Nic wspólnego
Czekam na granicy między
przyszłością a piekłem.
Czekam i wiem — czarne są chmury,
przykrywające szczelnie Twoją twarz.
Gdzieś po drodze
zagubiła się łza — zbyt mądra,
aby zwiastowała szczęście.
Wiem, trwałość złudzeń
zależy zawsze od siły nadziei.
Co stało się ciałem,
nie jest westchnieniem snu, a historią,
której nie umiem spisać.
Czułostkowość mojego serca
to najwyżej przypowieść,
z jaką nigdy się nie pogodzę.
Cóż za bezsilność chroni Cię
przed przyszłością?
A może to przysługa,
na którą nie sposób liczyć?
Na słonecznym promieniu
iskrzy łza — zadana z premedytacją, wbrew
uskrzydlonym słowom piosenki.
Zanim rozliczymy się z pustki,
zanim zgubimy celowość istnienia —
pojawię się
po drugiej stronie światła,
pomiędzy cieniami,
z którymi nie mam nic wspólnego.
Zderzenie antypodów
Krew, biała jak pierwszy dzień niewinności,
przepływa przez bezpłodne palce.
Iskrzy się na powierzchni ust
niby cień zaginionego pocałunku.
Wykrzyknik, złamany w połowie,
to tylko zwiastun potulnej odpowiedzi;
drogowskaz, który nie skarży się
na swoją obecność.
Chwilowe są zetknięcia naszych marzeń —
boję się, że ciało nie trafi
na drogę powrotną.
Zagłębiam się w litości, w pysze —
za nią uganiają się moje pragnienia.
Czy to sen? A może służący anioł
próbuje przeniknąć przez skórę nieba?
Nieważne. Liczą się symptomy
człowieczeństwa — zbyt próżne,
aby Bóg przyznał nam rację.
Uciśnieni, przykryci strzępem
czułości — to rozrachunek sumienia,
najwyższa wartość, z której kpi sobie świat,
palcem wytyka ziemia.
Czerstwe obłoki zasnuwają umysły,
gardzą obojętnością. Czas?
Kto wymyślił lepszą kpinę?
Może to przyszłość? Zderzenie antypodów?
Moje milczenie
Zadedykuję Ci jutrzejszy oddech.
Powierzę prostotę znaczeń,
za którymi nie czai się
krztyna pokrewieństwa.
Zaginęłam gdzieś w połowie zdania —
pytanie stało się
obmierzłą odpowiedzią.
Krzyczę, ale nikt nie uznaje
mojego milczenia.
Wołam, ale skóra — biała do bólu —
kruszy się w palcach.
Wiesz, powracam na początek istnienia,
tam, gdzie roi się
od bezdzietnych gwiazd,
od wyrzutów sumienia.
Ucieleśnienie jutra nie pozwala
się zachłysnąć. Zaangażowałam się
zbyt serdecznie w Twoje łzy,
w smutek tak namiętny,
że opada kurtyna.
Powraca we mnie pamięć
słów zbyt miałkich, aby zrozumieć
ten słowotok.
Czy jesteś dość bliski, aby namaścić ciszę?
Może to złudzenia sprawiają,
że iluzje są tak silne?
Gdzieś nieopodal serca zostawiłam
samotność — pomożesz w poszukiwaniach?
Czy jutro skona, zanim
przekroczę próg?
Czyni mnie najsilniejszą
Uszczypliwe poranki, rany
zadane zbyt celnie.
Podkochuję się w Twoich gołych kostkach.
Jestem przykrywką, co umożliwia
poczęcie jutra.
Jestem melodią, pobrzmiewającą
w czasoprzestrzeni myśli.
Płaskie, boleśnie miękkie są słowa —
raczysz nimi tutejszych bogów.
Może stałam się człowiekiem,
który zrozumiał prawo do własnej krwi?
Piętrzą się kroki, piedestały kruszeją.
Czy to sen jest tak subtelny,
że nie słyszę wolnej woli?
Zatrzymałam się w pobliżu
Twojego serca. Przykryłam starym kocem
nocy dzisiejszy niedosyt.
Co jest gwiazdą, skoro skały
obracają się w resztkę jasności?
Cóż jest zwątpieniem, gdy czułość
— zbyt nadobna, krótkotrwała —
zderza się z subtelnością znaków,
ze skłóconymi poboczami?
Który z drogowskazów naprzykrza się
zbyt ostatecznie, żebym przestała
bać się ziemi?
Może to lęk przed niebem
czyni mnie najsilniejszą?
Z braku powietrza
Czuję naiwną bliskość serca,
które zakochało się w sprzedanych słowach.
Czuję, jak bezsenny wiatr
unosi pamięć ku wieczności,
co nigdy nie przyniesie uśmierzenia.
Bolesne są powitania, kiedy poranek
jest tak elegancki, tak podniosły.
Wszechświat, zmniejszony
do wielkości przecinka, jest dziś
wrzącą łzą, zbyt pokaźną,
aby zwiastowała radość, niosła pokój.
Cóż to za gwiazdy przysiadły na parapecie?
Cóż za księżyc kocha się dziś
w naszej nagości?
Zamiast krwi w żyłach
mam melancholię — rokroczność jej myśli
przyprawia o samotność.
Czy to wiatr, czy to ostatnia
pomyłka Pana Boga?
Podaj mi odrobinę nieba. Podaruj ziemię,
tak daleką moim stopom.
I cóż, że ciało kończy się na powierzchni
rzeczywistości, skoro tak trudno
zrozumieć cel przeszłości?
Jestem sprzedana,
dusza nie należy dziś do mnie.
Wzdycham z braku powietrza.
Łatwopalny świat
Przyszłość, jakiej się stale wyrzekasz,
potrzebuje innych dróg.
Czy jestem tym samym istnieniem,
które pomyliło się w kalkulacjach?
A może to nadmiar czułości
czyni Twój świat łatwopalnym?
Nie wiem, gdzie szukać świateł,
skoro moje życie
poczęło się pośród cieni.
Nie skarżę się na tęsknotę —
niech jej subtelność zostawia ślady
na skorupie serca.
Nieznośne są godziny czuwania;
nie warto porównywać dusz,
pozbywać się zbędnej warstwy snu.
Odkąd sycę łzy światłem,
markotnieją cienie, cudzołóstwo staje się
tematem powszednim.
Od czasu do czasu bezkres przyklęka,
aby świat był bardziej mój.
Buntuję się przeciwko sympatii,
zaklętej w kamień.
Złogi sumienia, nawarstwione iluzje —
jesteś tym samym
znakiem rozpoznawczym,
co podnosił mnie z klęczek,
kazał iść pod prąd samotności.
Która klauzula unieruchamia serce?
Która kropla przynosi współczucie?
Tymczasowe serce
Dziś namaluję Ci niebo tak rozległe,
tak przepastne, że zanurzysz się
po brzegi w oddechu,
w leniwym stukocie tymczasowego serca.
Nakreślę granice tak pewne,
że wzniesiesz na nich dom,
podarujesz światłu odrobinę
czerstwego cienia.
Pełno jest przeszkód na drodze
do współczesności,
pełno ulotnych westchnień,
sycących bezceremonialnie pokłady mgieł.
Czy to pustka czyni tę rzeczywistość
bardziej wiarołomną?
A może to spokój ciała sprawia,
że lęgnę się w Twojej krwi?
Zbliżasz się do groźnie wątłej granicy
dłoni — jesteś już po drugiej stronie,
gdzie dominują łzy,
jątrzy się samotność.
Twój smutek jest zbyt delikatny,
aby stawić czoła
kolejnej kartce z kalendarza.
Twoje pobocze, wyzbyte znajomych
śladów, ginie bezpowrotnie za zakrętem.
Zostaje tylko zamyślenie wrzosowisk,
drogi zapatrzone
w czasoprzestrzeń.
Pomyłkowy chaos
Zmazuję z ciała przedwczorajszy,
pomyłkowy chaos.
Pozbawiam współczucie siły do życia.
Chytre są spojrzenia księżyca
w głąb ulotnych spotkań —
jeszcze odleglejsze pragnienia,
których kres przyniesie
przelotną czułość, istnienie nie do pary.
Kto by pomyślał, że Twój pocałunek
będzie tak pasował
do moich warg!
Niemożliwe, jak Twoje dłonie
trafiają na samotność.
A jednak — niedokończone są poranki,
które zadedykowałam słodkowodnej ciszy.
Może to urok jutra sprawia,
że wciąż słyszę przeszłość?
A może to bezczas czyni nas
lepszymi dla własnych ciał?
Nie wiem — szczęścia jest zbyt wiele,
aby myśleć o przyszłości.
Łzy posklejały brakujące myśli.
Smutki przyległy ściśle do ciała,
aby pozostać na zawsze.
I choć jestem nieopodal,
słoneczny promień przetnie serce
nieba, obłok przystanie w pół kroku.
Świat stanie się wiecznością,
dla jakiej zmyję czas,
powierzę własną śmierć.
Do mety
Mój szept toczy się echem
po zbyt wyboistych ścieżkach ciała.
Dłonie, zapatrzone w czasoprzestrzeń,
błąkają się bez celu
po pagórkach zdradzonych słów.
Nie jestem tym człowiekiem,
który istniał
w minionej dekadzie — węch
domaga się światła dość roztropnego,
aby przykląkł sam Bóg.
Obieram moje serce ze skóry —
to nie ten świt,
dla jakiego śniłam bez celu.
Pragnęłam oszukać życie, lecz śmierć
była sprytniejsza.
Złożyłam w Twoje usta cień,
moją gehennę, jakiej tak chętnie ufam.
Nie wiem, która z tych ścieżek
wiedzie pod powierzchnię.
Nie pamiętam, ile myśli nazwałam,
zanim obróciłeś się w popiół.
Czy czas, sprytny i zwodniczy,
może okazać się zwykłym przymiotnikiem?
Nie ufaj mojej pamięci.
Nie wierz w żadną kroplę krwi.
Obudź się w moim krzyku,
zostań kanwą dla przyszłości.
Czy narysujesz mi pragnienie tak silne,
że umrę bez odpowiedzi?
Znikam, kończę się — kresu dobiegają
moje łzy, do mety docierają
wspomnienia.
To tylko burza
Cóż, że życie zazwyczaj jest
ułamkiem istnienia, skoro ciało —
potężna dawka melancholii — chyli się
ku zachodowi?
Światło poranka nie jest dedykowane
moim zmysłom.
Ciemności jutra próbują oswoić
łzy, lecz są zbyt zielone,
zbyt kwaśne, aby dojrzeć.
Czy jesteś najwyżej zakazanym owocem,
którego spokój, jego cierpliwość
czyni mnie uległą?
Krzyczy gwiazda, schwytana
w ramiona nocy;
milczy księżyc, nieszczęsny rozbitek
na morzy cudzołóstwa.
Rozkazuję zmysłom, aby odszukały
własną drogę ku kształtom zimy.
Nakazuję podążać
za tą samą drogą spełnienia.
Rozkojarzona, podatna na pieszczoty,
kończę się w Twoim kłamstwie.
Przyśpieszam, ciało dogania
oddech, serce milczy bez potrzeby.
Nie chcę, żeby moje życie
kończyło się znakiem zapytania.
Nie chcę, aby czas pozwolił
zasnąć łzom.
To tylko burza, krztyna obietnicy,
z którą bezboleśnie się jednoczę.
Gotowe do ucieczki
Boję się nieba, uciekam przed przyszłością.
Cisza wkrada się pod skórę,
aby obudzić się na złość melancholii.
Czy ten ból jest dość znajomy,
aby porozmawiać o bezkresie?
Czy ułamki sekund, schwytane w sieć iluzji,
sprzeczają się
z dożywociem wspomnień?
Moja kolejna droga powrotna
wiedzie poprzez ogrody,
poprzez ulice tak ciche, że słyszę
własny krzyk.
Zasypiam, choć ucieleśnienie światła
jest tylko ironią, zbyt głębokim
spojrzeniem w bezczas.
Iskrzy we mnie ostatnie słowo
powitania; czy byłam tym samym snem,
który odziedziczyłeś
po samotności?
Wykradam po omacku pocałunki,
dotyk zbyt głęboki, abym oszukała
własny czas.
Rozpadam się na pytania retoryczne,
na wielokropki i znaki zapytania.
Nie mogę odnaleźć
ostatniego uderzenia serca.
Czy jestem złudzeniem zbyt łatwopalnym,
aby nauczyć łzy jedności?
Zakochałam się w jednoznaczności
naszych dusz, w myślach
zawsze gotowych do ucieczki.
Myśli, których unikam
Cóż to znaczy czuć podwójnie?
Cóż to znaczy, gdy światło —
podane na tacy —
nie spełnia oczekiwań tłumu?
Nie mogę stać się jednością —
zadedykowałam jej ostatni element.
Nie potrafię zasnąć tak,
żeby samotność stała się przytulna
i pokrzepiająca.
U mojego serca kiełkuje
zielony płomyk pamięci;
zanim powróci wiosna, wyczerpią się
fatamorgany, legną w gruzach
domy z kart.
To, co zwiemy miłością, okazuje się
listem pożegnalnym,
zaadresowanym do samego siebie.
Spisuję kolejny rozdział
grafomańskiej autobiografii —
skąd tyle nadziei we łzach?
Poddaję się świeżym koszmarom.
Niemożliwe, żeby urodzaj jutra
stał się mantrą dla nowoprzybyłych.
Czy cios, zadany
obosiecznym językiem, jest karą
dla najlepszych?
Osiądź na dnie mojej samotności;
odszukaj znaczenie myśli,
których unikam.
Jak zatytułować rozdział, gdy niedaleko
stąd do namiętności?
Czy stanę się przeszkodą dla tłumu,
gdy przemilczę zatracenie?
Łza za łzą
Milknę, choć świat nauczył mnie krzyczeć.
Kocham, choć nienawiść ponownie
rzuciła na kolana.
Słyszę zawzięcie poszum
Twojej egzystencji — zbyt naiwnej,
żeby prosić o więcej.
Nie mogłam iść tak, żeby łzy
stały się bezosobowe.
Nie potrafiłam iskrzyć,
żeby ciało odzyskało posłuszeństwo.
Łza za łzą, kończy się tutejszy poemat.
Oddech za oddechem —
dogorywa pustka,
przepełniona prawdą.
Fikcyjne są Twoje spojrzenia
prosto w strach.
Niemożliwe stają się piedestały
złudzeń, na jakich wznosiłam
zwycięstwo nad sobą.
Odkąd myśli zagubiły się
na zakręcie, odkąd ciekawość
jutra poddała się —
nie narysuję dla Ciebie wieczności,
nie naszkicuję poranka,
którym chciałabym Cię zaspokoić.
Wieczorze, poczęty na ostatnią chwilę!
Czy Twoja czułość wystarczy,
żebym poddała się drogowskazom
zbyt wiarołomnym, aby poczuć
na skórze piętno tęsknoty?
Po sam kres będę stać w oknie,
szukając myśli
zbyt kryształowych,
żeby powierzyć im odrobinę marzeń.
Znaki przestankowe
Wciąż brakuje mi paru przecinków,
dwóch znaków zapytania
i jednego wykrzyknika.
Wciąż kocham się w samotności
zbyt płochliwej, aby wykrzesać
odrobinę czułości.
Strach wprowadził się
do codzienności — lęk jątrzy się
niby celnie zadana łza,
pustka nie do pary.
Usiłuję przemilczeć Twoje imię,
wykrzesać krztynę dotyku
ze zmarzniętego ciała.
A jeśli pewnego razu zgubię
w życiu powrotnym ostatnią godzinę?
Co, jeśli w końcu poczuję Twój ciężar,
uległość w drodze do piekła?
Wiesz, nie potrafię rozmawiać
z ludźmi. Język ludzki
jest mi kompletnie obcy.
A gdybym tak po prostu zaoferowała Ci
jeden ostry kąt w umyśle?
Czy odejdziesz, gdy opowiem
swój jutrzejszy sen?
Czarna szyba odgradza nas
od przyszłości. Rzeka, do bólu szkarłatna,
wzbiera w okolicy skroni.
Czy Twój nagi pocałunek
dopasuje się do moich warg?
Czy zmysły obrócą się proch,
kiedy zaoferuję
zapomnianą, kwaśną teraźniejszość?
Kochać na zapas
Zdradza mnie serce, rozpostarte
niby sen, co począł się nie w porę.
Przeklina własne ciało, podane
na tacy zbawionemu.
Nastręczam się łzom, które — idealnie
zamaskowane — piętrzą się
w drodze do nieba.
Cienka jest warstwa
oblekająca duszę, jeszcze bardziej
powabna skarga na nicość.
Dźwigam w środku
nowo narodzony wszechświat,
podnoszę z klęczek
tęskniących za bardzo.
W gardle utknęła mi garstka
milczenia. Czuję słony posmak
pomarańczy.
Może jestem tym samym światem,
którego tak trudno się wyrzec?
A może to przyszłość sprawia,
że nie kochamy na zapas?
Rozbieram do naga myśli.
Zdzieram płótno niewinności.
Jestem wiecznością,
upragnioną, zapomnianą przez łzy.
Wciąż tłumię nadzieję,
kończę z pokorą.
Uciśniona, bezsenna, skazana na śmiertelność —
szukam wśród dni tych godzin,
których się nie wyrzeknę.
Obawiam się, że moja samotność
jest niewystarczająca.
Życie powrotne
Milknę. Wyłaniam się ze zbyt czarnej,
przewartościowanej mgły.
Jest tu wszystko,
czego się spodziewałam:
Twoje odtrącone ciało,
przekrzyczany szept, nawet łzy,
zbyt buńczuczne, aby wskrzesić samotność.
Zalęgła się we mnie pokuta.
Jątrzy się gwiazda — utknęła w przełyku.
Czy jesteś dość bliski,
żebym wyśniła bezimienny koniec?
Przywdziewam uśmiech, z lekka znoszony;
czy odszukasz pod nim to,
co pragnę zadedykować?
Powiedz mi, dlaczego tak bardzo
boisz się człowieka?
Co przeraża Cię w miłości,
czekającej za rogiem czasu?
Może jestem niewystarczająca,
aby spisać poemat
dość jasny, by wskazał dalszy ciąg?
W słowach rozpanoszył się wielokropek.
Zmysły zmuszają mnie do pożądania.
Czy jestem tym przywidzeniem,
które wciąż pamiętasz?
Czy Twoja bliskość wskaże
życie powrotne?
Może północ zabrzmi we łzach?
Brak mi wolności; dusza domaga się snu.
Zbyt dojrzała ballada
Moje palce napotkały ciekawsze
zakończenie autobiografii.
Trafiły na życie, które nigdy
nie miało początku.
Wewnętrzne niebo
szykuje się do zimy — ciało, sprzedane
zbyt prędko, pławi się we łzach,
kojarzy z bezcelowością jutra.
Zamykam za Tobą powieki,
aby zobaczyć, jak wielu pragnień
potrzebowałam, żeby ulec zatraceniu.
Budzi mnie ballada — zbyt dojrzała,
aby dopasować się do serca.
Nie jestem tym słowem,
które gościło w Twoich ustach.
Nie mam w sobie nic z myśli,
jaka domagała się miejsca
w Twojej głowie.
Chyba się zakochałam w samotności.
Prawdopodobnie odszukałam sens
istnienia tam, gdzie każdy woła
o odrobinę snu.
Zaczekam, aż utracę ostatnią łzę.
Doczekam się powitania,
dzięki któremu zrozumiem rzeczywistość.
Objawiasz się pragnieniom —
dość pochopnie, żebym uwierzyła
w Twoją czystość.
Nie słyszę już szeptania o pomoc.
Utknęła we mnie gwiazda,
której tak mi brak.
Subtelne wołanie
Pewnego poranka zabrakło mi czułości.
Poczułam niedosyt,
kiedy pomyślałam, że sen
nie ma początku.
Łzy stały się subtelnym wołaniem
o pomoc, cisza — dosadniejsza
niż krzyk świata —
zamieniła w zadośćuczynienie.
Zliczam na palcach jednej ręki
sny — wypielęgnowane, dopracowane.
Na cóż mi nadzieja, kiedy dusza
przecieka przez palce?
Po co melancholia,
skoro przepełnia mnie oddech,
wykradziony pamięci?
Kolejna iluzja pada mi do stóp.
Jeszcze jeden nieprzeczytany list
pożegnalny kończy w ogniu.
Odkąd zapamiętałam Twoje imię,
przyszłość stała się jakby
odważniejsza.
Wierzę w szczęśliwą podróż — prosto
do celu, jak obiecały mi Twoje dłonie.
Ginę, spalam się
niby westchnienie wydarte
złaknionym płucom.
Przemieniam się w tęsknotę
tak czujną, tak zawziętą, że giną
wyrzuty sumienia, dusza staje się ciałem.
Ugrzęzłam gdzieś na granicy
poranka i zmierzchu —
zakorzeniłam głęboko w żarliwości,
w pięknie, na które nikt już nie czeka.
Stanę się gwiazdą,
która wymknęła się konstelacji.
Słyszę, jak powracasz
Noc wspięła się na parapet.
Słyszę, jak powracasz
z szeptem upadłych gwiazd.
Jesteś blisko, zbyt niedaleko, żeby spisać
na brudno
najdonośniejszy z poematów.
Serce trafia na pustkę, pożywkę
dla marzeń zbyt okrutnych,
żeby zdołały doznać spełnienia.
Milkną Twoje kroki, nie słyszę
spowiedzi serca.
Zamykam starannie furtkę —
to, co pozostało, na zawsze będzie
nieludzkie i bolesne.
Cóż jednak począć z czułością,
gdy łzy są zbyt jaskrawe?
Zasypiam — czuję w ustach
kroplę pożądania.
Znikam, mimo że uśmiech — pożyczony
dożywotnio — kojarzy się z radością.
Czy słyszysz, jak ucieka ze mnie życie?
Czy czujesz, jak cierpię z oddalenia?
Twój dotyk przyobleka
skórę — wciąż pławię w słowach
zadanych zbyt celnie.
Za bezsennymi powiekami
czai się północ; środek nocy
zbyt świeży, żeby uklęknąć na powitanie.
Najwyższa pora ujarzmić przeszłość —
skazać pamięć na dożywocie.
Jestem istnieniem,
na którym nikomu nie zależy.
Stanowię przyszłość, z którą tak Ci
nie do pary.
Zasnę, zanim mnie odnajdziesz.
Nie odejdę, póki będzie trwało
we mnie życie.
Cierpki miąższ
Odkrywam Cię wciąż na nowo,
zakochanego w moich marzeniach.
Poznaję łzy, uśmiech,
ucieleśnioną samotność.
Jestem tak blisko
smutku, że czuję chłód
Twoich nagich dłoni, ust pozostawionych
na pastwę
niemego pocałunku.
Wiem: ciało nie zazna
uśmierzenia, póki trwa w Tobie wolność.
Swoboda, przed jaką
wciąż uciekasz.
Boisz się mojego ciepła?
A może przeciwnie — pragniesz
poznać ścieżki serca?
Tęsknię zbyt długo,
aby uwolnić się od rzeczywistości.
Twoja gorycz jest prawdą,
której wszyscy unikamy.
Wtulam się w nasze myśli,
tak świeże dzisiejszego poranka.
Pozostawiam gdzieś za sobą
wykradzione jutro — subtelne
jak winy, do jakich się nie przyznaję.
Dlaczego wciąż tkwimy
na antypodach?
Dlaczego ukradkiem zrywamy
zakazane owoce?
Cierpki miąższ spływa po brodach…
Nie mam pretensji do Boga,
że zadedykował mi szczęście.
Dziękuję opatrzności,
że powierzyła pęknięte lustro.
Pod poduszką
Nie chciałam tęsknić tak długo, nadaremno.
Nie chciałam, by moja droga
wiodła wiecznie wstecz.
A jednak — poczęło się
we mnie słońce, narodziło niebo,
jakie pragnę zachować
na później.
Poczułam całą sobą Twój niebieski lęk,
ciszę i oddalenie; odgadłam,
co za ból czai się we łzach.
Bezmiar samotności odmienia się
przez miłość — tak doczesną,
że milkną anioły,
nienawiść szuka drogi
ewakuacyjnej.
Dbam o spokój moich snów;
pilnuję, żeby nie zabrakło powietrza.
Czy serce bije
na złość przyszłości?
Czy Twoje ślady są zbyt wyraźne,
żebym dopatrzyła się zwątpienia?
Pogrążam się w pragnieniu.
Oddaję
ramionom zbyt nagim,
żeby mogły pozostawić smutek.
Nie mogę dłużej czekać
na nieodpowiednim peronie;
marzyć tak, żeby słyszały gwiazdy;
księżyc przewracał się
na drugi bok.
Zasypiam, z Twoim oddechem
pod poduszką.
Kończę się, chociaż nie słyszę modlitw łez.
Zacieram ślady — moja przeszłość
będzie również Twoja.
Wędrowiec
Bezsilny jest urodzaj mojej melancholii.
Bezkształtne łzy, powierzone
komuś jeszcze.
Zapach Twoich marzeń
przypomina woń samotności.
Czystość złudzeń, niewinność myśli —
jestem
wszystkim, na co liczyłeś
w najpiękniejszych snach.
Znów szukam nas w krzywym zwierciadle —
świat jest złudą,
jakiej się nie spodziewamy.
Cisza, zaplątana we własne serce,
stanowi piedestał dla modlitw.
Snuję się od cienia do światła,
otwieram na próbę
pobliskie drzwi — gdzie odszukać okno?
Odchodzę, choć nie gra muzyka.
Gubię się, mimo że płaczę
bez krzyku.
Zostań w moim powietrzu — potrzebuję
Twojego życiodajnego uśmiechu,
niepowtarzalnego ciepła,
dotyku bez poczucia winy.
Nie umiem żyć przyszłością —
za dalekie pobocze.
Czyje to myśli słyszę we łzach?
Może to Ty poszukujesz jutra,
które mogłabym Ci przyrzec?
Łakoma jest tęsknota, jeszcze gorsza
uległość, gdzie niezmiennie Cię odnajduję.
Zaśnij, mój biedny wędrowcu.
Śnij o życiu, którego już nie znasz.
Zderzenie z sumieniem
Jestem tym snem, dla jakiego opuszczasz
bierną stronę cienia.
Jestem złudzeniem — za nim udasz się
poza strefę miłości.
Nie rozumiałam, skąd w Tobie
tyle przewidzeń, tyle podartych myśli,
dopóki nie posmakowałam
goryczy przyszłości.
Moje łzy stały się płytkie, a krzyk —
zbyt milczący.
Nie wiem, co kazało mi żyć w nieznane;
słowa cierpiały na brak nieba.
Pewnego poranka zderzyły się łzy —
ufność stała się prorokiem,
którego nikt nie chce słuchać.
Gdzieś niedaleko, w pobliżu granicy
między wolnością a pokrzepieniem,
rozbrzmiała modlitwa;
potoczyły się słowa dość pobieżne,
żeby mój bezczas okazał się wymówką.
Gdzieś po drodze zastałam
schody wiodące na przekór piekłu —
na złość intencjom
zbyt rozpustnym,
żeby odnaleźć wytłumaczenie.
Czy jestem wciąż tym ciałem,
które spotykasz o niewłaściwej porze?
A może zamieniłam się rolami
z przeszłością, żeby przebrzmiała tęsknota,
zlitowało się szczęście?
Zaskarbiłam sobie ciemność
tak przypadkową, że przeminęłam
w połowie zdania, zderzyłam
z sumieniem, które już o nic nie prosi,
na nic nie czeka.
Zlitowała się ziemia
Co z tego, że śni się muzyka, skoro
nikt nie ma poczucia rytmu?
Dlaczego przejmuję się byle jaką łzą,
skoro przyszłość przystanęła
w połowie pytania?
Czuję wyraźnie poszum dotyku —
zbyt pochopnego,
żeby zlitowała się ziemia.
Z pokorą przystępuję do kolejnego dnia,
bez skargi mieszam szept
z nienawiścią.
Pewnego poranka pokochałam
zbyt zawzięcie,
żeby odzyskać wiarę w iluzje.
Kreślę na niebie nowe konstelacje —
każda gwiazda dźwiga osobny czas.
Nawet księżyc, jak zwykle nieproszony,
wtargnął pod koc,
co nie daje już ciepła.
Wyłuskuję spod powiek łzy —
dość świeże, żeby niosły ukojenie.
Zamykam za sobą okno,
nie boję się deszczu.
Otwieram drzwi, świat czeka u progu.
Jakże ciężko dorównać przyszłości,
gdy wczorajszy dzień jest tak blisko!
Jak wiele melancholii potrzeba,
żeby usłyszeć coś więcej
niż wołanie o życie…
I choć wiem, że świat nie stanie
w drzwiach, że samotność
otworzy ramiona — przyklęknę na złość
ostatniemu podrygowi słońca,
na złość fundamentom,
na jakich wzniosę własny raj.
Skąd we mnie tyle złudzeń,
skoro zwątpiłam we własny czas?
Skąd się wzięła rozpacz, kiedy łzy
stały się zbyt duże?
Pędzi tęsknota
Ukryłam przed światem ostatnie
westchnienie.
Schowałam głęboko w sobie krzyk —
nie warto czekać.
Brnę pod prąd tęsknoty, gubię się
w pobliskim wszechświecie.
Czy jestem tym samym przywidzeniem,
które pragnęłam wręczyć nocy?
Czy przypominam
tę ciemność, co zagrodziła Ci
drogę do czasu?
Posądzam samotność o gesty,
które się nie liczą.
Wymierzam karę wspomnieniom,
żeby stały się bezmiarem,
czystym spojrzeniem w serce.
Najwyższa pora, aby policzyć
łzy — boję się,
że pomylę się w kalkulacjach.
Czas, żeby wykraść sny — zbyt urodzajne,
żeby zapomnieć, co stało się lękiem.
Godzina za godziną, pędzi tęsknota.
Czuję bliskość
Twoich pragnień,
obojętność publicznych złudzeń.
Czy jestem tym przypadkiem,
który chciał przypodobać się pysze?
Samotność wśród cieni
jest znamieniem,
jakiego nie sposób uśmierzyć.
Chcę pielęgnować głód,
pragnienie Twojego piękna.
Przedstaw wejście
do ogrodu — tam, gdzie kwitną
kamienie, sen zamienia się w pokutę.
Gdzieś w czeluści serca
zabłąkała się łza — dostatecznie smutna,
żeby zakwitnąć; zbyt szczęśliwa,
aby cieszyć się teraźniejszością.
Własny kąt ostry
Czernieją moje myśli, skazane
na dożywocie.
Łasi się Twoja dłoń, wyłuskana z dotyku.
Wznoszę w sobie barykady
człowieczeństwa — jestem prorokiem
na niewłaściwej ziemi.
Przykrywam się Tobą
niby znoszonym snem, niby pokutą,
której trudno zadośćuczynić.
Gaśnie we mnie
ostatni haust pragnienia —
dość pokaźnego, żeby nakarmić
chwile bez wstępu
i zakończenia.
Bolą mnie Twoje łzy.
Doskwiera miłość, o którą nie prosiłam.
Składam skrzydła
do modlitwy, czuję w sobie
urodzaj przyszłych dni.
Skamieniałe jutro, spowszedniałe
niby bolączka, jest najwyżej
złudzeniem, w jakie najprościej
uwierzyć.
Śnię w oddaleniu,
w bezkształtnej nocy, starając się
nadrobić wolność,
odzyskać życie.
Odkrywam w Tobie schronienie
dla lęku. Jestem tą samą łzą,
która wyznaczyła drogę powrotną.
Co z czułości,
skoro wykradłam znajomej konstelacji
najlepszą z gwiazd?
Przełykam milczenie, otulam się
niebem — ziemia nie prosi,
abym na nowo odnalazła własny kąt
ostry, krzywe zwierciadło.
Niezdolna do odczuwania
Ciało do ciała. Czasoprzestrzeń
niezdolna do odczuwania.
Jestem znajomym przechodniem,
na jakim nikomu nie zależy.
Stanowię jutro —
za nim podążam
wbrew myślom, poczuciu winy.
Jestem zbyt słaba, aby uczcić
dzisiejszą noc. Bezsenność poranka
odbija się cieniem
na wysuszonej skórze — złudzenia,
spisane pospiesznie i bez skargi,
nie są już tą modlitwą,
w którą wierzyłam.
Przymierzam stale Twój uśmiech —
nie do twarzy mi
z miłością. Czekam, aż zacznie się
nowa przeszłość — ciekawsza
o kilka znaków zapytania,
o westchnienie zbyt dosadne,
aby odszukać światłocień.
To nie granica, to nie ostatni
postument — przyzwyczajam się
do snu, oswajam z przyszłością.
Z ciekawością spoglądam
w przestrzeń nieba — dzieli mnie od Ciebie
kilka oddechów,
kilka beznamiętnych
pokłonów serca.
Zaciekawiła mnie nowa droga,
jak zwykle nieposłuszna,
wiodąca wstecz. Nie jestem tym życiem,
którego szukałeś wzrokiem
od kilku dekad.
Nie mogę tęsknić, choć runął
ostatni dom z kart.
Rozpadam się na słowa,
tak senne, że milkną w pół kroku.
Niewłaściwa strona serca
Odnalazłam Cię
po niewłaściwej stronie serca.
Pośród wzruszeń, które nie mają prawa wstępu.
Iskrzą świeżo wskrzeszone gwiazdy —
urodzaj przepełnia ciało,
dość puste, aby pomieścić jeszcze
jedno wspomnienie, myśl.
Boleśnie barwne są łzy —
bielsza pamięć,
z którą nie mam do czynienia.
Z cichym westchnieniem toczy się
ostatnia kropla milczenia.
Odszukuję w sobie dość chwały,
aby wyrzec się wolności,
zaskarbić odrobinę smutku.
Jest coś, co uskrzydla noce.
Jest światło, które ugania się
za własnym cieniem.
Odszukałam drogę wiodącą z powrotem
do raju, wskrzesiłam północ
dość okazałą, by udźwignąć zakończenie.
Czy jesteś dość bezimienny,
żeby zaufać po raz pierwszy?
A może pokuta
czyni Cię cieplejszym od snu?
Rozprasza się zmierzch, przemyka noc,
wraca poranek — a Twoje łzy
pozostają w ciszy.
Echo subtelności niesie się po skórze.
Nauczysz mnie pierwszego kroku
w stronę tęsknoty?
Udowodnisz, że bezmiar może
stać się jednością, wyrzeczeniem, darem?
Dla poczucia winy
Zaplątałam się we własne linie papilarne.
Pogrążyłam w ciele, które nie zna
ani dotyku, ani światła.
Jestem, aby wzburzyć w Tobie noc —
burzę dość potężną, żeby odnaleźć
odpowiednią drogę.
Czuję na garbowanej skórze
resztki człowieczeństwa.
Doświadczam iskry, co spala się,
aby wznieść osobny piedestał
dla poczucia winy.
Ukrzyżowana za samotność, pokonana
przez sen — ubóstwiam spokój
Twojego uśmiechu, urodzaj słów,
którymi mnie obezwładniasz.
Aura jest dziś wyjątkowo sprzyjająca —
bez boleści gasną ostatnie łzy, gwiazdy
szukają trajektorii.
Nie rozumiem tutejszej ciszy —
jest zbyt ludzka, żeby mogła przybrać
osobiste imię. Ubieram się w Twój dotyk.
Zamieniam na role z iluzją,
aby mój ciężar czasem należał
do kogoś jeszcze.
Czy zgasisz ostatnie słowo?
Czy pomożesz
wyrzec się własnego krzyku? Przecież wiesz,
że dedykuję Ci każde samotne spojrzenie,
naiwny oddech,
zapamiętałe uderzenie serca.
Nic mi się nie kojarzy z godziną,
która poprzedzała Twoje istnienie.
Kieszonkowe słońce
Tak ciężko poczuć bliskość snu.
Tak trudno dać się ujarzmić nocy,
co wciąż tęskni za gwiazdami.
Jestem, aby wyśnić melancholię,
przeznaczoną dla Ciebie.
Nie słyszę skowytu marzeń;