny i piękny. Klipart nie wie, jak bardzo go kocham. Jestem zdolna uczynić wszystko o co mnie poprosi. Natychmiast i bez ociągania. Gdy całuje moje oczy, gdy rozplata warkocz i wtula twarze we włosy, gdy pieści moje piersi i nabrzmiałe sutki, znajduję się na granicy obłędu. Szepce, że mnie kocha i nikogo nie potrafiłby pokochać gdybym od niego odeszła. Głuptasek. Nigdy kochanie ty moje. Zadaję sobie często pytanie, dlaczego TEGO nie chce!? Czyżby był impotentem? Bzdura! Przecież, gdy mnie przytula czuję jego nabrzmiałą męskość i wtedy mam ochotę się przed nim otworzyć i przyjąć bez zastanowienia. Jestem perfidna, gdy naprowadzam go biodrami, żeby poczuć go tam gdzie go oczekuję. Kochanie moje. Czekam na ciebie. Zrób TO bo uczynię coś głupiego i obydwoje będziemy żałować. Nie! Nigdy! Przenigdy z kimś innym. O, Boże! Co ja wygaduję. Leżę w łóżku i czy możesz sobie kochanie wyobrazić co teraz robię? Właśnie to! Gdybyś był obok robiłbyś to za mnie. To jest takie zepsute, lecz piękne. Ksiądz katecheta dla odmiany mówi, że grzeszne. Komu wierzyć? Chyba sobie.
Wtorek.
Nie mogę się odnaleźć. W końcu po wielu zabiegach i szantażem wymusiłam spotkanie u niego. Nigdy nie oceniałam kogokolwiek po tym kim są jego rodzice, rodzeństwo, gdzie i jak mieszka, lecz po cechach charakteru, osobistej kulturze, uczynkach i inteligencji. Dlatego z nim jestem. Mieszkał z matką i ojczymem w trzech przechodnich pokojach bez łazienki nieciekawą kuchnią z wielkim kaflowym piecem i jednym oknem wychodzącym na ciemne podwórze. Biednie. Niedawno, jak przyznał mieszkali w czwórkę. Młodsza siostra z którą same kłopoty wyjechała do wujostwa na Wybrzeże. Nie zadawałam pytań. W pokoiku oprócz niewielkiego węglowego pieca i jednego okna w drewnianych ramach z pojedynczą szybą, mieściła się jeszcze stara szafa na ubrania, szeroki tapczan — zaraz naszły mnie erotyczne myśli — pod oknem niewielkie zarzucone książkami biurko, pudło wielkiego radia i kilka bibelotów. Nad tapczanem duży kolorowy portret — replika zdjęcia — z którego uśmiechała się moja twarz. Przecież nie dawałam mu żadnego z moich zdjęć. Musiał wyprosić od Bożeny. Na ścianach kilka półek zastawionych pucharami, dyplomy w ramkach, kilkanaście miniaturowych bajecznie kolorowych akwarel fascynujących swoją prostotą i kolorami. Zdobyłam się na pytanie będące zarazem potwierdzeniem — To twoje — Skinął głową. Jego matka i ojczym, byli w tym czasie u krewnych gdzieś w Poznańskiem. Byliśmy sami i zostałam u niego na noc. W domu będą miała do słuchania, lecz niech sobie gadają. Wyszedł do kuchni zaparzyć herbatę, ja w tym czasie wyciągnęłam z tapczanu kołdrę chcąc przyśpieszyć to, co powinno według wszelkich znaków na niebie, szczególnie na ziemi i tutaj nastąpić. Pierwszy raz w życiu leżałam naga obok mężczyzny. Pieściliśmy się do utraty tchu, całował moje piersi, brzuch i spragnione łono czekające na jego przyjęcie, pieściłam jego nabrzmiały członek nie wiedząc czy robię to dobrze. Wtedy powiedział — M’gła. Chcę tego tak samo, jak i ty, lecz jeszcze nie dzisiaj — Jak nie dzisiaj to kiedy? Ja nie potrafię dłużej czekać — on na to; — ja mogę poczekać nawet do naszego ślubu — Myślałam, że oszaleję. Podrapałam go i pogryzłam. Od tego czasu starałam się go unikać. Rozmawiałam z Bożeną. Nie mogła uwierzyć, że może się jeszcze trafić taki wariat. Skierowała podejrzenia na inne dziewczyny, częstując mnie po kilku dniach wiadomością, musiała ją wyciągnąć od Andrzeja, albo Grzegorza; — Kręci z dziewczyną ze starego miasta. Bardzo ładna, nietuzinkowa i miła dziewczyna — dodała z uśmiechem. Byłam wstrząśnięta i nie było mi do śmiechu. Muszę z nim poważnie porozmawiać. Moja Mama musi coś wiedzieć, gdyż omija rozmowę na jego temat: To nie jest chłopak dla ciebie — mówi. Nic więcej nie mogę od niej wyciągnąć.
Po długim czasie.
Spotykamy się u niego w domu regularnie raz w tygodniu. Z premedytacją dążę do jednego i czekam kiedy się załamie. Wczoraj minął rok od naszego poznania. Przyniósł mi kwiaty. Mama powiedziała w sekrecie, że ojciec chce go przyjąć do pracy. Potrzebuje głównego technologa. Nic mi nie powiedział. Oczekiwana przez wszystkich „Studniówka” wypadła zgodnie z oczekiwaniem. Było wspaniale, nastrój bombowy, nasi chłopcy spisali się na medal, Klipart spięty i małomówny, co do niego niepodobne. Bożena rozniosła moją tajemnicę. Obyło się bez głupich komentarzy, nawet Grażyna, która potrafiła wszystko i wszystkich wykpić pogratulowała mi takiego chłopaka. W jej słowach ani cienia kpiny.
Wtorek.
Nic się nie zmieniło. Jestem pewna, że nie ma innej dziewczyny. Nic poważnego. Kocham go do szaleństwa, lecz chyba się załamię. Ojciec zaprosił go do nas bez mojej wiedzy, lecz wyłgał się niedyspozycją. Ponoć zwichnął nogę na treningu. Jak ten czas leci? Za tydzień rozpoczynamy pisanie matur. Przerywam pisanie do/po. Bal maturalny będzie ostatnim sprawdzianem siły jego charakteru. Ojciec zawozi mnie na egzaminy do Warszawy nową ‘Skodą’. Jestem pewna, że zdam bez problemów.
Sobota.
Bal był wspaniały pod każdym względem, oprócz po balu. Andrzej zaprosił nas do siebie do domu. Była muzyka z płyt, tańce i wino. Klipart pozostał wierny swojemu postanowieniu. Nadal nie mogę się z tym pogodzić, lecz milczę oczekując kolejnej próby sił. Za tydzień wyjeżdżamy z Bożeną do jej ciotki do Sopotu na Ceynowy skąd do plaży tylko kilka minut. Obiecali z Andrzejem, że przyjadą. Będzie świetnie. To będą moje ostatnie wakacje przed wyjazdem na studia.
Kwiecień.
Minął pierwszy semestr. Mieszkam z koleżanką z roku — jej ojciec jest badylarzem z Grójca — u miłej, kulturalnej starszej Pani. Mam dużo swobody. Klipart pisuje do mnie prawie codziennie. Jego listy są piękne, lecz smutne. Zaprosiłam go do siebie. Zrobił mi niespodziankę. Przyjechał nowiuteńką czerwoną ‘Javą’. Wyglądał wspaniale w czarnym kombinezonie, czarnym kasku i wielkich ciemnych goglach. Zakochałam się ponownie. Oprowadzałam go po mieście, o którym wiedział więcej aniżeli ja. Poszliśmy na pączki do Blikle ‘go i lody do Pałacyku na wodzie w Łazienkach. Byliśmy także w kościele św. Krzyża wziąć ‘ślub’. To był mój pomysł. Modliłam się o spełnienie naszej miłości i wytrwanie. Błagałam go żebyśmy wzięli ślub nie przed księdzem, lecz przed Bogiem. Tutaj i zaraz przed wielkim ołtarzem przysięgniemy sobie wierność. Załamałam się zupełnie, on nie zważając na nielicznych zwiedzających katedrę ludzi, głaskał mnie po głowie mając dla mnie tylko trzy słowa; — Nie płacz kochanie — Nie potrafiłam powstrzymać łez. Poczekaj kochanie. Nie chciałam słuchać. Jesteś moją kochaną dziewczyną. Na trzecim roku poproszę rodziców o twoją rękę. Dlaczego dopiero wtedy? Wychodząc z kościoła uśmiechnął się wesoło i powiedział; — „Gdybyśmy byli wyznawcami Mahometa wystarczyłoby przejść pod wielką księgą Koranu, ażeby zostać mężem i żoną”. Przyszłam do niego późno w nocy, byłam spięta do granic wytrzymałości i nie miałam siły poderwać bioder, ażeby spełnić oczekiwanie. Przecież był tak blisko. Zasnęliśmy przytuleni do siebie i tak zastała nas rano moja gospodyni. Przed wyjazdem poszliśmy zrobić wspólne zdjęcie. Obiecałam czekać i długo tuliłam spłakaną twarz w kołnierz jego kurtki.
*
Dzień wstał deszczowy rozwieszając na krzewach i trawach szare pieluchy mgieł i srebrne kropelki rosy. Siąpiło nieprzerwanie od kilku dni wypełnionych wiszącą w powietrzu duchotą i gdyby nie parne, tropikalne powietrze, można przypuszczać, że na ziemię zeszła jesień, ale kalendarz wskazywał dopiero początek sierpnia. Bywa, że kalendarz swoje a natura swoje. Miasto wyludnione przez wakacje i urlopy moczyło się w denerwującej mżawce. Pogoda w sam raz dla sercowców. Słychać pędzące na sygnale karetki pogotowia. Ktoś potrzebował pomocy. Po wykoślawionych torach toczyły się rozklekotane czerwone tramwaje trzęsąc, jakby w każdej chwili miały zamiar wypaść z torów. W południe nadleciał nie wiadomo skąd ciepły wiatr rozganiając szare chmury i goniąc je znad miasta. Z ulic zniknęły wszechobecne parasole na błękitne niebo wysuszone słońcem przypłynęły malowane kłębuszki cumulusów zwiastujących piękną pogodę. Mokry po deszczu asfalt parował kłębuszkami mgły. Na ulice wysypali się ludzie i dotychczas szara ulica pomalowała się kolorami lata. Ćwierkotem odezwały się miejskie trznadle. Wzdłuż ulic leciał wiatr przeganiając z miasta duchotę i smużący nad asfaltem dym z licznych w mieście kominów. Na ozdobionej wielkimi zegarami wieży kościoła grubym basem odezwał się dzwon płosząc zadomowione szare kawki. Zegary spóźniały się o kilka godzin, każdy z nich wskazywał czas niezgodny z aktualnym. Tak trwało od lat i wszyscy się przyzwyczaili. Zegary spoglądały płaskimi twarzami cyferblatów na cztery strony świata. Jedna z twarzy była martwa. Winne były kawki uwielbiające jazdę na długich jak rapiery wskazówkach.
Zenka i Grubego spotkał na Królówce przed Delikatesami skąd wychodzili z siatką pełną papierosów i dwoma flaszkami, gorzkiej trzydziestoprocentowej „Ratafii” polecanej, jako lekarstwo przeciwko wszelkim i nie tylko żołądkowym dolegliwościom.
— Cześć! Co tak wcześnie?
— Przecież prawie piąta — sprostował Gruby spoglądając na Ruhlę zegarek z DDRu.
— Idziesz z nami?
Zaprosili do towarzystwa, ale nie do flaszki wiedząc, że jest zagorzałym abstynentem. Wyszli skrótem przez podwórze na Plac skąd już niedaleko do ich fyrtla. Żaden nie kwapił się do rozmowy, chociaż tematów pełne worki, tylko czerpać. Jednak nie wytrzymali. Pierwszy wyłamał się mały Zenek, bokser kolejowego klubu, mistrz Pomorza i przyszły wicemistrz kraju o czym jeszcze nie mógł wiedzieć.
— Klipa, Gruby mówi, że poderwałeś fajną dziewczynę.
— Jak mówił to musi być prawda — potwierdził — Ale to ona poznała mnie, a nie ja, ją.
— No… — Twierdząco dołączył Gruby — Na stadionie.
— Coś jesteś małomówny.
— O, czym mówić?
— Klipa nie lubi się chwalić, ale M´gła jest śliczna. To najładniejsza dziewczyna w mieście. Wyobraź sobie — Gruby zniżył głos do grubego szeptu — Jeszcze z nią nie spał.
— Skąd wiesz. Może kłamie. Znasz go przecież...Jeszcze nigdy nie powiedział prawdy.
— Wiem wszystko. Jestem przecież jego najlepszym przyjacielem.
— Może chory? — Także grubym szeptem, żeby Klipa mógł usłyszeć.
— Bzdury. Widziałem, jak zupełnie normalnie sikał pod płotem.
— Jak sikał to dobry objaw. Pamiętasz Romka. Którego? No, brata Adama.
— No, to co? — Spytał zaciekawiony Gruby.
— Nie mógł się już odlewać, a do weneryka nie poszedł. Co dlaczego? Ze wstydu.
— Wiedział chociaż od której załapał? Ja bym taką dziwkę zabił — warknął Gruby zaciskając wielkie łapy, jakby ściskał gardło nieznanej dziewczynie.
— A co z Klipą… Może jest im płotem — drążył Zenek.
— Mówi się impotent, durniu. Nie jestem im płotem, ale szanuję swoją dziewczynę.
— Teraz wiesz w czym sprawa. On nie tyle szanuje Mgłę, ale chce się przekonać o jej wierności. Ona wyjeżdża w październiku na studia. Kapujesz?
Kapował, chociaż trudno było mu pojąć dlaczego jeszcze z nią nie spał.
Dzień był pogodny wypełniony słońcem, zapachami skoszonej trawy, korzennie pachniały kwiaty białej lebiodki, cytrynowo pachniała bezkwietna macierzanka. Na polach dojrzewało zboże przeświecające mgławym złotem, błękitniało chabrami i różowiało kępkami rosnącego maku. Wzdłuż polnej pełnej wybojów koślawej drogi rząd poskręcanych i spękanych do wnętrza wierzb wytyczających miedze zarośnięte chwastami. Wierzby kołysały miotlastymi wiciami straszyły oczodołami święcącego nocą próchna. Lekki wiatr kołysał łanami dorodnego zboża i wąsatego jęczmienia szeleszczącego pod dotknięciem ręki. Pola ciągnęły w stronę dalekiego lasu za którym lotnisko miejscowego aeroklubu nad którym fruwające w cumulusach szybowce i wiszące nad polami skowronki. Za płytkim rowem niewysoki mur z polnych kamieni za którym wyniosłe lipy, topole i świerki wytyczające granice miejskiej nekropoli. Pomiędzy drzewami wisiała modlitewna cisza niosło kadzidlanym zapachem żywicy, wisiał gorzki fetor wyrzucanych na stertę odpadów butwiejącego zielska i zwiędłych kwiatów. Piaszczysta droga z wypłukanymi wiosną koleinami utrudniła spacer pomimo tego zachęcała do wędrówki. Od strony miasta słychać warkot nadjeżdżającego samochodu wzniecającego spod kół tuman szaro burego pyłu znoszonego wiatrem w stronę pól.
Siedzieli przytuleni do siebie oparci o szeroki spękany i pachnący próchnem pień starej wierzby. Dziewczyna ubrana w białą lnianą sukienkę z dużymi czerwonymi guzikami spiętą w talii wąskim czerwonym paseczkiem podkreślającą jej ciemną karnację twarzy. Wokół głowy gruby ciemny warkocz luźne kosmyki opadały na piwne oczy osłonięte cieniem rzęs. Towarzyszył jej chłopak ubrany w szarą bawełnianą koszulę w kratę wpuszczoną w lekkie, ciemnozielone, podniszczone spodnie spięte szerokim wojskowym pasem. Na nogach zniszczone płócienne trampki z wystrzępionymi sznurowadłami. Jasnoblond włosy opadały kosmykami na szaro — niebieskie oczy. Szczupłą twarz wystawił w stronę słońca, które jeszcze wysoko, lecz niedługo zapadnie poza wysoki las kładąc cienie na polach. Podziwiali wstęgi chmur podświetlonych czerwienią, błękitem i szmaragdową zielenią. Pod lasem leżał już fioletowy mrok. Ustronne miejsce pod starą wierzbą otoczoną krzewami białej kaliny i głogu obsypanego pachnącym kwiatem wybrali przypadkowo podczas jednego z pierwszych spotkań przed trzema laty, gdy sypki pył drogi osiadł szarym nalotem na jej czarnych pantofelkach i uwierał okruch piachu. Usiedli pod wierzbą przystrojoną olbrzymią miotłą zielonych gałęzi, zdjął jej pantofelki; — M’gła będąc równego wzrostu zakładała płaskie buciki w których także wygodniej — wytrzepując piach stukał o szurpaty pień. Niosło głuchym rezonansem pustego wnętrza. Od tamtego czasu upodobali sobie to zaciszne, spokojne miejsce pomiędzy dalekim lasem, rozległymi polami pszenicy, cmentarzem ogrodzonym murem z polnego kamienia za którym pierwsze domy starego miasta ze swoimi wąskimi ulicami i gazowymi lampami pamiętającymi lata rozkwitu miasta. Przez ostatnie dwa lata nie mieli zbyt wielu okazji, ażeby odwiedzać to miejsce, które swoją innością działało na nich uspokajająco i zmuszało do zwierzeń.
*
Wykorzystując przerwę w zajęciach przyjechała na kilka dni do rodziców. Kuba czekał przed domem roześmiany i szczęśliwy z niespodziewanego przyjazdu trzymając za pazuchą maleńki bukiecik kwiatów. Natychmiast spostrzegł zaszłe w niej zmiany łożąc je na karb nauki i zmęczenia. Kochane biedactwo ma dużo zajęć i pracy pomyślał, przecież to pierwszy rok i trzeba się wykazać. Trzymając za ręce poszli w stronę odległych pól pod swoją wierzbę. M’gła paplała przez całą drogę, on podświadomie wyczuwał, że pod paplaniną ukrywa się, coś niepokojącego. Na starym mieście zaświecono pierwsze lampy, a oni nadal siedzieli pogrążeni w milczeniu i zapadającej ciemności.
— Pora iść. Chłodnieje. — Przerwał przedłużające się milczenie — Nie masz zbyt wiele czasu.
— Przeciwnie, kochany. Mam dużo czasu.
Zauważył, jak odpina czerwone guziki sukienki pod którą w okresie lata nie nosiła stanika ani koszulki i chwytając jego dłoń przycisnęła do ust. Nie stawiał oporu uśmiechał oczekując miłej niespodzianki, gdy prowadziła dłoń wzdłuż odkrytych piersi pozwalając na chwilę popieścić sterczące sutki, sunęła w dół płaskiego brzucha zatrzymując na wzgórku pokrytym delikatnym meszkiem, drugą ręką nieporadnie odpinała mu pasek spodni.
— Kuba chcę się pobawić — szepnęła odchylając sukienkę — Przytul mnie. Bardzo tego potrzebuję, ale boję się twojej reakcji.
Co miały znaczyć ciche urywane słowa. Potrzebuje? Zawsze byli sobie potrzebni — stwierdził — Czego się obawiasz? Przy mnie nic tobie nie grozi. Usłyszał, że płacze, a po jej ślicznej twarzy turlały się jasne koraliki łez. Całował smakując słony smak, szukał jej pięknych ust skrzywionych w grymasie płaczu, tulił chcąc obronić przed czymś nieznanym znajdującym na wyciągniecie ręki.
— Uspokój się kochanie. Nie posunę się za daleko.
— To nie dlatego, głuptasie. Zawsze tego chciałam. Tylko ty…
— Co ja!? — Spytał wtulając twarz w jej pachnące włosy.
— Nigdy nie dążyłeś do spełnienia. Ja tego potrzebowałam. Nie jestem z drewna! — wykrzyczała mu w zdziwione szeroko otwarte oczy — Weź mnie teraz. Błagam! Zrób to — szeptała tuląc go w ramionach.
Tulił wyczuwając drganie pleców i pierwszy raz był autentycznie przerażony jej zachowaniem, znalazł się na rozdrożu rozdarty pomiędzy zasadami, a słowami nabrzmiałymi wymówką i żalem. Zasadami, które już dawno się zdewaluowały, przecież były inne dziewczyny, zarozumiała Zula i Boża dziewczyna wszystkich i śliczna naiwna Ewka i wyniosła Kasia. Czego chciał? Czego od niej wymagał? Leżał pomiędzy jej rozłożonymi nogami wyczuwając ciepło i wilgoć wagini. Była tak blisko, że wystarczyło… Nie! Podrzuciła biodrami, a on nie był w stanie zareagować. Wszedł w nią nie napotykając oporu. Poczuł pulsującą gorąc i nabrzmiałe zasysające ciepło.
W głowie załomotało, skłębiło setkami myśli i błyskawic, przed ślepiami cofające się klatki filmu. Mętlik. Oszalał nie myśląc o niczym innym tylko, jak ją poniżyć. Musiał właśnie tutaj natychmiast wyładować nagromadzoną w sobie frustrację i żal za utraconą miłością. Chciał ją zabić, skrzywdzić, zniszczyć, poniżyć i upokorzyć. Chwycił jej długie pachnące włosy, które tak uwielbiał pieścić, skręcał w zaciśniętej dłoni sprawiając ból widoczny w jej zdziwionych oczach. Ciało pulsowało boleśnie zdając rozsadzać skórę, wzdłuż grzbietu pełzały miliony iskier. Eksplodował. Usłyszał bolesny szloch i przepraszające słowa będące zarazem oskarżeniem; — Wybacz. Nie potrafiłam czekać.
Nie potrafił rzucić jej w twarz najgorszego ze słów jakim można nazwać kobietę. W jednej chwili utracił dziewczynę i złudzenia o ślubowaniu wierności. W pył rozsypała się platoniczna piękna miłość podważając wartości zasad którymi się kierował. W jednej chwili został obdarty ze złudzeń, skrzywdzony przez nierozumne Fatum, sponiewierany, stłamszony, pozbawiony cząstki siebie, samotny i odrzucony, jak niepotrzebna zabawka. Znalazł na rozdrożu na drodze bez celu. Zawalił się świat zbudowany na nierealnych, moralnych i etycznych zasadach którymi się kierował. W jej oskarżycielskich słowach nie słyszał jej pragnień i marzeń nie słyszał jęków tęsknoty, ani słów pełnych miłości. Widział wyłącznie swoją krzywdę i nie docierało do niego, że życie składa się nie tylko z radości i szczęścia, że nie należy tylko brać, lecz dawać i każdy z nas ma swoją egoistyczną wizję miłości. Nie wierzył, że istnieje także świat w którym obok kłamstw i zdrad, wystarcza jeszcze miejsca na ciepło rąk tulących pragnienie miłości. M’gła wyszła za mąż — za tego pierwszego — kolegę z roku. Kuba nie pomyślał, ponieważ nikt mu wcześniej tego nie przekazał i nie wpoił, że jedną z ważnych cech mężczyzny powinno być przebaczenie. Nie miał pojęcia, że; — ‘jeżeli mężczyzna kocha to nie powinien jej uczynić najmniejszej krzywdy, a gdy odejdzie z innym, cierpi, ale powinien się cieszyć, że jest szczęśliwa’.
Od tego czasu musiało minąć kilkanaście lat, żeby zrozumiał, że istnieje wiele rodzajów miłości i każda z nich posiada swój termin ważności, a ten wcześniej czy później kończy rozstaniem, a czym bardziej człowiek się zaangażował tym bardziej potem cierpi. Wściekł się na zły los na siebie i tego pierwszego; — sukinsyn nie bawił się w niuanse, gdy trafiła się okazja wziął, co nie jego. Platoniczną miłość wsadził… Pomiędzy kartki książki. Koniec. Już nigdy. Postanowił, że od dzisiaj od natychmiast będzie traktował dziewczyny, jak dostarczycielki rozkoszy. Zabawić i rozstać bez zobowiązań, chociaż należy uważać, ażeby nie stać się łupem przebiegłej istoty, wtedy koniec z wolnością. Nie pomyślał, że kij ma dwa końce. Koniec z rozczulaniem nad sobą, życie toczy się z górki i tylko śmierć jest je w stanie zatrzymać, więc korzystaj młody człowieku dopóki jesteś młody i piękny… I jeszcze możesz. Właśnie! Dopóki jeszcze możesz. Hahaha. Jedyne co powinien uczynić, ażeby odzyskać wewnętrzny spokój to wymazać ją z pamięci, pogrześć, jak najgłębiej i zapomnieć. Jednak nie sposób zapomnieć najpiękniejszych chwil w życiu, pięknej twarzy, głębokich, jak studnia czarnych oczu, słodkich pocałunków, delikatnych gorących pieszczot i ciepła. Nie mógł i nie potrafił zapomnieć i wybaczyć szeptanych, dzisiaj zdewaluowanych i wyświechtanych deklaracji o wierności i miłości dziewczyny, którą darzył niewinną, platoniczną miłością. Czasy Romea i Juli można wyrzucić do kosza na brudną bieliznę, więc należy brać co wpadnie w łapy i nie dawać nic w zamian. Niestety to mrzonki, gdyż idziesz biedny chłopcze pod rękę ze ślepym losem prowadzącym ciebie nie tam, gdzie chciałbyś trafić. Kwadratura koła i nic nie wymyślisz, więc żyj chłopie i korzystaj z limitu czasu, który tobie pozostał. Ciesz się życiem każdym dniem i nocą, słońcem i deszczem, rozkwitającą wiosną i złotą smutną jesienią.
*
Od kompletnego załamania uratowało go wezwanie do WKR na rozmowę kwalifikacyjną i badanie lekarskie. W tym czasie otrzymanie zielonej karty na wojskową uczelnię było dla wielu bardzo wielu marzeniem ściętej głowy. Odpadali przy pierwszym podejściu, a szczęśliwców czekała jeszcze długa droga do celu. Tylko znajomościom ojczyma, zasłużonego na froncie oficera i kombatanta ‘Krasnej Armii’ wciśnięto go na listę.
— Ot! Wy zdarowy kak bieluga z Bajkała — podsumował uderzeniem czerwonej pieczątki, skośnooki lekarz w randze majora — Wot! Katgorija A. Pryjaty! Na!.Paszoł woo…
Biedak chciał się posłużyć wojskowym żargonem używanym w szkoleniu rekrutów, lecz chyba zaskoczył, że tutaj nie wypada i skinął dłonią — ‘w pariatku’.
Przewodniczący komisji, także major, walnął pieczątką, nabazgrał facsimile i powiewając arkuszem, ażeby atrament wysechł, wręczył z pouczeniem — Nie zgubcie to wasz rozkaz wyjazdu. Termin stawienia w nagłówku.
— Następny! — pisarz wywołał kolejnego delikwenta.
W poczekalni nie było nikogo.
Rozdział trzeci
Kruszynka
„Zazdrość jest siłą napędową miłości”
Ponoć w maju miesiącu zakochanych przyroda i wszystko co żyje i nas otacza, dostaje na łeb, w człowieku rozpychają się hormony nie znajdując ujścia, a ślepia stają się ślepe. W jeden z pogodnych majowych dni łażąc z Bogdanem ulicami fyrtla trafili na majowe nabożeństwo przed kościołem Najświętszej Marii Panny. Uczestników ponad dwie dziesiątki wśród których przeważały wyrostki ze Starego Miasta pilnując swoich dziewczyn oraz kilkanaście dewotek zbitych ciasnym półkolem wokół figurki Matki Bożej klepiących różaniec, ale mających ślepia wokół głowy.
— Zobacz! Majowe!. Jak byłem młodszy lubiłem tutaj przychodzić.
— Młodszy? Ile miałeś wtedy lat? Czternaście?.
— No, to idziemy się pomodlić — zaproponował Bogdan pomijając pytanie i odpowiedź.
— Co nagle taki święty?
— Kiedyś byłem ministrantem — odpowiedział.
Dołączyli do rozmodlonego i rozśpiewanego tłumiku przyłączając swoje pienie do ulatujących pod pogodne niebo pieśni sławiącej Królową Matkę. Po chwili śpiewali na ile pozwalały im struny głosowe, udzielił się im panujący tutaj nabożny nastrój, zapomnieli o miejscu i czasie…
— Popatrz! W lewo — szepnął Bogdan — Ta mała w tej czerwonej bluzeczce.
— Co ta mała? — też szeptem.
— Ślepi się na nas.
— To nie patrz — syknął.
— Nie mogę nie ślepić — znowu szeptem.
— Dlaczego?
— Bo jest bardzo ładna.
Kuba w swoim mniemaniu dorosły nie lubił podlotków taktując je, jak zło konieczne, ponadto dziewczyna nie spełniała jego wyobrażeń o Sienkiewiczowskich — niebieskookich, szerokobiodrych dziewczynach z obfitym biustem i mnóstwem zaokrągleń w odpowiednich miejscach oraz długimi ciężkimi warkoczami. A szkoda. Mała była naprawdę mała, drobniutka, jak rozwijający się pączuszek z którego na pewno wyrośnie piękny kwiat. Zdążył zauważyć jej zielone, figlarne oczy w których ciekawość poznania świata. Nie byłby sobą, ażeby nie stwierdzić, że pomimo filigranowej sylwetki, może właśnie dlatego, ma ładną, wymodelowaną budowę i ładne opalone nogi. Już dzisiaj pomimo swoich czternastu lat — o czym jeszcze nie wiedział — zwracała na siebie uwagę wyrostków. Nie zdawał sobie sprawy, że Kruszynka — tak ją nazwał — znajdzie w jego życiu należne jej miejsce.
Kilka dni później.
Muszę koniecznie wpisać do pamiętnika kilka ważnych zdarzeń z minionego dnia, bo jutro zapomnę. Spotkałam go na majowym nabożeństwie. Nie! To nie tak. Nie spotkałam, ale zobaczyłam gdy przechodzili z Bogdanem przez kościelny majdan w czasie majowego nabożeństwa. Ładny chłopak, ale nie zwracał na mnie uwagi. Wcale mnie nie zauważał. Nic dziwnego. Jestem przecież podlotkiem, a on....Nie trudno zauważyć jest starszy ode mnie. Chłopcy w jego wieku omijają mnie wielkim łukiem nazywając zarozumiałą smarkulą noszącą głowę wyżej chmur co jest wymyślonym łgarstwem. Nie jestem zarozumiała, ale się szanuję w odróżnieniu do niektórych koleżanek, które mają już TO poza sobą. Wcale się nie spieszę. Mam dopiero czternaście lat, a od września idę, nie do tej babskiej zarozumiałej i plotkarskiej Konopy tylko do Kaspara jedynego koedukacyjnego liceum w mieście. Zauważyłam, że któryś z moich smarkatych braciszków, chyba Jarek, szperał w moim biurku. Czy czytał pamiętnik? Od dzisiaj muszę go chować do szafy pod bieliznę, albo do tapczanu. Tak będzie lepiej. Ciekawe czy przyjdzie jutro?. Muszę ubrać kolorową spódniczkę i założyć apaszkę. Może tym razem zwróci na mnie uwagę? Tak bym chciała. Od kilku dni przychodzi na majowe sam bez Bogdana, jego siostra chodzi do mojej szkoły, ale innej klasy. Tej gorszej. Mój chłopak — tak go nazywam — zawsze staje daleko ode mnie, ale nie byłaby sobą, żeby po kilku niewidocznych manewrach, tak przypuszczałam, znaleźć się przed nim zaledwie na odległość wyciągniętej ręki. Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Ma takie ładne oczy, chyba podobne do moich. Niebiesko zielone i te niesforne kędzierzawe blond włosy. Jest dużo wyższy ode mnie. To dobrze. Będę z nim bezpieczna. Prawie wszystkie moje koleżanki z klasy mają już swoich chłopaków. Zazdroszczę im. Opowiedziałam o nim, Halince mojej kuzynce.
— Chcesz z nim chodzić?
— Ty też masz chłopaka — stwierdziłam nie odpowiadając na bezpośrednie pytanie.
— Mam i co? Też będziesz miała. Jutro idziemy razem na majowe.
Nie przyszedł. Widziałam, że Halinka była zawiedziona. Może miała na niego chrapkę, bo lubiła podrywać chłopaków. Flirciara. Mój chłopak nie pokazuje się trzeci wieczór, a już niedługo koniec maja i nabożeństw. Obawiam się, że już go nie spotkam.
— Przyjdzie. Zobaczysz. — pocieszała kuzynka rozglądając ciekawie.
— A jak nie przyjdzie? To co?
— To go poszukamy — odpowiedziała zadziornie.
Bogdan od kilku dni gdzieś się zawieruszył nie przychodzi nawet na treningi, a Kuba nie miał zbytniej ochoty pójść sam na majowe. Dziś był umówiony z dziewczyną co także zobowiązuje, ale w efekcie przeważyło któreś z przykazań, ‘ażebyś dzień święty święcił’. Majowy wieczór wypełniony był dochodzącymi z pobliskich ogródków działkowych zapachami rozkwitających kwiatów i gorzką wonią koszonej trawy. Słońce jeszcze ponad dachami domów kłoniło zachodowi malując niebo delikatnym szkarłatem wplecionym w strzępiaste chmury zwiastujące jutro zmianę pogody. Pomimo, że w południe temperatury przekraczały dwadzieścia stopni, wieczorami należało jeszcze zakładać cieplejszą odzież. Przeważały cienkie sweterki dziewczyn i bawełniane koszule chłopców oraz podszyte wiatrem wiosenne kurtki. Dziewczęta paradowały w lekkich, obcisłych sweterkach i szerokich rozkloszowanych spódniczkach w wielkie, czarne lub czerwone ‘grochy’, spiętych szerokim elastycznym paskiem, ostatnim krzykiem mody podpatrzonym w młodzieżowych katalogach. Większość podfruwajek o wymodelowanych włosach, a la’ Simon.
Pod figurą wianuszek zawsze tych samych kobiet klepiących ćwiartki różańca, kilku wyrostków i dziewczyn, niektóre z matkami albo rodzeństwem, kilku ‘bikiniarzy’, których nikt się tutaj nie spodziewał ubranych kultowo w wąskie spodnie, kolorowe skarpetki i trzewiki — cicho chody na słoninie, czyli syntetycznym kauczuku. Nie byli mile widziani w śródmieściu ze swego, dającego wiele do życzenia, hałaśliwego zachowania. Nikomu nie schodzili z drogi, lecz tutaj zachowywali spokojnie jak przystało na miejsce. Kuba od pewnego czasu odnosił wrażenie, że jest obserwowany przez któregoś z osiłków. Był w błędzie. Od dłuższej chwili spoglądały na niego zielone oczęta tej małej o której wspominał Bogdan. Nazwał ją Kruszynką. Dlaczego jej jeszcze nie zauważył? Stała prawie na wyciągnięcie ręki. Któraś dewotek zaintonowała ‘Pod Twoją obronę’ zebrani z pieśnią na ustach opuszczali przykościelny majdan spoglądając z długoletniego przyzwyczajenia na boczną ścianę kościoła gdzie nieforemną jasną plamą odznaczał się wielki jasny fragment, ślad — pamiątka, po zawaleniu się przed kilkunastu laty urobiska w kopalni soli. Większość poszła w stronę Jacewskiej, inni wąską ścieżką obok ruin romańskiego kościółka, kilka dziewcząt Toruńską w stronę śródmieścia. Osiłki w trop. Kuba doczepił na ostatniego będąc ciekawy gdzie zboczy Kruszynka z koleżanką. Dlaczego? Głupie pytanie. Zawsze robił, coś co nie miało sensu, ale pozwalało poznawać ludzi i świat. Tak było i teraz. Kłamstwo w odróżnieniu od prawdy przychodziło mu zawsze łatwo. Tak było w tym przypadku. Nie potrafił zaprzeczyć.
Śródmieście z centralną ulicą przy której mieszkał nazywana przez autochtonów Królówką nie miała w sobie nic królewskiego. Zakotwiczone w bruku kilkanaście kilometrów szyn po których kursowały tramwaje zwane pieszczotliwie bimbamy przepoławiało śródmieście od Rynku po Dworzec, czyli ponad dziesięć kilometrów co było jedynym w swoim rodzaju rekordem wśród miejskich ulic i stąd właśnie, i nie tylko, wzięła się jej popularność oraz obiegowa nazwa. Od Królówki, jak gałęzie z grubego pnia odchodziło kilkanaście nie mniej podrzędnych ulic, dziesiątki zaułków, ukwieconych parków, jeden z nielicznych w mieście placów oraz Rynek zamieniany dwa razy w tygodniu w rojne kolorowe targowisko. Wzdłuż ulicy po obydwu jej stronach szeregi secesyjnych, przeważnie czteropiętrowych kamienic pamiętających lepsze czasy. Partery kamienic, typowych czynszówek, zajmowały witryny sklepów, magazynów odzieży i konfekcyjnych salonów ‘Domów Mody’. Z pośród konfekcyjno — obuwniczej zbieraniny wyróżniała się pachnąca chemikaliami drogeria, sklepy ‘Społem’ i korzennie pachnące ‘Delikatesy’, których kierownikiem był ojciec Grubego. Vis’ a vis domu Kuby rozpychał się czteropiętrowy budynek poczty z zadaszonym ptasznikiem oraz zamontowanymi na pokrytym czarną dachówką dwuspadowym dachu antenami radiowych przekaźników. Nad ciekawym architektonicznie wejściowym portalem ślepiło oko Cyklopa, wielki nieczynny zegar o poczerniałym cyferblacie i smętnie zwieszonymi wskazówkami. Budynek poczty, drugi po hotelu, co do wielkości, budynek przy Królówce rozpierał się na skrzyżowaniu dwóch przylegających do siebie ulic. Wzdłuż deptaków kilka maleńkich przytulnych kafejek, najlepsza w mieście piekarnia u Jóźwiaka, dwie pachnące rivanolem i ziołami apteki, z których jedna ‘Pod złotym lwem’ popularnie zwana ‘Pod Kotem’ była własnością prof. Molla, który dokonał pierwszego w Europie przeszczepu serca. Niestety pacjent zmarł po kilku godzinach, lecz pierwszy krok na drodze transplantacji został postawiony. Na skrzyżowaniu Królówki z Solankową rozpychał się olbrzymi hotel, zbyt olbrzymi jak na potrzeby miasta. Niedaleko domu Kuby przycupnęły trzy najsmakowitsze sklepy w mieście, prywatna palarnia kawy ‘U Chmary’ i dwie ciastkarnie. Pachniało kawą, karmelem i wanilią. Palce lizać.
Grupa osiłków rozmyła się między przechodniami, Kuba stracił z oczu obydwie dziewczyny postanawiając na dzisiaj zawiesić bezproduktywne poszukiwania. Pewno poszły do ‘Słodkiej Dziurki’ na szarlotkę ze śmietaną, specjalnością kafejki. Nie był w błędzie o czym dowiedział dopiero po kilku dniach. Dzień wstał w słońcu i śpiewie zakochanych ptaków. Nad dachami domów śmigały czarnopióre jeżyki wyczyniając podniebne harce, którym towarzyszyły donośne piski. Z licznych kominów snuły się siwo czarne czadzące dymy rozwiewane wiosennym wietrzykiem po okolicy. W myśl porzekadła — jaki ranek taki wieczór –zapowiadało się całkiem fajnie co zachęcało do snucia planów; — co zrobimy z ciepłym wieczorem? Idziemy z kumplami pod kiosk z piwem na kufel jasnego po którym kołysze się łeb czy do społemowskiej kafejki na ciacho z herbatą na smyczy. Ostatecznie z uwagi na ciekawy repertuar do największego kina w mieście gdzie wyświetlano najnowsze filmy wśród których trudno byłoby doszukać się tych zza zachodniej granicy; bilet wstępu stanowił równowartość ćwiartki wódki, czyli dokładnie osiem złotych. Szczytem szczęścia byłoby pójść na spacer z dziewczyną przy boku do zdrojowego parku gdzie dotykalnie pachnie wiosną, zaradne ptaszki czynią rejwach szukając miejsca pod budowę gniazd, lekki wietrzyk kołysze wyniosłymi czeczotami jodeł i koronami kasztanowców. We łbie szumi ze szczęścia, serce skacze jak źrebak po łące, jesteśmy szczęśliwi, ale głusi na rozkwitającą przyrodę, gdyż zamglone ślepia wpatrzone w idącą obok dziewczynę, albo chłopaka, który bardziej zajęty jest żuciem gumy kupionej na czarnym rynku, aniżeli idącą obok dziewczyną.
Kuba obudził się kilka minut po szóstej, czuł się podle jakby przejechał go drogowy walec, nawet nie pamięta co śnił, a musiało się śnić, czego nie dało się nie zauważyć po zmiętym prześcieradle. Dzisiaj przypadał najpiękniejszy dzień tygodnia, sobota ostatni dzień maja i ostatnie majowe nabożeństwo na które był zdecydowany pójść, oczywiście z Bogdanem. Nie snuł planów na dzisiejszy wieczór z prostej przyczyny; jego kolejna dziewczyna, ponoć zakochana i wypełniona po brzegi brązowych oczu tylko nim zapomniała o jego istnieniu. Znowu był samotnikiem. Czy to nie wstrętne? W czasie przygotowania śniadania, tradycyjnie owsianka na mleku, wyobraził sobie dreptającą przy swoim boku Kruszynkę. Ile ma lat, ocenił ją na szesnaście, co było oceną na wyrost. Widział ją przed sobą na wyciągnięcie ręki jaka jest filigranowa, a zarazem zgrabna, lecz nie potrafił ocenić jej wieku. Zawsze miał z tym trudności. Widział jej miły uśmiech i zielone oczy, nawet w tej chwili jedząc osłodzoną owsiankę był przy niej. Zawsze słodził mleczne potrawy kilkoma łyżeczkami cukru, taki był z niego słodki chłopak. Nie pamiętał, może zapomniał, a była zawarta w cygańskiej wróżdzie, że za kilkanaście lat będzie zmuszony zrezygnować ze słodkości. Nad łyżką owsianki dotarło do niego, że Kruszynka mogłaby stanowić uroczy dodatek do jego wybujałej próżności i prezentować przy jego boku jak miły kociak, którego tylko ugłaskać by nie drapał. Pluł na to, że narazi się na wesołe kpiny kumpli, że podrywa małolaty nie stosując zasady; — nie lubię podlotków. Nie miał zamiaru jej zaliczyć, jak czyniło wielu chłopaków przechwalających się kolejnymi zdobyczami z których większość nigdy nie miała miejsca. Nie zdawali sobie sprawy jacy są śmieszni w oczach dziewczyn. Kuba wyznawał zasadę; nie szukać dziewczyny, która podoba się jemu, ale której on będzie się podobał. Niestety nie zawsze tę zasadę w życiu stosował i wyszedł na tym, jak przysłowiowy Zabłocki na mydle.
W ich przypadku było inaczej. Podobali się sobie od pierwszego spojrzenia i chociaż nie dał jej tego poznać była tego świadoma. Od tego dnia byli jak dwie papużki nierozłączki i gdyby nie Cerber w postaci jej ojca, szczęście mogłoby trwać i trwać. Pomimo tego, a może właśnie z tego powodu było wesoło, niepowtarzalnie, ciekawie i codziennie inaczej. Po jakimś czasie ich nietuzinkowy przypadek był znany poza granicami starego miasta.
Właśnie dzisiaj Kuba postanowił, że uczyni pierwszy krok na drodze, której nie będzie końca. Ażeby nie snuć się samotnie ulicami miasta, Co go napadło, że właśnie dzisiaj? Po prostu zapomniał o Wróżbie starej cyganichy. Nic nie było dzisiaj, ponieważ nabożeństwo zakończyła procesja i zgubił ją w rozśpiewanym tłumie. Skończyły się majowe nabożeństwa i jedyna możliwość spotkania uleciała pod niebo, jak nabożna pieśń. Zgubił Kruszynkę przez własne gapiostwo — nie jestem przecież Sokole Oko i nie mam oczu dookoła głowy — mruczał zły na siebie. Zgubił ją w rozśpiewanym tłumie i nagle miasto urosło do milionowego monstrum i szukaj igły w stogu siana. Początkowo szukał bez większego zapału, lecz po kilku dniach wciągnęła go zabawa oraz urażona męska ambicja — Ja jej nie znajdę? — Zobaczymy!
Pozostało uruchomić szare komórki, których niewiele pozostało i przedeptać cały fyrtel starego miasta. Dziwił się tylko, dlaczego Bogdan i pozostała banda rechotali widząc go błądzącego uliczkami starego miasta i bawiąc setnie jego kosztem. Mieli ubaw po pachy widząc go na tropie do celu, który dla nich od dawna nie był tajemnicą. Szczególnie dla Bogdana, jego młodsza siostra chodziła z Kruszynką do tej samej szkoły. Minęło kilka dni gdy nareszcie puścili farbę i jak postrzelonego lisa poprowadzili po śladzie wprost pod dwupiętrową kamienicę.
— Ślepoto.
— Otwórz patrzydła — kpili w żywe oczy.
— To tutaj na drugim piętrze — wskazywali paluchem dwa szeroko otwarte okna.
— Zawołaj! Może ją zobaczysz.
— Albo jej starego — dodawali rechocząc wesoło.
Był wściekły, lecz bez powodu, gdyż ten co szuka na ziemi tego co w górze, jest albo ślepy, albo nie widzi, więc może winić tylko siebie.
— Zadowolony? — Spytał Bogdan z głupia frant — Masz swoją złotą rybkę na haczyku.
— Nie musisz biegać po mieście z wywalonym jęzorem — uśmiechnął się Maciek.
— Ani narażać na kpiny tych durniów z Jaczewskiej — dodał Tad.
— Mógłbyś chociaż podziękować — dodawali widząc jego głupią gębę.
— Postawić monopol — wtrącił Janek Marabut jeden z wielu abstynentów z ich paki.
— Albo po jasnym — dodał jedyny smakosz piwa z ich bandy oblizując usta — Mniam —
Cmoknął smakując niewidoczny, pachnący chmielem, złoty płyn
— I co teraz? — Spytał Gruby.
— Teraz? Najtrudniejsze przed tobą — zakpił Józek osiłek potrafiący złamać podkowę jak
jego ojciec były atleta z cyrku Pytlasińskiego.
— Najtrudniejsze? Niby, co? — Spytał zdziwiony.
— Niby co? Niby co? Głupia krowa cię kopała? — odpowiedział pytaniem Zbyszek mający na koncie niejedno złamane serce — Moją Beatkę podchodziłem ponad pół roku. Co wywalacie ślepia. Myślicie, że zerwać niewinną dziewczynę z dobrego domu, to tak łatwo, jakby zerwać jabłko z drzewa?
— Bez problemów możecie poderwać czarną Olę.
— Albo tą latawicę, cycatą Kaśkę.
— Nie podrywałeś podlotów? — spytał Zbyszek szczerząc garnitur białych zębów.
— To czeka cię ciężka praca — dodał Stachu Kozieł najbardziej uparte bydle z ich paki.
Na drugim piętrze trzasnęło zamykane okno za szybą głowa któregoś z jej braci, albo młodszej siostry. Od szyb odbiły się złote promienie słońca zachodzącego za dachami domów śródmieścia. Kuba dowiedział się wszystkiego co chciał. Dom Kruszynki został namierzony. Wystarczyło tylko czekać na okazję spotkania. Od chłopaków nie oczekiwał pocieszenia, raczej ciskanych prosto w otwarte ślepia wesołych kpin, których trudno było znieść, więc obraził się na nich śmiertelnie. Nie rozmawiał z kumplami przez dwa dni wypełnione obmyślaniem planu, jak wymusić przypadkowe spotkanie. Przyszła ubrana w ostatni krzyk mody małolatów, płócienną rozkloszowaną granatową spódnicę w wielkie białe grochy, różową (a może) łososiową bluzeczkę z wysoką stójką i w płaskich czarnych czółenkach. Z ubawieniem stwierdził, że ma tyci maleńkie stopy, jak laleczka jego siostry. Trochę kanciasta, trudno się dziwić, przecież to jeszcze dzieciom bez żadnych widocznych zaokrągleń i tylko te figlarne oczy. Na miłej twarzy widać nieme pytanie i zażenowanie. Sprawiała wrażenie jakby znalazła się tutaj przez pomyłkę i chciała uciec czemu zapobiegł przytrzymując jej dłoń. Miał pewność, że teraz mu nie ucieknie.
— Jestem Kuba, ale koledzy nazywają mnie Klipa.
— Lula — próbowała cofnąć dłoń.
— Masz takie małe koci łapci — stwierdził nadal trzymając jej dłoń — Czekałem na ciebie.
Te trzy krótkie słowa, to jedno zdanie, tłumaczyło wszystko i nie potrzebowali dodatkowych słów. Wszystko zostało powiedziane wcześniej na przykościelnym dziedzińcu.
— Widziałam, że czekasz — dodała z ciepłym uśmiechem — Dlatego przyszłam.
— Skąd mogłaś wiedzieć, że właśnie na ciebie?
— Bo wiem!
— Przecież mnie nie znasz — stwierdził ponad wszelką wątpliwość.
Milczała chwilę spoglądając w stronę swojego domu, jakby kogoś oczekiwała.
— Znam ciebie od dawna. Wiem, że chodziłeś do mechanika? No widzisz — przejęła
inicjatywę, czego się po podfruwajce nie spodziewał — Trenujesz w klubie, to też wiem.
— A czego nie wiesz? — czekał na odpowiedź.
— Nie wiem, czy masz dziewczynę. A masz? — zaskoczyła go pytaniem.
— Zauważyłem, że się rozglądasz. Czekasz na kogoś? — wymigał od kłopotliwej odpowiedzi — Chodź idziemy stąd. Gapią się na nas jakbyśmy byli z Marsa. Za dużo tutaj znajomych.
Bez słowa i nie trzymając za ręce poszli bez konkretnego celu w stronę śródmieścia gdzie zniknęli w tłumie przechodniów.
W tak banalny sposób za przyczyną Wróżdy starej cyganichy ich życie splotło się na wiele lat wypełnionych miłością i przyjaźnią, tęsknotą, jego niewdzięczną zdradą, jej samotnością wypełnioną wspomnieniami i goryczą, oraz ciepłem, które przetrwało kilkadziesiąt lat, aby znowu się spotkać.
Jeszcze nie wziął na łeb, ale był na najlepszej drodze zaniedbując przyjaciół i zamiast przysiąść nad pytaniami do egzaminu na uczelnię, nie każdy jest przecież geniuszem, znajdował tysiąc i jedną wymówkę, ażeby ją spotkać. Termin kolejnego spotkania zawsze wybierała Kruszynka. Miejsce gdzie warował, jak zakochany pudel czekając na małe bóstwo, często wystawiające go do wiatru, znajdowało się daleko od starego miasta i jej domu. Nie ukrywał, że był wściekły po cebulki kudłatych włosów, a pod deklem kotłowały nakładając na siebie nie mniej kudłate pytania. Łaził wycierając bazaltowe płyty chodników, wzniecał pył drogi za cmentarzem na Jacewskiej, albo siedział na jednej z białych ławek w zdrojowym parku do czasu, gdy zniechęcony godzinnym czekaniem człapał do domu. Nadkładał drogi, aby się upewnić, że nie spotka jej z innym, aby przejść przed jej domem, gdzie od czasu do czasu co brał na karb przypadku, spotykał stojącego w progu wejściowych drzwi, zawsze tego samego mężczyznę. Facet spoglądał na niego zza szkieł okularów, jakby chciał go skonsumować z czym będąc raczej miernej postury miałby duże problemy. Chyba, że na raty z przystankami. Bywało widział go idącego swoim śladem po przeciwnej stronie ulicy, wtedy wykonywał kilka wspaniałych uników, przełaził przez znane podwórza i przejścia zostawiając go zdziwionego na pustej ulicy. Bawił się setnie zadając sobie pytania; — co za jeden? — Nie wyglądał na UB-eka, ani tajniaka, więc po jaką cholerę lezie do śródmieścia, aby wracać tą samą trasą, którą już przedeptał. Czyżby prywatny ochroniarz, bodyguard, albo postać wcielona w ‘Złego’ z powieści Leopolda Tyrmanda? Trzeba przyznać, Kuba chociaż do tchórzy się nie zaliczał i nie każdemu schodził z drogi, poczuł się niezbyt komfortowo. Może ktoś nasłał faceta? Może ma spluwę? Wtedy nieważne czy facet jest mały czy duży.
Z pukawy to nawet dziecko może zastrzelić. W ich fyrtlu jakby chciało się poszukać, znalazłoby się kilka tuzinów wszelkiego rodzaju pukawek. Ojciec Plastogówy miał obrzyna i pepeszę z czasów wojny. A gdyby poszperać na starym lotnisku lub w okolicznych lasach przez które przetoczyła się wojna, można to i owo znaleźć pod warunkiem, że nie wyleciałoby w powietrze na niewypałach. Jednak znajdowali się odważni, albo głupi, których nie sieją, gdyż sami się znajdą ignorując ostrzeżenia ulatywali w ogniu wybuchu pod niebo spadając poszarpanym kalekim zezwłokiem.
— Może facet to jeden z licznych w mieście tajniaków? — pomyślał — Ale jaki miałoby to sens? Jestem przecież normalnym obywatelem demokratycznego państwa, należę do ZSMP nie mam zatargów z milicją; — No? Może od czasu do czasu — lecz nie na tyle poważnych, ażeby był powód do inwigilacji, szpiegowania, albo traktowania jak wroga publicznego numer jeden. Taki ważny przecież nie jest.
Przyszła jak zwykle — wiedziała, że lubi ją w tych ciuszkach — ubrana w spódnicę, dzisiaj dla odmiany białą w czerwone grochy do kompletu założyła rozpinaną bluzeczkę oraz płaskie, czerwone czółenka. Prezentowała się, jak księżniczka z bajki po którą przyczłapał oczywiście nie na białym koniu niezbyt wytworny królewicz na co natychmiast zwróciła uwagę.
— Jak ty wyglądasz? Nie wstydzisz pokazać w takim stanie?
— Co za uwagi na temat moich wytartych sztruksowych spodni? Nie stać mnie na dżinsy z salonu. A tenisówki… — obejrzał je krytycznie — Fakt, że trochę rozklejone, ale czyste.
— Czyste? Na pewno pachną śmierdzeniem — stwierdziła bezbłędnie wiedząc, że chodzi w nich piątki i świątki.
O mało nie zakończyło pierwszą kłótnią, a znając jego wybuchową naturę, mogła być także ostatnią. Postanowił jednak wytrzymać i trzymał ‘klapę, aby nie powiedzieć za dużo i przestraszyć dzieciaka. Musiał jednak przyznać, że w twierdzeniu było wiele prawdy. Postanowił, że gdy zarobi trochę forsy na korepetycjach nie wyda ich na duperele, lecz żeby nie narażać na niestosowne i uwłaczające jego godności uwagi na temat tenisówek i wytartych na kolanach spodni kupi nowe na rynku u pokątnego sprzedawcy. Smarkula zaczyna sobie zbyt dużo pozwalać. Dzisiaj co już dawno zaplanowali, poszli w stronę parku, aby dokarmić szeroko gębę i złotołuskie królewskie karpie od których w stawie gęsto. Raj dla kłusowników wyławiających je nocami w iście prymitywny, ale skuteczny sposób; założoną na dłoń rękawicą z naszytymi od wewnętrznej strony haczykami. Kruszynka przyniosła z domu papierową torbę wypełnioną skrawkami zbieranego przez kilka dni suchego chleba.
— Co tak patrzysz? Nie jest ciężka. Możesz ponieść.
— Dlaczego ja?
— Nie wypada, ażeby dama…
— To dawaj! Mała damo — warknął.
— Jakiś ty miły — dodała z filuternym uśmiechem rozmiękczającym jego lodowate serce.
Tego dnia było nadzwyczaj słonecznie i jak na początek czerwca nawet zbyt ciepło, świat pachniał rozkwitłą wiosną na bezchmurnym niebie żeglowały bociany i jakiś duży drapieżnik, którego z uwagi na odległość nie potrafił rozeznać, orzeł czy myszołów.
— Kruszynko zobacz… Orzeł! — Strzelił wskazując ręką w stronę kołujących ptaków.
— To nie jest orzeł — przysłaniając oczy od rażącego blasku odpowiedziała autorytatywnie — To mrówkojad.
— Mrówkojad?! Kruszynko mrówkojad nie jest ptakiem — myślał, że pęknie ze śmiechu, nie pękł tłumacząc dzieciakowi, że; — Mrówkojad to ssak odżywiający się mrówkami i termitami. — Mamy także ptaki żywiące się mrówkami…
— Znam. To dzięcioły — odpowiedziała udowadniając, że nie była gąską.
— Wspaniale. Jednak przyznaję, że nie popełniłaś błędu… gdyż w tropikach oprócz ssaków żyją jednak ptaki zwane mrówkowodami — kontynuował edukację piętnastolatki.
— A nie mówiłam? Ładnie. Mrówka i woda… W wodzie nie ma mrówek — spojrzała mu w ślepia jakby przyłapała na łgarstwie — Żartujesz sobie ze mnie. Tak nie wolno. Powinieneś mi wytłumaczyć… Jesteś...Jesteś starszy, więc musisz wiedzieć więcej, aniżeli ja.
W zielonych patrzydłach zauważył iskierki niewróżące nic dobrego; — Dzieciak zaraz się rozpłacze spanikował i gdyby nieotwarta, widoczna ze wszystkich stron przestrzeń przytuliłby dzieciaka i uspakajał. To głupie popisywać swoją wiedzą pomyślał tłumacząc kto zacz mrówkojad, cietrzew i robactwo, którym się posilają czyniąc to dla dobra przyrody, która bez pomocy małych pierzastych i kolczastych pomocników nie zawsze mogłaby sobie sama poradzić z problemem robactwa i insektów.
— Kruszynko nie żartuję. Nie zawsze nazwa ma cokolwiek wspólnego ze środowiskiem w którym żyje dany osobnik. — chciał podać jakiś konkretny przykład, lecz nie potrafił go ad hoc odszukać w szarych przegródkach osobistego komputera podając najszczęśliwszy;
— Weźmy na przykład bąka.
— Bąka?
— No właśnie. Widziałaś je latające nad łąką.
— Czarne, wielkie i opasłe. Na pewno żądlą — odpowiedziała poważnie.
— Być może? Ale oprócz tego bąka, którego znasz, na bagniskach żyje bąk chroniony. Ptak zjadający mięczaki — zakończył przydługawy wywód o mrówkach, a na sympatycznym długonogim brodzącym ptaku, którego bardzo trudno jest wypatrzeć, a jeszcze trudniej podejść.
Spojrzała na Kubę z niekłamanym podziwem urósł w jej zielonych oczach o kilka brakujących mu centymetrów, aby być szczęśliwym. Niestety nadal spoglądał na świat z wysokości średnio wysokiego młodzieńca, czyli daleko poniżej marzeń. Kruszynka bogatsza o kawałek wiedzy szła trzymając Kubę za ręką.
— Znowu!
— Co się stało?
— Znowu ten facet! Od pewnego czasu łazi za mną, jakby mnie szpiegował.
— Gdzie?! — spytała wyraźnie zaniepokojona.
— Idzie tamtą alejką w tę samą stronę co my. Miałem zamiar o nim powiedzieć.
— O rety! Uciekajmy. Szybko, żeby nas nie zobaczył — pociągnęła go za rękę biegnąc w przeciwną stronę. Po chwili stracili go z oczu.
— Co jest? Znasz tego typka?
— To mój tatko.
W jednej chwili wszystko stało się jasne. No cóż. Karmienie ryb musi odłożyć na inny dzień. Niepotrzebną torbę rzucił obok pojemnika na śmieci. Pękła rozsypując zawartość i zamiast dokarmianych przez kuracjuszy karpi pożywią się wszędobylskie zawsze głodne ptaki.
cd. pamiętnika Kruszynki.
Stwierdziłam, że Jarek znowu szperał w moim kuferku. Dobrze, że schowałam pamiętnik do tapczanu czego braciszek nie podejrzewał. Muszę mu natrzeć uszu. Smarkacz nie rozumie pojęcia, o ochronie dóbr osobistych...Chyba tak się nazywa?, Które należą do starszej siostry oraz tajemnicy korespondencji. To mój kolejny pamiętnik w którym zapisuję wszystko co zdarzyło się przez kolejne dni, tygodnie i miesiące. Jestem już w drugiej klasie liceum. Jest fajnie, mam nowe koleżanki, zaprzyjaźniłam się z Basią i Olą z którymi odrabiamy zadania domowe i chodzimy do kina. Mój chłopak ma dla mnie coraz mniej czasu. Minęła druga rocznica naszego poznania, a on nawet nie pamiętał. Nie dostałam żadnego drobiazgu, nawet polnego kwiatka. Zapomniał? Od dłuższego czasu zauważam, że jest jakiś inny. Dziwny. Roztargniony i czasami obcy. Będzie jeszcze gorzej, bo niedługo wyjeżdża na uczelnię. Pozostaną listy. O rety! Nie pomyślałam o ojcu, który otworzy każdy list. O telefonicznej rozmowie z Misiem mogę zapomnieć, ponieważ telefon stoi na biurku ojca, czyli w niedostępnym dla mnie miejscu. Rety! Mój Misiu nie ma telefonu. Co robić? Porozmawiam z Basią. Misio znowu nie przyszedł. Nie spotykam go od przeszło dwóch tygodni. Co robić? Jestem smutna. Dzisiaj znowu czekałam wychylona na parapecie okna wpatrzona w perspektywę ulicy skąd powinien nadejść. Ojciec nareszcie zaprzestał łażenia za nami, jak przesuwający się od bramy do bramy, ale widoczny z daleka cień. Chyba ma tego dosyć, albo mama nakładła mu po uszach gdy opowiedziałam jak robi z siebie durnia i naraża na pośmiewisko znajomych wiedzących od dawna o jego nienormalnym postępowaniu.
Nasz matematyk, bardzo przystojny mężczyzna — kochają się w nim prawie wszystkie dziewczyny z klasy — jak zwykle w piątki co było regułą, zapowiedział sprawdzian z matmy. Dam radę jestem przecież najlepsza w klasie co zobowiązuje do dyskretnego dawania ściąg. Pan Kaczmarek; — tak nazywa się matematyk — jeszcze mnie nie przyłapał, ale obserwuje, a gdy mnie capnie, jak zgłodniały kot szarą myszkę z przyjemnością wlepi mi pałę. Muszę uważać. Po lekcjach zamiast do domu poszłyśmy z Basią w miasto mając płonną nadzieję spotkać mojego Misia. Przeszłyśmy na skróty Kościelną, aby dojść na Rynek gdzie przystanek podmiejskich autobusów i mijanka tramwajów. Miałam szczęście, ale Misiu nie wyglądał na uszczęśliwionego. Umówiliśmy się na jutro przed południem w parku za teatrem. Pobiegłam do domu, jakby wyrosły mi skrzydła. Jutro przypada święto lotnictwa. Namówię Misia i pojedziemy na lotnisko. Mają być pokazy. Impreza wypadła na sto trzy. W nagrodę za wygrany quiz, oczywiście Misiu miał w tym swój udział o historii lotnictwa, musiałam popisać się wiadomościami nie tylko o polskich samolotach i znanych lotnikach jak Skarżyńskim, który przeleciał ocean Atlantycki, Orlikowskim, Żwirko i Wigurze którzy zginęli w locie balonowym, słynnym dywizjonie 303, którego piloci uratowali Anglię i Skalskim, poleciałam starym wysłużonym AN-2 zwanym ‘kukuruźnikiem’ nad polami i dachami miasta. Było wspaniale, ale bałam się jak cholera. Chyba miałam mokre majtki. Przez kilka dni byłam w szkole na topie. Nawet ta głupia Roma zazdrośnica nie miała nic do powiedzenia. Z lotniska, jak większość uczestników imprezy przeszliśmy per pedes, znowu nauczyłam się nowego słowa z łaciny, kilka kilometrów do naszego parku za teatrem. Nasza wygodna ławka z wysokim oparciem była wolna. Klapnęliśmy zmęczeni. Byłam wykończona wrażeniami dnia. Czas odpocząć. Misiu zdjął nawet trampki — kupił jak obiecał za korepetycje — a ja wdzianko. Na pewno kupił o dwa numery za małe. Wtedy uczynił coś na co czekałam od dawna, objął mnie ramieniem i przytulił. Myślałam, że zemdleję, nie zemdlałam, ale wyczuwając nie tylko ciepło jego ciała przytuliłam jeszcze mocniej. Przeczuwałam, że coś się wydarzy, bałam się okropnie, chciałam uciekać i wtedy pierwszy raz mnie pocałował. Myślałam, że znowu zemdleję i gdybyśmy nie siedzieli na ławce, padłabym jak podcięty kwiat. W głowie zawirowało mi tysiącami wiatraków musiałam zamknąć oczy i nie ukrywam, chociaż czekałam na tę chwilę ponad dwa lata, byłam przerażona do samego środka mojej małej istoty. Po chwili stwierdziłam, że niepotrzebnie panikowałam. Odsunął się zakłopotany, jakby uczynił coś bardzo złego. Co za dzieciak z niego, przecież wszyscy którzy z sobą chodzą całują przy każdej okazji. Smakowało, a gdy wyciągnął tabliczkę czekolady było jeszcze bardziej słodko. Do domu wróciłam spanikowana. Michu napisał dla mnie wierszyk, który muszę uwiecznić dla potomnych na stronie diariusza. Ładny prawda? Mnie się podoba, chociaż mam zielone, a nie błękitne oczy.
Wiosny majem zielonym pachnące
miodem lipowym rozgrzane lata
kolorowe bukiety kwiatów na łące
w które pieśń ptaków się wplata
Siedzieliśmy wtedy na ławce
gdzie wierzba ze szczęścia spłakana
pod niebem błękitnym fruwały latawce
Ty obok siedziałaś dziewczyno kochana
Jak bławatki twoje oczy
muślinem rzęs przykryte całowałem
serce zwariowane szalone zaraz wyskoczy
gdy wzgórki piersiątek pod bluzką szukałem
Uskrzydlone serca w korze drzew dłubałem
pamiętam włosy jak len w kucyki związane
dłoń w dłoni zawsze razem myślałem
tyle tylko zapamiętać było mi dane
Szybkimi krokami zbliżał się koniec roku szkolnego, skończyło urywanie z lekcji, wypady nad rzekę, rozpoczęła codzienna ciężka harówka, której celem było otrzymanie świadectwa dojrzałości. Co dalej szary człowieku? Możliwości w bród. Tylko zgarniać, lecz na każdej uczelni obowiązywał egzamin wstępny, punkty za dobre noty, za chłopskie pochodzenie rodziców, niektórzy załapywali się na sierotkę, większość kładła głowę pod topór i tym pozostawało szukać pracy, lecz z pracą nie tak wesoło. Renomowanych przedsiębiorstw w mieście, jak na lekarstwo. Poza miastem i powiecie dwa zakłady sodowe, niebezpieczna pamiętająca czasy króla Ćwieczka, odlewnia żeliwa, huta szkła gospodarczego i kryształów, niewielka fabryka maszyn rolniczych w środku miasta, oraz podówczas największa w kraju, manufaktura wyrobu wszelkiego rodzaju guzików. Wybór niezbyt i płaca licha. Wiadomo, sztyft musi się dopiero nauczyć. Dla wielu, szczególnie tych z niezbyt dobrze sytuowanych rodzin, nie pozostawało nic innego jak pójść w kamasze do woja do szkoły podoficerskiej na zawodowego, czyli lewaka. Inni, tych niezbyt wielu, starali się dostać do oficerskiej szkoły, gdzie bez egzaminów, lecz bardzo dobrymi notami na świadectwie oraz kategorią zdrowia A lub wyżej. Byli tacy którzy załapali sią na dwa w jednym; czyli szkoła oficerska i wojsko. Heniek Niewiem do wojsk pancernych, Edek Ligocki do lotnictwa, Kuba, czego mu cyganicha nie wywróżyła na WAT, którego nie było mu dane ukończyć.
Pamiętnik Kruszynki ciąg dalszy.
Mój Misiu już na uczelni. Pisuje od czasu do czasu na adres Bogdana, który doręcza mi z kilkudniowym opóźnieniem — Co? Listonosz jestem? — Udaje, że jest zły. Fajny chłopak. Listy chowam do małego kartonika — chyba będzie za mały stwierdziłam — pakując wraz z pamiętnikiem do tapczanu. Jest mi smutno i jestem taka sama. Brakuje mi mojego Misia. No cóż, muszę się z tym pogodzić. Najgorsze są koleżanki obierając mnie na cel swoich przekpinek, a najgorszą z najgorszych jest Kacha. Życzyłem jej najgorszego. Czas wolny od nauki wypełniałam pisaniem smutnych listów. Codziennie jeden. Co z nimi robi? Chyba drze na strzępy i wyrzuca oknem, żeby porwał je wiatr. Jestem pewna, że nie magazynuje ich w kartonie pod łóżkiem? Ale byłaby heca gdyby znaleźli je jego koledzy. Koniecznie muszę Misiowi wysłać moje powiększone zdjęcie na którym wyglądam jak Kalina Jędrusik, a może nawet ładniej. Muszę zmienić uczesanie. Wiem, chociaż tego otwarcie nie powiedział, nie lubi mojej obecnej tapirowanej koafiury, nauczyłam się nowego słowa — a przecież taka jest moda — może postawi je na stoliku przy łóżku i będą mu zazdrościć tak ładnej dziewczyny. A może narazi się na kpiny, że zadaje się z podfruwajką? E tam! Wysyłam. Nie jestem już podfruwajką, przecież już w trzeciej klasie, a to, że jestem mała Kruszynka, jak mówi Misiu, to tylko powód do dumy gdy widzę wielkie wyrośnięte koleżanki z grubymi pupskami i łydami niezgrabnych nóg, jak Kacha. Ha! Dlatego ta jędza mi dokucza. Przyznaję, ma bardzo ładną buzię i długie naturalnie blond włosy, ale o reszcie lepiej nie wspominać. Przed kilku dniami pochwaliła się nowym chłopakiem, ale dotychczas nikt z nas jeszcze jej z żadnym nie widział. Koloryzuje małpa jakaś. Nie lubię jej.
Listy.
Hej Kruszynko. Jakoś się trzymam. Wspaniale znoszę wojskowy dryl, fizyczne i psychiczne znęcanie nad nami patologicznych kaprali na co dowódcy przymykają oko, może nawet obydwa, wyznając zasadę; — żołnierz musi przejść swoje, żeby stać się dobrym żołnierzem. My jeszcze nie jesteśmy żołnierzami tylko elewami, zwanymi pogardliwie kotami, chociaż nie widzieliśmy związku. Od pobudki po wieczorny capstrzyk słyszeliśmy tylko krzyk rozkazów i wrzaski sadystycznych kaprali. Łeb pękał. Orali nami nie dając odpocząć, ażeby zgasić w nas ostatnią iskierkę naszego JA. Staliśmy się nawet o tym nie wiedząc żywymi robotami. Odpoczywaliśmy dopiero na zajęciach prowadzonych przez oficerów — wykładowców z dyplomami wojskowej uczelni. Wczoraj zaliczyłem na strzelnicy trzy dni urlopu, ale to za mało, ażeby przyjechać do domu, a za dużo żeby stracić na wałęsanie po ulicach. Poszliśmy z kolegą do operetki. Wstrętna baba w kasie nie chciała nam sprzedać biletów na Madame Butterfly. Chyba napisałem niepoprawnie?. Muszę kupić słownik; — nie wpuszczamy mundurowych. Było wesoło do czasu, gdy wracając zatrzymała nas żandarmeria garnizonowa. Nic poważnego. Sprawdzali, co dwoje elewów porabia na ulicy, o tak późnej porze. Już po obiedzie. Mamy czas wolny, ale nie wybieram się w miasto ponieważ z nawisłych złością chmur siąpi jesienny kapuśniaczek. Nieprzyjemnie. Siedzimy w świetlicy każdy zajęty swoimi sprawami, ja piszę i od czasu do czasu wpatruję w białą ścianę kombinując jak ją upiększyć. Muszę pogadać z dowódcą plutonu. W telewizji dobranocka dla dzieci z „Jackiem i Agatką”. Nikt nie zmienił kanału, siedzieli wybałuszając ślepia w ekran, jak małe dzieci. Odlatywali. Ciekawe, o czym myślą? List kończę pięknym zawijasem.
Kolejny list.
Biała bezpłciowa ściana nabrała kolorów i prezentuje się po wojskowemu stanowiąc powód dumy naszej drugiej kompanii. Dowódca młody podporucznik rodem z Gdańska przyklasnął mojemu pomysłowi. Makijaż ściany trwał z przerwami prawie miesiąc i przekroczył najśmielsze oczekiwania. Zbierałem pochwały od samego ‘Starego’, który przypadkowo dokonał inspekcji kompani. Na ścianie o wymiarach dwa i pół metra wysokości oraz czterech metrów długości wyczarowałem batalistyczne sceny średniowiecznej historii łącząc ze współczesnością. Niestety w wielkim artystycznym zauroczeniu, utożsamiałem się z Gierymskim, Matejką i Styką zapominając o istnieniu… Właśnie? Zebrałem od naszego politycznego po uszach. Dobrze, że obyło się bez kary. Mógł kazać poprawić moje dzieło sztuki, albo nawet zamalować. A ja nie uczyniłem tego z premedytacją. Co było powodem, że się wściekł opowiem, jak przyjadę w maju na kilka dni urlopu. Całuję Twoje oczka. Michu.
‘Koła wesoło stukają…’ — Mruczał słowa popularnej w tym czasie piosenki — było mu wesoło w sercu i lekko na duszy, pociąg pędził buchając kłębami pary, ciągnął za sobą czarny welon śmierdzącego dymu kładącego cienką postrzępioną kołderką na polach pokrytych majową zielenią. Za oknem z szybkością filmowego kadru przesuwały się rosnące wzdłuż torów obdarte z liści drzewa, krzewy, telefoniczne słupy, okopcone ściany wiaduktów, metalowe, ażurowe słupy z wyciągniętymi ramionami semaforów wskazujących — droga wolna — Pędź mój stalowy rumaku. Pędź mój Rosynancie! Za oknem migały odlatujące do tyłu szare parterowe budynki podrzędnych stacji bez nazw na których pospieszny nie zatrzymywał się. Pociąg wjechał na stację z minutowym naddatkiem. W czekającym tłumie nie zauważył Kruszynki, która mało nie zwariowała ze szczęścia witając go wysiadającego z wagonu. Uczepiona rękawa gabardynowej wojskowej kurtki drobiła przy jego boku ulicami miasta, zbaczając bez ładu i składu — takie odnosił wrażenie — aby przejść pod oknami domów w których miała nadzieję zauważyć zazdrosne twarze koleżanek, szczególnie tej jędzy Kachy. No cóż, takie są dziewczyny.
Znowu w domu na kilka dni wypełnionych radością Mamy, odwiedzaniem ciotek i znajomych — jak ci ładnie w mundurze — oraz spotkaniami z Kruszynką. W domu żadnych zmian, chociaż natychmiast zauważył, że Mama zachowuje się dziwnie skrywając pod płaszczykiem spokoju wewnętrzne napięcie. Widział Jej podkrążone oczy — pewno płakała — i kilka nowych płytkich zmarszczek wokół ust. Był zdziwiony Jej milczeniem wiedząc, że zawsze była skora do zwierzeń, szczególnie dotyczących jego siostry Bożeny z którą tylko problemy, oraz alkoholizmu ojczyma. Przeczuwał najgorsze.
— Jakoś sobie radzę synku. Nie przejmuj się mną.
— Nic nie piszesz co z Bożeną… O nim także ani słowa. Co się stało?
Pytania nie miały sensu, Mama zamknięta w sobie milczała zbywając półsłówkami maskowanymi smutnym uśmiechem.
— To poza moja mamo. Znam ciebie zbyt dobrze. Coś przede mną ukrywasz — starał się zmotywować Ją do wynurzeń i w ostateczności zmusić do dłuższej rozmowy — Co się dzieje? Coś tobie dolega? Jesteś może chora? To na pewno wina tego pijaczyny — użył ostatecznego argumentu — Znowu awantury. Bije ciebie? Zatłukę skurwiela! — eksplodował.
— Uspokój się synku… — dotknęła jego dłoni — modlę się do Matki Boskiej… Tak jak twój ojciec i wszystko jest znowu dobrze. Możesz być spokojny — zakończyła — Korzystaj z urlopu, synku. No… Idź już do swojej Kruszynki. Pewno czeka. Pozdrów ją. A może wpadniecie w niedzielę. Upiekę drożdżowe. Co? No, idź już. — Zapomniałaś? W niedzielę muszę już wyjechać. Pozostały tylko trzy dni.
— Tak szybko? Jak ten czas leci — stwierdziła zdziwiona.
Urlop szczególnie wojskowy ma to do siebie, że jest po pierwsze zbyt krótki, po drugie jest naprawdę zbyt krótki. Dziesięć dni to żadne wakacje należało się sprężyć i skupić tylko na ważnych sprawach, marginesowe pozostawić na zaś i zająć tym co najważniejsze. A co może być najważniejsze dla trzymanego na krótkiej regulaminowej smyczy wyposzczonego żołnierza na urlopie? Wiadomo.
Według przewidywań meteo jutrzejszy dzień zapowiadał się słoneczny bez opadów z temperaturami oscylującymi w przyzwoitych, jak tę porę roku granicach, czyli połowę maja, ponad dwudziestu stopni. Na ulicach coraz więcej zwiewnych kolorowych sukienek z taniego perkalu, zniknęły męskie marynarki o sweterkach już dawno zapomniano. W sanatoryjnym parku znowu, jak zawsze po zimowej przerwie, wystawiono ławki zajęte przez kuracjuszy i autochtonów spragnionych ciepła i słońca. Zawoniało, pojaśniało, ludzie stali się dla sobie serdeczniejsi na zmęczonych bladych twarzach widać uśmiechy i nawet rachityczny tramwaj przypomniał sobie lata młodości tocząc żwawiej wzdłuż głównej ulicy miasta. Ulice zatraciły szarą barwę stroją w soczystą zieleń i zakwitając barwami kwiatów. W wiosennym słońcu zapomniano o złej bardzo mroźnej i śnieżnej zimie dającej się we znaki nie tylko mieszkańcom, lecz wszelkiemu stworzeniu. Ludzie cieszyli się rozkwitającą wiosną. Kuba poszedł w miasto spotkać znajomych i kolegów zapominając, że wielu z nich służy demokratycznej Ojczyźnie w wojskowych jednostkach, Kazik Legumina w Wyższej Szkole Milicji w Szczytnie, Edek i Mirek w ukochanym lotnictwie, Janek Jaskuła służy, poprawniej, trenuje w Bydgoskiej Zawiszy, Janek Marabut z Maćkiem w tej samej jednostce chemicznej nad Wisłą. Przyjaciel i kumpel do bitki, ale nie wypitki Gruby Lechu, ponoć w Ustce na kutrach torpedowych. Kuba zadawał sobie pytanie, jak Gruby pomieścił swoje ponad 100 kilo żywej wagi w niewygodnym hamaku. O pozostałych nic nie wiadomo. Wielu ze szkolnych kolegów pracuje zarabiając na chleb powszedni, niektóre ze znajomych dziewczyn jeszcze w szkolnych ławkach, inne na studiach, albo; — tych była znaczna mniejszość — przy boku szczęśliwych mężów. Wieczorem poszli z Kruszynką do kina na jakiś mdławy film o miłości z którego niewiele zapamiętali tak byli sobą zajęci siedząc w ostatnim rzędzie w wygodnych pluszowych fotelach. Nic nowego. Ostatni rząd foteli był tradycyjnie zajęty przez pary przychodzące do kina, a nie na oglądanie filmu. Do domu wrócił bardzo późno wchodząc możliwie najciszej po drewnianych schodach, ażeby nikogo nie zbudzić, ale Mama czekała podgrzewając mleko na elektrycznej kuchence.
— Wypij, będziesz dobrze spał — podała kubek mleka osłodzonego łyżeczką miodu.
Sobota powitała dzień słońcem i temperaturą bardziej adekwatną do pełni lata niż końca maja, więc Kuba postanowił urządzić majówkę we dwoje, pojechać nad jezioro poopalać i popływać. Dochodząc do dworca PKS zauważyli autobus znikający za zakrętem. Odjechał dosłownie dwie minuty przed regularnym czasem odjazdu i tyle go było. Co teraz? Pozostały łąki nad Notecią gdzie tłumy spragnionych słońca mieszkańców, albo podmiejski lasek zwany Trójkątem niecieszący się zbyt dobrą opinią, gdzie niewiele spacerowiczów, dzika przyroda i gorąco, jak w piekarniczym piecu. Powodowany jedyną myślą, jaka od dłuższego czasu kiełkowała w łepetynie wybrał drugie i nieobciążeni zbędnym bagażem pociągnęli na spotkanie z przeznaczeniem.
— Nie jedziemy do Mątew, Misiu? — spytała zdziwiona.
— Autobus dopiero za pół godziny — odpowiedział.
— Możemy poczekać.
Nie miał ochoty czekać na to, co powinno nastąpić dużo wcześniej, gdyż okazji ku temu było także wiele… Dlaczego właśnie dzisiaj? Właśnie? Być może wpływ na postanowienie miały nakładające się faktory; — po pierwsze — zapomniana Wróżda po drugie wesołe słońce, kłaniająca się wszechobecna zieleń krzewów miękki uginający pod nogami dywan świeżej trawy przeplatanej bezwonnymi białożółtymi stokrotkami i delikatny, jak skrzydła motyla powiew ciepłego wiatru. Znalazł idealne osłonięte przed oczami ciekawskich miejsce na majówkę pod pochyloną brzózką gdzie idylliczne, romantycznie i nakryte wielką plamą złotego słońca. Kuba wziął na łeb. Dosłownie. Kruszynka musiała zauważyć jego anormalne zachowanie spoglądając z drwiącym uśmiechem przytuliła oplatając rękami i pocałowała. Pachniała wiosną, poczuł mocny dotyk jej krągłych ud, ucisk małego, prężnego biustu i ciepło jej szczupłego ciała. Nagle odskoczyła, jakby był kolącym stworzeniem i zaczerwieniła po czubki uszu. Cholera! Musiała trafić na prężną i pulsującą męskość. Ale plama!. Czyżby była świadoma tego, co knuje? Czy spontaniczny pocałunek miał być zachętą? Musiała sobie od dłuższego czasu zdawać sprawę z tego do czego podświadomie dążyli? Kuba był spanikowany smarkula patrząc bezczelnie w jego nagle zmętniałe oczy zrzuciła z nóg czerwone buciki krótką spódniczkę i zwiewną kolorową bluzkę więcej odsłaniającą niż zakrywającą, stając w dwuczęściowym opalaczu bikini. Zgłupiał.
— Zdziwiony? Mamy się opalać. Na co czekasz mój rycerzu? — paplała wesoło rozkładając koc na trawie — mamy wystarczająco dużo słońca — wskazała na wielką schowaną między krzewami złotą plamę — Wystarczy, aby się zaróżowić.
Nie trudno zauważyć, że pod wesołym zachowaniem skrywała widoczne napięcie. Kuba przyglądał się ciekawie stwierdzając z zadowoleniem, że przez miniony rok wyładniała, zaokrągliła tu i ówdzie, szczupłe nogi — na jego gust zbyt szczupłe — nabrały kształtów plażowy hit kolorowe bikini niezbyt wiele zasłaniało, więc oblizywał się, jak zgłodniały kot widząc smakowitą szperkę. Nie skłamie było, co dotykać i przytulać, co natychmiast wprowadził w czyn.
— Wyładniałaś — stwierdził wprowadzając dzieciaka w zakłopotanie. Zaczerwieniła się po zielone, wesołe oczy. Nie zastanawiając się długo ściągnął bluzę, kilkoma ruchami skopał lekkie spodnie od dresu stając przed spanikowaną Kruszynką w pełnej krasie ze sterczącym w spodenkach łobuzem.
— Także zmężniałeś — skwitowała z szelmowskim uśmiechem — Wyglądasz, jak kulturysta.
A teraz się połóż. Posmaruję ci plecy olejkiem. Zagraniczny. Podkradłam cioci Andzi.
Po chwili poczuł jej małe naoliwione dłonie sunące po plecach i udach. Myślał, że dostanie zawału. Krew wzburzona do temperatury wrzenia pulsowała nie tylko w głowie rozsadzając cienki materiał spodenek. Miał wrażenie, że zaraz eksploduje będzie do niczego ponadto narażony na kpiny, czego by pewno nie przeżył, więc postanowił przejąć inicjatywę i oby nie było za późno.
— Przygotowujesz mnie, jak rybę do smażenia? — wydyszał — Wystarczy Kruszynko. Teraz twoja kolej. Połóż się grzecznie na kocyku.
— Michu, bądź proszę delikatny — wyszeptała zdejmując stanik — jesteś taki duży i silny.
Nie zaskoczył, co miała na myśli wylewając kilka kropel pachnącego olejku na jej szczupłe plecy i łopatki sterczące spod napiętej skóry. Teraz mógł stwierdzić, jak była krucha i bezbronna. Cholerny świat! Co robić? Dzieciak mu ufa, a jemu, gdy delikatnie wodził po jej szczupłych plecach nachodził nawał skołtunionych zwalczających nawzajem myśli od których nie mógł się uwolnić.
— Masz zdrewniały mięsień? — stwierdził zdziwiony naciskając małe stwardnienie w okolicy barku — Boli… Musi boleć. Zaraz się nim zajmę i będzie okej. Trochę pocierp.
Zajęty delikatnym rozmasowywaniem zakwasu uspakajał, przestały drżeć. Niezgrabne do tej pory łapy, opadły emocje i ciśnienie zaczęło powracać do normy. Nadal gładził jej plecy sprawiając wielką przyjemność i po chwili po zakwasie nie pozostało śladu. Skóra była znowu gładka i lśniąca, Kruszynka rozluźniona i zadowolona.
— Dziękuję. Nie przypuszczałam, że masz tak delikatne dłonie?
— To tylko wprawa moja mała. Tylko wprawa. Na treningu musimy sobie często pomagać, gdy któregoś z nas dopadnie skórcz mięśni. A to boli.
— Wiesz? To było bardzo przyjemne i… takie, takie podniecające — wyszeptała — Mogę poprosić o więcej?
— Cała przyjemność po mojej stronie, kochanie.
— Co ja słyszę. Pierwszy raz powiedziałeś do mnie kochanie. Czy to prawda? Coś kombinujesz? Zbyt dobrze ciebie znam… Nie patrz na mnie tak dziwnie. Nigdy nie widziałeś rozebranej dziewczyny?
— Rozebrane owszem, ale nie nagiej — skłamał — Jesteś małą rozpustnicą.
— Nie lubisz, jak taka jestem? — przerwała tyradę i obejmując przytuliła do jego pleców gryząc delikatnie w ucho — I co teraz? Jestem rozpustna. Co mówisz? Nie potrafię? To jesteś w błędzie. A to co? — zaśmiała się cicho.