Wstęp
Każda władza z natury rzeczy jest butna i grzeszy pychą. Dufna w potęgę i posłuszeństwo strzegącego ją aparatu przymusu narzuca poddanym swoją wolę. W demokracji niekiedy zdarza się, że elity aktualnie trzymające władzę ustępują wobec presji, wywieranej przez obywateli, w obawie o uszczuplenie szansy ponownego wyboru, a co za tym idzie utraty wpływów, przywilejów i dostępu do państwowej kasy. Jest to zjawisko normalne, więc nie budzi w społeczeństwie zbyt wielkich emocji. Co innego jednak, gdy słabnie i zaczyna się chwiać reżym totalitarny. Wtedy na fali entuzjazmu, a nawet euforii poddani przedstawiają swoim władcom rosnące z dnia na dzień roszczenia, a każda odrobina większej wolności ośmiela ludzi i procentuje natychmiast wzrostem materialnych oczekiwań. W ten sposób właśnie zapisał się w historii naszego kraju 1981 rok, obfitujący w strajki i protesty, niosące lawinę żądań, nie tylko płacowych, ale również presji na zadośćuczynienie krzywdom, będących plonem arogancji komunistycznej władzy. Taki obraz jawił się z perspektywy politycznego establishmentu i był to prawdziwy obraz kraju, tyle tylko, że dość jednostronny. Pod rozpolitykowaną, wierzchnią warstwą społecznych nastrojów toczyło się życie, choć zwykłe to jakże barwne i jakie ciekawe.
Magnituda
Rok 1980 budził entuzjazm, nadzieję i strach. Po serii wstrząsów politycznych, które nadkruszyły, jak się później okazało fundamenty totalitarnego bloku państw satelickich, zjednoczonych pod hegemonią Związku Radzieckiego, przyszła pora na pora na całkiem naturalne, lokalne wydarzenia. Niektóre z nich w powiązaniu ze skutkami tych wielkich, historycznych wydarzeń miały decydujący wpływ na losy wielu ludzi. Późną jesienią tego roku zdarzyło się coś niesamowitego. Coś, o czym wiedzieliśmy wcześniej tylko z medialnych przekazów, a czego dotąd nie doświadczył jeszcze nikt ze stałych mieszkańców piaszczystych, pokrytych gdzie niegdzie sosnowymi zagajnikami obszarów, leżących niemal w środku trójkąta o wierzchołkach, wyznaczonych przez miasta: Piotrków Trybunalski, Radomsko i Bełchatów. Dzień 29 listopada był wietrzny i mokry, typowy dla tej pory roku. Po wieczornym obrządku zwierząt gospodarskich siedzieliśmy z żoną przy spóźnionej kolacji. W ciepłym mieszkaniu było niemal tak przytulnie, jak u mamy w znanej piosence. Ciepły piec i cichy kąt, a za oknami odchodzący w przeszłość listopad, smagany strugami zimnego deszczu. Opadły już emocje rozpalone w Gdańsku, Szczecinie i Jastrzębiu. Obie strony w gruncie rzeczy tylko złagodzonego konfliktu, władza i opozycja szykowały się do decydującego starcia. W kraju brakowało wszystkiego z wyjątkiem strachu i nadziei. Na wsi jednak życie płynie innym trybem. Przyroda wymusza na ludziach racjonalne zachowania. Trzeba siać, gdy przychodzi czas siewu, a dbać o zwierzęta należy niezależnie od politycznych zawirowań i dolegliwości ze strony rozchwianej i niewydolnej gospodarki. Rolnik na własnym gospodarstwie rychło zapomina o doniesieniach z odległego świata nawet wtedy, kiedy ich skutki w pewnej perspektywie również jego dotyczą. Po prostu w świątek, piątek i w niedzielę trzeba karmić i dbać o żywy inwentarz, który nie znając terminu, dni wolne od pracy, głośno domaga się, żeby go w porę nakarmić i napoić. Tak się dzieje każdego dnia z wyjątkiem soboty. Tego szczególnego dnia, po zakończeniu prac gospodarskich można było sobie późnym wieczorem posiedzieć i pobajdurzyć, na konto późniejszego niż zazwyczaj niedzielnego wstawania. A była właśnie sobota, więc rozmawialiśmy o różnych sprawach, siedząc z żoną przy kolacji, bez wyrzutów, że zarywamy czas należny Morfeuszowi. Kalendarz przypominał, że zima tuż, tuż za progiem, więc siłą rzeczy rozmowa raz po raz schodziła na przygotowania do Świąt, które na wsi z reguły zaczynały się świniobiciem, bo możliwość zakupu wędlin w uspołecznionym handlu równała się zeru z powodu przydziałów, skutecznie wykluczających ludność rolniczą, oraz mitręgi uczestnictwa w ustawiających się już w nocy sklepowych kolejkach, po świąteczne zaopatrzenie. W tej sytuacji każdy, kto miał utuczonego świniaka w chlewie musiał odpowiednio wcześniej zaprosić jakiegoś domorosłego rzeźnika, żeby ubić zwierzę i zapeklować w saletrowanej solance szynki, boczki i balerony. Jeśli chciał mieć na Boże Narodzenie tradycyjną wędzonkę. Te i podobne zwyczajne, życiowe sprawy rozważaliśmy, siedząc we dwoje w całkiem przytulnym pokoju w przekonaniu, że mijający tydzień zakończy się spokojnie, bez żadnych nieprzyjemnych niespodzianek. Przynajmniej nic nie wskazywało na to, że może być inaczej,
a jednak zdarzyło się coś tak bardzo zaskakującego, że nawet przysłowiowy piorun z jasnego nieba nie byłby dla nas większą niespodzianką.
W pewnym momencie spod drewnianej podłogi zaczął się wydobywać jakiś cichy pomruk i w czasie liczonym ułamkami sekundy nabierał coraz bardziej złowieszczej barwy, wprawiając w drgania stojący na środku pokoju stół, aż zadzwoniły stojące na nim szklane naczynia i porcelanowe talerze. Zanim zdążyliśmy wymienić pełne niepokoju spojrzenia zagrała jakąś złowrogą melodię oszklona witryna, wydając dźwięki złożone z delikatnego skrzypienia drewna i szmeru przesuwających się książek, na tle wysokiego zaśpiewu rozedrganych szyb. W okamgnieniu cały dom zaczął grać jakąś złowrogą melodię podobną do niektórych fraz muzycznych z awangardowych symfonii. Całość tego przedziwnego zjawiska zaczynała przypominać widowisko typu światło i dźwięk, bowiem po ścianach przebiegały jakieś cienie, jak się niebawem przekonaliśmy pochodzące z bujającego nad naszymi głowami żyrandola. W jednej chwili dotarło do mojej świadomości doznanie, że ani chybi mamy do czynienia z trzęsieniem ziemi. W tym samym momencie zerwałem się z krzesła i pochwyciłem za rękę nie mniej ode mnie wzburzoną żonę. Natychmiast pobiegliśmy, co sił w nogach, bez butów na mokre od listopadowego deszczu podwórko.
Siedlisko intryg
Wystarczyło sięgnąć do niezbyt odległej przeszłości, żeby zdać sobie sprawę, do czego jest zdolne miejscowe środowisko, zwłaszcza po zrzuceniu komunistycznego gorsetu, który tłumił, co nieco, a w każdym razie kamuflował przeróżne draństwa, jakich nie szczędzili sobie uczestnicy życia publicznego, mając głęboko w tyłku zarówno nauki Kościoła, jak i partyjną etykę. W Kamieńsku jednym z ważnych forów ścierania się diametralnie różnych interesów była przez wiele lat Spółdzielnia Kółek Rolniczych. Miejscowe, mocno rozdrobnione gospodarstwa rolne były właśnie na końcowym etapie zmiany trakcji pociągowej z konnej na ciągnikową. Koni systematycznie ubywało, a kupno nowego ciągnika było nieosiągalne dla indywidualnych gospodarstw, a przynajmniej dokonanie takiego zakupu graniczyło z cudem. Młode pokolenie kamieńszczan nieźle wykształcone w bezpłatnych, dostępnych dla wszystkich szkołach, bez problemu znajdowało pracę w rozwijającym się sektorze przemysłowym i administracji, pozostawiając troskę o uprawę gruntów rolnych swoim niewyemancypowanym jeszcze rodzicom, którzy z kolei masowo korzystali z usług Spółdzielni Kółek Rolniczych. W sezonie nasilonych prac polowych wyasfaltowany plac SKR-u na Mokradłach był najważniejszą agorą w Kamieńsku.
Na długo przed siódmą, w oczekiwaniu na otwarcie bramy zbierały się przed spółdzielnią grupki gospodarzy. Wszyscy przychodzili ze stanowczym zamiarem wywalczenia sobie dostępu do usług w pierwszej kolejności. Po otwarciu wierzei przepychanka przenosiła się do pomieszczenia, które pełniło rolę dyspozytorni. Zasiadający tam za sfatygowanym biurkiem kierownik wypisywał i wydawał traktorzystom karty drogowe, wypełnione nazwiskami rolników i rodzajem usług, które miały być wykonane danego dnia. Tłok tam panował, mętlik i zamieszanie, szczególnie podczas kłótni o pierwszeństwo, które raz po raz wybuchały między szturmującymi stanowisko pracy dyspozytora rolnikami. Z upływem czasu ludzi ubywało, bo amatorzy orki i innych zabiegów agrotechnicznych opuszczali lokal w ślad za traktorzystami, którzy mieli wykonać im zamówione usługi. Nauczeni smutnym doświadczeniem starali się nie spuszczać z nich oka w obawie, że zamiast na ich pola pojadą zupełnie gdzie indziej, zachęceni trzymaną w ukryciu przez jakiegoś kusiciela butelką wódki. Po wyjściu rolników w ślad za traktorzystami pakamerę zajmowali ci kierowcy, którzy oczekiwali na naprawę swoich, niesprawnych na ogół, uszkodzonych podczas pracy w polu ciągników, odstawionych do usytuowanego w głębi placu warsztatu. Spędzali tu dość miło czas na rozmowach, urozmaiconych często grą w karty. Taka beztroska forma spędzania czasu miała miejsce tylko wtedy, kiedy dyrektor, SKR-u, po załatwieniu bieżących spraw opuszczał biuro i służbowym, czerwonym fiatem 125p wyjeżdżał na dłużej poza siedzibę firmy, Około południa siedzącym na tej zaimprowizowanej poczekalni chłopakom zaczynał dokuczać wczorajszy kac. Wtedy rozmowa zawężała się do wyłącznie jednego tematu. — Jak zdobyć pieniądze na choćby jedną butelkę wódki? Niełatwe to było zadanie. Traktorzysta wykonujący usługi w terenie czuł się jak prawdziwe panisko. Rolnicy kusili go skutecznie do zaniżania w karcie czasu wykonania usługi, wynagradzając za to alkoholem i gotówką, Na ogół chłopaki nie czekali na fajerant tylko pociągali z butelki już w czasie pracy w polu, jeżdżąc brawurowo na dwóch gazach. Współpraca pracowników spółdzielni z kamieńszczańskimi rolnikami w okradaniu spółdzielni była wręcz wzorcowa. Nie przeszkadzało to tym samym rolnikom pomstować na dziadostwo i złodziejstwo, w SKR-e i wieszać psy na dyrektorze firmy, który przecież wobec ich pernamentnej zmowy z pracownikami spółdzielni bywał często bezsilny w staraniach o utrzymanie dyscypliny. Tego dnia dyrektor Piotr Wojtasik, wezwany na naradę do Wojewódzkiego Związku Kółek Rolniczych wyjechał wcześniej niż zwykle do Piotrkowa, a biuro dało cynk na plac, że najprawdopodobniej nie pojawi się już tego dnia w firmie. W pakamerze i w warsztacie panował już pełny luz. Do zupełnego szczęścia brakowało jednak choćby jednej flaszki z czerwoną kartką. Padały różne propozycje, ale żadna nie miała szans na powodzenie dopóki do rozmowy nie włączył się Biały Murzyn.
— Chłopaki mam pomysł, Starego nie ma w biurze i dzisiaj już nie wróci —
powiedział wzbudzając ciekawość kolegów grających w karty.
— Nie pierd… pusto na placu. Nikogo nie naciągniesz na pól litra — wtrącił
się do rozmowy dyspozytor.
— Chcesz się założyć, że za godzinę wrócę z flaszką? — nie dawał za wygraną
jasny blondyn nazywany Białym Murzynem.
Zaciekawiony stanowczą postawą blondyna dyspozytor wyciągnął do niego rękę potwierdzając zakład o następne pół litra. Dwóch pozostałych traktorzystów cieszyło się głośno z szansy na niespodziewaną imprezę. Biały Murzyn wiedział, co mówi. Przecież był czwartek, dzień targowy w Radomsku. Korzystając z nieobecności dyrektora wyjechał „żukiem” z bazy, zakręcił kółko na głównym placu Kamieńska i ustawił samochód w stronę Radomska, na początku ulicy Bieruta, w miejscu oczekiwania pasażerów, zwanych wtedy łebkami, na okazyjny samochod, jadący do tego miasta. Wsiadły tyko trzy osoby. Zbyt mało, żeby zebrać od nich, choć na ćwiartkę wódki. Obrotny traktorzysta wcale się tym nie zraził. Kiedy zawracał w Radomsku dopadła go cała gromada kamieńszczan, wracających z czwartkowego targu. Po chwili nabity niemiłosiernie stłoczonymi łebkami samochód dostawczy SKR-u ruszył w powrotną drogę.
Dyrektor Piotr Wojtasik z jakiś sobie tylko znanych powodów postanowił wrócić jednak do Kamieńska jeszcze tego samego dnia. Mijając kościół, mocno zdumiony zobaczył jak ze stojącego na poboczu spółdzielczego Żuka wychodzą liczni pasażerowie, a każdy z nich daje do ręki Białemu Murzynowi jakieś monety. Nie zatrzymał się jednak na ten widok. Postanowił poczekać na swojego kierowcę na placu spółdzielni. Stojący na podjeździe przed biurem ceglasty fiat 125 był dla wracającego z fuchy kierowcy „żuka” niemałym zaskoczeniem. Wprawdzie samowolna wyprawa do Radomska przyniosła sprytnemu pracownikowi pieniądze na upragnioną flaszkę, lecz radość ze zdobyczy zepsuło mu wezwanie na dywanik do dyrektora, gdzie razem z reprymendą otrzymał naganę i przeniesienie do gorszej roboty w polu. Dyrektor miał wystarczające powody, żeby dyscyplinarnie pozbyć się nieuczciwego pracownika, znany był jednak z gołębiego serca, więc postanowił dać Białemu Murzynowi szansę, wychodząc z założenia, że pechowy kierowca nie należy w jego firmie do wyjątków. Był to fatalny dla niego w skutkach błąd. Dobrotliwy szef nie znał jednak na tyle podpadniętego pracownika, żeby wiedzieć o jego mściwej osobowości i powiązaniach z Ochotniczą Rezerwą MO, funkcjonującą przy miejscowym posterunku milicji. Inżynier odlewnik Piotr Wojtasik związał się z Kółkami Rolniczymi po odejściu z Fabryki Maszyn Górniczych. Na pamiątkę po dawnym pracodawcy zostało mu narożne mieszkanie w najładniejszym bloku z lodżami przy ulicy Górnej w Piotrkowie. Pochodził z Częstochowy, gdzie praktykował u cholewkarza zanim ukończył Politechnikę. Wyglądał na faceta z wyższej półki i takim rzeczywiście był. Na swoje nieszczęście otrzymał od Opatrzności i rodziców mocny, oparty na dekalogu kręgosłup moralny. Najgorsze było to, że nie dawał się korumpować, więc chcąc nie chcąc musiał narobić sobie wrogów w społeczeństwie słynącym z krętactwa i hipokryzji, a w dodatku wierzył ludziom mimo wielu złych, życiowych doświadczeń. Fotel dyrektora objął po cwaniaku, co się zowie, awansowanym na stanowisko wiceprezesa Wojewódzkiego Związku Kółek Rolniczych. Poprzednik trzymał załogę spółdzielni żelazną ręką, no może z wyjątkiem tych osób, które z konieczności musiały wiedzieć o nielegalnych działaniach szefa, szukającego tak zwanych pobocznych korzyści, gdzie się tylko dało. Niezły był też z niego narcyz, a chwalił się okrutnie, wyolbrzymiając swoje zasługi, skrzętnie ukrywając porażki. Wojtasik był z innej gliny. Nie krzyczał na pracowników, nie przeklinał i nie zwracał się do nich per chuju. Przyzwyczajeni do bluzgu traktorzyści i mechanicy zaczęli lekceważyć sobie szefa, który nie miał odwagi po ludzku ich opier….. Nie łatwo, więc było kierować dyrektorowi kilkudziesięcioosobową grupą ludzi, którzy dopiero, co wydostali się wiekowego zacofania i śmieszyła ich nadmierna delikatność szefa, choć jego szlachetna postawa i godnie prezentująca się sylwetka musiały budzić respekt nie tylko u pracowników, lecz także u zamawiających usługi rolników. Mieszane odczucia budziła w środowisku dodatkowa działalność dyrektora, który niewiele więcej zarabiając od swych surowych technologicznie i opóźnionych cywilizacyjnie podopiecznych szukał dodatkowych dochodów, parając się uprawą roli. Odłogujących gruntów było wtedy, co niemiara z powodu odgórnej, przymusowej akcji wysyłania starszych rolników na emerytury, wypłacane w zamian za przekazanie własnej ziemi państwu. Dyrektor upatrzył sobie u zbiegu gruntów wsi Podjezioro i Gałkowice Nowe kawałek piaszczystego pola pod uprawę ziemniaków. Byłoby wszystko okej, gdyby szef spółdzielni wzorem swoich kolegów z innych gmin uprawiał ten spłachetek przy pomocy darmowych usług, wykonywanych przy pomocy pracowników i sprzętu należącego do SKR-u. On jednak budząc powszechne zdumienie, wynajmował do pracy na swojej plantacji ciągniki od prywatnych rolników. Zdarzało mi się kopać u niego ziemniaki moim czerwonym, ruskim „Breżniewem”. Z przyjacielskiej usługi Piotr był podwójnie zadowolony. Spółdzielnia nie posiadała ciągników tego typu, więc nikt nie mógł go posądzić o wyłudzanie usług. Poza tym nie musiał płacić, rewanżując się podwiezieniem do Warszawy czy Łodzi swoim prywatnym fiatem. Zaskarbił sobie także sympatię mojej żony ucząc ją szyć na maszynie, zakupionej przez moją siostrę w dalekim Świnoujściu. W Kamieńsku wsławił się produkcją deficytowych lemieszy wytwarzając je w kooperacji z Fabryką Maszyn Górniczych w Piotrkowie. Mimo owej miękkości charakteru, a raczej niesłychanej uczciwości nie był frajerem i dobrze sobie radził z prowadzeniem firmy. Niestety zemściła się na nim zbyt poważnie przez niego traktowana chrześcijańska zasada wybaczania naszym winowajcom. Owego feralnego dnia odwiedził go w biurze przewodniczący rady nadzorczej spółdzielni Kazimierz Szpeciński. Dochodziła godzina piętnasta, a oni mieli wiele spraw od uzgodnienia. Wspólnie doszli do wniosku, że pozostaną jeszcze jakiś czas po zakończeniu pracy biura. Rozmowę miało umilić im kilka kieliszków mocniejszego trunku. Jak postanowili tak się stało. Wojtasik chybnął w międzyczasie do monopolowego po flaszkę, a potem wprowadził samochód do garażu, zamierzając wracać do domu pociągiem. Obaj panowie do osób nadużywających alkoholu nie należeli, więc wypiwszy po trzy kieliszki zagadali się na temat przygotowania dokumentów na zbliżające się posiedzenie rady. Ktoś jednak zwrócił uwagę na nietypowe zachowanie się szefa firmy i dał cynk Białemu Murzynowi. Kto to był na zawsze już pozostanie tajemnicą, bo kogo, jak kogo, ale donosicieli i kapusiów w Kamieńsku nie brakowało. Zawiadomiony za obiecaną flaszkę wódki mściwy traktorzysta udał się na posterunek, gdzie, jako zaangażowany ormowiec czuł się jak u siebie w domu i zmobilizował do działania komendanta Zeba. Kilka minut później znany, jako służbista komendant w towarzystwie dwóch funkcjonariuszy wkroczył do biura SKR-u. Na kuriozom wygląda, że szef kamieńszczańskiego posterunku milicji, który często, gęsto sobie popijał złapał przy piciu alkoholu w zakładzie pracy człowieka rzadko raczącego się mocniejszymi trunkami, a podczas pracy niepijącego.
Małomiasteczkowym zwyczajem z tego zupełnie błahego epizodu, rozdmuchano dętą aferę o rzekomym pijaństwie prezesa SKR-u, zakończoną służbowym donosem do zwierzchnictwa, czyli Prezesa Zarządu Wojewódzkiego Związku Kółek i Organizacji Rolniczych. Z Piotrkowa przyjechał na posiedzenie Rady Nadzorczej spółdzielni Stefan Celej, człowiek o mentalności esbeka i zażądał dyscyplinarnego zwolnienia pana Piotra. Oznaczało to ni mniej, ni więcej tylko wilczy bilet dla tego porządnego człowieka. Na szczęście dla niego radni-rolnicy nie ulękli się partyjnego aparatczyka i na moją sugestię zaakceptowali prośbę prezesa, rozwiązując z nim umowę o pracę za porozumieniem stron, co otworzyło Wojtasikowi drogę do stanowiska zastępcy dyrektora w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w Piotrkowie. Ta krótka historyjka, a było takich bez liku świadczy o klimacie zawiści powszechnie panującym w miasteczku.
Singa — pur