E-book
7.35
drukowana A5
23.96
Dziękuję, wolę na trzeźwo

Bezpłatny fragment - Dziękuję, wolę na trzeźwo

Pułapki, mity i zachcianki


Objętość:
83 str.
ISBN:
978-83-8221-731-5
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 23.96

Wstęp

By móc się odbić, potrzebne jest dno. Punkt odniesienia, do którego nie chce się już człowiekowi wracać. Nie da się w górę wzbić, gdy nie ma się od czego odbić i tu prawa fizyki przeplatają się z moralnością życia. Dla każdego dno jest inne i nie sposób zdobyć jednej recepty na wieczne szczęście. Każdy indywidualnie, tak jak ja sam, musi znaleźć to, czego się wystraszy, przerazi, co go zmotywuje do tego, by zrozumieć, w jakim stanie się znajduje. W tej całej bezradności i bezsilności wobec nałogu oraz pochłaniającej apatii życia, do której człowiek się doprowadza, potrzebne jest coś, co przywoła świadomość, tego co się dzieje i pobudzi go to do działania. Właśnie świadomość jest w tym wszystkim najważniejsza, zrozumienie, że nie ma już nic za następną granicą poza większą rozpaczą.

Samo bycie trzeź­wym nie ozna­cza jeszcze trzeź­wego życia. Nie działa to tak, że, jak przestanę pić, to wszystko się zmieni. Nic się nie zmieni, dopóki zmiana nie nastąpi we mnie. Dopóki to, co było, nie umrze, nie pęk­nie jak bańka mydlana i nie odda ostat­niego tchnie­nia.

Zrozumiałem to, gdy stanąłem przed samym sobą. Obdarty ze złudzeń i upokorzony, odnalazłem w sobie, z czym naprawdę się zma­gam. Odkryłem, co we mnie jest nie tak i dlaczego wciąż popełniam te same błędy. Dla­czego klocki, które ukła­dam, bez­li­to­śnie prze­wra­cają się, ruj­nu­jąc wszystko, co do tej pory zbu­do­wa­łem. Co we mnie nie działa prawidłowo i dla­czego wciąż, mimo porażek, powta­rza­m tę samą błędną sekwen­cję, która nie chce grać.

Prze­cież alko­ho­lizm u mnie nie wziął się z niczego, nie powstał z dobro­bytu emo­cjo­nal­nego, lecz stał się owo­cem ucieczki przed bez­rad­no­ścią i odpo­wie­dzial­no­ścią za wła­sne życie.

To, co odnalazłem, tkwiło w moim nie­doj­rza­łym i mocno już prze­gni­łym ego. W składni, która w ogóle była nieposkładana i zatrzy­mała się w roz­woju emo­cjo­nal­nym na pozio­mie małego dziecka. To wszystko, co nie doj­rzało, nie radziło sobie z tym, z czym przy­cho­dziło mi się mie­rzyć w życiu. Byłem jak prze­ra­żony mały chło­piec pró­bu­jący ogar­nąć doro­sły świat.

Ucieczka stała się moim schro­nie­niem, moim bez­piecz­nym azy­lem. Cho­wa­łem się wciąż za maskami uśmie­chu, nie mając go ani tro­chę dla samego sie­bie. Z niskim poczu­ciem wła­snej war­to­ści coraz bardziej szedłem w nar­cyzm, pychę, ego­cen­tryzm. Stwo­rzy­łem wła­sny świat, w któ­rym czu­łem się bez­pieczny, nie dopusz­cza­jąc do niego nikogo, kto mógłby poda­ro­wać mi miłość. Bałem się praw­dzi­wego uczu­cia przy­zwy­cza­jony do tego, że mam tylko dawać, a nie wolno mi niczego wziąć dla sie­bie. Bojąc się, że mogę być szczę­śliwy, wma­wia­łem sobie, że nie zasłu­guję na szczę­ście. Stwo­rzy­łem własną strefę kom­fortu opartą na poni­że­niu, bólu, byciu wyko­rzy­sty­wa­nym. Każda decy­zja życiowa, którą podejmowałem, wią­zała się z oso­bami, które mogły mi tego dostar­czyć.

Lata mijały, a ja nie doj­rze­wa­łem, tkwi­łem w tym cały czas, nie wie­dząc, co jest słuszne. Z jed­nej strony nie chcia­łem nic zmie­niać, a z dru­giej nie potra­fi­łem już tego znieść.

Z roku na rok, coraz śmie­lej, sze­dłem w alko­hol. Uśmierzałem emocjonalny ból, by choć na chwilę o wszyst­kim zapo­mnieć. Nie zdawałem sobie sprawy, jed­nak, że cena, którą przychodzi za to zapłacić, jest bar­dzo wysoka.

Zapła­ci­łem. Spłu­ka­łem się do dna. Nagi, obdarty, roz­darty, poni­żony przed samym sobą, a jed­no­cze­śnie wolny od wszyst­kiego. Tracąc wszystko, odzy­ska­łem moż­li­wość ubra­nia się w nowe przy­zwy­cza­je­nia. Zbu­do­wa­nia wszyst­kiego od pod­staw, dzień po dniu, godzina po godzi­nie. Akcep­tu­jąc wła­sne towa­rzy­stwo, doj­rzałem do tego, że jedyną osobą, którą potrze­buję w życiu, jestem ja sam. Nikt poza mną nie jest w sta­nie nauczyć mnie pra­wi­dło­wo­ści życia. Dla­czego? Dla­tego, że to będzie jego życie, a nie moje, jego nale­cia­ło­ści, a nie moje doświad­cze­nia.

Im bardziej poznawałem siebie, tym bardziej nabierałem szacunku dla innych. Im więcej dochodziło do mnie, że to ja decy­duję o wła­snym życiu, tym łatwiej przy­cho­dziło mi pojąć, że każdy ma prawo do wła­snego. Nie mam możliwości ingerencji w to, co zro­bią inni, ale mam wpływ, co ja z tym zro­bię. A jeśli zda­rzy się coś, co mi nie służy to mam pełne prawo i nie­mal obo­wią­zek wobec sie­bie, aby się z tym nie zgo­dzić. Sam dla sie­bie prze­cież sta­no­wię naj­wyż­szą war­tość, sam dla sie­bie jestem naj­waż­niej­szy. Choć brzmi to ego­istycz­nie, to tylko przy takiej postawie mogę być też dla innych. Dać coś od siebie mogę tylko wtedy, kiedy ja sam sta­no­wię pełną war­tość. Tylko w taki spo­sób mogę two­rzyć z kimś rela­cję, nie uza­leż­nia­jąc swo­jego życia od dru­giej osoby i nie obar­cza­jąc jej wła­snymi błę­dami.

Bar­dziej rozumny, bar­dziej świa­domy, coraz to bogat­szy. Odrzu­ci­łem wszystko, co zbędne i nie pozo­stało mi już nic, co mnie przy­tła­czało. Nie potrze­buje już mie­rzyć swo­jej atrak­cyj­no­ści miarą przedmio­tów mnie ota­cza­ją­cych. Pozo­sta­wi­łem za sobą cały ten obo­wią­zek udo­wad­nia­nia światu swo­jej atrak­cyj­no­ści bycia naj­lep­szym. Wszystko, czego do życia potrze­buje mam, więc sam dla sie­bie, jestem w pełni speł­niony.

I wła­śnie o tym jest ta książka, histo­ria, którą spi­sa­łem, by dzie­lić się wła­snym doświad­cze­niem. Krok po kroku, kartka po kartce od błę­dów, pora­żek, doświad­czeń po dzień dzisiejszy.

Zapraszam, wejdź, rozgość się, podzielę się z Tobą tym, co dobrze znam.

Policzyć do trzech

Odwieczny dylemat trzeźwiejącego alkoholika, pytanie, na które nie ma jednoznacznej odpowiedzi: „Który okres trzeźwienia jest najtrudniejszy?”.

Dla mnie osobiście każdy, który jeszcze jest przede mną. Ten, do którego jeszcze nie dojrzałem, nie dorosłem lub ten, z którym jeszcze nie przyszło mi się zmierzyć. Nie miałem i nie mam takich momentów w trzeźwieniu, w których mógłbym czuć się całkowicie bezpieczny. Dlatego żyję rozważnie z dnia na dzień w świetle własnych doświadczeń, po to, by móc być szczęśliwym bez stawiania sobie progów -trudny/łatwy/prosty/dam radę.

Jest jednak pewien etap trzeźwienia, w którym trzeba szczególnie uważać. To czas, w którym wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie i każdy nowy dzień jest bardziej zwodniczy od poprzedniego. Nie mam na tyle kompetencji, by rozpisywać się szczegółowo na jego temat, ile trwa i jak dokładnie przebiega, jestem za to w stanie przybliżyć go na własnym przykładzie, tak jak go sam przeżywałem. Mam tutaj na myśli, pierwsze trzy miesiące trzeźwienia, gdzie stawia się jeszcze małe kroki, ale już w siedmiomilowych butach. To miodowy miesiąc i wielki mur — etapy, które przechodziłem aż trzy razy, w tym dwa razy potykając się na nich.

Miodzio

Mlekiem płynący beztroski czas, w którym cała wewnętrzna siła krzyczy światu, jakim jestem wspaniałym, trzeźwiejącym alkoholikiem, a może nawet wcale nim nie jestem. Okres nadmiernego udowadniania samemu sobie, że mogę wszystko, kiedy ciało jeszcze nie nadaje się do niczego. To czas, w którym roi się od głodów, ukrytych tak skrzętnie pomiędzy wszystkimi euforiami, że wygrywając z jednym, powoli człowiek pakuje się w następne. Lekkomyślny okres życia trzeźwo i poznawania wszystkich wspaniałości, płynących z tej okoliczności. Wiwaty, pochwały, dobre słowa na każdym kroku i poczucie wielkiej siły, jaka drzemie, przykrywając wszystkie słabości. Czas złudny, oszukańczy, pozbawiony skrupułów, by oślepić, omamić i wykorzystać po to, by pijany umysł dostał to, co chce. Wszystko dzieje się tak, że, zamiast odkrywać w sobie cechy charakteru wymagające poprawy, jeszcze bardziej je pogłębiać.

Przypominając sobie pierwsze mitingi w tym okresie, pamiętam, jak szybko stałem się na nich dla siebie bohaterem, jak sprytnie potrafiłem omamić publiczność swoją wspaniałością, zapominając, że służą one poznawaniu siebie, a nie uzyskiwaniu poklasku. Czułem się na nich wielki i wyjątkowy. Oto ja, wielki wojownik, który pokonał chorobę, wiedząc już o niej wszystko i niepotrzebujący już niczego. Poczułem przynależność do nowej subkultury zwanej alkoholikami i to wystarczyło mi na tyle, by sztandarowo iść przez życie. Nie rozumiałem wtedy jeszcze niczego i nie wiedziałem jeszcze nic na temat samego siebie, na temat jak żyć trzeźwo, na czym polega służba i czy jestem gotowy na cokolwiek, myśląc, że mogę wszystko.

Pierwszym, podstawowym błędem, który popełniłem, była usilna zmiana spędzania wolnego czasu na aktywność sportową. Nie liczyłem się z tym, że mój organizm nie jest jeszcze gotowy, że moje ciało wyniszczone alkoholem nie jest w stanie zregenerować się w ciągu jednego dnia. Chciałem nadrobić stracony czas picia, a zgubiłem tylko siły do trzeźwego myślenia. Zamiast zająć się sobą od środka, zajmowałem się tym, co na zewnątrz, intensywnie przykrywając cały bałagan, który tkwił we mnie. Katując swoje ciało przemęczeniem, karmiłem rozszalałe jeszcze emocje, narażając się na coraz to ekscentryczniejsze głody. Nie potrafiłem jeszcze zrozumieć, że podczas picia pogłębiałem w sobie pychę, egocentryzm i narcyzm. I właśnie te cechy mojego charakteru pijany umysł skrzętnie wykorzystuje, aby nawrócić mnie na drogę picia. Tym bardziej trzeba uważać w pierwszych momentach po zaprzestaniu, kiedy ma na to największe szanse. Mając tego świadomość, by nie dać się zwieść, przed każdą decyzją, z jaką przychodziło mi się mierzyć w tym czasie, zadawałem sobie pytanie, ”Po co?”, odpowiadając jednocześnie, co się stanie, jak to zrobię.

Przykładowo: Wpadam na pomysł pomalowania ścian w domu. Zadaję, więc sobie pytania:

Czy moje ściany wymagają tego?

Czy mam na to czas?

Czy mam na to pieniądze?

Kiedy już odpowiem na wszystkie pytania, dochodzi do mnie, co tak naprawdę się kryje za takim pomysłem.

Pycha — która każe mi pokazać, że jestem najlepszy i nawet ledwo stojący na nogach potrafię coś zrobić.

Egocentryzm — który skupia uwagę na mnie i tylko na mnie, ponieważ ja mam teraz pomysł.

Ego — które nie liczy się z nikim, ponieważ ja jestem najważniejszy.

A co się stanie, jak pomaluje ściany? Przyjdzie przemęczenie, zdenerwowanie, osłabienie i wiele, wiele innych powodów usprawiedliwiających mnie do zapicia.

Tak właśnie działa pijany umysł, ciągle szuka słabych punktów, ponieważ potrzebuje usilnie kolejnej dawki alkoholu.

Jak sobie z tym radzić? Przede wszystkim nie robić niczego, co prowadzi do przemęczenia i niepotrzebnych emocji. Osobiście nawet nie brałem na siebie żadnych zobowiązań, w obawie, że jeśli się z nich nie wywiąże, to będę miał poczucie winy, które nie jest mi do niczego potrzebne. Zamiast głupich pomysłów podbijania świata, regenerowałem swój organizm. Zacząłem się zdrowo odżywiać, dostarczać sobie witamin, normować dzień. Odpoczywałem, medytowałem, uczęszczałem codziennie na mitingi i słuchałem tych, którzy mieli większe doświadczenie ode mnie. Uczyłem się pokory, skruchy, braku rozmów z samym sobą i tworzenia kolejnych filmów. Tworzyłem instynkt samozachowawczy na wypadek występowania głodu, taką akcję- reakcję, pojawia się głód, to chwytam za telefon i dzwonię do innego trzeźwego alkoholika. To jest ważne, a nie naprawianie tego, co się popsuło. Zawalone sprawy nie ucierpią, nawet jeśli trochę poczekają na realizację. Świat sobie beze mnie poradzi, a ja bez trzeźwości nie. Jak będę trzeźwy, to mogę wszystko, a jak wrócę do nałogu, to nie mam nic. Dlatego w tym pierwszym okresie pomimo całej euforii trzeba szczególnie uważać na siebie i nie pozwalać sobie na trzeźwienie w samotności. Nie udawać, że wie się wszystko lepiej, tylko czerpać wiedzę z doświadczenia innych. Wiedzę, którą można wyczytać w literaturze AA, zdobyć na mitingach czy choćby na terapii.

Mur

Drugi okres wcale nie jest lepszy, gdyż z nagłej euforii trzeźwienia przechodzi się w zakłamany obraz jej bezsensowności. Następuje iluzja, że już twardo stoi się na ziemi i nie ma sensu, by świat brać na trzeźwo. Tym bardziej że wyłania się szara, podstępna rzeczywistość, która pozbawiona kolorów potrafi przygnieść swoim ciężarem. Łatwo popaść w apatię i zniechęcenie do wszystkiego, co zaczynało powstawać.

Jedną z najbardziej zwodniczych myśli, jaka mi się pojawiała w tym okresie, to wyobrażenie, że przecież i tak będę musiał się napić. Przecież idą święta, mam spotkania z klientami, a na horyzoncie są jeszcze jakieś urodziny, imieniny i Bóg wie co jeszcze. Dziś mogę się z tego się śmiać, ale wtedy wyłapać takie głosy i uzmysłowić sobie, że są one tylko głodami, wcale nie było takie proste.

Przekonanie o tym, że mogę pić kontrolowanie i całe to trzeźwienie nie ma sensu, to całkowicie naturalny przebieg tej choroby. To normalne, że gdy ciało, choć trochę się wzmocni, człowiekowi wydaje się, że nic się nie stało. Nic się w końcu nie wydarzyło i żaden problem nie istnieje, a już tym bardziej problem alkoholowy. Umysł szuka i pociąga za te sznureczki w umyśle i emocjach, które doprowadzą go ponownie do wodopoju. Tak naprawdę nie ma w tym nic nadzwyczajnego, dzieje się tak, ponieważ podświadomość ma jeden cel, zrobić wszystko, by człowiek przeżył. Wszelakie, pierwotne instynkty, komplet zachowań, który pomaga nam przetrwać, jest w niej zapisany. Jeśli doszło w umyśle do zakłamania, w którym picie alkoholu stało się elementem potrzebnym do życia i bez którego organizm nie potrafi sobie poradzić, to zrobi on wszystko, by do niego dotrzeć. Wykorzysta te emocje i zachowania, które nas wcześniej do niego doprowadzały.

Pijane Ja walczyło ze mną za pomocą zmęczenia, nerwobóli, apatii, stawiając wciąż przede mną butelkę, jako złoty środek na wszystko. Miałem za sobą już doświadczenie z tego okresu trzeźwienia, więc wiedziałem, jak się to zakończy. Doskonaliłem się, w wykrywaniu genialnych myśli mojej chorej części, a ona, nie pozostawała mi dłużna i wymyślała coraz to nowsze. Muszę przyznać, że pijany umysł potrafi zaskoczyć kreatywnością. Najbardziej chyba bałem się złudzeń o piciu kontrolowanym, tego, że mózg przekona mnie, że będę mógł pić normalnie. Tworzyły się we mnie lęki przed tym, że już się nie napije, tak jakbym się niemal bał tego, że odetną mi rękę. Jakby miano mi zabrać coś, bez czego nie mogę żyć, a prawda jest taka, że żyć mogę tylko dzięki temu, że tego już właśnie w moim życiu nie będzie.

Jak przetrwać ten czas? Jak sobie z nim poradzić? Nie posiadam złotej recepty. Ja, za każdym razem, kiedy wpadałem na jakąś genialną myśl, zadawałem sobie pytania:, „Co mi to da?”, ”Co się stanie?”, ”Dlaczego akurat to?”, im więcej było pytań, tym jaśniejsza była odpowiedź. To dobry czas, by nauczyć się siebie, własnych zachowań i reakcji. Na pewno nie jest to moment na żadne nowe związki, zmianę pracy, czy też inne bodźce, które mogą narazić trzeźwość. Na żadne kompulsywne zachowania. Za to w tym czasie można doskonalić medytację, sztukę odprężenia, dużo czytać i robić wszystko, co daje nam spokój wewnętrzny.

To dobra chwila, by posadzić sobie roślinkę, tak, dokładnie roślinkę, która jakby na to nie popatrzeć, najlepiej uczy cierpliwości. Uczy, że nic nie dzieje się z dnia na dzień i na wszystko przychodzi odpowiedni czas.


Jeśli ktoś zapyta mnie jeszcze raz i jeszcze raz, który okres jest najtrudniejszy, odpowiem znów, że pierwsze trzy miesiące i każde kolejne, w których pojawiają się jakiekolwiek daty. Wszędzie tam, gdzie zaznacza się okresy, wyznacza terminy, gdzie trzeźwieje się dla kogoś, dla czegoś, po coś, na coś, tam trzeźwieje się krótko. Pierwszych trzech nie da się uniknąć, natomiast każde kolejne zależą już tylko ode mnie i dlatego jedyny mój termin trzeźwienia zamyka się zawsze w 24h, co dnia.

Za wcześnie

Alkoholizm jest chorobą bardzo przebiegłą, nieposiadającą symptomów fizycznych, które mogłyby codziennie o niej przypominać. Bardzo łatwo, więc nie zauważyć w sobie zachowań, które świadczą o głodzie alkoholowym. Tym bardziej, jeśli nie są na tyle odczuwalne, by zwróciły na siebie uwagę. Dmucham, zatem na zimne, nie prowokując swojego pijanego umysłu do żadnych fantazji na temat braku problemu z alkoholem. Mam problem i dlatego właśnie jestem alkoholikiem.

Kiedy zaczynałem trzeźwieć, nie docierało do mnie, że moja choroba wiąże się z tym, że już nigdy nie będę pić. To znaczy, mogę, ale każde kolejne zapicie obarczone jest coraz to większymi konsekwencjami, a one prowadzą nieuchronnie do śmierci. W nieświadomości istoty tego problemu wciąż walczyłem sam ze sobą o to, czy jestem chory, czy też nie, nie wiedząc, że to tylko mechanizm iluzji, który nie pozwala mi się rozstać z nałogiem. Gdy już dotarło do mnie, w jakim bagnie się znajduję, wszystko, co tylko kształtem, kolorem i zapachem, mogłoby mi przypominać o alkoholu, lądowało od razu w koszu. Choć nie przepadam za określeniem wróg, to jednak przyznaję rację stwierdzeniu, że alkohol to gad podstępny, nie mam zatem potrzeby, świadomie narażać się na jego widok.

Oczywiście znam twardzieli, którzy twierdzą, że im to nie przeszkadza i nadal trzymają w domu ulubione kufle. Tylko, po co? Po to, by pić w nim herbatę? A jaki kolor ma herbata?

I tu już nie jest tak różowo, kiedy do człowieka dochodzi, że do złudzenia przypomina mu to kufel piwa, za którym tęskni. Też przerabiałem bycie herosem, któremu nic nie przeszkadza. Ani kieliszki, które przecież ładnie wyglądają w barku ani osoby pijące w moim domu, przecież gości trzeba czymś poczęstować. To wszystko, jednak nie jest niczym innym jak piciem na sucho, tęsknotą za czymś, co nie jest mi przydatne, ale jeszcze by się chciało.

Nie, nie i jeszcze raz nie, nie narażam się sam na głody, które nie są mi do niczego potrzebne. Chce żyć trzeźwo i trzeźwo patrzeć na świat. Wszystko, co zbędne do kosza, to, co przypomina mi o piciu, nie znajduje już miejsca w moim życiu. Ja nawet Coli z cytryną już nie piję, zbyt mocno przypomina mi smak drinków, które lubiłem. A piwo bezalkoholowe? Piwo to piwo i człowiek nawet nie wie, kiedy nagle chwyta za te z inną etykietą.

Zdarzają się jednak sytuacje, gdzie alkohol pojawia się i nie mam na to żadnego wpływu, mam jednak wpływ jak się zachowam w danym momencie i tuż po nim. Zabezpieczam się, więc na takie okoliczności i zawsze pod ręką mam wykaz mitingów i telefon do przyjaciela z AA. Nie ma w tym nic nienaturalnego, głody po dłuższym widoku i zapachu alkoholu to rzecz normalna i nie ma, co tu zaprzeczać. To jakby przechodzić obok piekarni, poczuć zapach świeżych bułeczek i twierdzić, że człowiek nie zrobił się głodny. Wiem, ile pracy kosztowało mnie postawienie siebie na nogi, więc w żaden sposób nie chcę tego stracić.

Zdarzyła się jednak sytuacja w moim życiu, którą mogłem przewidzieć i byłem na nią przygotowany, ale która ze względu na krótki czas trzeźwienia zdecydowanie mnie przerosła. A wszystko to za sprawą złożonej kiedyś obietnicy.

Poczucie wywiązania się z niej przewyższało mój zdrowy rozsądek. Nie cofnę słowa danego kiedyś, ale dziś wiem, że lepiej je złamać aniżeli strzelać sobie prosto w kolano. Ryzyko bywa czasem zbyt wysokie i trzeba tak zrobić.

Ja, jednak swojego słowa dotrzymałem i w momencie, kiedy ktoś się o nie upomniał, stanąłem na wysokości zadania. Kosztowało mnie to bardzo wiele, ale też dało mi naukę na przyszłość, że jeśli ktoś nie chce zdrowieć, to tego nie zrobi.

Prawda bywa brutalna, niestety, i aby trzeźwieć trzeba najpierw chcieć tego samemu. Bo choćby nie wiem, ile było wyciągniętych rąk do pomocy, to jeśli sam tego nie zrobi, to jedynie może kogoś innego jeszcze pociągnąć w dół. Gdyby nie obietnica to nigdy bym się na to nie zdecydował, byłem jeszcze zbyt słaby, aby podejmować takie ryzyko świadomie. Słowo jednak się rzekło, a ja postanowiłem je zrealizować.

Piszę to ku przestrodze dla wszystkich tych, którzy nie będąc jeszcze w pełni sił, w pełni gotowości, próbują już pomagać innym, co naraża ich samych.

Zacznijmy jednak od początku.

Otrzymałem wiadomość z przypomnieniem o złożonej kiedyś obietnicy z prośbą o to, abym słowa dotrzymał, ponieważ Pani X popadła w tarapaty. Oczywiście zamierzałem jak najbardziej się z tego się wywiązać. Znając jednak tę chorobę i wiedząc, do czego człowiek jest zdolny, gdy jest na całkowitym głodzie, postanowiłem się wcześniej zabezpieczyć. Powywoziłem wszystkie cenniejsze rzeczy z domu i schowałem u przyjaciela. Być może ktoś pomyśli, że bezpodstawnie kogoś oskarżam, zanim go ugoszczę, jednak tu nie chodzi o popołudniowe rozmowy, ale o stan, w którym człowiek zrobi wszystko by móc się tylko napić. Sam doświadczałem dziwnych myśli podczas czynnego picia, które kierowały mnie w stronę łamania kodeksu karnego. Choć nigdy nie doszło do tego, abym cokolwiek komukolwiek ukradł, to jednak scenariusze „na wszelki wypadek”, często pisały się w mojej głowie. Patrząc, więc przez pryzmat własnych doświadczeń, wolałem się na wszelki wypadek ubezpieczyć.

Pojechałem, więc po Panią X na przystanek autobusowy oddalony kilkadziesiąt kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Czekała już w pełni gotowa, niczym dama, wyruszająca na nieskończone wojaże. Włosy, starannie tapirowane wiatrem w akompaniamencie przeciwsłonecznych okularów, doskonale harmonizowały z wściekłą czerwienią na jej ustach. Wyglądała niczym turystka, która zgubiła mapę prowadzącą na lotnisko. Wszystko to dopełniała walizeczka wraz z delikatnym bagażem podręcznym, który zawierał wszystko to, co pozostało jej z życia.

Sam się pogubiłem, gdy ją zobaczyłem, nie wiedziałem już, czy to tylko zagubiona dusza szukająca noclegu, czy też dama bez włości, której życie skopało tyłek.

Po wejściu do samochodu wraz z pierwszym powiewem nieprzetrawionego jeszcze alkoholu wszystko się wyjaśniło. A już pierwsze jej słowa sprowadziły mnie całkowicie do parteru, „A co będzie, jak się we mnie zakochasz”? I w tym momencie wiedziałem już wszystko, dotarło do mnie niczym błysk pioruna, że wpakowałem się w niezłe bagno, za które przyjdzie mi płacić wysoką cenę. Czułem już w sobie wszystkie głody, jakie tylko mogły się przeze mnie przetoczyć, czułem ich ciężar, choć to dopiero był początek.

Całą drogę na otwartych oknach, wszystko by nie czuć tego zapachu. Dotarło do mnie, że cały jej pobyt będzie oparty na kłamstwach, zaczynając od tego, że nic nie piła. Nie miałem jak się z tego już wycofać, nie mogłem przecież zostawić ją na środku ulicy. Byłem pomiędzy młotem a kowadłem, nie wiedząc, czy to przetrwam, czy sam przy tym polegnę. Brnąłem, więc w to dalej, zabezpieczając się, jak tylko mogłem.

Kiedy dotarliśmy pod dom, pozwoliłem jej zabrać tylko rzeczy osobiste, tak, aby miała w swej świadomości fakt, że nie zamieszka u mnie na dłużej aniżeli trzy dni, które musi poświęcić na znalezienie terapii. To był warunek postawiony na samym początku po widoku, w jakim stanie się znajduje.

Po wejściu do domu pierwsze jej kroki nakierowałem do łazienki, tak by mogła zmyć złudzenie pięknej damy i zobaczyć swoje prawdziwe oblicze. Zniknęła wymalowana jejmość, a widok był okrutny nawet dla niej. Zmęczone powieki, skóra targana brakiem snu i oczy zalewające się łzami, które co jakiś czas spływały po policzkach. Tak właśnie Pani ze snów po przebudzeniu chyliła głowę przed samą sobą ze wstydu. Nie rozumiała niczego, nadal dla niej to był stan tylko przejściowy, więc nie przyjmowała do siebie, że to już nie jest dziecięcy bunt, lecz choroba, która zjada ją żywcem.

Czy coś do niej docierało, czy próbowała, chociaż zrozumieć, w jakim stanie się znajduje, czy wie o tym, że nie ma domu, nie ma pracy, ani nawet, co jeść. Nie wiem, w moim przeświadczeniu nic nie wiedziała. Nadal trwał u niej, taniec wszystkich mechanizmów pijanego umysłu, więc być może nie dopuszczała do siebie myśli o rzeczywistości.

Postawiłem twarde warunki, pod jakimi pozwalam jej zostać, trzy dni i tylko trzy i wyłącznie pod warunkiem, że szuka dla siebie terapii. Nic jednak do niej nie docierało. Zamiast szukać pomocy, starać się o to, by znaleźć ośrodek, w którym ją przyjmą, zajmowała się tylko obdzwanianiem znajomych. Tematem rozmów nie była nawet sytuacja, w jakiej się znajduje, lecz obarczanie innych o utratę mieszkania. Nie ważne było, że ma tylko trzy dni ani też, że musi w końcu zająć się trzeźwieniem. Nie brała przy tym odpowiedzialności za siebie za grosz, lecz doszukiwała się winy w każdym innym człowieku. To nie jest ten stan, w którym chce się wytrzeźwieć, to tylko przystanek, by na chwilę się wzmocnić, by móc na tyle odpocząć, aby nabrać siły przed następnym piciem.

Ta myśl przerażała mnie okrutnie, raz z powodu bezradności z mojej strony z drugiej zaś ze świadomości, że będę musiał się tak męczyć jeszcze dwa dni. Osoba, która pije, nie zdaje sobie sprawy z tego, co czyni innym, jest tak pochłonięta własnym ego, że nie jest w stanie niczego zauważyć. To przykre, że i ja stałem po tej stronie, że sam byłem w takim właśnie stanie. Dziś wiem, że to tylko choroba. Tam, gdzieś w środku, w niej, siedziała dobra kobieta, która z pewnością potrafi zadbać o dzieci, o dom, o partnera, lecz nałóg tak bardzo otoczył ją z każdej strony, że nie pozwalał jej tego z siebie wydobyć. Współczułem jej niepijącym krewnym i przyjaciołom, którzy zmartwieni wydzwaniali do mnie, a dla których nie miałem dobrych informacji, widząc, co się dzieje.

Myślę, że trzeźwy alkoholik potrafi wyczuć, czy ktoś chce oprzytomnieć, czy nie. Nie wiem sam, jak to działa, ale to po prostu czuć, to widać w zachowaniu, w żalach, pretensjach do całego świata i w obarczaniu wszystkich dokoła nie widząc nic u siebie.

Wieczorna rozmowa nie skutkowała, były łzy, były słowa „Ja wiem”, choć nic nie wiedziała, były zapewnienia o podjęciu terapii, o podjęciu leczenia, lecz nie trwało to zbyt długo, gdyż już po chwili leciał znany mi maraton wymówek.

— Nie ma zaświadczenia.

— Nie ma miejsc.

— Nie ma wolnych łóżek.

— Teraz nie przyjmują.

— Musi najpierw znaleźć pracę.

— Załatwić sprawę z mieszkaniem

I cały ten potok wyssanych z palca usprawiedliwień na dalsze picie. Bo o trzeźwieniu w takiej sytuacji nie ma mowy.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 23.96