E-book
4.73
drukowana A5
47.39
Dzielę świat na pół

Bezpłatny fragment - Dzielę świat na pół

Objętość:
248 str.
ISBN:
978-83-8414-313-1
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 47.39

Nic wspólnego

Czekam na granicy między

przyszłością a piekłem.

Czekam i wiem — czarne są chmury,

przykrywające szczelnie Twoją twarz.


Gdzieś po drodze

zagubiła się łza — zbyt mądra,

aby zwiastowała szczęście.


Wiem, trwałość złudzeń

zależy zawsze od siły nadziei.

Co stało się ciałem,

nie jest westchnieniem snu, a historią,

której nie umiem spisać.


Czułostkowość mojego serca

to najwyżej przypowieść,

z jaką nigdy się nie pogodzę.

Cóż za bezsilność chroni Cię

przed przyszłością?

A może to przysługa,

na którą nie sposób liczyć?


Na słonecznym promieniu

iskrzy łza — zadana z premedytacją, wbrew

uskrzydlonym słowom piosenki.


Zanim rozliczymy się z pustki,

zanim zgubimy celowość istnienia —

pojawię się

po drugiej stronie światła,

pomiędzy cieniami,

z którymi nie mam nic wspólnego.

Zderzenie antypodów

Krew, biała jak pierwszy dzień niewinności,

przepływa przez bezpłodne palce.

Iskrzy się na powierzchni ust

niby cień zaginionego pocałunku.


Wykrzyknik, złamany w połowie,

to tylko zwiastun potulnej odpowiedzi;

drogowskaz, który nie skarży się

na swoją obecność.


Chwilowe są zetknięcia naszych marzeń —

boję się, że ciało nie trafi

na drogę powrotną.

Zagłębiam się w litości, w pysze —

za nią uganiają się moje pragnienia.


Czy to sen? A może służący anioł

próbuje przeniknąć przez skórę nieba?

Nieważne. Liczą się symptomy

człowieczeństwa — zbyt próżne,

aby Bóg przyznał nam rację.


Uciśnieni, przykryci strzępem

czułości — to rozrachunek sumienia,

najwyższa wartość, z której kpi sobie świat,

palcem wytyka ziemia.


Czerstwe obłoki zasnuwają umysły,

gardzą obojętnością. Czas?

Kto wymyślił lepszą kpinę?

Może to przyszłość? Zderzenie antypodów?

Moje milczenie

Zadedykuję Ci jutrzejszy oddech.

Powierzę prostotę znaczeń,

za którymi nie czai się

krztyna pokrewieństwa.


Zaginęłam gdzieś w połowie zdania —

pytanie stało się

obmierzłą odpowiedzią.

Krzyczę, ale nikt nie uznaje

mojego milczenia.


Wołam, ale skóra — biała do bólu —

kruszy się w palcach.

Wiesz, powracam na początek istnienia,

tam, gdzie roi się

od bezdzietnych gwiazd,

od wyrzutów sumienia.


Ucieleśnienie jutra nie pozwala

się zachłysnąć. Zaangażowałam się

zbyt serdecznie w Twoje łzy,

w smutek tak namiętny,

że opada kurtyna.


Powraca we mnie pamięć

słów zbyt miałkich, aby zrozumieć

ten słowotok.

Czy jesteś dość bliski, aby namaścić ciszę?

Może to złudzenia sprawiają,

że iluzje są tak silne?


Gdzieś nieopodal serca zostawiłam

samotność — pomożesz w poszukiwaniach?

Czy jutro skona, zanim

przekroczę próg?

Czyni mnie najsilniejszą

Uszczypliwe poranki, rany

zadane zbyt celnie.

Podkochuję się w Twoich gołych kostkach.

Jestem przykrywką, co umożliwia

poczęcie jutra.

Jestem melodią, pobrzmiewającą

w czasoprzestrzeni myśli.


Płaskie, boleśnie miękkie są słowa —

raczysz nimi tutejszych bogów.

Może stałam się człowiekiem,

który zrozumiał prawo do własnej krwi?


Piętrzą się kroki, piedestały kruszeją.

Czy to sen jest tak subtelny,

że nie słyszę wolnej woli?


Zatrzymałam się w pobliżu

Twojego serca. Przykryłam starym kocem

nocy dzisiejszy niedosyt.

Co jest gwiazdą, skoro skały

obracają się w resztkę jasności?


Cóż jest zwątpieniem, gdy czułość

— zbyt nadobna, krótkotrwała —

zderza się z subtelnością znaków,

ze skłóconymi poboczami?


Który z drogowskazów naprzykrza się

zbyt ostatecznie, żebym przestała

bać się ziemi?

Może to lęk przed niebem

czyni mnie najsilniejszą?

Z braku powietrza

Czuję naiwną bliskość serca,

które zakochało się w sprzedanych słowach.

Czuję, jak bezsenny wiatr

unosi pamięć ku wieczności,

co nigdy nie przyniesie uśmierzenia.


Bolesne są powitania, kiedy poranek

jest tak elegancki, tak podniosły.

Wszechświat, zmniejszony

do wielkości przecinka, jest dziś

wrzącą łzą, zbyt pokaźną,

aby zwiastowała radość, niosła pokój.


Cóż to za gwiazdy przysiadły na parapecie?

Cóż za księżyc kocha się dziś

w naszej nagości?


Zamiast krwi w żyłach

mam melancholię — rokroczność jej myśli

przyprawia o samotność.

Czy to wiatr, czy to ostatnia

pomyłka Pana Boga?


Podaj mi odrobinę nieba. Podaruj ziemię,

tak daleką moim stopom.

I cóż, że ciało kończy się na powierzchni

rzeczywistości, skoro tak trudno

zrozumieć cel przeszłości?


Jestem sprzedana,

dusza nie należy dziś do mnie.

Wzdycham z braku powietrza.

Łatwopalny świat

Przyszłość, jakiej się stale wyrzekasz,

potrzebuje innych dróg.

Czy jestem tym samym istnieniem,

które pomyliło się w kalkulacjach?

A może to nadmiar czułości

czyni Twój świat łatwopalnym?


Nie wiem, gdzie szukać świateł,

skoro moje życie

poczęło się pośród cieni.

Nie skarżę się na tęsknotę —

niech jej subtelność zostawia ślady

na skorupie serca.


Nieznośne są godziny czuwania;

nie warto porównywać dusz,

pozbywać się zbędnej warstwy snu.

Odkąd sycę łzy światłem,

markotnieją cienie, cudzołóstwo staje się

tematem powszednim.


Od czasu do czasu bezkres przyklęka,

aby świat był bardziej mój.

Buntuję się przeciwko sympatii,

zaklętej w kamień.

Złogi sumienia, nawarstwione iluzje —

jesteś tym samym

znakiem rozpoznawczym,

co podnosił mnie z klęczek,

kazał iść pod prąd samotności.


Która klauzula unieruchamia serce?

Która kropla przynosi współczucie?

Tymczasowe serce

Dziś namaluję Ci niebo tak rozległe,

tak przepastne, że zanurzysz się

po brzegi w oddechu,

w leniwym stukocie tymczasowego serca.


Nakreślę granice tak pewne,

że wzniesiesz na nich dom,

podarujesz światłu odrobinę

czerstwego cienia.


Pełno jest przeszkód na drodze

do współczesności,

pełno ulotnych westchnień,

sycących bezceremonialnie pokłady mgieł.


Czy to pustka czyni tę rzeczywistość

bardziej wiarołomną?

A może to spokój ciała sprawia,

że lęgnę się w Twojej krwi?


Zbliżasz się do groźnie wątłej granicy

dłoni — jesteś już po drugiej stronie,

gdzie dominują łzy,

jątrzy się samotność.


Twój smutek jest zbyt delikatny,

aby stawić czoła

kolejnej kartce z kalendarza.

Twoje pobocze, wyzbyte znajomych

śladów, ginie bezpowrotnie za zakrętem.


Zostaje tylko zamyślenie wrzosowisk,

drogi zapatrzone

w czasoprzestrzeń.

Pomyłkowy chaos

Zmazuję z ciała przedwczorajszy,

pomyłkowy chaos.

Pozbawiam współczucie siły do życia.


Chytre są spojrzenia księżyca

w głąb ulotnych spotkań —

jeszcze odleglejsze pragnienia,

których kres przyniesie

przelotną czułość, istnienie nie do pary.


Kto by pomyślał, że Twój pocałunek

będzie tak pasował

do moich warg!

Niemożliwe, jak Twoje dłonie

trafiają na samotność.


A jednak — niedokończone są poranki,

które zadedykowałam słodkowodnej ciszy.

Może to urok jutra sprawia,

że wciąż słyszę przeszłość?

A może to bezczas czyni nas

lepszymi dla własnych ciał?


Nie wiem — szczęścia jest zbyt wiele,

aby myśleć o przyszłości.

Łzy posklejały brakujące myśli.

Smutki przyległy ściśle do ciała,

aby pozostać na zawsze.


I choć jestem nieopodal,

słoneczny promień przetnie serce

nieba, obłok przystanie w pół kroku.

Świat stanie się wiecznością,

dla jakiej zmyję czas,

powierzę własną śmierć.

Do mety

Mój szept toczy się echem

po zbyt wyboistych ścieżkach ciała.

Dłonie, zapatrzone w czasoprzestrzeń,

błąkają się bez celu

po pagórkach zdradzonych słów.


Nie jestem tym człowiekiem,

który istniał

w minionej dekadzie — węch

domaga się światła dość roztropnego,

aby przykląkł sam Bóg.


Obieram moje serce ze skóry —

to nie ten świt,

dla jakiego śniłam bez celu.

Pragnęłam oszukać życie, lecz śmierć

była sprytniejsza.


Złożyłam w Twoje usta cień,

moją gehennę, jakiej tak chętnie ufam.

Nie wiem, która z tych ścieżek

wiedzie pod powierzchnię.

Nie pamiętam, ile myśli nazwałam,

zanim obróciłeś się w popiół.


Czy czas, sprytny i zwodniczy,

może okazać się zwykłym przymiotnikiem?

Nie ufaj mojej pamięci.

Nie wierz w żadną kroplę krwi.


Obudź się w moim krzyku,

zostań kanwą dla przyszłości.


Czy narysujesz mi pragnienie tak silne,

że umrę bez odpowiedzi?

Znikam, kończę się — kresu dobiegają

moje łzy, do mety docierają

wspomnienia.

To tylko burza

Cóż, że życie zazwyczaj jest

ułamkiem istnienia, skoro ciało —

potężna dawka melancholii — chyli się

ku zachodowi?


Światło poranka nie jest dedykowane

moim zmysłom.

Ciemności jutra próbują oswoić

łzy, lecz są zbyt zielone,

zbyt kwaśne, aby dojrzeć.


Czy jesteś najwyżej zakazanym owocem,

którego spokój, jego cierpliwość

czyni mnie uległą?

Krzyczy gwiazda, schwytana

w ramiona nocy;

milczy księżyc, nieszczęsny rozbitek

na morzy cudzołóstwa.


Rozkazuję zmysłom, aby odszukały

własną drogę ku kształtom zimy.

Nakazuję podążać

za tą samą drogą spełnienia.


Rozkojarzona, podatna na pieszczoty,

kończę się w Twoim kłamstwie.

Przyśpieszam, ciało dogania

oddech, serce milczy bez potrzeby.


Nie chcę, żeby moje życie

kończyło się znakiem zapytania.

Nie chcę, aby czas pozwolił

zasnąć łzom.


To tylko burza, krztyna obietnicy,

z którą bezboleśnie się jednoczę.

Gotowe do ucieczki

Boję się nieba, uciekam przed przyszłością.

Cisza wkrada się pod skórę,

aby obudzić się na złość melancholii.


Czy ten ból jest dość znajomy,

aby porozmawiać o bezkresie?

Czy ułamki sekund, schwytane w sieć iluzji,

sprzeczają się

z dożywociem wspomnień?


Moja kolejna droga powrotna

wiedzie poprzez ogrody,

poprzez ulice tak ciche, że słyszę

własny krzyk.

Zasypiam, choć ucieleśnienie światła

jest tylko ironią, zbyt głębokim

spojrzeniem w bezczas.


Iskrzy we mnie ostatnie słowo

powitania; czy byłam tym samym snem,

który odziedziczyłeś

po samotności?


Wykradam po omacku pocałunki,

dotyk zbyt głęboki, abym oszukała

własny czas.

Rozpadam się na pytania retoryczne,

na wielokropki i znaki zapytania.


Nie mogę odnaleźć

ostatniego uderzenia serca.

Czy jestem złudzeniem zbyt łatwopalnym,

aby nauczyć łzy jedności?


Zakochałam się w jednoznaczności

naszych dusz, w myślach

zawsze gotowych do ucieczki.

Myśli, których unikam

Cóż to znaczy czuć podwójnie?

Cóż to znaczy, gdy światło —

podane na tacy —

nie spełnia oczekiwań tłumu?


Nie mogę stać się jednością —

zadedykowałam jej ostatni element.

Nie potrafię zasnąć tak,

żeby samotność stała się przytulna

i pokrzepiająca.


U mojego serca kiełkuje

zielony płomyk pamięci;

zanim powróci wiosna, wyczerpią się

fatamorgany, legną w gruzach

domy z kart.


To, co zwiemy miłością, okazuje się

listem pożegnalnym,

zaadresowanym do samego siebie.

Spisuję kolejny rozdział

grafomańskiej autobiografii —

skąd tyle nadziei we łzach?


Poddaję się świeżym koszmarom.

Niemożliwe, żeby urodzaj jutra

stał się mantrą dla nowoprzybyłych.

Czy cios, zadany

obosiecznym językiem, jest karą

dla najlepszych?


Osiądź na dnie mojej samotności;

odszukaj znaczenie myśli,

których unikam.

Jak zatytułować rozdział, gdy niedaleko

stąd do namiętności?


Czy stanę się przeszkodą dla tłumu,

gdy przemilczę zatracenie?

Łza za łzą

Milknę, choć świat nauczył mnie krzyczeć.

Kocham, choć nienawiść ponownie

rzuciła na kolana.


Słyszę zawzięcie poszum

Twojej egzystencji — zbyt naiwnej,

żeby prosić o więcej.

Nie mogłam iść tak, żeby łzy

stały się bezosobowe.

Nie potrafiłam iskrzyć,

żeby ciało odzyskało posłuszeństwo.


Łza za łzą, kończy się tutejszy poemat.

Oddech za oddechem —

dogorywa pustka,

przepełniona prawdą.


Fikcyjne są Twoje spojrzenia

prosto w strach.

Niemożliwe stają się piedestały

złudzeń, na jakich wznosiłam

zwycięstwo nad sobą.


Odkąd myśli zagubiły się

na zakręcie, odkąd ciekawość

jutra poddała się —

nie narysuję dla Ciebie wieczności,

nie naszkicuję poranka,

którym chciałabym Cię zaspokoić.


Wieczorze, poczęty na ostatnią chwilę!

Czy Twoja czułość wystarczy,

żebym poddała się drogowskazom

zbyt wiarołomnym, aby poczuć

na skórze piętno tęsknoty?


Po sam kres będę stać w oknie,

szukając myśli

zbyt kryształowych,

żeby powierzyć im odrobinę marzeń.

Znaki przestankowe

Wciąż brakuje mi paru przecinków,

dwóch znaków zapytania

i jednego wykrzyknika.

Wciąż kocham się w samotności

zbyt płochliwej, aby wykrzesać

odrobinę czułości.


Strach wprowadził się

do codzienności — lęk jątrzy się

niby celnie zadana łza,

pustka nie do pary.


Usiłuję przemilczeć Twoje imię,

wykrzesać krztynę dotyku

ze zmarzniętego ciała.

A jeśli pewnego razu zgubię

w życiu powrotnym ostatnią godzinę?

Co, jeśli w końcu poczuję Twój ciężar,

uległość w drodze do piekła?


Wiesz, nie potrafię rozmawiać

z ludźmi. Język ludzki

jest mi kompletnie obcy.

A gdybym tak po prostu zaoferowała Ci

jeden ostry kąt w umyśle?


Czy odejdziesz, gdy opowiem

swój jutrzejszy sen?


Czarna szyba odgradza nas

od przyszłości. Rzeka, do bólu szkarłatna,

wzbiera w okolicy skroni.

Czy Twój nagi pocałunek

dopasuje się do moich warg?


Czy zmysły obrócą się proch,

kiedy zaoferuję

zapomnianą, kwaśną teraźniejszość?

Kochać na zapas

Zdradza mnie serce, rozpostarte

niby sen, co począł się nie w porę.

Przeklina własne ciało, podane

na tacy zbawionemu.


Nastręczam się łzom, które — idealnie

zamaskowane — piętrzą się

w drodze do nieba.


Cienka jest warstwa

oblekająca duszę, jeszcze bardziej

powabna skarga na nicość.

Dźwigam w środku

nowo narodzony wszechświat,

podnoszę z klęczek

tęskniących za bardzo.


W gardle utknęła mi garstka

milczenia. Czuję słony posmak

pomarańczy.


Może jestem tym samym światem,

którego tak trudno się wyrzec?

A może to przyszłość sprawia,

że nie kochamy na zapas?


Rozbieram do naga myśli.

Zdzieram płótno niewinności.

Jestem wiecznością,

upragnioną, zapomnianą przez łzy.


Wciąż tłumię nadzieję,

kończę z pokorą.

Uciśniona, bezsenna, skazana na śmiertelność —

szukam wśród dni tych godzin,

których się nie wyrzeknę.


Obawiam się, że moja samotność

jest niewystarczająca.

Życie powrotne

Milknę. Wyłaniam się ze zbyt czarnej,

przewartościowanej mgły.

Jest tu wszystko,

czego się spodziewałam:

Twoje odtrącone ciało,

przekrzyczany szept, nawet łzy,

zbyt buńczuczne, aby wskrzesić samotność.


Zalęgła się we mnie pokuta.

Jątrzy się gwiazda — utknęła w przełyku.

Czy jesteś dość bliski,

żebym wyśniła bezimienny koniec?


Przywdziewam uśmiech, z lekka znoszony;

czy odszukasz pod nim to,

co pragnę zadedykować?


Powiedz mi, dlaczego tak bardzo

boisz się człowieka?

Co przeraża Cię w miłości,

czekającej za rogiem czasu?


Może jestem niewystarczająca,

aby spisać poemat

dość jasny, by wskazał dalszy ciąg?


W słowach rozpanoszył się wielokropek.

Zmysły zmuszają mnie do pożądania.

Czy jestem tym przywidzeniem,

które wciąż pamiętasz?


Czy Twoja bliskość wskaże

życie powrotne?

Może północ zabrzmi we łzach?

Brak mi wolności; dusza domaga się snu.

Zbyt dojrzała ballada

Moje palce napotkały ciekawsze

zakończenie autobiografii.

Trafiły na życie, które nigdy

nie miało początku.


Wewnętrzne niebo

szykuje się do zimy — ciało, sprzedane

zbyt prędko, pławi się we łzach,

kojarzy z bezcelowością jutra.


Zamykam za Tobą powieki,

aby zobaczyć, jak wielu pragnień

potrzebowałam, żeby ulec zatraceniu.


Budzi mnie ballada — zbyt dojrzała,

aby dopasować się do serca.

Nie jestem tym słowem,

które gościło w Twoich ustach.


Nie mam w sobie nic z myśli,

jaka domagała się miejsca

w Twojej głowie.

Chyba się zakochałam w samotności.

Prawdopodobnie odszukałam sens

istnienia tam, gdzie każdy woła

o odrobinę snu.


Zaczekam, aż utracę ostatnią łzę.

Doczekam się powitania,

dzięki któremu zrozumiem rzeczywistość.

Objawiasz się pragnieniom —

dość pochopnie, żebym uwierzyła

w Twoją czystość.


Nie słyszę już szeptania o pomoc.

Utknęła we mnie gwiazda,

której tak mi brak.

Subtelne wołanie

Pewnego poranka zabrakło mi czułości.

Poczułam niedosyt,

kiedy pomyślałam, że sen

nie ma początku.


Łzy stały się subtelnym wołaniem

o pomoc, cisza — dosadniejsza

niż krzyk świata —

zamieniła w zadośćuczynienie.


Zliczam na palcach jednej ręki

sny — wypielęgnowane, dopracowane.

Na cóż mi nadzieja, kiedy dusza

przecieka przez palce?

Po co melancholia,

skoro przepełnia mnie oddech,

wykradziony pamięci?


Kolejna iluzja pada mi do stóp.

Jeszcze jeden nieprzeczytany list

pożegnalny kończy w ogniu.

Odkąd zapamiętałam Twoje imię,

przyszłość stała się jakby

odważniejsza.


Wierzę w szczęśliwą podróż — prosto

do celu, jak obiecały mi Twoje dłonie.

Ginę, spalam się

niby westchnienie wydarte

złaknionym płucom.


Przemieniam się w tęsknotę

tak czujną, tak zawziętą, że giną

wyrzuty sumienia, dusza staje się ciałem.

Ugrzęzłam gdzieś na granicy

poranka i zmierzchu —

zakorzeniłam głęboko w żarliwości,

w pięknie, na które nikt już nie czeka.


Stanę się gwiazdą,

która wymknęła się konstelacji.

Słyszę, jak powracasz

Noc wspięła się na parapet.

Słyszę, jak powracasz

z szeptem upadłych gwiazd.

Jesteś blisko, zbyt niedaleko, żeby spisać

na brudno

najdonośniejszy z poematów.


Serce trafia na pustkę, pożywkę

dla marzeń zbyt okrutnych,

żeby zdołały doznać spełnienia.

Milkną Twoje kroki, nie słyszę

spowiedzi serca.

Zamykam starannie furtkę —

to, co pozostało, na zawsze będzie

nieludzkie i bolesne.


Cóż jednak począć z czułością,

gdy łzy są zbyt jaskrawe?

Zasypiam — czuję w ustach

kroplę pożądania.

Znikam, mimo że uśmiech — pożyczony

dożywotnio — kojarzy się z radością.


Czy słyszysz, jak ucieka ze mnie życie?

Czy czujesz, jak cierpię z oddalenia?

Twój dotyk przyobleka

skórę — wciąż pławię w słowach

zadanych zbyt celnie.


Za bezsennymi powiekami

czai się północ; środek nocy

zbyt świeży, żeby uklęknąć na powitanie.

Najwyższa pora ujarzmić przeszłość —

skazać pamięć na dożywocie.


Jestem istnieniem,

na którym nikomu nie zależy.

Stanowię przyszłość, z którą tak Ci

nie do pary.


Zasnę, zanim mnie odnajdziesz.

Nie odejdę, póki będzie trwało

we mnie życie.

Cierpki miąższ

Odkrywam Cię wciąż na nowo,

zakochanego w moich marzeniach.

Poznaję łzy, uśmiech,

ucieleśnioną samotność.


Jestem tak blisko

smutku, że czuję chłód

Twoich nagich dłoni, ust pozostawionych

na pastwę

niemego pocałunku.


Wiem: ciało nie zazna

uśmierzenia, póki trwa w Tobie wolność.

Swoboda, przed jaką

wciąż uciekasz.


Boisz się mojego ciepła?

A może przeciwnie — pragniesz

poznać ścieżki serca?

Tęsknię zbyt długo,

aby uwolnić się od rzeczywistości.


Twoja gorycz jest prawdą,

której wszyscy unikamy.

Wtulam się w nasze myśli,

tak świeże dzisiejszego poranka.


Pozostawiam gdzieś za sobą

wykradzione jutro — subtelne

jak winy, do jakich się nie przyznaję.


Dlaczego wciąż tkwimy

na antypodach?

Dlaczego ukradkiem zrywamy

zakazane owoce?

Cierpki miąższ spływa po brodach…


Nie mam pretensji do Boga,

że zadedykował mi szczęście.

Dziękuję opatrzności,

że powierzyła pęknięte lustro.

Pod poduszką

Nie chciałam tęsknić tak długo, nadaremno.

Nie chciałam, by moja droga

wiodła wiecznie wstecz.


A jednak — poczęło się

we mnie słońce, narodziło niebo,

jakie pragnę zachować

na później.


Poczułam całą sobą Twój niebieski lęk,

ciszę i oddalenie; odgadłam,

co za ból czai się we łzach.

Bezmiar samotności odmienia się

przez miłość — tak doczesną,

że milkną anioły,

nienawiść szuka drogi

ewakuacyjnej.


Dbam o spokój moich snów;

pilnuję, żeby nie zabrakło powietrza.

Czy serce bije

na złość przyszłości?

Czy Twoje ślady są zbyt wyraźne,

żebym dopatrzyła się zwątpienia?


Pogrążam się w pragnieniu.

Oddaję

ramionom zbyt nagim,

żeby mogły pozostawić smutek.

Nie mogę dłużej czekać

na nieodpowiednim peronie;

marzyć tak, żeby słyszały gwiazdy;

księżyc przewracał się

na drugi bok.


Zasypiam, z Twoim oddechem

pod poduszką.

Kończę się, chociaż nie słyszę modlitw łez.

Zacieram ślady — moja przeszłość

będzie również Twoja.

Wędrowiec

Bezsilny jest urodzaj mojej melancholii.

Bezkształtne łzy, powierzone

komuś jeszcze.

Zapach Twoich marzeń

przypomina woń samotności.


Czystość złudzeń, niewinność myśli —

jestem

wszystkim, na co liczyłeś

w najpiękniejszych snach.


Znów szukam nas w krzywym zwierciadle —

świat jest złudą,

jakiej się nie spodziewamy.

Cisza, zaplątana we własne serce,

stanowi piedestał dla modlitw.


Snuję się od cienia do światła,

otwieram na próbę

pobliskie drzwi — gdzie odszukać okno?


Odchodzę, choć nie gra muzyka.

Gubię się, mimo że płaczę

bez krzyku.

Zostań w moim powietrzu — potrzebuję

Twojego życiodajnego uśmiechu,

niepowtarzalnego ciepła,

dotyku bez poczucia winy.


Nie umiem żyć przyszłością —

za dalekie pobocze.

Czyje to myśli słyszę we łzach?

Może to Ty poszukujesz jutra,

które mogłabym Ci przyrzec?


Łakoma jest tęsknota, jeszcze gorsza

uległość, gdzie niezmiennie Cię odnajduję.

Zaśnij, mój biedny wędrowcu.

Śnij o życiu, którego już nie znasz.

Zderzenie z sumieniem

Jestem tym snem, dla jakiego opuszczasz

bierną stronę cienia.

Jestem złudzeniem — za nim udasz się

poza strefę miłości.


Nie rozumiałam, skąd w Tobie

tyle przewidzeń, tyle podartych myśli,

dopóki nie posmakowałam

goryczy przyszłości.


Moje łzy stały się płytkie, a krzyk —

zbyt milczący.

Nie wiem, co kazało mi żyć w nieznane;

słowa cierpiały na brak nieba.


Pewnego poranka zderzyły się łzy —

ufność stała się prorokiem,

którego nikt nie chce słuchać.

Gdzieś niedaleko, w pobliżu granicy

między wolnością a pokrzepieniem,

rozbrzmiała modlitwa;

potoczyły się słowa dość pobieżne,

żeby mój bezczas okazał się wymówką.


Gdzieś po drodze zastałam

schody wiodące na przekór piekłu —

na złość intencjom

zbyt rozpustnym,

żeby odnaleźć wytłumaczenie.

Czy jestem wciąż tym ciałem,

które spotykasz o niewłaściwej porze?


A może zamieniłam się rolami

z przeszłością, żeby przebrzmiała tęsknota,

zlitowało się szczęście?


Zaskarbiłam sobie ciemność

tak przypadkową, że przeminęłam

w połowie zdania, zderzyłam

z sumieniem, które już o nic nie prosi,

na nic nie czeka.

Zlitowała się ziemia

Co z tego, że śni się muzyka, skoro

nikt nie ma poczucia rytmu?

Dlaczego przejmuję się byle jaką łzą,

skoro przyszłość przystanęła

w połowie pytania?


Czuję wyraźnie poszum dotyku —

zbyt pochopnego,

żeby zlitowała się ziemia.

Z pokorą przystępuję do kolejnego dnia,

bez skargi mieszam szept

z nienawiścią.


Pewnego poranka pokochałam

zbyt zawzięcie,

żeby odzyskać wiarę w iluzje.

Kreślę na niebie nowe konstelacje —

każda gwiazda dźwiga osobny czas.


Nawet księżyc, jak zwykle nieproszony,

wtargnął pod koc,

co nie daje już ciepła.


Wyłuskuję spod powiek łzy —

dość świeże, żeby niosły ukojenie.

Zamykam za sobą okno,

nie boję się deszczu.

Otwieram drzwi, świat czeka u progu.


Jakże ciężko dorównać przyszłości,

gdy wczorajszy dzień jest tak blisko!

Jak wiele melancholii potrzeba,

żeby usłyszeć coś więcej

niż wołanie o życie…


I choć wiem, że świat nie stanie

w drzwiach, że samotność

otworzy ramiona — przyklęknę na złość

ostatniemu podrygowi słońca,

na złość fundamentom,

na jakich wzniosę własny raj.


Skąd we mnie tyle złudzeń,

skoro zwątpiłam we własny czas?

Skąd się wzięła rozpacz, kiedy łzy

stały się zbyt duże?

Pędzi tęsknota

Ukryłam przed światem ostatnie

westchnienie.

Schowałam głęboko w sobie krzyk —

nie warto czekać.


Brnę pod prąd tęsknoty, gubię się

w pobliskim wszechświecie.

Czy jestem tym samym przywidzeniem,

które pragnęłam wręczyć nocy?

Czy przypominam

tę ciemność, co zagrodziła Ci

drogę do czasu?


Posądzam samotność o gesty,

które się nie liczą.

Wymierzam karę wspomnieniom,

żeby stały się bezmiarem,

czystym spojrzeniem w serce.


Najwyższa pora, aby policzyć

łzy — boję się,

że pomylę się w kalkulacjach.

Czas, żeby wykraść sny — zbyt urodzajne,

żeby zapomnieć, co stało się lękiem.


Godzina za godziną, pędzi tęsknota.

Czuję bliskość

Twoich pragnień,

obojętność publicznych złudzeń.

Czy jestem tym przypadkiem,

który chciał przypodobać się pysze?


Samotność wśród cieni

jest znamieniem,

jakiego nie sposób uśmierzyć.

Chcę pielęgnować głód,

pragnienie Twojego piękna.


Przedstaw wejście

do ogrodu — tam, gdzie kwitną

kamienie, sen zamienia się w pokutę.


Gdzieś w czeluści serca

zabłąkała się łza — dostatecznie smutna,

żeby zakwitnąć; zbyt szczęśliwa,

aby cieszyć się teraźniejszością.

Własny kąt ostry

Czernieją moje myśli, skazane

na dożywocie.

Łasi się Twoja dłoń, wyłuskana z dotyku.


Wznoszę w sobie barykady

człowieczeństwa — jestem prorokiem

na niewłaściwej ziemi.


Przykrywam się Tobą

niby znoszonym snem, niby pokutą,

której trudno zadośćuczynić.

Gaśnie we mnie

ostatni haust pragnienia —

dość pokaźnego, żeby nakarmić

chwile bez wstępu

i zakończenia.


Bolą mnie Twoje łzy.

Doskwiera miłość, o którą nie prosiłam.

Składam skrzydła

do modlitwy, czuję w sobie

urodzaj przyszłych dni.


Skamieniałe jutro, spowszedniałe

niby bolączka, jest najwyżej

złudzeniem, w jakie najprościej

uwierzyć.

Śnię w oddaleniu,

w bezkształtnej nocy, starając się

nadrobić wolność,

odzyskać życie.


Odkrywam w Tobie schronienie

dla lęku. Jestem tą samą łzą,

która wyznaczyła drogę powrotną.

Co z czułości,

skoro wykradłam znajomej konstelacji

najlepszą z gwiazd?


Przełykam milczenie, otulam się

niebem — ziemia nie prosi,

abym na nowo odnalazła własny kąt

ostry, krzywe zwierciadło.

Niezdolna do odczuwania

Ciało do ciała. Czasoprzestrzeń

niezdolna do odczuwania.

Jestem znajomym przechodniem,

na jakim nikomu nie zależy.

Stanowię jutro —

za nim podążam

wbrew myślom, poczuciu winy.


Jestem zbyt słaba, aby uczcić

dzisiejszą noc. Bezsenność poranka

odbija się cieniem

na wysuszonej skórze — złudzenia,

spisane pospiesznie i bez skargi,

nie są już tą modlitwą,

w którą wierzyłam.


Przymierzam stale Twój uśmiech —

nie do twarzy mi

z miłością. Czekam, aż zacznie się

nowa przeszłość — ciekawsza

o kilka znaków zapytania,

o westchnienie zbyt dosadne,

aby odszukać światłocień.


To nie granica, to nie ostatni

postument — przyzwyczajam się

do snu, oswajam z przyszłością.

Z ciekawością spoglądam

w przestrzeń nieba — dzieli mnie od Ciebie

kilka oddechów,

kilka beznamiętnych

pokłonów serca.


Zaciekawiła mnie nowa droga,

jak zwykle nieposłuszna,

wiodąca wstecz. Nie jestem tym życiem,

którego szukałeś wzrokiem

od kilku dekad.


Nie mogę tęsknić, choć runął

ostatni dom z kart.

Rozpadam się na słowa,

tak senne, że milkną w pół kroku.

Niewłaściwa strona serca

Odnalazłam Cię

po niewłaściwej stronie serca.

Pośród wzruszeń, które nie mają prawa wstępu.

Iskrzą świeżo wskrzeszone gwiazdy —

urodzaj przepełnia ciało,

dość puste, aby pomieścić jeszcze

jedno wspomnienie, myśl.


Boleśnie barwne są łzy —

bielsza pamięć,

z którą nie mam do czynienia.

Z cichym westchnieniem toczy się

ostatnia kropla milczenia.


Odszukuję w sobie dość chwały,

aby wyrzec się wolności,

zaskarbić odrobinę smutku.


Jest coś, co uskrzydla noce.

Jest światło, które ugania się

za własnym cieniem.

Odszukałam drogę wiodącą z powrotem

do raju, wskrzesiłam północ

dość okazałą, by udźwignąć zakończenie.


Czy jesteś dość bezimienny,

żeby zaufać po raz pierwszy?

A może pokuta

czyni Cię cieplejszym od snu?


Rozprasza się zmierzch, przemyka noc,

wraca poranek — a Twoje łzy

pozostają w ciszy.

Echo subtelności niesie się po skórze.


Nauczysz mnie pierwszego kroku

w stronę tęsknoty?

Udowodnisz, że bezmiar może

stać się jednością, wyrzeczeniem, darem?

Dla poczucia winy

Zaplątałam się we własne linie papilarne.

Pogrążyłam w ciele, które nie zna

ani dotyku, ani światła.

Jestem, aby wzburzyć w Tobie noc —

burzę dość potężną, żeby odnaleźć

odpowiednią drogę.


Czuję na garbowanej skórze

resztki człowieczeństwa.

Doświadczam iskry, co spala się,

aby wznieść osobny piedestał

dla poczucia winy.


Ukrzyżowana za samotność, pokonana

przez sen — ubóstwiam spokój

Twojego uśmiechu, urodzaj słów,

którymi mnie obezwładniasz.

Aura jest dziś wyjątkowo sprzyjająca —

bez boleści gasną ostatnie łzy, gwiazdy

szukają trajektorii.


Nie rozumiem tutejszej ciszy —

jest zbyt ludzka, żeby mogła przybrać

osobiste imię. Ubieram się w Twój dotyk.

Zamieniam na role z iluzją,

aby mój ciężar czasem należał

do kogoś jeszcze.


Czy zgasisz ostatnie słowo?

Czy pomożesz

wyrzec się własnego krzyku? Przecież wiesz,

że dedykuję Ci każde samotne spojrzenie,

naiwny oddech,

zapamiętałe uderzenie serca.


Nic mi się nie kojarzy z godziną,

która poprzedzała Twoje istnienie.

Kieszonkowe słońce

Tak ciężko poczuć bliskość snu.

Tak trudno dać się ujarzmić nocy,

co wciąż tęskni za gwiazdami.

Jestem, aby wyśnić melancholię,

przeznaczoną dla Ciebie.


Nie słyszę skowytu marzeń;

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 47.39