Zamiast wstępu
Ukazanie warsztatowych podstaw dziennikarstwa i pracy w małej redakcji — to założenie tej książki. Adresowana jest do tych wszystkich, którzy rozpoczynają przygodę z dziennikarstwem. Ale nie tylko. Liczę, że sięgną po nią szczególnie ci, którzy z mediami wiążą swoje marzenia. Stąd moje pragnienie napisania swoistego podręcznika, który prostym językiem trafi też w gusta młodych redaktorów gazet szkolnych i portali. Liczę, że sięgną po nią także nauczyciele i opiekunowie młodzieżowych pism i stron. Krótkie rozdziały i podejmowana tematyka mają pozwolić zaadaptować je pod wymiary 45-minutowej lekcji. Wiele z rozdziałów tej książki nawiązuje do tematyki poruszanej podczas szkoleń głównie dla dziennikarzy prasy lokalnej oraz gazet szkolnych.
Książka ta jest rozwinięciem poprzedniego wydania noszącego tytuł: „Szpunt. Samouczek dziennikarza”. Obok tematów warsztatu dziennikarskiego i podstaw prawa pojawiły się zagadnienia dotyczące mediów społecznościowych, organizacji i pracy w zespole, a wreszcie także niektóre zagadnienia dotyczące marketingu i reklamy w małym wydawnictwie.
Watergate nieudaczników
Wydaje ci się, że jesteś kiepskim dziennikarzem? Piszesz jak nieudolny grafoman? Zerknij do historii Bernsteina i Woodwarda. Jesteś świetny, wszystko ci się układa i zbierasz laury? Przeczytaj ich historię tym bardziej.
To oni rozgryźli największą aferę w historii USA, to po ich tekstach o aferze Watergate poleciały głowy, a prezydent Nixon pożegnał się z Białym Domem. Dziennikarskie śledztwo jest przez wszystkich uznawane za kanon, ideał, wzór niedościgły. Tym bardziej, że osiągnęli oni to co jest dziennikarskim snem — Nagrodę Pulitzera.
Jednak ten posągowy opis dziennikarskich herosów pęka nieco po lekturze tekstu Mariusza Zawadzkiego w Dużym Formacie. „Panowie Woodstein” pokazuje zupełnie przypadkowo powstały dziennikarski tandem, który równie przypadkowo zajął się mało interesującym tematem. Ale, przewrotnie, może właśnie różnorodność ich charakterów i brak predyspozycji do tej roboty spowodowały sukces?
Bernstein pracował w „Washington Post” od sześciu lat, ale cały czas trzymali go w dziale miejskim i kazali pisać o zalanych garażach czy drobnych oszustwach. A on miał już 28 lat, uważał się za bystrzejszego od kolegów i chciał być awansowany do działu krajowego. Nawet prosił naczelnego Benjamina Bradleego, żeby go wysłał do Wietnamu w charakterze korespondenta wojennego. Nie wiedział, że Bradlee zastanawia się nad zwolnieniem go — zauważa Zawadzki.
Jeśli dodać do obrazu Carla Bernsteina to, że był roztrzepanym, chaotycznym i kompletnie niezorganizowanym obiektem docinków kolegów z pracy — można zrozumieć dylematy szefa.
Równie fatalnie prezentują się dziennikarskie początki Boba Woodwarda. Z tym, że był on ułożonym, pedantycznie dbającym o szczegóły przypadkiem pisarskiego beztalencia, którego teksty trzeba gruntownie przerabiać. Do tego obydwaj — jako swoiste przeciwieństwa nie przepadali za sobą.
Do czasu, aż pewnej soboty, gdy nie było nikogo innego na dyżurze — zostali wysłani by zbadać sprawę włamania do hotelu Watergate.
Nie ma co opisywać śledztwa, genialnej pracy, i fantastycznego efektu. Zrobili to, o czym nawet nie śmieli pomyśleć — doprowadzili do wyjawienia sprawy, która przewróciła życie polityczne Stanów Zjednoczonych. Kto nie zna, niech poczyta.
Dla mnie jest ciekawy ten jeden szczegół. Historię która zmieniła losy świata i wyznaczyła nowe standardy „zrobili” dziennikarscy nieudacznicy.
Można powiedzieć — parafrazując wojskowe porzekadła — każdy dziennikarz nosi w plecaku Pulitzera.
Ale to dopiero połowa historii. Druga jest do poczytania dla tych, którzy znają swą wartość i cenę. To teraz modne, bo czasy są takie, że trzeba się wypromować.
Po Watergate losy autorów potoczyły się różnie. Drugiej Watergate już nie było, Pulitzera tym bardziej. Bernstein po 30 latach, gdy sława przycichła, a pieniądze się skończyły zaproponował Woodwardowi, by sprzedali notatki ze śledztwa za 5 mln dolarów do biblioteki uniwersyteckiej w Teksasie. Obydwaj raczej nie przypominają niepokornych dziennikarzy idących pod prąd, a raczej odcinają kupony od dawnej sławy. Ta otworzyła im drogę do najważniejszych gabinetów, mogli napisać ciekawe biografie. Pisali. I choć książki sprzedawały się dobrze, to już nigdy nie były nawet cieniem „Wszystkich ludzi Prezydenta„.
Może jednak lepiej pamiętać, że ten jeden, najważniejszy tekst jest przed nami. Nigdy za…
Nie chciałbym jednak, by z tego tekstu wynikła jedynie marna nadzieja dla dziennikarskich miernot czy kazanie dla pyszałkowatych gwiazdorów. Mimo, że byli wielokrotnie nękani — do samego końca nie zdradzili kim było ich główne źródło informacji. Mark Felt, „Głębokie Gardło” — jak go zawsze określali — ujawnił się sam. Dopiero w 2005 roku w wieku 92 lat.
I jeszcze cytat — za Zawadzkim — do zapamiętania:
Co robi dobry dziennikarz, kiedy dowiaduje się o włamywaczach w Watergate? Dzwoni do FBI? Nie! Sprawdza, gdzie mieszkają włamywacze, jedzie tam, wypytuje sąsiadów, rodziny, dowiaduje się, gdzie chodzą do kościoła i gdzie mają konta… jak porucznik Columbo.
Radość pisania
Burza mózgów
Zaczynamy od kolegium redakcyjnego i poszukiwania pomysłów na intrygujący tekst
Kto z nas nie przeżywa od czasu do czasu wrażenie totalnej pustki w głowie, gdy pada sakramentalne pytanie: co mamy do najbliższego numeru? Oczywiście, wiele zależy od tego jakiego mamy szefa czy szefową.
Typ opiekuńczy zarzuci nas propozycjami do zrobienia. Co więcej, da wybór, a przypadki, z którymi wie, że sobie nie poradzimy — zrobi sam. Będzie miło, sympatycznie i bezstresowo ale nie wyrośniemy ponad stadium pisania krótkich bombek i relacji z imprez. Zdając się na tematy podsunięte masz realną perspektywę pracy w roli dziennikarskiej miernoty, wyrobnika, rzemieślnika obrabiającego swój kawałek kamienia.
Na drugim biegunie jest redaktor preferujący styl pracy wojskowego trepa. Rzuca temat, potem przekleństwo, wreszcie jakieś pojedyncze hasło i czeka na reakcje. Ta oczywiście powinna polegać na precyzyjnym podaniu gotowego pomysłu na tekst, który rozwali konkurencję. A, że zwykle takiego nie dostaje pozostaje wyrazić ból wymownie wskazujący na to z jakimi baranami przyszło naczelnemu pracować. — Jak ja się marnuję! — wyrwie mu się spoglądając głęboko w oczy swych dziennikarzy.
Bez względu na osobowość prowadzącego, albo nawet wbrew niemu warto, by kolegium przeradzało się w rodzaj burzy mózgów, swoistego tygla generującego ciekawe pomysły.
Wszystko po to, by nie powielać tych samych tekstów co rok, nie męczyć się za każdym razem z wymyślaniem nowych pomysłów. Bo przecież co rok mamy te same tematy, które jakoś musimy zrealizować. Ale jeśli pracujesz od dwudziestu lat w gazecie, to co nowego wymyślisz, gdy po raz dwudziesty masz napisać o początku roku szkolnego? Dwudziesty wywiad z pierwszoklasistą, relacja z otwarcia nowej szkoły? Ile kosztuje wyprawka? Wystarczy tylko zaktualizować ceny.
Nie odkrywamy Ameryki. Technika jest stara i idealnie można ją wykorzystać podczas kolegium. Najważniejsze, by poddawać jak najwięcej pomysłów — haseł. Mogą być nawet infantylne, najważniejsze, by było ich dużo. Co ważne — rzucanych sugestii nie oceniamy — nie ma głupich pomysłów! I, w odróżnieniu od tego czego uczyła nas szkoła — korzystanie z cudzej pracy jest jak najbardziej na miejscu. W oparciu o pomysły innych buduj swoje!
Tyle teoria. A praktyka? Co burza mózgów może mieć wspólnego z naszym nieszczęsnym początkiem roku? No, to przyjrzyjmy się temu, co mogłoby się pojawić na naszej tablicy z pomysłami. Próbujemy:
— papierosy — gdzie palą uczniowie podstawówki,
— ile waży tornister,
— typowe miejsca na wagary,
— najlepsze/najgorsze szkoły w okolicy,
— co zrobić, by wychować prymusa — ile i za jakie korepetycje płacą rodzice?
— relacja ze szkolnej akademii,
— najdziwniejsze kółka zainteresowań,
— najdziwniejsze profile klas w liceach,
— najlepszy/najgorszy nauczyciel oczami uczniów,
— sylwetka najlepszego nauczyciela w powiecie,
— miss mokrego podkoszulka nauczycielek/mister nauczycieli,
— najgłupsze odzywki naszych nauczycieli,
— seks w wieku szkolnym,
— jak szkoła pomaga uczennicom — matkom,
— szkoła i bariery dla niepełnosprawnych. Jak pokonać na wózku szkolne schody,
— rankingi szkół — czyli wyścig szczurów po jak najlepszą lokatę Itd. itp.
Pewnie masz w zanadrzu jeszcze sporo innych pomysłów.
Pamiętamy, że lista zawiera także pomysły głupie choć oczywiście nie wartościujemy i nie oceniamy…
Wszystko zależy od czasu i pomysłowości grupy. Najważniejsze, by pomysły rzucali wszyscy, a wybrany sekretarz spisywał wszystko na tablicy. Gdy już lista jest gotowa możemy zastanowić się, które pomysły są obiecujące i te zakreślamy. Z kilku pomysłów wybieram ten, który najbardziej mi odpowiada, oczywiście mogę go jeszcze zmodyfikować.
Wiadomo, prościej będzie streścić przemówienie burmistrza na otwarcie szkoły. Wierszówka, może i kiepska, ale jakaś będzie. Pozostaje tylko pytanie kto to będzie czytał? Zresztą to pytanie powinno zawsze Ci towarzyszyć, gdy tylko zabierasz się za pisanie jakiegokolwiek artykułu.
Wyobraź sobie konkretnego czytelnika i spróbuj go zainteresować. Patrząc na to zestawienie myślę, że wybrałbym tekst o rankingach, ale jako sposobie na pokazanie nawet najgorszej szkoły z najlepszej strony. Zawsze można znaleźć taki ranking, w którym szkoła będzie dobra. Na drugim miejscu pewnie pociągnąłbym pomysł z papierosami — opowieści uczniów i byłych uczniów, gdzie kurzyli i jak głupio się czaili podane w ironicznym sosie mogłoby rozbawić także tych 40—50 latków, którzy przypomną sobie szkolną głupotę. I tu mamy odpowiedź na pytanie — kto to przeczyta?
A przy okazji naszego kolegium warto spisać sobie wszystkie pomysły. Do wykorzystanie za rok. I dobrze mieć swój kajecik, albo miejsce w kalendarzu, czy internetowej chmurze, gdzie te wszystkie idee bez obciachu będziemy sobie przechowywać. Nigdy nie wiadomo co i kiedy się przyda. Ja przynajmniej zachęcam.
Temat i pomysł — najważniejsza jest motywacja
Tylko od Ciebie samego zależy czy będziesz się męczył w skórze dziennikarza. Jeśli pracujesz w lokalnej gazecie wcale nie znaczy, że jesteś skazany na liczenie dziur w drodze.
To był pomysł trochę wariacki. Przyszedł mi do głowy gdzieś nad ranem w bezsenną noc. Wyjazd do Anglii. Przecież mam znajomych, latają tanie samoloty — wypad na 3 dni nie jest więc wielkim wydatkiem dla redakcji Tygodnika Podhalańskiego. Tym bardziej, że mam zapewniony nocleg, a bilety kupię z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.
Jeszcze tylko znaleźć ciekawy temat do reportażu i mam mocny argument, by przekonać szefa. Przecież górale są wszędzie, więc tekst o tym jak sobie radzą i co osiągnęli na obczyźnie będzie strzałem w dziesiątkę. Poprosiłem krewnego o znalezienie wśród swych znajomych kilku osób, które przyjechały niedawno i pochodzą z Podhala. Z gotową listą wyjechałem do Anglii. Na miejscu znaleźliśmy jeszcze bezdomnego, który mieszkał z miejscowymi menelami gdzieś w krzakach nad rzeką. Co prawda, góralem nie był, ale jakby nie patrzeć — nasz człowiek.
Napisałem reportaż. Niedawno do niego wróciłem. Akurat minęło 5 lat od tamtego tekstu, a ja wyjeżdżałem do Anglii na urlop. Jak tu nie skorzystać z okazji? Powstał więc kolejny artykuł o tym, co dzieje się z naszymi bohaterami sprzed lat. Ciekawa historia — jakoś nie wracają do Polski i idzie im coraz lepiej.
Dla czytelników myślę, że były to ciekawe teksty, a dla mnie wielka przygoda. Ale przecież nie tylko górale są wszędzie! Gdziekolwiek mieszkasz — znajdziesz rodaków za granicą.
Czasem człowiek przekombinuje. Miałem zrealizować tekst na rozkładówkę z festynu lotniczego na nowotarskim lotnisku. Jedną z atrakcji były skoki spadochronowe w tandemie. Człowiek bez żadnego doświadczenia doczepia się do instruktora i na specjalnym sprzęcie fikają w dół z samolotu na wysokości czterech tysięcy metrów. Widziałem rozpromienione twarze tych, którzy lądowali. Spodobało mi się. Pomysł wydawał się oczywisty — gdy skoczę i opiszę swoje przeżycia, to tekst będzie na pewno zupełnie inny od wszystkich, które musiałem pisać co roku.
— Fantastyczne — pomyślałem od razu nie bacząc na to, że nigdy wcześniej nawet nie wsiadłem do samolotu.
Próba nie strzelba — poszedłem do człowieka z aeroklubu z tą idealną propozycją — rzuca mnie z samolotu, będzie świetny reportaż na jedynkę czyli lepszej reklamy wymarzyć sobie nie mogą.
Pomysł się spodobał — niestety sprawa rozbiła się o koszty. Zniżka dla dziennikarza — owszem, ale i tak ostateczna kwota przekroczyła moje oczekiwania. A głupio było mi przy gościu z aeroklubu dzwonić do szefa z pytaniem czy redakcja zapłaci.
Jedynki nie było. Zamiast ze spadochronem, pofrunąłem sobie ze skoczkami na fotelu pasażera. Jesteśmy na wysokości czterech tysięcy, otwierają się drzwi — z samolotu wypadają po kolei skoczkowie, którzy dotąd siedzieli na podłodze w części, gdzie nie ma foteli.
— Porób sobie zdjęcia — woła do mnie pilot pokazując pustą przestrzeń samolotu po zniknięciu ostatniego skoczka.
Trzymając się kurczowo metalowej barierki sunę na kolanach po podłodze zastanawiając się czy już się czołgać czy przyjąć odważnie postawę bardziej odpowiadającą istocie ludzkiej. Gdy docieram w pobliże otwartych drzwi pstrykam drżącymi rękami kilka fotek. Jedyne słowa, które byłem w stanie z siebie wydobyć — to wyrażające mieszaninę przerażenia i ulgi, że mnie tam w dole teraz nie ma.
Znacznie lepszy efekt przyniósł pomysł, do którego się zapaliłem po telefonie od znajomego z Czarnego Dunajca. W jednym z pensjonatów razem z trenerami z firmy szkoleniowej organizują fire walking.
Impreza jest zamknięta, ale może bym chciał popatrzeć i coś napisać? Wizja poparzonych managerów biegających po polance w ramach szkolenia motywacyjnego była wielce obiecująca, więc z podpowiedzi chętnie skorzystałem. Przed wyjazdem poszukałem w internecie, że to wcale nie musi być sekta, narkotyczny amok czy złudzenia iluzjonisty.
Choć do końca nie wiadomo dlaczego — człowiek jest w stanie przejść bosymi stopami po węgielkach rozżarzonych do przeszło czterystu stopni. Pomny lotniczych doświadczeń pojechałem ze znacznie mniej silnym postanowieniem zrobienia czegoś w rodzaju reportażu uczestniczącego. Byłem bardzo zadowolony, że nie składałem żadnych deklaracji widząc regularny stosik drewnianych polanek ułożonych w niewysoki stos na długości ponad czterech metrów.
Czekamy do zmroku, by efekt był lepszy. Przyglądam się jak to zaczyna płonąć, potem równo dogasa, by ułożyć się w równiutką ścieżkę ognia połyskującą czerwonym blaskiem. Gdy płomienie znikają, a żar żarzy się w najlepsze — słyszymy zasady: nie wolno przebiegać, bo można się sparzyć, idziemy równym, miarowym krokiem, stopy stawiamy normalnie.
Nie ma żadnych czarów. Pierwszy przechodzi Paweł, trener. Potem Bogdan — znajomy, który mnie zaprosił. Pokazują stopy — bąbli nie widać, jedynie trochę brudu. Zbliżam rękę do żaru, by sprawdzić czy nie robią sobie jaj — gorąco jak cholera. Obok mnie po węgielkach pomyka starsza pani, potem młoda dziewczyna. A w moim wnętrzu wojna jak u młodocianej dziewicy — chciałbym, a się boję.
Nie chodzi o to, że ktoś się będzie śmiał, przecież ja tu jestem tylko obserwatorem. Ale taka okazja może się już nigdy nie powtórzyć! Ściągam buty, skarpety, staje na cudownie zimnej trawie już schłodzonej wieczorną rosą. Za chwile wchodzę w ogień. Pierwszy krok, drugi — nic się nie dzieje. Nie zatrzymuję się, nie uciekam — przecież poza widokiem rozżarzonych polan nic mi nie dolega. Piąty, szósty krok — ścieżka ognia się kończy. Znów zimna trawa. Stopy całe, żadnych oparzeń. Wszystko trwa kilka sekund. Ale warto dla tej euforii, która mnie teraz wypełnia. Skoro mogę przejść przez ogień — to mogę wszystko!
Potrafisz! I z tym przesłaniem Cię zostawiam. Jesteś świetnym dziennikarzem, możesz wszystko — trzeba się tylko odważyć i poszukać swojego tematu. Jeśli uważasz, że bardziej się opłaca pisać bombki z życia działkowców i relacje z sesji, bo to mniej pracy i łatwiejszy zarobek — nie męcz się, zmień zawód.
Ciekawe historie do opisania nie trafiają się co dzień. Ale dla tej jednej, szalonej warto gnieść dupę na twardym stołku podczas przeciągających się w godziny gminnych sesji.
Tylko nie zapominaj: tekst Życia jest wciąż przed Tobą!
Pomysł na news
Każda gazeta ma ten sam problem — czym jest dobry news? Pewnie ty też spierałeś się o to nie raz ze swoimi czytelnikami, a może i w samej redakcji? Tabloidyzujemy się? A może popadamy w nudę i protekcjonalny intelektualizm?
I można dyskutować w nieskończoność. Największą siłę przyciągania zawsze ma jedynka. Od pewnego czasu w Tygodniku Podhalańskim robimy zestawienie jedynek z całego roku. To taki swoisty wykres pokazujący pod zdjęciem pierwszej strony ilość sprzedanych egzemplarzy danego numeru. Niemal regułą jest, że wzrost sprzedaży przynoszą dramaty — wypadki, zabójstwa. Drugi skok przynoszą celebryci, choć wydawałoby się, że to temat zupełnie obcy lokalnej gazecie.
A spadek? Informacje kulturalne, nawet okraszone świetnymi zdjęciami. Paradoksalnie plakatowa jedynka ze zdjęciem z zakopiańskiego Festiwalu Folkloru Ziem Górskich, ze którą TP dostał niegdyś nagrodę — sprzedała się najgorzej w roku!
Dylemat jakiego nie uda się rozstrzygnąć to pogodzenie potrzeby zwiększania sprzedaży z misją jaką powinny pełnić media. Krótko mówiąc — schlebianie gustom jak największej liczby czytelników kontra edukacja i kształtowania upodobań czytelniczych.
Kiedy przed paru laty z Jarkiem Myśliwskim próbowaliśmy przetłumaczyć dziennikarzom w Azerbejdżanie, by nie publikowali sążnistych tekstów o roli demokracji, bo i tak tego nikt nie przeczyta — spotkaliśmy się z oburzeniem.
— Jak to, przecież mamy kształtować świadomość czytelników. Mamy szerzyć demokrację! — przekonywali naczelni z gazet ogólnokrajowych, z których nakład największej nie przekraczał 4 tys. egzemplarzy.
Cóż, jak chcesz trafić do czytelnika, to musisz go mieć! I tu pojawia się dylemat jak pogodzić ogień z wodą czyli schlebianie gustom i zwierzęcym instynktom niektórych z potrzebą wysokich doznań innych.
Tony Harcup w swojej książce „Dziennikarstwo — teoria i praktyka” szczegółowo zajmuje się pojęciem dziennikarskiego newsa. To ważne, by dotrzeć do tematów, które mają największy wpływ na popularność naszej gazety wśród czytelników.
Redaktorzy często określają newsy jako otwieranie okna na świat lub jako ogromne lustro odbijające obraz społeczeństwa, łącznie z jego wadami. Ale to nie może być takie proste, jak się wydaje, ponieważ news przeważnie dotyczy tego, co zdarza się rzadko — dlatego jest newsem — pisze brytyjski dziennikarz.
News może dotyczyć zwierząt, miejsc czy pogody, ale przeważnie dotyczy ludzi. Ludzi zajmujących się różnymi rzeczami, takimi jak: walka, oszczędzanie, zabijanie, leczenie, rozbijanie, palenie, plądrowanie, rabowanie, wzniecanie buntu, kradzieże, śledzenie, porwanie, ratowanie…
I tu zaczyna się lista niemal wszelkich ludzkich aktywności. Jakby policzyć, to Harcup wymienia 68 czasowników wśród których oprócz czynów drastycznych są czynności codzienne jak kupowanie, leczenie czy podróżowanie, uczucia jak kochanie czy nienawidzenie czy czynności zwykle przyjemne jak choćby całowanie.
Każdy z czasowników wspomnianych powyżej może stać się newsem, jeśli jego poszczególne komponenty mają zadatki na stworzenie dobrej historii — dobrej z punktu widzenia odbiorców — dodaje Harcup.
Badania przytoczone przez autora wymieniają najważniejsze czynniki, które sprawiają, że dany temat może być wartościowym. By stać się dobrym newsem temat powinien — według analiz — zahaczać przynajmniej o jedną z kategorii i to bez względu czy chcemy dotrzeć do czytelnika lokalnego czy ogólnokrajowego:
Elita władzy. W naszym wydaniu to lokalni politycy — choć często jak ognia boją się tego określenia mówiąc o sobie „samorządowcy”. Świetnie sprzedają się różnego rodzaju rankingi — poczynając od zarobków po wydawanie pieniędzy na inwestycje. Polscy czytelnicy, mimo deklarowanej niechęci do władzy, chcą za wszelką cenę dowiedzieć się jak najwięcej o ich życiu. I to bez względu na to, ile ci krzyczą o ochronie prywatności. Ta obowiązuje ich odwrotnie proporcjonalnie do sumy pieniędzy jakie pobierają za pełnienie swej funkcji. Jeśli ktoś chce być wójtem, nie może krzywić się, gdy ktoś go pyta o zarobki czy wartość majątku. Oczywiście i tu trzeba ustalić granice — to z kim sypia powinno być jego prywatną sprawą. Chyba, że „rodzina” i „wierność małżeńska” są głównymi hasłami na jego wyborczych sztandarach.
Sława. Celebryci mimo wszystko są również dobrym tematem dla sporej grupy lokalnych czytelników. Zdjęcie sprzed kościoła i krótka wzmianka na jedynce o ślubie Kasi Cichopek w Zakopanem spowodowały znaczny wzrost sprzedaży tego numeru Tygodnika Podhalańskiego. Gorzej było ze ślubem Kasi Figury. Temat dostałem z przydziału — z racji nazwiska. W liceum zawsze chwaliłem się, że to moja kuzynka, więc los mnie pokarał.
Miałem pojechać na ślub przy kapliczce w Dolinie Chochołowskiej. Było kameralnie, gwiazdorsko i… z pełna ochroną. Do tego stopnia, że goryla, który mnie dopadł, gdy przymierzyłam się do zrobienia zdjęcia — sam musiałem uciszać. Anioł stróż w garniturze stał tuż za mną przez całą mszę, żeby nie przyszło mi do głowy zrobienie użytku z aparatu.
Wróciłem do redakcji, a gdy wywołałem film okazało się, że Kasia tak mi się spodobała, że gdy pstrykałem zdjęcia w drodze do kapliczki — na żadnym nie uwzględniłem jej hollywoodzkiego męża. Może podświadomie czułem, że to drań i sadysta, z którym rozwiedzie się po paru latach udręki? Efekt moich początków w roli paparazzi był taki, że niewielki tekst poszedł na drugiej stronie ze zdjęciem kupionym od PAP-u. Czego się nasłuchałem o tym jak można było tak spieprzyć TAKI temat — już nie przytoczę. Na szczęście nie wiem jak gazeta się sprzedała — to było jeszcze zanim zaczęliśmy robić porównania.
Rozrywka. Tony Harcup wrzuca tu do jednego wora historie dotyczące seksu, showbiznesu, ludzkich pasji, zwierząt, historie odsłaniające czyjś dramat, lub stwarzające okazję do humorystycznego potraktowania czy zabawne fotografie. Może trudno się zgodzić na „ludzki dramat” w kategorii „rozrywka”, ale czytając wczorajsze newsy o kobiecie, która żyletką wycięła jądro swemu niewiernemu mężowi — nie sposób nie zauważyć nutki ironii w ustach komentatorów.
Niespodzianka. Zwykle w ramach dość wątpliwej niespodzianki jesienią mamy w redakcjach gości z grzybami — gigantami. Jednak tu o elemencie zaskoczenie trudno mówić. Cóż, nie zawsze można liczyć na to, że trafi się na człowieka, który w samoobronie pogryzł psa.
Złe wiadomości. Te w obiegowej opinii „sprzedają się” najlepiej. Elementem czarnego dziennikarskiego humoru jest stara maksyma — nic tak nie ożywia gazety jak świeży trup na pierwszej stronie. Jednak nie chodzi tu jedynie o epatowanie okrucieństwem. Złe wieści to też historie o utracie pracy, zamknięciu lokalnej fabryki. To podstawowe sprawy dotyczące ludzkiej egzystencji, potrzeby bezpieczeństwa.
Dobre wieści. „Pozytywne historie są dużo bardziej powszechne niż to sugeruje cyniczne twierdzenie, że jedyna dobrą wiadomością jest zła wiadomość” — zauważa Harcup.
Rzeczywiście, jeśli zechcesz policzyć newsy w swojej gazecie, to — jeśli to nie typowy tabloid — tych dobrych wieści będzie więcej. Gdzieś, coś budują, ktoś zdobył nagrodę, wygrał zawody, przekonał innych o swoim talencie. Te teksty są. Tyle, że o nich szybko zapominamy. Bo dobre wieści uważamy za coś naturalnego i normalnego. To nas nie szokuje i nie zapada w pamięć.
Ranga. To wiadomości postrzegane jako ważne ze względu na ilość uczestników. Ile mediów pisało dotąd o chorych na stwardnienie zanikowe boczne? A wystarczyła jedna internetowa akcja, w której setki celebrytów polewa się wodą i wpłaca pieniądze na rzecz SLA i już mamy wydarzenie wysokiej rangi, którego wprost nie sposób pominąć w serwisach.
Doniosłość. Historie dotyczące spraw istotnych dla czytelnika. To, że są plany modernizacji sieci kolejowej niezbyt zainteresuje górala czytającego Tygodnik Podhalański. Ale jeśli napisać o tym zaczynając od zamknięcia linii do Zakopanego — to już jest news. Ważne, by starać się zakotwiczyć przekaz w tematyce dotyczącej naszych czytelników. Założenia drogowej specustawy będą zrozumiałe dopiero wówczas jeśli napiszemy o Jaśku, któremu rozbierają dom pod budowę obwodnicy Nowego Targu. Żadne elaboraty nie przemówią dobitniej.
Kontynuacje. Wbrew pozorom — czytelnicy lubią wracać do historii podjętych wcześniej. Dobrze dla nas, gdy wskutek interwencji gazety uda się załatwić jakiś problem. Często jednak efekty nie są cudowne. Mimo to warto wracać, by pokazać, że nasi czytelnicy są dla nas ważni nie tylko jednorazowo, gdy dostarczają tematu do newsa.
Plany własne mediów. To ostatnia kategoria wymieniona przez brytyjskiego dziennikarza. Wszelkie zmiany w naszej sytuacji, planowane nowości w gazecie, sukcesy/porażki, przegrane/wygrane procesy sądowe, zmiany własnościowe — wszystko jest ważne. Tym bardziej w przypadku gazety lokalnej, w której chcemy stworzyć aurę członka rodziny — kogoś, kto stale jest obecny w życiu czytelników.
Czy dobieranie tematów pod kątem wymienionych kategorii zapewni nam sukces? Oczywiście — to nie wszystko, to dopiero wstęp. Ważne jednak, by nie traktować tego etapu pracy nad tekstem pobieżnie. Myśl o swoim czytelniku, wyobrażaj sobie jak przegląda gazetę i zastanów się co zrobić, by zatrzymał wzrok na tekście, który właśnie ty napiszesz.
I jeszcze jeden, ważny cytat:
News to jest coś, co chce przeczytać facet, który wszystko olewa
— Evelyn Waugh
Źródła czyli z kapci wyskakiwanie
Pomysły pomysłami — musisz na bieżąco być zorientowany co w trawie piszczy.
Poza genialnymi pomysłami na reportaże, wywiady czy felietony musisz wypełniać codzienną, rzemieślniczą niemal rolę informatora. Musisz robić wszystko, by twoja gazeta była niczym słup ogłoszeniowy na którym czytelnik znajdzie wszystko co powinno go zainteresować.
Oczywiście najważniejsze, by newsy były nie tylko składnie napisane, ale przede wszystkim świeże!
Jeśli będziesz wyłącznie klepać informacje o remontowanych drogach, powielać urzędowe doniesienia o inwestycjach czy przechwałki wójtów o tym co zrobili, chcieli zrobić, bądź zrobią jak ich ludzie znów wybiorą — zmień pracę. Na stronie twojego ulubionego wójta pewnie będzie jakieś ogłoszenia o konkursie na wolne stanowisko pracy. Tam twoje miejsce.
Masz pisać o tym, co interesuje twoich czytelników, a nie o tym, co chcieliby czytać wójtowie i burmistrzowie.
Zakładasz kapcie w redakcji? Uważaj, by ci się za dobrze w nich nie siedziało. Jeśli jesteś dziennikarzem, a nie sekretarzem/sekretarką — twoje miejsce jest w terenie. Oczywiście w granicach rozsądku — kiedyś musisz wszystko spisać. Wtedy kapcie się przydadzą. Ale nie przyzwyczajaj się do nich. Tym bardziej, że internet ze swym bogactwem treści skłania do lenistwa. Przecież tak fajnie przerobić bombkę ze strony urzędowej na informację… Nie ruszając dupy zza biurka możesz też poprosić znajomego urzędnika, by podrzucił ci fotkę. Da się? Da się, może nawet — jeśli się postarasz — nikt nie zauważy, że wystarczyło przerobić urzędniczy bełkot na język polski. Teraz możesz z satysfakcją przeliczyć w myślach ile wierszówki skapnie ci za ciężką, nikomu niepotrzebną pracę. Jeszcze pogmeraj paluszkami w ciepłych kapciach i pomyśl o emeryturze. A najlepiej już na nią się udaj. Zestarzałeś się i zramolałeś bez względu na to ile masz lat. Sensem dziennikarstwa jest bycie z ludźmi i wśród ludzi!
Lubię rozpoczynać tydzień od spaceru. Oczywiście nie chodzi mi o poniedziałek, ale początek „tygodnikowego” tygodnia. Czyli dzień po tym jak gazetę wysyłamy do druku. Nawet jak nie masz potrzeby, nic się nie działo, nikt nie dzwonił, naczelny nie podrzucił tematu. Po prostu poszwendaj się. Choćby godzinę. Przejdź znane i mniej znane uliczki. Porozmawiaj z ludźmi. Zapytaj w kiosku jak się gazeta sprzedała i co ludzi mogło zainteresować.
Nic się nie dzieje? To przynajmniej sfotografuj widoczki — mogą się przydać. Jeśli i to masz — nie martw się. Przynajmniej będziesz zdrowszy. I kapcie ci nie przyrosną do pięt.
— Nie truj stary, spacerkami gazety nie zapełnię — rzekniesz przytomnie. I masz rację, w końcu, by przeżyć, w tydzień musisz natrzaskać przynajmniej kilkanaście newsów. Skąd je brać?
Spróbujmy poszukać źródeł.
Internet zamiast książki telefonicznej. Lata temu, gdy naprawdę nic nie przychodziło do głowy brało się książkę telefoniczną (było coś takiego!) i przeglądało się bazę firm i instytucji z nadzieją, że coś zaświta w głowie. Nadleśnictwo? Może zapytać co tam na froncie walki z motocrossowcami, albo kornikiem.
Izba gospodarcza? A może popytać jak tam kondycja lokalnych firm i nastroje wśród przedsiębiorców. Oczywiście nie wspominam o oczywistej oczywistości jaką jest telefon na policję, do prokuratury czy straży pożarnej.
Dziś książkę telefoniczną zastępuje nam cudowne narzędzie leniwych dziennikarzy — internet. Jednak przegląd stron urzędowych czy innych instytucji powinieneś traktować bardziej pod kątem poszukiwania punktu zaczepienia niż samej informacji. Jeśli coś cię zaintryguje — dzwoń, pytaj, rozmawiaj. Czasem okaże się, że pozornie proste sytuacje mają jakieś ciekawostki,
Fora internetowe/komentarze. Niestety, zwykle trzeba będzie się przedzierać przez morze hejtu i bzdur. Ale możemy natrafić na ciekawy ludzki problem Oczywiście to źródło, na którym w żadnym wypadku nie można polegać. Sprawdzaj wszystko z podwójną dokładnością. Jeśli punktem wyjścia był komentarz na stronie twojej gazety nie zapomnij o tym nadmienić — ludzie lubią być zauważani. No, chyba, że z tekstu wyjdzie, że komentator to idiota.
Sesje. Rady miejskie, powiatowe, sejmiki, a nawet zebrania sołeckie. Bezcenne. Uwaga! Nie rób sobie wyrzutów, gdy przyśniesz podczas wyjaśniania budżetowych niuansów przez skarbnika. Ale bądź czujny podczas interpelacji i wolnych wniosków. Szczególnie gdy na koniec dopuszczają do głosu wkurzonych mieszkańców. Ostatnio jednak zauważam, że w wielu gminach radni się wycwanili i najostrzejsze dysputy zostawiają sobie na komisje. Często lepiej więc chodzić na komisje.
Rozmowa z młodym współpracownikiem, który wrócił z sesji.
— I co, będziesz miał coś ciekawego?
— Eee, właściwie to nie ma o czym pisać, prawie cały czas się kłócili…
Można się załamać, prawda? Pamiętaj, że spory, awantury podczas wszelkich obrad są prawdziwą wisienką na torcie. Ludzie chcą wiedzieć za co płacą swoim politykom! Nie po to na nich głosowali, żeby cztery lata pobierali dietę jedynie za podnoszenie ręki w głosowaniu. A jeśli tak jest — to też masz temat.
Radni, posłowie, eurodeputowani. Nie traktujmy się jak wrogowie. Choć pewnie niejeden raz zaleziesz im za skórę. Przestaną się obrażać wraz z upływem kadencji, a przed samymi wyborami prawie się polubicie. Jest tylko małe „ale”. W żadnym wypadku nie spoufalaj się. A jak chodziliście z burmistrzem razem do szkoły to lepiej poproś innego dziennikarza, by z nim rozmawiał. Unikniesz dwuznacznych sytuacji w stylu: przecież koledze tego nie zrobisz…
Łatwiej będzie ci też odrzucić oskarżenie, że ktoś coś ci powiedział w zaufaniu, jak koledze a nie dziennikarzowi. Zresztą, staraj się unikać sytuacji, gdy ktoś ci mówi „off the record”. Gdy robi to często, możesz się pogubić co było przeznaczone dla uszu dziennikarza, a co dla kolegi przy piwie…
Policja, straż, celniczy czyli służby wszelakie. Z reguły mają swoich oficjalnych rzeczników. To zwykle dobre rozwiązanie, bo nie musisz wydzwaniać i czekać na oficjalny komunikat. Jest też małe „ale” — często nie doczekasz się ciekawostek, smaczków, których nie ma nikt inny. Dobrze mieć więc jeszcze jakiegoś znajomego policjanta, który od czasu do czasu podsunie jakiś trop. Nie zaniedbuj też sądowej wokandy — jeśli rozprawa nie jest utajniona — możesz wejść i przysłuchiwać się. Oczywiście pisząc pamiętaj o obowiązujących zasadach nieujawniania tożsamości tak oskarżonych jak i świadków.
Ludzie. Czasem zastanawiam się czy moja mama chodząca codziennie z psem na spacer nie przynosi więcej wiadomości niż ja. Po prostu „psiarze” to też ciekawe środowisko, które oprócz omawiania jakości tabletek na odrobaczanie czy suchej karmy dla szczeniaka przy okazji spaceru ma czas na długie rozmowy. Rozmawiaj z ludźmi! Kiedyś nie mając żadnego pomysłu snując się ulicami Mszany Dolnej spotkałem starszego człowieka naprawiającego rynnę przed dachem małej firmy. Gdy zagadnąłem — opowiedział mi ciekawe historie o firmach, przedsiębiorstwach, mniejszych lub większych biznesach, które kiedyś tu funkcjonowały. Nie miałem pojęcia o tym przemysłowym charakterze miasteczka dziś raczej rozpoznawalnego jako atrakcyjne turystycznie niż biznesowo.
Organizacje pozarządowe i charytatywne. Poszukaj ich, poznaj co robią, zapytaj o problemy. To nie tylko cudowne źródło tematów dotyczących codziennej działalności, ale i tematów na reportaże. Umawiaj się z konkretnymi osobami. Poproś o kontakt z ich podopiecznymi — chorymi, starszymi, zdolnymi, niezdolnymi, bezdomnymi mieszkańcami domów pomocy. Przekonuj ich, że jesteście sobie nawzajem potrzebni.
Szkoły, uczelnie. Nie zrażaj się tym, że chcą głównie, byś pisał o akademiach i olimpijczykach i nie potrafią zrozumieć, że to zwykle mało chwytliwe newsy są… Bądź człowiekiem, napisz czasem coś o nich, nawiąż kontakt.
Tylko nie daj się sprowadzić do roli kronikarza! Ale uważaj. Nie zgadzaj się absolutnie, by pisali informacje za ciebie! Gdy wyślesz do redakcji pierwszego takiego przeklejonego newsa — w myśl ewangelicznej zasady utnij sobie rękę. Lepiej być kaleką, niż z ręką dostać się do piekielnego kotła dla gnuśnych żurnalistów.
Ogłoszenia. Fajne rzeczy można trafić. Poczynając od insertów w twojej gazecie, przez miejskie tablice po ogłoszenia parafialne. Wciąż nie mogę zabrać się za opisanie zmieniającej się sytuacji w mieście na podstawie ogłoszeń. Są lata, że znacznie więcej jest ogłoszeń o pracę, kiedy indziej górują motoryzacyjne, to znów nieruchomości. A dlaczego w minionym roku więcej ludzi sprzedawało lub kupowało krowy? Jest temat? Moim zdaniem tak. Tylko trzeba usiąść na długo w archiwum.
Listy od czytelników i redakcyjny telefon. Niekiedy to bzdury, bywa, że z pierwszymi podmuchami halnego odzywają się meteopaci mający problemy z tożsamością. Ale redakcyjny dyżur to także platforma kontaktowa szczególnie ze starszymi czytelnikami. Nie trać jej licząc na internetowy czat. Tam póki co jest jedynie margines czytelniczej populacji. Staraj się pielęgnować rubrykę listów do redakcji. Publikuj je, nawet jeśli cię krytykują. Czytelnik musi wiedzieć, że jest poważnie traktowany!
Pub…? Wspominany Tony Harcup wymienia jeszcze jedno obiecujące źródło informacji. Znane od wieków, choć dziś trudno się do tego przyznawać. Pub, knajpa, mordownia, małpi gaj — jakkolwiek by ich nie nazwać. Przysiądź się! Byle nie za często.
Bywalcy pubów mogą stanowić kopalnię informacji o społeczeństwie i jeśli wdasz się z nimi w pogawędkę, mogą ci opowiedzieć o różnych sprawach zaczynając od imprez dobroczynnych, a kończąc na śmierci jakiejś znanej lokalnej postaci. Peter Lazenby uwielbia opowiadać młodym dziennikarzom, że więcej powalających historii miało swój początek w zapiskach na mokrej podkładce do piwa niż w notatkach reporterów siedzących za swoim biurkiem w redakcji. I tej wersji będę się trzymał.
KISS i zasady poprawnego pisania
Jak pisać? Keep it simple, stupid — radzą fachowcy. Pisz prosto, głupcze…
To maksyma, którą powinieneś powiesić sobie nad biurkiem. I pamiętać o niej w każdą godzinę dnia i nocy.
Oczywiście każda dobra rada ma swoje minusy. Ta jest oczywista. Tak oczywista, że każdy się z nią zgodzi. I każdy inaczej zrozumie. Dobrze wiesz, że ani tomiszcza teoretycznych opracowań, ani godziny spędzone na szkoleniach nie zastąpią codziennej pracy nad tekstem.
Trening czyni mistrza.
Prosto, czyli jak? KISS to, której skrót przytoczyłem w leadzie. Niektórzy rozwijają ten skrót jako Keep It Short and Simple (pisz krótko i prosto), ale do mnie wariant z głupkiem bardziej przemawia. To na wypadek, gdy człowiekowi miałaby kiedyś sodówka uderzyć.
Przez dziesięciolecia panowało przekonanie, że im ktoś mądrzejszy tym trudniejszego języka używa. Wiadomo, pewnych słów nie da się zamienić, inne nie mają polskiego odpowiednika. A poza tym — niby jak ty, maluczki człowieczku chciałbyś dorównać mi inteligencją? I tak powstawały tomiszcza obrazujące w większym stopniu pychę autora niż jego naukowy dorobek. Do dziś pamiętam rozdział pewnej książki, w którym autor analizuje różnice pojęć: asens, bezsens, nonsens i antysens. Z całego opracowania tylko to pozostało mi w pamięci. Sama analiza była nie do przebrnięcia.
Przytaczając naszego klasyka można powiedzieć: nie idź tą drogą! Zapomnij, że skończyłeś studia, może nawet masz doktorat i zaliczyłeś parę fakultetów. Pisz prosto, głupcze!
Prosto, czyli jak? Czytaj gazety, przeglądaj teksty innych, a dowiesz się często jak nie pisać. Unikaj więc zdań złożonych. Nawet jedynie podwójnie złożonych. Jeśli coś da się rozbić na osobne zdania — rozbij.
Zrób mały eksperyment. Zapisz fragment własnej wypowiedzi wprost z dyktafonu. Nie stosuj żadnych przeredagowań — spisuj jak leci. I co? Zwykle wychodzą długie, złożone zdania. I to normalne, bo mówiąc masz do dyspozycji intonację, gestykulację, stosujesz przerwy czy wyciszasz głos. A przepisując to masz jedynie przecinki, średniki, myślniki, a w końcu kropkę. Gdy przejdziesz do kolejnej myśli zaklętej w trzecie już zdanie wchodzące w skład jednej całości — miej pewność, że czytelnik już nie pamięta pierwszego.
Po napisaniu tekstu przeczytaj go głośno, posłuchaj sam siebie. A potem daj go jeszcze komuś. Nie chodzi mi o korektora czy redaktora. Oni często już też tego nie dostrzegą. Macie wspólny język i rozumiecie własne skróty myślowe.
Daj to babci, siostrze z gimnazjum, a najlepiej pani Marysi, która sprząta redakcję. To twoi najlepsi recenzenci. I pamiętaj, jeśli w którymkolwiek miejscu zatrzymają się na dłużej, by złapać o co chodzi — popraw to. Jeśli zadadzą ci pytanie, zmień ten fragment! Twój czytelnik nie ma możliwości dopytać cię o wyjaśnienia.
Do tego jest niecierpliwy więc ucieknie, gdy tylko zgubi wątek.
Co jeszcze powinno się znaleźć na naszej liście zasad poprawnego pisania? Dobrze, by każda redakcja taką listę opracowała sama. Chodzi nie tylko o to, by spisać w ramach ćwiczenia oczywiste reguły pisowni, ale także zasady, które przyjęła redakcja. Tak, by każdy widział i nie musiał dopytywać jak cytować, zapisywać liczby, daty. Taki rodzaj „style booka” jaki otrzymują składacze od autorów gazetowej makiety. Redakcyjną listę zasad wydrukuj i powieś nad biurkiem, tuż pod twoim nowym mottem: pisz prosto, głupcze.
Zapraszam do sięgnięcia po Biblię Dziennikarstwa. Polecam tekst „Pisz, nie nudź” autorstwa Renaty Gluzy z miesięcznika Press. Opracowanie kończy Dekalog piszącego, który zacytuję w całości:
1. Niezależnie od tego, jaki artykuł piszesz, zasada pięciu „W” obowiązuje (what? where? when? why? what result?).
2. Wszystkie nazwy za pierwszym razem musisz podać w całości, dopiero w kolejnych akapitach możesz stosować ich skrócone wersje, czyli np. piszesz Ministerstwo Edukacji Narodowej, a dopiero potem: ministerstwo edukacji.
3. Chcąc użyć nazwy-skrótu (np. MSZ, KRRiT, CBA) za pierwszym razem musisz go w tekście rozwinąć (Ministerstwo Spraw Zagranicznych, Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji, Centralne Biuro Antykorupcyjne). Nie twórz skrótów, których nie ma w słowniku i które nie funkcjonują w powszechnej świadomości.
4. Nie nadużywaj cudzysłowów, a właściwie: używaj je tam, gdzie to konieczne zgodnie z zasadami pisowni. Nieuzasadnione użycie cudzysłowu to dowód, że nie chciało ci się znaleźć innego słowa. Nie ma podstaw, by pisać np.: on dopiero „uczy się” branży; potrafi „otworzyć” rozmówcę; nadawał „na żywo”; premier „odciął się” od swoich wypowiedzi… itp.
5. Zagraniczne nazwy czy wyrazy zastępuj polskimi, o ile to możliwe. Jeśli nie — wyjaśnij (np. kto to jest account manager czy chief executive officer, co znaczy WHO czy CEFTA).
6. Przy porównaniach pamiętaj o punkcie odniesienia. Nie wystarczy napisać: „Sprzedaż wzrosła o 50 procent” — trzeba podać albo z jakiego poziomu, albo do jakiego poziomu. Jeśli piszesz: „Na korepetycje dla dzieci polscy rodzice wydają rocznie 6—10 mld zł”, to dodaj np.: „...czyli tyle co na ich ubranie i buty”. Jeśli analizujesz coś i podajesz wartość w zagranicznej walucie, przeliczaj także na złotówki.
7. Pilnuj konsekwencji w pisowni w jednym tekście — np. liczb. Nie powinno być raz „3 tys. policjantów”, a zaraz potem „5 000 manifestantów”.
8. Unikaj banalnych metafor (w stylu: „pociąg sukcesu”, „doczepianie wagonów osiągnięć” i ustawianie „zwrotnic wydarzeń”) oraz zmian metaforyki (zaczynamy od „pociągu sukcesu”, by na końcu „żagle swobody poniosły nas w siną dal”).
9. Nie pisz żargonem urzędniczym, prawniczym, ekonomicznym — żadnym. Używając określeń fachowych typu „deprecjacja złotego”, wyjaśniaj je.
10. Oszczędzaj słowa. Zamiast „klienci mieli możliwość sprawdzenia” — pisz „klienci mogli sprawdzić”; zamiast „przyjęliśmy założenie, że..” — „założyliśmy, że..”; zamiast „skutecznie spełniają oczekiwania swoich klientów” — „spełniają oczekiwania odbiorców” itp.
„Biblia dziennikarstwa”, red. Andrzeja Skworza i Andrzeja Niziołka,
Wydawnictwo Znak, Kraków 2010
Lead czyli ściskanie w gardle
W końcu przyjdzie czas, gdy musisz napisać to pierwsze, najważniejsze zdanie w tekście. Nie zepsuj tego.
Zawsze należy chwycić czytelnika za gardło w pierwszym akapicie, utopić mu kciuk w tchawicy w drugim i trzymać go pod ścianą aż do wersu z nazwiskiem. Paul O’Neill.
Właściwie na tym cytacie można by zakończyć dywagacje na temat konstrukcji tekstu. Jesteśmy skażeni szkołą i szkolnymi wypracowaniami. Każdy pamięta przekleństwo planu rozprawki. Wstęp, rozwinięcie — argumenty i przejście do mniej lub bardziej błyskotliwego zakończenia. Jak było dokładnie — zdołałem wyprzeć z pamięci po latach dziennikarskiej praktyki.
I tak trzeba. Bo informacja w gazecie nie ma prawa wyglądać jak szkolne wypracowanie. Może i stąd wzięła się nieco złośliwa teoria, że najtrudniej z polonisty zrobić żurnalistę. Teoria teorią — znam paru praktykujących dziennikarsko filologów rodzimej mowy. Widać da się nawrócić nawet najbardziej zatwardziałego grzesznika.
Od czego więc zacząć? Czym zastąpić sakramentalne wprowadzenie do tekstu? Tytułem zajmiemy się przy innej okazji. Zresztą sam preferuję wymyślanie go na samym końcu, gdy cały tekst już jest gotowy. Czytając go po raz kolejny można liczyć na intrygujące skojarzenie, które samo wpadnie do głowy.
Na koniec zwykle zostawiam też lead, który jest najważniejszym punktem tekstu. To krótki, często lakoniczny nagłówek, który ma w największym stopniu odpowiadać przytoczonemu na początku cytatowi. To tu masz chwycić czytelnika za gardło. Zwrócić jego uwagę, zaciekawić na tyle, by zjechał wzrokiem w dalszą część tekstu.
Nie próbuj tworzyć leadu przez mechaniczne wytłuszczenie pierwszego akapitu. Tu nie chodzi o rodzaj czcionki. Tu musi liczy się istota. To najczęściej jedno — dwa zdania. Moim zdaniem — im krótsze tym lepsze.
Podręczniki uczą nas, że tekst informacyjny powinien odwzorowywać odwróconą piramidę, w której najważniejsze treści znajdują się na początku, mniej istotne zajmują kolejne akapity. Początek powinien dać odpowiedź na 5 pytań, stąd niektórzy nazywają to zasadą 5 W, bo po angielsku właśnie na tą literę zaczynają się pytania: Kto? Co? Gdzie? Kiedy? Dlaczego?
Na te pytania powinien nam dać odpowiedź początek tekstu. Niekoniecznie sam lead — on ma być wabikiem, ale już kolejny akapit powinien nam wyjaśnić o co chodzi. Nie po to, by zakończyć lekturę, ale wciągnąć w poszukiwanie dalszych szczegółów.
Można ilustrować tę teorie przykładami z gazet, pokazywać różne rodzaje leadów. Krótkie, ale ostre „szpile” przeszywające czytelnika, albo rozbudowane wypowiedzi podające na tacy najważniejsze fakty, intrygujące cytaty lub suche fakty.
I tak na koniec staniesz przed problemem jak napisać lead do własnego tekstu. Tu będziesz jak podczas nauki brydża. Pamiętam mistrzowskie rozegranie szlema z wydawałoby się nieciekawej karty. Długo zapamiętywałem sekwencje zagrywki i marzyłem, że kiedyś zagram to samo. Autorem książki jest nie kto inny jak Janusz Korwin — Mikke.
Oczywiście nie będzie odkryciem, że rozdanie takiej samej karty jest jak trafienie szóstki w totka. Z tej nigdy nie zagranej partii brydża wyniosłem przekonanie, że najlepsze rozgrywki mistrzów nie dadzą tego, co realne spotkanie przy stoliku. Nawet jeśli partnerzy są na przeciętnym stopniu wtajemniczenia. I dalej jestem przekonany, że nauczysz się pisać robiąc to samemu, najlepiej pod okiem dobrego redaktora. A tym bardziej podczas dziennikarskich warsztatów. Realizując szkolenia otwarte dla wszystkich chętnych jak i przygotowane dla konkretnych redakcji ćwiczymy do znudzenia pisanie leadów, wymyślanie tytułów ale też przeredagowywanie całych tekstów tak, by nadawały się do czytania.
Trening czyni mistrza, szczególnie wówczas gdy prowadzony jest pod okiem eksperta, dlatego zawsze staram się zaprosić na szkolenie kogoś kto nie tylko sam pisze, ale także jest dobrym redaktorem i potrafi pracować z ludźmi.
Utytułowani
To wisienka na torcie. Nie jakaś ozdóbka, zbędny dodatek czy stylistyczny wygibas. To coś, co przykuje wzrok i wzbudzi zainteresowanie na tyle, by pozostać przy tekście do jego końca. To esencja twojej pisaniny. To TYTUŁ.
Wydaje się, że to najłatwiejsze zadanie. Coś jak postawienie kropki, czy podpis pod tekstem. Można go zbyć, wpisując krótką informację w stylu: „Wójt Dudek potwierdził start w wyborach samorządowych”. Jest treść, konkret, informacja. Nie ma czegoś, co mnie poruszy. Nawet jeśli owego Dudka bym znał, a jako czytelnik lubił bądź nienawidził. Ot, nuda — jakby powiedział inżynier Mamoń.
Dobór sposobu pisania tytułów to często przyjęta z góry przez redakcję linia. Jedne gazety preferują właśnie długie, informacyjne zdania. Cóż, musisz się zgodzić — nie poszalejesz wyobraźnią. Ale nie ignoruj tematu — tu też jest wiele do zrobienia.
Są różne szkoły — z reguły tytuł zostawiam sobie na koniec. Chyba, że gotowa formuła krąży mi po głowie, śni po nocach i wiem, że to będzie to, co idealnie uzupełni mój tekst. Ale to rzadkość. Dlatego nawet mając notatki, głowę pełną myśli — wisienkę na torcie — niczym zawodowy cukiernik — zostawiam sobie na koniec. Wtedy wiem, co mam w tekście, jakich cytatów użyłem i jakie sformułowania mogą ciekawie zagrać.
A wracając do mojego wójta Dudka — chętnie sięgnąłbym pewnie po coś więcej, niż informację o tym, że kandyduje. Jakby nie patrzeć w moim terenie właśnie tę samą dobrą nowinę ogłasza kolejnych siedmiu wójtów i trzech burmistrzów. Czy decyzję każdego opatrzę tym samym tytułem? Głupio by wyszło.
Może sięgnąć po program wyborczy? „Dudek obiecuje basen — o ile wygra”. Kusi mnie, by poironizować i wrzucić „Dudkowe wodotryski”, choć i tak wiem, że nie pobiję nigdy inwencji jednego z zakopiańskich dziennikarzy. Gdy ówczesny burmistrz Zakopanego Adam Bachleda Curuś wybudował oczko wodne na Krupówkach — jeden z tytułów brzmiał po prostu: „Wytrysk Curusia”. Jak mawiają hokeiści — autor pojechał po bandzie, ale sensacji nie było. Sprawy w sądzie też.
Zanim oddasz gotowy tekst redakcji wypisz sobie na kartce kilka, a nawet kilkanaście wersji tytułu. To nie tylko sposób na wypracowanie czegoś ciekawego, ale i dobre ćwiczenie na przyszłość. Jeśli masz czas — zostaw sobie tytuł na rano — świeży, wypoczęty umysł może zdziałać cuda.
Renata Gluza w Biblii Dziennikarstwa (rozdział pt.: Pisz, nie nudź) zauważa, że w dobrym tekście łatwo znaleźć wiele pomysłów na dobry tytuł.
Redaktorzy powiadają, że sprawdzianem, czy tekst jest dobry, może być wymyślenie do niego tytułu. Zgodnie potwierdzają, że do wartkiego, dobrego tekstu łatwo jest wymyślić parę niezłych tytułów, podczas gdy do złego artykułu pasuje jak ulał tylko zły tytuł i nijak nie da się wymyślić lepszego. Tymczasem dobry tytuł jest jak perła w koronie, może podnieść wartość twojego tekstu o klasę wyżej.
Załóżmy, że tekst o wójcie Dudku jest świetny, lekki i napisany z poczuciem humoru. Nie wiemy, czy Dudek też humorem tryska, ale to nas akurat najmniej obchodzi. Można popróbować parafrazy Wyspiańskiego co w połączeniu z wyborczym pomysłem na pływalnię dałoby tytuł: „Dudek: basen mój widzę ogromny”.
Jeśliby akurat zdarzyłoby się, że wójt ogłasza swój wyborczy program na jakimś tarasie, pewnie dziennikarza mogłoby skorcić skojarzenie z głupią pioseneczką: „Dudek siedział na dachu”. Cóż, już liznęlibyśmy tabloidu. Ale jeszcze gorzej byłoby pójść krok dalej w stronę dalszego natrząsania się z nazwiska. Nie przystoi.
Choć tytuł „Wyborcy wydutkani” aż się ciśnie na klawiaturę cynicznego złośliwca. Nie idźcie tą drogą. Zabawa słowem — owszem jest wskazana przy wymyślaniu tytułów. Ale musisz pamiętać, że trzeba to robić inteligentnie i ze smakiem. Bo inaczej sam wyjdziesz na… dupka.
Ja tylko pytam — słyszałem tę frazę w radiu ilekroć odwiedzałem babcię. O ile klasyk może w ten sposób myśleć, że ominie wymóg dziennikarskiej rzetelności — ty tego nie rób. Szczególnie w tytułach.
Znak zapytania sugeruje jedno — że autor nie zna odpowiedzi. A jeśli tak, to po co czytać jego wypociny? „Czym wójt Dudek zaskoczy wyborców?”. „Co wójt obiecuje wyborcom?” — to frazy, które zniechęcają. Jak nie wiesz o czym piszesz to nie pisz. — W dupie byłeś i gówno widziałeś — mawiała pewna starsza pani, gdy próbowałem wyłożyć jej sens życia.
Niektórzy próbują wyłożyć swój geniusz tajemnymi znakami. Przymrużenie oka, coś jak emotikon, filuterny uśmieszek w stronę czytelnika. Zaczyna się świetnie, prawda? Tyle, że w praktyce oznacza natłok znaków interpunkcyjnych, które podniecą tylko autora. „Wójt Dudek obiecuje… Ale co!?”. Albo: „19,5 mln zł. — Dudka skok do… basenu!!!”. „Co złego to nie ja; wójt startuje z… basenu?”. Może i ktoś spróbowałby w tym zauważyć jakiś sens, gdyby nie niepotrzebna gmatwanina znaków. W tytule najlepiej żeby nie było ich w ogóle.
Wystarczy wziąć do ręki najnowszą gazetę, by znaleźć wiele przykładów tytułów świetnych, dobrych i fatalnych. Warto unikać błędów, które popełniają inni. O tym, że tytuł nie może być długi i przegadany — nie muszę cię przekonywać. Jaki jeszcze być nie powinien? Gotowej recepty ci nie dam, bo takiej nie ma nikt. Do tego z roku na rok trendy się zmieniają. Jednak, warto pracować. Najlepiej wspólnie z redaktorem, albo podczas dziennikarskich warsztatów, do których nieustająco namawiam.
Jak napisać atrakcyjny tekst dla wyszukiwarek
To, co świetnie „żarło” w gazecie — dla internetowych robotów jest zupełnie niestrawne. Sprawdzamy jak napisać atrakcyjny tekst dla wyszukiwarek.
Latami szlifowaliśmy pisanie tekstów informacyjnych. Polerowaliśmy tytuły, by były krótkie, chwytliwe, skojarzeniowe, z grą słów lub igraszkami z czytelnikiem. Czasem fantazyjne, czasem uderzające, żartobliwe lub nastrojowe. Nigdy nudne, informacyjne, długie. I co? Internetowy robot Google nie ma poczucia humoru. Jest pragmatyczny i nudny. Słowne harce ma głęboko gdzieś. Chcąc czy nie — trzeba na niego zwracać uwagę. Bo inaczej tekst przepadnie w czeluściach Internetu i nikt nie zdoła go wyhaczyć na żadną frazę wpisywaną mozolnie w okienko wyszukiwarki.
Stąd pisząc tekst „do Internetu” trzeba zmodyfikować swój warsztat. Zaczynając od tytułu. Aby został zauważony powinien liczyć 60—70 znaków. Musi być na całą szerokość strony i oznajmiać najważniejszą treść. Inaczej klapa. Dobrze, by zawierał słowo kluczowe, które odzwierciedla to, co najważniejsze.
Właśnie — słowo kluczowe. A co to w ogóle jest? To fraza, zbitek słów, które jak się nam wydaje — najczęściej internauci wklepują, by dany tekst odnaleźć w odmętach netu. Zwykle nie jest to też jedno słowo, a ich kompilacja.
Wszystko zaczęło się od marketingowców, którzy muszą tak opisać sprzedawany produkt, by trafił on do jak największej grupy odbiorców. Jeśli więc ktoś sprzedaje buty czy czapki, to będzie starał się tak kombinować, by fraza kluczowa była oryginalna. Na tyle, by kliknąć właśnie w link wiodący do jego produktu.
A ponieważ my też chcemy sprzedać, warto więc nasz produkt czyli informację opatrzeć w słowo kluczowe. Dobrze, by powtórzyło się ono też w leadzie i dalej w samym tekście. Oczywiście niezbyt często i nienachalnie. Wszystko ma mieć sens, logikę i znamiona jak najbardziej naturalnej wypowiedzi. Pamiętaj, że lead też ma swoje parametry. By wypatrzyły je maszynki Googla musi liczyć 70—150 znaków i dobrze, by zawierał wspomniane słowo kluczowe. Także sam tekst zasadniczy musi zawierać słowo kluczowe, ale jak już pisałem — nieprzesadnie. Nie powinno ono przekraczać 2—8% wielkości samego tekstu.
To nieprawda, że internet nie toleruje długich tekstów. Wręcz przeciwnie — im dłuższy i noszący bardziej eksperckie i specjalistyczne treści tym jest lepiej oceniany. Ale nie zapominajmy o śródtytułach, które powinny pojawiać się co najmniej po każdych 300 znakach.
Atrakcyjny tekst dla wyszukiwarek powinien mieć wstawione linki wewnętrzne — wiadomo, chcemy się chwalić tym, co już wcześniej napisaliśmy. Ale dobrze, by linkował też do innych stron. Oczywiście nie myślimy tu o odnośnikach do bezpośredniej konkurencji.
Wreszcie to, co niezbędne — atrakcyjny tekst dla wyszukiwarek musi zawierać atrakcyjne zdjęcie. Takie, które pasuje do tekstu, ale także zawiera podpis i unikalną nazwę.
Pozostaje odwieczny problem konkurencji między wydaniem internetowym, a papierowym. Jak go rozwiązać? Redakcje gazet papierowych zwykle ograniczają internetowe newsy do krótkich zajawek. Tymczasem Google woli coraz dłuższe, autorskie materiały. Może jednak warto przemyśleć wprowadzenie większej ilości bogatych w treść artykułów lub wersję płatną z tekstami w całości?
I na koniec — wykorzystujmy siłę multimediów. Materiał w sieci możemy wzbogacić nie tylko galerią zdjęć o nieograniczonych rozmiarach. To także miejsce na wideo czy relację live z Facebooka. To naprawdę podbija wyniki klikalności. A przecież o to nam też chodzi.
Jak znaleźć zdjęcia do tekstu na portalu
Internetowy portal, podobnie jak blog, nie znoszą pustki. Ale jak znaleźć zdjęcia do tekstu, gdy nie mamy na nie pieniędzy?
Internetowy portal, podobnie jak blog, nie znoszą pustki. Ich elementem niezbędnym są dobre fotografie. Ale jak znaleźć zdjęcia do tekstu, gdy nie mamy na nie pieniędzy?
Teoretycznie z tym nie powinno być problemu, przecież sami jesteśmy fotografami. Każdy dziennikarz, także lokalny, ale nawet zwykły przechodzień ma przy sobie aparat, smartfon, kamerę. Jesteśmy ucyfrowieni jak nigdy. Nic tylko robić zdjęcia, kręcić filmy. Nawet jadąc na rowerze czy nie odrywając rąk od kierownicy samochodu.
Ale przychodzą chwile, że okazuje się, że nagle zdjęcia brakuje. Jakiegokolwiek. Dla wydających papierową gazetę problem nie jest bardzo dokuczliwy. Gdy jeden tekst nie ma ilustracji na stronie, to do innego dodamy większe i wszystko pasuje. Ważne, by nie było strony bez ilustracji, by jedna była wiodąca i przyciągała uwagę do najważniejszego tekstu. Ale o tym wszyscy wiemy i znamy reguły.
Jednak jako dziennikarze internetowi czy blogerzy stajemy wobec nowej sytuacji pisząc teksty „do internetu”. Tu reguły są jasne i brutalne — każdy wpis musi mieć ilustrację jeśli chcemy, by nie przepadł w cyfrowych odmętach. Jeśli jakakolwiek wyszukiwarka miałaby go odnaleźć to zdjęcie jest podstawowym wyznacznikiem. Jeśli ktokolwiek miałby zatrzymać wzrok na tekście, to fotografia powinna nie tylko „być”, ale zainteresować, przyciągnąć wzrok. Ale jak znaleźć dobre zdjęcia?
Często radzimy sobie podpierając się fotografiami dyżurnymi. Każda redakcja czy osoba publikująca ma pokaźny zbiór zdjęć do wykorzystania na każdą niemal okoliczność. Czasem jakiś bystry czytelnik podniesie alarm, że zdjęcie śmigłowca TOPR lecącego na ratunek to oszustwo. Bo obserwator wypatrzy, że akurat na Koziej Przełęczy powinien leżeć śnieg, a tu na zdjęciu nie ma. Albo zastanowi się jakim sposobem helikopter uchwycony jest na tle Giewontu skoro uczestniczy w akcji pod Rysami? Oczywiście niewybredny komentarz jest okraszony gęstym sosem drwin i wulgaryzmów. W końcu mały troll nakrył nas na gigantycznym oszustwie.
Jednak nie jest to oszustwo. Podobnie jak nie jest nim ilustrowanie tekstu na temat wypadku, fotką policyjnego koguta. I tak dodaje się tabliczkę sądu, urzędu, panoramę miasta, kajdanki na tomie kodeksu prawa karnego do tekstów z kategorii newsy urzędowe czy historie sądowe.
Jednak nie zawsze przepastne archiwum jest wystarczające na każdą okoliczność. W końcu musimy też pamiętać o tym, by wizualnie strona także była dla czytelnika atrakcyjna. Ale jak znaleźć zdjęcia, które przyciągną wzrok?
Gdy napisałem tekst o tym, że w Nowym Targu kobiety zdane są na usługi jedynie dwóch gabinetów ginekologicznych — trudno było znaleźć dobrą ilustrację. Nie mogłem znaleźć adekwatnego zdjęcia w archiwum, a zdjęcie karetki na sygnale jakby nie bardzo pasowało. Można było pobiec do przychodni czy szpitala, ale wydawało mi się to mało ciekawe. Na zamawianie ekstra zdjęcia nie było ani czasu ani ochoty.
Z pomocą przychodzą w takiej sytuacji banki darmowych zdjęć. Choć niegdyś wręcz odrzucała mnie często kiepska jakość oferowanych zdjęć to od dłuższego czasu jestem fanem pixabay.com.
— Pixabay jest społecznością kreatywnych osób, rozpowszechniającą wolne od praw autorskich obrazy i pliki wideo. Wszelka zawartość jest udostępniona pod Licencją Pixabay, pozwalającą na użycie ich bez pytania i bez przypisywania autorstwa, nawet w celach komercyjnych — piszą o sobie na pixabay.com.
Dla nas najważniejszym zapisem krótkiego regulaminu jest używanie zdjęć bez pytania i zapłaty. Ważne, by spełnić kilka warunków. Skoro dostałeś za darmo, to nie możesz ich innym sprzedawać — to oczywiste. Podobnie jak dodawanie zdjęć z logo firm, które mogły być kojarzone w sposób niewłaściwy. Można sobie bowiem wyobrazić szybki proces po dodaniu logo jednej firmy do tekstu o oszustwach, upadku lub kiepskiej sytuacji finansowej innej. To też logiczne. Podobnie jak wymóg, by nie przedstawiać rozpoznawalnych na zdjęciu osób w złym czy nieprawdziwym świetle. Jasne i etycznie prawidłowe.
Poza tym po ściągnięciu zdjęcia pixabay.com może zaproponować nam, by podpisać autora zdjęcia. Choć nie obowiązkowe — jest to w dobrym guście. Możemy mu też „postawić kawę” wysyłając niewielki datek przez system płatności natychmiastowych. Możemy — nie musimy.
A jeśli robimy dużo ciekawych zdjęć — możemy sami stanąć po drugiej stronie i udostępnić własnoręcznie zrobione fotografie. Oczywiście o ile mamy do nich prawo i spełniają odpowiednie wymogi co do jakości czy przepisów. Może ktoś wtedy i nam kupi kawę lub da nadzieję na popularność podpisując zdjęcie?
Jak znaleźć zdjęcia? To jest proste. Wystarczy wpisać szukaną frazę w okienko, nawet po polsku, a za chwilę zobaczymy sporą galerię. Gdy już trafimy na odpowiednią fotografię wystarczy wybrać rozdzielczość jaka nas interesuje i po prostu pobrać na komputer.
Możemy też skorzystać z profesjonalnych i płatnych zdjęć serwisu Shutterstock umieszczanych na górze strony.
Oczywiście pixabay.com nie jest jedynym tego typu serwisem. Można korzystać choćby z foter.com czy flickr.com. Pamiętajmy jednak zawsze, by sprawdzić licencję jaką są obwarowane fotografie, bo nie każda jest do użytku darmowego.
A dla tych, którzy zajmują się tematami historycznymi polecam jeszcze jedno źródło niezwykłych zdjęć. To Narodowe Archiwum Cyfrowe w Warszawie, które udostępnia swoje obszerne zbiory w Internecie.
Dla dziennikarza zajmującego się tematyką historyczną to prawdziwy skarb. Tysiące archiwalnych zdjęć do pobrania jednym kliknięciem. Legalnie, za darmo i w dobrej rozdzielczości.
Wszystko odbywa się nie tylko wygodnie ale i łatwo. Siedząc w zaciszu domowym czy przy redakcyjnym komputerze wystarczy wejść stronę Narodowego Archiwum Cyfrowego www.szukajwarchiwach.gov.pl
Potem już będzie łatwo — wystarczy wpisać hasło w okienku wyszukiwarki. I przeglądać. Gdy znajdziesz to właściwe zdjęcie można je zapisać w ulubionych lub pobrać. Wystarczy kliknąć prawym przyciskiem myszy i otworzyć w nowej karcie, a potem zapisać na dysku.
W Narodowym Archiwum Cyfrowym w Warszawie na odkrycie czeka 16 milionów zdjęć. Część to archiwum dziedziczone po przedwojennym Ilustrowanym Kurierze Codziennym. To 190 tys. fotografii. Niektóre wprawna ręka edytora podretuszowała specjalnie do druku. Część archiwum to zbiór nieudostępniany. To zbiory dawnej CAF — Centralnej Agencji Fotograficznej, która została wchłonięta przez Polską Agencję Prasową. By wykorzystać, trzeba najpierw zwrócić się do PAP i wykupić prawa. Jest jeszcze spora część zdjęć Wydawnictwa Prasowego Kraków — Warszawa czyli niemieckiej propagandowej gadzinówki z czasów okupacji. Jak ktoś potrzebuje zdjęć wodzów Rzeszy czy żołnierzy wermachtu w okopach to ma tu w czym wybierać.
Choć zdigitalizowana została wciąż jedynie część potężnych zbiorów — wystarczy wpisać w przeglądarce np. hasło „Zakopane”, by pokazało się ponad 3 tys. wyników. Z Nowego Targu jest 276 zdjęć.
Z Rabki można znaleźć 393 cyfrowe fotografie. Są choćby fotografie z zawodów Polska — Stany Zjednoczone w Rabce i Ralph Flanagan, amerykański zawodnik w wodzie. Jest i zdjęcie samego odkrytego basenu z drewnianym zapleczem, który w latach świetności wygląda dużo okazalej niż dziś. Są też zawody w skokach narciarskich rozgrywanych na nieistniejącej skoczni na stokach Grzebienia w 1933 roku.
Wpisując do wyszukiwarki hasło „prasa” znajdziemy 1970 wyników — jak choćby Wycieczka Syndykatu Dziennikarzy Polskich w Bogumińskiej Fabryce Gwoździ i Drutu w 1939 roku. Grupa reporterów z zaciekawieniem pochyla się nad maszyną. Gospodarska wizyta oficjela czy próba przedstawienia realiów silnego kraju na kilka miesięcy zanim wybuchnie wojna? Na innej fotografii z lutego 1939 roku widzimy bal Syndykatu Dziennikarzy Krakowskich w Hotelu Grand. Jakby nikt nie przeczuwał rozmiarów katastrofy, która właśnie nadciąga.
Szukasz zdjęć na rocznicę odzyskania niepodległości? W zbiorach jest 68 zdjęć pod hasłem Legiony Piłsudskiego. Jest też bogaty katalog zdjęć z okresu II Rzeczpospolitej. Jest w czym wybierać.
Katarzyna Kalisz, kierownik Oddziału Zbiorów Fotograficznych NAC, wyjaśnia procedury. Najlepiej zacząć swe poszukiwania online. Dopiero, gdy nie przynoszą skutku, można poprosić o pomoc.
— Jeśli nie ma tego online — warto zadzwonić, zapytać, czy materiał o danej tematyce będzie w archiwum, żeby nie przyjeżdżać na próżno. Jest wiele rzeczy niedostępnych online z różnych powodów — wiele jeszcze nie zostało zdigitalizowanych, inne są chronione, jak archiwum CAF, autorskimi prawami majątkowymi. Wówczas trzeba przyjechać, przejrzeć materiał na miejscu — podkreśla.
Do zdigitalizowania milionów zdjęć w NAC niezbędni są świetni fachowcy i wysokiej klasy aparatura.
Gdy archiwiści dostaną prośbę o kwerendę, zaczynają przeszukiwanie zdjęć pod różnym kątem — np. turystyki, rzemiosła, architektury czy sportu. Często ktoś szuka zdjęć na własny użytek bądź proponuje współpracę. Tak jak w Zakopanem, gdzie niedawno stanął fotoplastikon ze zdjęciami zimowymi Henryka Poddębskiego wyszukanymi w NAC.
Bywa też, że ktoś szuka krewnych i ich akt metrykalnych. Takich archiwaliów fizycznie tu nie ma, ale warto zajrzeć na portal www.szukajwarchiwach.gov.pl. Jego administratorem jest NAC, a obejmuje on dokumenty znajdujące się w sieci archiwów państwowych Jest tam dostępnych 28 milionów skanów wraz z opisami.
Zbiory Narodowego Archiwum Państwowego to nieopisana pomoc nie tylko dla dziennikarzy. Pytanie gdzie szukać archiwalnych zdjęć nurtuje też blogerów i wszystkich, którzy pasjonują się nie tak bardzo odległymi dziejami. Co oczywiste, korzystają z niego historycy, a wydaje się, że to także fantastyczne narzędzie dla nauczycieli i uczniów szkół każdego stopnia. Zamiast szukać gazet by znaleźć tę samą co zawsze ilustrację do wycięcia na szkolną gazetkę czy do prezentacji — lepiej kliknąć myszką i przenieść się do NAC. Warto.
Możliwości mamy więc mnóstwo, ważne tylko, by nie pogubić się zapominając o sobie. W końcu i tak najlepsze zdjęcia zrobimy sami, a przynajmniej powinniśmy tego próbować. To przecież takie ekscytujące i interesujące w pracy dziennikarza jak i blogera.
Facebook dla opornych
Dlaczego nie musimy się go bać, jak zachować równowagę pomiędzy nim, a portalem, a także o tym, że można na nim zarabiać — Facebook dla opornych.
Social media zabijają ruch na stronie — to jeden ze stereotypów, który krąży wśród dziennikarzy i wydawców. Czy rzeczywiście?
Facebook ma swoich zagorzałych zwolenników, ale i zatwardziałych wrogów. Ci pierwsi przedkładają ekshibicjonizm nad ostrożność i publikują co popadnie, także z życia osobistego. Drudzy wietrzą spisek i próby odarcia z ostatnich resztek prywatności i godności. W efekcie konta nawet nie próbują założyć. A gdzie powinien się usytuować dziennikarz czy wydawca gazety lub portalu?
Facebook to przyszłość. Unikanie go to jakby nie chcieć wyjść z technologii wydania papierowego i założyć strony internetowej. Ryjący hieroglify w kamieniu Egipcjanin mógł również powiedzieć, że papier jest zły. Nie ma co się obrażać na rzeczywistość. Fb to społeczność 2 mln użytkowników i tam są nasi czytelnicy. Może jeszcze nie wszyscy, ale większość. A na pewno większość przyszłych czytelników.
Niektórzy mówią, że Facebook jest tylko dla młodych, jednak musimy pamiętać, że za kilka lat będziemy walczyć właśnie o obecnych uczniów. Będziemy mieć problem gdy jedyne, co im zaoferujemy to papierowa gazeta lub portal z zapowiedziami kończącymi się sakramentalnym: więcej w wydaniu papierowym.