2 stycznia 1858
Nie mogłem dziś podnieść się z łóżka. Po wczorajszym i — siłą rzeczy — przedwczorajszym, sylwestrowym, balu, na który zaproszono wielu znamienitych gości, nadal bolały mnie nogi i kręgosłup. Tańczyłem, bo wypadało, a nie dlatego, że jakoś specjalnie to lubię. Była Panna Claudine, Panna Julie, Panna Micheline, imion innych panien nie pamiętam. I oczywiście była Marianne — z nią przetańczyłem pół wieczoru, ale miałem w tym tańcu swoistą konkurencję w osobie jej męża. Na szczęście szybko spił się winem, źle się poczuł i resztę wieczoru spędził na fotelu w salonie obok sali balowej, dopóki nie położyli go spać. Marianne wyglądała przecudnie. Miała na sobie sukienkę w barwach cytrynowo-miodowych, z głębokim dekoltem, a na szyi wisiorek z prawdziwych brylantów, niestety podarowany jej przez jej męża. Ja nie mogłem jej niczego ofiarować z wiadomych względów. Tańczyło mi się z nią wybornie, każdy jej ruch sprawiał, że wpadałem w zachwyt. I żadna z kobiet nie mogła jej dorównać pod względem smukłej sylwetki, biustu idealnej wielkości, szmaragdowych oczu, kasztanowych włosów i długich nóg, ukrytych pod suknią. Nóg, których długość znałem tylko ja i jej mąż, choć on żył w przekonaniu, że był tym jedynym. Nie mogłem oderwać od niej wzroku, kiedy wirowała w tańcu, kiedy uginała się pod moimi rękami — jak zawsze byłem rozgorączkowany i bardzo trudno było mi to ukryć, ale jakoś musiałem. O drugiej w nocy bal dobiegł końca, a ja, zmęczony, wróciłem fiakrem do domu. Straszliwie trzęsło po drodze.
13 stycznia 1858
Znów trzymałem pędzel w ręce. Ale od nowego roku był to pierwszy raz. Jakoś nie mogłem zebrać się po Świętach i Sylwestrze do malowania. Boże Narodzenie spędziłem sam u siebie w domu w Clamart (tak mieszkam w małej miejscowości pod Paryżem, ona też). Stwierdziłem, że nie będę odwiedzał rodziny, która mieszka kilka dni drogi stąd, byłem zmęczony i nie chciało mi się. Na kolację zjadłem tylko wędzonego łososia, pieczeń z sarniny z pieczonymi ziemniakami i słodką roladę i byłem zadowolony. Popiłem to wszystko lekkim winem i było po sprawie. A potem ten sylwestrowy bal. Długo wahałem się, czy na niego pójść i w końcu się zdecydowałem. Bałem się, że jej mąż coś przyuważy, choć trochę się dziwiłem, że do tej pory nie dowiedział się o niczym, a wchodziliśmy w paszczę lwa. Nigdy wcześniej nie powiedziałbym, że byłbym skłonny czy zdolny do uprawiania miłości fizycznej na terenie swojego rywala, ale miłość i pożądanie doprowadziły mnie do tego. Spotykaliśmy się tak od roku. U niej w pokoju, a właściwie w pokoju znajdującym się w należącym do Marianne salonie, czyli w istocie za podwójnie zamkniętymi drzwiami, i to na klucz! Służba nie mogła ani tam wejść ani raczej niczego usłyszeć. A było czego słuchać. Nigdy nie zapomnę, jak pewnego razu pojękiwała, jak prawie mdlała mi na ramionach. Doszliśmy do wniosku, że spotkania u niej będą budziły mniej podejrzeń niż spotkania u mnie. Byłem u nich stałym gościem od wielu lat, często siadaliśmy w salonie we trójkę lub we dwójkę, kiedy jego wciągały ważne sprawy finansowe — wtedy jednak bywaliśmy przede wszystkim u niej w salonie. Służbie wytłumaczyliśmy to tym, że Pani pobiera lekcje rysunku, a światło jest lepsze od strony południowej niż północnej. Tego, że zamykaliśmy się na klucz nie mogliśmy już wytłumaczyć. Nie siedzieliśmy tam jednak długo, do kilku godzin dziennie, tak jakby właśnie w tym czasie powstawały jej prace. Sam je wcześniej rysowałem i przynosiłem. Na małych formatach. Innym, podmienionym stylem. Po każdych, naszych, „zajęciach plastycznych” dawaliśmy je służbie do oprawienia w ozdobne ramy. Były one wieszane w pustym pokoju przeznaczonym na drugą biblioteczkę. Ale o czym innym chciałem teraz pisać. O tym, że dziś, po tak długiej przerwie, po raz pierwszy trzymałem w ręce pędzel. Malowanie szło mi z trudem. Dla rozgrzewki wymalowałem fioletowe irysy w karminowym wazonie na ciemnobrązowym tle. Nie byłem zadowolony z efektu. Nie pasował mi ani ich kształt, ani walor, choć sam wybrałem ciemne odcienie, to jednak ta przyciężkawość tym razem nie zadziałała. A nie mogłem się zebrać do malowania, bo po balu pokłóciliśmy się z Marianne i przez chwilę myślałem, że te nasze spotkania się skończą, na szczęście wszystko wróciło do normy. Nie mogę żyć tak samo bez niej, jak i bez malarstwa. Obu jestem winny poświęcenie, ale one mi również.
22 stycznia 1858