E-book
15.59
drukowana A5
59.99
Dziedzictwo umarłych

Bezpłatny fragment - Dziedzictwo umarłych

przeszłość nie mija bez echa…


5
Objętość:
372 str.
ISBN:
978-83-8104-282-6
E-book
za 15.59
drukowana A5
za 59.99

Pamięci Mamy Basi oraz męża, Henryka i z miłością do Taty. Powieść tę Im dedykuję.

A moim synom dziękuję za miłość i wsparcie.


Nikt nie podetnie mi skrzydeł… Nie ma na świecie takiego jadu, takich słów, które unicestwiłyby moje marzenia. Słowa są dla mnie obrazami, które uwieczniam w książkach. Jestem ponad to, co małe… ale serce i umysł otwieram na wszystko, co płynie z życzliwości. Także krytykę.

Słowo od autorki

Drogi Czytelniku zapraszam Cię do świata emocji młodego pisarza. Czując się nieakceptowany, odrzucony przez środowisko autorów, ogólnie ludzi, wśród których przyszło mu żyć, dorastać, usiłuje zrozumieć, gdzie i czy w ogóle popełnia błąd. Czy błędem można nazwać pragnienie tworzenia? Chęci przekazania innym tego, co jest ważne? Czy błędem jest szukanie akceptacji, zrozumienia, jak i ogólnie pojętej tolerancji? Nie sądzę.

Alan odbywa wędrówkę nie tylko w głąb siebie, ale poznaje historię przodków. Zwłaszcza jeden z nich okaże się dla niego najważniejszy. Pradziadek Perry i jego historia życia oraz tajemnice, którymi się otaczał, staną się dla niego odpowiedzią na nurtujące pytania.

Jak przeszłość zdoła zaznaczyć się aż tak zdecydowanie w psychice młodego twórcy? Odpowiedź znajdziecie w powieści.

Nieprzespane noce. Poczucie odrzucenia. Brak akceptacji. Niezrozumienie, wręcz izolacja… Czy to jest Ci znane? Te słowa? A emocje? Sądzę, że tak.

Każdy z nas boryka się z własnymi lękami. Każdy szuka — mniej lub bardziej podświadomie — akceptacji i przeżywa rozczarowanie, gdy orientuje się, że jest to nierealne. Dlaczego tak bardzo zależy nam na znalezieniu zrozumienia? Bo człowiek nie potrafi być samotny. Bo nasz umysł jest jak rzeka, płynie, rwie brzegi naszej psyche, tylko po to by mimo wszystko zmieścić się w ramach, które są narzucane. Jak rzeka trzyma się koryta, tak my dbamy o zachowanie norm, o ujarzmienie naszej natury… Bo co… inaczej nie wypada postępować?

A może tak?

Uwolnijmy własną moc. Stańmy się żywiołem słów, emocji i działań… Pokonajmy brzegi, pokonajmy ograniczenia. Nie trzymajmy się schematów, ram ni opinii ludzi. Bądźmy sobą, cokolwiek to znaczy… Zawsze sobą!


Alan odkrywając tajemnicę przeszłości pradziadka poznaje siebie. Droga, którą do tej pory pokonał wiedzie go przez samotność, świadomą, dobrowolną izolację i cierpienie. Lecz wie gdzie szukać ratunku. Wyjeżdża tam, gdzie przez pięć lat mieszkał Perry. Dom, który zbudował pradziadek nad rzeką Missouri stanie się dla niego enklawą. Ale nie tylko. To tu odkryje pewną tajemnicę. Tajemnicę mapy i inną bardzo bolesną prawdę. Prawdę, która zdominuje jego pragnienie trwania.


Co takiego wydarzy się w życiu Alana? Jakie wydarzenia z Maron-City i Green-House spowodują, że straci grunt pod nogami? Kim są kobiety: Alice, Lilii i Diana? Jaki wpływ wywrą na jego życie?

Jaką porażającą prawdę odkryje Alan? Prawdę, która go zmieni. Czy to klątwa? Jakie otrzymał dziedzictwo, ten młody pisarz?

W baśniowych krajobrazach w parku Glazier rozgrywa się dramat samotnego człowieka.


Ile może znieść człowiek? Na to pytanie usiłuję odpowiedzieć w książce.

To nie jest historia jakich wiele, to historia ludzi, którzy żyjąc na granicy społeczeństwa usiłują przetrwać. A do tego muszą zmierzyć się z własnymi lękami, obawami. Muszą stawić czoła sekretom, mogącym zrujnować życie. Czy tak stanie się z tytułowym bohaterem?


Drogi Czytelniku zapraszam Cię do czytania.

Bądź przy mnie zawsze…

— Akrostych —


Weno, co jesteś przyjaciółką.

Echem z duszy i myśli.

Nie mniej mi za złe, gdy czasem płaczę.

Otul mnie wówczas i wyśnij…


Wyśnij wraz ze mną moje marzenia.

Emocji moim bądź lustrem.

Nie pozwól zbłądzić w słowie istnienia.

Stań się, na co dzień słów bóstwem.


Wiele zawdzięczam ci przyjaciółko.

Erraty słów i mych czynów.

Nierzadko musisz stawiać im veto.

Ypsylon bytu, ulotność rymów.


Jestem dla siebie antycząsteczką,

anty pragnieniem trwania.

To ty ma weno nadajesz sensu

mego rannego wstawania…

Wrocław 1978 rok.

Część pierwsza

SAMOTNOŚĆ TWÓRCY


— KLĄTWA-


Czuję się jak żeglarz zabłąkany na obcym morzu bez mapy i busoli.

Jack London

Początek końca

Za niewielkim wzniesieniem widoczny był biały dom z czerwonym spadzistym dachem. W pobliżu rosły cztery sosny, które pięły się ku niebu, a dwa karłowate cisy wtuliły się w jego ściany. Stał na uboczu drogi i rzadko kto do niego zaglądał. Mieszkała tam rodzina Malarkey. Mieli dwóch synów — Alana i Mirona.

„Jeden do roli, drugi do pióra”, jak mawiała Tess Malarkey.

Jej mąż Charles, z dziada pradziada farmer, zazwyczaj na te słowa smutno kiwał głową. Miał nadzieję, że synowie kiedyś przejmą po nim schedę, a tu jak żalił się sąsiadom; ”syn pisarz mu się trafił”. Nie od razu zaakceptowali ten fakt, ale z czasem… cóż… i do syna, który jest pisarzem można się przyzwyczaić. Zwłaszcza jak ten — po jakimś czasie — zaczął zarabiać. Co prawda nie tyle, ile Miron, będąc właścicielem warsztatu samochodowego i komisu, ale zawsze to było coś…

Zmieniały się pory roku, zmieniała okolica…

Miron skończył dwadzieścia osiem lat, Alan dwadzieścia cztery, ale w rodzinie Malarkey życie toczyło się utartym rytmem. U nich wszystko było jak dawniej. Ubyła tylko jedna sosna. Ta, która stała najbliżej domostwa. Jej korzenie zaczęły zagrażać zabudowaniu i trzeba było ją ściąć. Tess Malarkey martwiła się czymś jeszcze. Żaden z synów nie myślał o ożenku. Sama swatała ich z dziewczynami, lecz nie trafiała w ich gust. Kolejna panna odjeżdżała z niczym, a było ich w miasteczku, położonym kilkadziesiąt kilometrów od ich farmy, coraz mniej. Mijały miesiące, a oni wciąż trwali w stanie kawalerskim. Na Alana zbytnio nie liczyła, ale Mironowi dziwiła się.

„Chłopcy jak malowani”, mówiła do męża, „a oni nic — tylko… jeden siedzi nad książkami, drugi szuka sobie roboty.”


Mijały miesiące…

I przyszło kolejne lato. Upalne, piękne. W domu „Trzech sosen” — jak nazywali ludzie z miasteczka, Tess krzątała się w kuchni. Charles z najstarszym synem kończyli cięcie drzewa. Stara sosna miała stać się opałem na zimę. Było sporo roboty… Ale tylko dla nich, bo Alan siedząc na poddaszu, w swojej „pisarskiej dziupli” odbywał kolejną podróż do świata jakże odległego od tego, który rozpościerał się za małym strychowym oknem. Gdy uniósł głowę, by spojrzeć na błękit nieba, zamyślił się.

— Cholera, czy ja naprawdę robię coś niezwykłego…? Przecież piszę jak każdy. Chyba jak każdy? — Słowa wypowiedziane niezbyt głośno rozeszły się echem po strychu.

Młody pisarz… no, w sumie nie znów taki młody (byli młodsi) raczej chodziło o tak zwany staż pisarski — siedział w swoim małym pokoju na poddaszu i grzązł w kolejne myśli. Wciągały go jak rekin wciąga ofiarę w głębię. Właśnie docierał do dna rozważań. Nie miał już sił. Nie mógł pojąć dlaczego prawie całe środowisko pisarskie go odrzuca. Byli i tacy, którzy w stosunku do niego zachowywali się jeszcze okrutniej. Nazywali go grafomanem. I nie tak to słowo mu doskwierało, czy spędzało sen z powiek, a nie zrozumienie owych mechanizmów, które rządzą tymi pisarzami. Przecież nic im nie zawinił, nic złego nie uczynił, dlaczego więc obrzucają go kalumniami? Owszem zdawał sobie sprawę z faktu, że jego książki mogą się nie podobać. Miał swoich zwolenników, jak i przeciwników. Pierwsza powieść wydana prawie dziesięć lat temu stała się bestsellerem. Miał wtedy szesnaście lat i myślał, że wygrał los na loterii. Stał się sławny i wierzył, że dzięki talentowi osiągnie sukces. Wierzył w siebie. Mijały dni, tygodnie, miesiące, lata, a on nabierał pokory. Woda sodowa wyparowała. Kolejne powieści nie cieszyły się już takim uznaniem. Zrozumiał, że jeśli ktoś pisze, sprzedaje to co stworzył, zdaje się automatycznie na krytykę. Zrozumiał również, że podlega ocenie jak każdy, kto istnieje z czymkolwiek na rynku wydawniczym. Ale by od razu… błotem w niego? I za co? Za to, że ma czelność mieć swój styl? Być po prostu inny? I co dziwne, to nie czytelnicy go atakowali, a część kolegów po piórze. I to bolało. Nie rościł sobie prawa do nieomylności, ani nie uważał, że ma znaleźć się na panteonie. Wierzył, że to co i jak pisze trafia do czytelników, a przecież pisarze też nimi bywają. Tak jak i on. Marzył o tym by kiedyś spotkać się z nimi, by (nie poprzez Internet) a prosto w oczy powiedzieli mu to, co tak bezkarnie zamieszczają w sieci. Czasem nawet jako anonimy. Bo tak łatwiej? Prościej? Lecz nie dla niego. Dążył podświadomie do konfrontacji. Pogrążał się w rozmyślaniach dotyczących tego jak bywa traktowany, dziś, teraz… w sumie od dwóch lat.

Przecież to niedorzeczne — myślał, nie odrywając oczu od okna, za którym białe chmury układały się w przeróżne kształty.

Najwięcej krytyki zbierał za to, że potrafił niemal w dwa dni napisać konspekt całej powieści, a w miesiąc ją skończyć. Sam nie rozumiał jak to się dzieje, lecz wiedział jakim odbywa się to kosztem. Czasem zbyt wielkim, a jednak nie umiał z tego zrezygnować. Nie jadł, nawet nie miał czasu by pić, tylko siedział nad klawiaturą pogrążony, a raczej porwany w ten literacki świat przez bohaterów. To nie on go tworzył, lecz to oni zabierali go i pozwalali łaskawie wejść do własnego świata do życia.

Alan i dziś nie mógł oderwać się od pisania. Dopiero, gdy postawił ostatnią kropkę i pochwalił się tym na Facebooku zaczął myśleć. Czy aby dobrze zrobił? Czy zostanie zrozumiany?

I okazało się, że choć — dziś — nikt go nie zaatakował, to też i nie zrozumiał. I to właśnie usiłował pojąć. Dla niego pisanie było jak oddech, bez którego nie mógł żyć. Nie traktował tego, ani nie myślał o sobie, że robi coś wielkiego, coś niebywałego. On zawsze tak pracował. To była normalka.

— Alan! Synku, kiedy w końcu zjesz?! — doszedł go głos matki, która stojąc na półpiętrze zadzierała głowę ku klapie prowadzącej na poddasze.

— Nie wiem… Nie mam ochoty mamo!

Wiedział, że musi coś odpowiedzieć. Nie wiedział tylko co. Łatwiej przychodziło konstruowanie dialogów w powieści niż prawdziwa rozmowa, choćby z mamą. Był outsiderem. Bynajmniej tak myślał o sobie. To było smutne i dziwne zarazem.

On, kiedyś w czasach dzieciństwa, popularny, wręcz uwielbiany przez rówieśników, z czasem został zepchnięty na margines. W grę wchodziły dwie opcje: zazdrość kolegów lub jego działania… Bo być może sam to uczynił? Sam odsunął się, bo dostrzegł własną inność? Tak, bez wątpienia był inny. On dzięki słowom tworzył obrazy. Mama nazwała go malarzem słów. A starszy brat mówił do niego maestro wizji. Tak, to prawda, miewał wizje. W jego głowie rodziły się historie. Jedna po drugiej…

— Alan! Synku, ale ty od wczoraj nic nie jadłeś! Tak nie można. Zjedz proszę. — Głos mamy wzmagał się. Jego siła przerażenia była niemal namacalna w tych wibrujących pod sufitem dźwiękach. Alan spojrzał w górę. Sufit stromy, z desek stał się dla nich bańką pełną kumulującego się echa.

— Tak mamo. Dobrze. Rozumiem…! — zawołał równie zdecydowanie. Ruszył się. Niechętnie wstał. Zerknął w monitor. Tam pośród czerni liter sunęły zielone linie, które świadczyły o tym, że musi pod szlifować tekst. Zauważył też, że są w nim błędy gramatyczne. Nie chciał odrywać się od pracy, lecz musiał w końcu zejść na dół. Tam, gdzie wciąż stojąca mama nerwowo pokrzykiwała:

— Idziesz? Czekam! Zupa stygnie!

— Tak idę!

I podniósł klapę. Zobaczył jej zniecierpliwione spojrzenie. Na dnie źrenicy dostrzegł zmartwienie. Pojął, że tym razem granie na zwłokę jest przez nią nie do zaakceptowania. Dziś musiał jej posłuchać i w końcu zejść. Odwrócił się i krok za krokiem pokonywał kolejne szczeble drabiny. Zrobił ją specjalnie dla niego starszy brat Miron. Była mocna, stabilna i bardzo wysoka. Dlatego mama nie odważyła się nigdy wejść na górę. Nie tylko z racji tuszy, ale przede wszystkim faktu, że rok temu przeszła operację biodra.

— Siedzisz w tej jaskini jak odludek. Nie jesz, z nikim nie pogadasz… Cały czas tylko piszesz i piszesz. Synku tak nie można.

— Mamo, gdybyś tylko wiedziała ile słów na minutę wymawiam.

— Tak, wiem, ale nie z ludźmi… tylko z nimi, tymi swoimi bohaterami — spojrzała karcąco.

Wszedł do kuchni. Otoczyła go gama zapachów. Od wysokiego po najniższy z akordów. Pomidorowa i lekko podpieczona pieczeń, a do tego ogórki i piure ziemniaczane oraz kukurydza stały się etiudą. Spontanicznie pociągnął nosem. Odczuł głód. Usiadł przy stole i nie czekając na pozostałych domowników zaczął szybko jeść.

— No tak… człowiek z buszu. — W głosie mamy brzmiały nuty nagany. — Nie poczekasz na tatę i brata? — spytała, spoglądając na niego.

— Oj, rzeczywiście. Przepraszam, ale zapomniałem — odparł z pełnymi ustami. Długi, cienki makaron zawisł w kąciku ust. — Nagle poczułem głód — dodał na swoje usprawiedliwienie.

— No, dobrze. Rozumiem — powiedziała, siadając obok.

— A gdzie brat? — Alan zerknął badawczo na mamę. Nagle uświadomił sobie, że wygląda na zmęczoną, spracowaną, i że w jej oczach widoczna jest troska. Siwe włosy układały się falami. Między brwiami dwie zmarszczki podkreślały fakt nie tylko wieku, ale i ciągłego niepokoju. Inne gromadnie okalały oczy. Twarz ogorzała od wiatru. Usta przyblakłe i ręce zryte siecią linii. Ułożone teraz jedna na drugiej spoczywały nieruchomo na stole. Pojął, że tkwiąc od kilku lat w oderwaniu od rzeczywistości zupełnie nie dostrzegł tego, że się postarzała. Że choroba również odcisnęła na niej swoje piętno.

— Do stodoły poszedł. Ojcu pomaga drzewo rąbać. Ty się jakoś do tego nie kwapisz — zabrzmiała z wyrzutem w głosie.

A on tylko spuścił głowę.

— No tak, przepraszam. Jutro pomogę. — Poczuł wyrzuty sumienia. To prawda, od tygodnia był nieobecny. Owszem był w domu, ale nie wiedział co się w nim dzieje. Wciąż pisał.

— Nie obiecuj, nie obiecuj synku. — Kobieta machnęła ręką. Wstała, podeszła do kuchenki, zmniejszyła gaz i zaczęła mieszać sos.

Kilka minut później na progu dużej, widnej kuchni stanęli dwaj mężczyźni.

— Mamuśka! Co dziś jemy? — Szpakowaty, starszy, ale postawny mężczyzna spoglądał z zainteresowaniem na żonę. Za nim stał młody, dobrze zbudowany jasnowłosy chłopak. Zaciekawiony zerkał przez jego ramię.

— A co ma być? Siadajcie do stołu. — Kobieta odwróciła się. — Umyjcie ręce — poprosiła. Jej oczy nagle złagodniały. Usta lekko drgnęły układając się w uśmiech.

— Oj nie wiem, co tam twoje rączęta upichciły? — Mężczyzna podszedł i usiłował ucałować dłoń kobiety. Ta machnęła ręką, odsunęła się i będąc nieco skrępowaną odparła:

— Pomidorowa i pieczeń. Miron, Charles umyjcie ręce — powtórzyła prośbę.

Obaj posłusznie wykonali polecenie. Po kilku minutach wszyscy zasiedli przy stole.

Zza okna dochodził szum wiatru, śpiew ptaków i odgłosy szczekających psów.

A w domu „Trzech sosen” domownicy właśnie kończyli posiłek.

Malarz słów

„Ludzie ci myślą, że myślą, i te bezmyślne stworzenia
stają się wyroczniami decydującymi o życiu
tych nielicznych, którzy myślą naprawdę.”

Jack London (z książki „Martin Eden”)

Ranek okazał się być mało łaskawy. Nie mogłem otworzyć oczu. Przeciągnąłem się, usiłując oderwać powiekę wraz z rzęsami od policzka. Otwarcie oczu graniczyło z cudem. Nie dziwiło mnie to. Zasnąłem dopiero o piątej nad ranem. Wałkowałem się przez prawie pół godziny. Wciąż tkwiłem w świecie literackim z moimi bohaterami. Na szczęście w końcu się udało, zasnąłem. A teraz walczyłem, aby spojrzeć na świat… Na pokój. Nerw w powiece, lecz tylko jeden, stał się mi posłuszny. Dzięki temu mogłem otworzyć oko. Spod mgiełki zerkałem na budzik. Wskazywał ósmą trzydzieści.

Trzy godziny snu to i tak za dużo — pomyślałem, sięgając ręką do drugiego oka. Było czymś zlepione.

Ohyda — myśl, kojarząca się z czymś lepkim, wstrętnym wpadła mi do głowy. A to był zwykły, taki ludzki, śpioch — jak nazywała to „coś” mama. Przetarłem oczy. W międzyczasie jedną nogę wysunąłem z łóżka sprawdzając zdolność uniesienia się. Na razie było trudno. Ciało się mnie nie słuchało. Wstawanie to tortury. Umysł spał, oczy również, mózg dokańczał drzemkę, a cholerne poczucie obowiązku kazało wstawać.

Tak, obowiązku, choć nie pracowałem. Nie pracuję? Co za bzdura! Pracuję i to jak. Po szesnaście godzin na dobę. Piszę! Czy to mało? Spróbujcie sami, a przekonacie się, czy to takie proste. Zapewniam, że nie.

Mój debiut był obiecujący. Ale tylko on. Potem, choć pani wena mnie nie opuszczała, to też nie dostarczyła takiego chwytliwego tematu. Pierwsza powieść, której grzech napisania popełniłem nosiła tytuł: „Szaleniec z nad Missouri”. I wbrew pozorom nie był to kryminał, czy horror. Była to opowieść dla takich łebków, jakim wówczas byłem ja. Ale się spodobała. Pamiętam jak ją pisałem. Naprawdę jak szaleniec. Non stop przez pół roku. Wysłałem ją w tajemnicy przed rodzinką, ale gdy przyszła odpowiedź od wydawcy o współpracy, musiałem im powiedzieć. W końcu byłem niepełnoletni. Wystąpili w moim imieniu (przyznaję z oporami) i książka po kolejnych pięciu miesiącach ukazała się w sprzedaży. Szybko podbiła serca czytelników. Zwłaszcza tej młodszej części. A ja obrosłem w piórka. Woda sodowa uderzyła mi do głowy. Poczułem się wybrańcem losu. Szkoda, że dziś już żadna z tych emocji nie pozostała we mnie…

Usiadłem na łóżku. Nie było co wspominać przeszłości. Należało zainteresować się przyszłością i drążyć dziurę w teraźniejszości.

Wsunąłem nogi w kapcie. Filc połaskotał stopy. Grymas uśmiechu pojawił się na twarzy. Miałem łaskotki. Wystarczyło, abym nadepnął na frędzle od dywanu, a już spontanicznie się chichrałem. Brat, gdy byliśmy mali, wiedział jak wywołać u mnie napad śmiechu. Mama często nas rozdzielała, a tatko spoglądał spod gęstych brwi w naszym kierunku i z dezaprobatą kiwał głową. A ja turlałem się ze śmiechu po dywanie. Czasem trzymany przez Mirona za nogi, ledwo mogłem się ruszyć. Walczyłem jak lwiątko, by uwolnić się od przymusowych pieszczot braciszka. To były fajne czasy. Takie beztroskie. Głupkowate, ale fajne. Zamyśliłem się. Patrząc w lustro niczego nie widziałem. Mimochodem wróciłem do czasów dzieciństwa. Często tak robiłem. To tam, w tamtej niemal epoce, szukałem pomysłów. Szukałem w sobie spontaniczności, oryginalności dziecka. Uważam, że by być pisarzem, tworzyć, należy zachować w sobie ducha dziecka. W sumie bazując na opinii mamy do dziś nim byłem. Ja jednak chciałem coś więcej… Znacznie więcej.

— Tato jedzie do miasteczka! — głos mamy był mocny. — Jedziesz z nim?! Miałeś coś kupić! Zapomniałeś?!

— Nie, nie zapomniałem! — zabrzmiałem równie zdecydowanie. Aż mi w uszach zadźwięczało. — Za pięć minut schodzę! — dodałem, pochylając się nad miską zimnej wody. Zanurzyłem w niej twarz. Przeszedł mnie skurcz, dotarł aż do czubka palców nóg. Zimna źródlana woda, która zawsze była w porcelanowej, chyba dziewiętnastowiecznej misie (znalezionej przeze mnie w stodole) stała prawie na honorowym miejscu, obok biurka. Dlaczego? Bym mógł się dobudzić, gdy sen morzył a trzeba było pisać. Taki kubeł wody na łeb, jak zmęczenie dopada. Mój sposób na nie spanie. Tak było i teraz. Jedno zanurkowanie w toń wody wystarczyło, abym podskoczył i całkowicie się dobudził. Ubieranie zajęło mi mniej czasu niż wyciągnięcie nogi spod kołdry. Jeansy, koszulka polo, klapki na bose stopy i schodziłem na dół. Tato stał wpatrzony w drabinę, a po chwili we mnie.

— Dzięki za przypomnienie — rzuciłem, stojąc już obok.

— Mnie nie dziękuj. Matce dziękuj. — Popatrzył surowo. (Czasami myślałem, że on po prostu inaczej nie potrafi.)

— Dzięki mamo! — zawołałem, zwracając twarz w kierunku kuchni. Ta wychyliła się zza drzwi i machając ręką powiedziała:

— A … nie ma za co. Uważajcie na siebie — poprosiła.

— Jak Miron wróci z warsztatu powiedz, że bydło jest na południowej części farmy. Anton czuwa. — powiedział nagle tato.

— Dobrze. A dlaczego tam? — Mama ponownie wychyliła się zaciekawiona.

— Bo tak trzeba.

I tyle było na ten temat. Tak ogólnie to ojciec był ciepły, serdeczny, ale tylko pod wieczór. Rankiem zawsze stawał się podenerwowany. Nigdy nie wiedziałem, co było tego powodem.

Wsiedliśmy do forda pickup-a. Ruszyliśmy. Czekało nas ponad dwie godziny jazdy. Oczywiście w tym czasie skwapliwie robiłem notatki do powieści. Chwytałem pomysły w locie jak wiatr chwytał moje włosy. Otwarte okna w samochodzie i totalny wygwizdów temu sprzyjał.

— O czym teraz piszesz?

Drgnąłem zaskoczony.

Od kiedy ojca interesuje to, co piszę? — pomyślałem zanim nie odszukałem odpowiednich słów, by udzielić odpowiedzi.

— Piszę dwie równocześnie. Pierwsza jest o pewnym pisarzu, który jest przekonany że świat literatów, innych autorów zawziął się na niego… — odparłem po chwili.

— Czyli piszesz o sobie? — przerwał. Tato nie pytał. I znów mu udało się mnie zaskoczyć. Przejrzał mnie, ale to akurat było proste.

— Tak jakby — poczułem się niezręcznie. Spoglądnąłem przez okno. Nic tylko pola. Do pierwszych zabudowań mieliśmy jeszcze z dwadzieścia kilometrów. Droga ciągnęła się jak czarna wstęga między złotem zbóż i kukurydzy…

— Nie idzie ci to pisanie… co? — spytał, zerkając na mnie kątem oka. Brwi zsunęły się, siwa grzywka wymsknęła się spod kapelusza (ojciec mentalnie i wizualnie tkwił w epoce westernów, i było to dostrzegalne w stylu ubierania się.)

— Nie idzie, to prawda. Ale ciężko jest być absolutnie szczerym wiedząc, że będzie to ktoś czytał i oceniał, i że może nie zrozumieć… — Nie rozwinąłem tematu. I nie nadmieniłem, o czym jest druga powieść. Nie było takiej potrzeby. Ojca interesowało co innego.

— Żałujesz, że wszedłeś w to… w to pisanie? — Dostrzegłem, a raczej pojąłem że miał ochotę użyć innego słowa. Bardziej dosadnego.

— Nie, nie żałuję. Lecz czasami myślę, że to ty i mama macie tego dość.

— A tam… bzdury gadasz. Synu — spojrzał z powagą. — Przecież to było do przewidzenia, biorąc pod uwagę historię naszej rodziny… Ale pewnie, że nie o tym marzyliśmy. Lecz czy to nasze życie, czy twoje?

Znów nie pytał.

— Niby tak. Ale z kasą cienko — odparłem.

— Kasa to nie wszystko. Pisz, skoro ci to pasuje. Każdy ma jakieś pasje. Ja nie wyobrażam sobie życia w miasteczku. Matka za nim tęskni, ale dokonała wyboru; dom i rodzina. Miron mógłby zamieszkać w warsztacie, ale wie czego od niego wymagam. A ty? Ty od małego byłeś inny. Wciąż pamiętam jak właziłeś w pole kukurydzy i gadałeś cholera wie z kim… — Zaśmiał się, a ja zawtórowałem. Wiedziałem o czym mówi. Mnie to wspomnienie też bawiło. Wyobrażałem sobie wówczas, że tkwię między złotymi nasionami, w których kryje się tajemnica bogactwa i szczęścia. Wmówiłem sobie, że wystarczy zaklęcie, które wyzwoli tę magię z każdego ziarna i rozsieje go po świecie. A ja stanę się wybawicielem; od głodu, biedy i takie tam inne wzniosłe idee.

Obaj zamilkliśmy. Droga łagodnym łukiem skręcała na zachód. Dojeżdżaliśmy do Maron-City. Miasteczko to, nie liczące więcej niż dwa tysiące mieszkańców, było jedynym w okręgu dziesiątków kilometrów. Mieszkaliśmy w stanie Montana, gdzie preria wchodząca w skład Wielkich Równin kojarzona była ze Stanem Skarbów, Krainą lśniących gór i Krainą wielkiego nieba. Ale miasteczek, takie jak nasze, było niewiele.

Ojciec udał się do jedynego sklepu, który prowadził Fred Gorey. U niego można było kupić dosłownie wszystko; od papierosów po ciągnik. Inne sklepiki nie miały takiego rozmachu. I ja właśnie wchodziłem do takiego, w którym zazwyczaj zamawiałem papier do drukarki. Fred też go miał, ale tam nie pracowała Alice. Tak, tak, podkochiwałem się w tej jasnowłosej, szczupłej dziewczynie, która patrząc na mnie niebieskimi oczami zdobywała, cząstka po cząstce, moje serce. Przyjechała do Maron-City zaledwie cztery miesiące temu. Zamieszkała u babci, i jak się dowiedziałem była sierotą.

— To samo, co zawsze? — Jej głos był równie idealny jak ona; miękki, łagodny i taki ujmujący.

— Tak, tak. Oczywiście. — Zająknąłem się. Przy niej zawsze zapominałem języka w gębie.

Po chwili na drewnianym blacie znalazły się dwie ryzy. Papier do drukarek, ten tańszy (co nie znaczy, że gorszy) zamawiałem co miesiąc. Alice skupiła się na kasie. Po chwili położyła przede mną rachunek. A ja szukałem pretekstu by jeszcze zostać. Po prostu z nią być. Dostrzegłem ołówki. Wskazałem na pudełka, leżące przed moimi oczami.

— Wezmę dwa opakowania — powiedziałem.

Nie było to idealne rozwiązanie, lecz dostarczyło mi tak potrzebnych minut, by móc na nią patrzeć. Te kilka dodatkowych chwil pozwoliło na dostrzeżenie jej skrępowania, a jednocześnie zaintrygowania moją postawą… Tak na marginesie… Nawet dla jednej chwili kupiłbym karton takich ołówków. (Notabene tych nigdy za dużo).

Po chwili i one znalazły się obok papieru. Nie było wyjścia, musiałem zapłacić i opuścić sklepik Nortmana, w którym Alice pracowała. A tak nie chciałem…

Moja łepetyna opustoszała. Żadna błyskotliwa myśl się nie pojawiła. I tak, żegnany (tęsknym? takie odniosłem wrażenie) wzrokiem dziewczyny, wychodziłem na zewnątrz.

Musiałem wejść na kilka minut do jedynego klubu „Młodego twórcy”, który został założony jeszcze przed moim urodzeniem (w całkiem innej epoce), przez — i tu ciekawostka — mojego pradziadka Perrego. On, niczym jego ulubieniec Jack London (kolejna ciekawostka; Perry urodził się w dniu i roku śmierci idola (czyli 22—11—1916 roku) pisał — o dziwo — na stojąco, jak Ernest Hemingway, ale tylko to ich łączyło. Inną ciekawostką jest fakt, że 2 lipca — w dniu śmierci Ernesta — lecz prawie trzydzieści lat później, (czyli 02—07—1990) urodziłem się ja. Pradziadek Perry skopiował z życia swojego idola wszystko co tylko mógł. Była więc whisky, ale nie morfina. Reszta życiorysu była już niemal wspólna. Pracował od wczesnych lat dzieciństwa. Był samoukiem, gazeciarzem, trampem, nawet kłusownikiem (co w przypadku terenów Montany nie jest trudne). Zaciągnął się nawet na statek, a więc był marynarzem, lecz nie reporterem. I z tego co wiem z rodzinnych opowieści był też poszukiwaczem złota, a więc niczym idol żył pełną parą… No cóż wszystkiego nie udało się powielić, lecz to jak żył, w jakim tempie dawało jasność sytuacji i było potwierdzeniem umiłowania Londona. Ale to i tak jeszcze nie wszystko, bowiem na cześć Jacka założył klub dla ludzi chętnych parać się sztuką pisarstwa. W ten sposób złożył mu hołd. Były to ciężkie czasy. Lecz twardziel Perry dawał radę. Zaszczepił tę pasję synowi, ten swojemu, ale tylko ja wchłonąłem tę miłość — pasję — duszą i sercem. Kto ich wtedy uczył, czy to robi dziś? Nikt. Sami dochodzili do wszystkiego, jak ja. Uczyli się poprzez czytanie, analizę tekstów i pełne oddanie marzeniu by tworzyć jak London. Pradziadkowi się nie udało, dziadkowi również, o moim ojcu nie wspomnę, ani o wujku Kenie… Jedynie ja… Mnie się udało. A co do pradziadka, to może by i coś z tego wyszło, gdyby choć raz wysłał swoje teksty do ówczesnych wydawców, czy choćby gazet. Pamiętając więc jego smutną skądinąd historię (chroniczny brak wiary w siebie), przekazywaną z pokolenia na pokolenie, mając szesnaście lat postanowiłem postąpić inaczej. Stąd decyzja o wysłaniu do wydawcy „Szaleńca z nad Missouri”.

— Alan?! — Głos Bena dotarł do mnie w chwili, gdy przekroczyłem próg klubu. Podaliśmy sobie ręce.

— Co cię do nas sprowadza? — spytał, klepiąc mnie po ramieniu i równocześnie nie ukrywając zaskoczenia. Był opiekunem grupy „Młodych debiutantów”. Mnie nie zaliczono do tej elitarnej skądinąd sfory młodzików. Cóż, nie byłem młody — wedle ich hierarchii — ale tak naprawdę chodziło o to, że nie byłem debiutantem. Na rynku wydawniczym krążyły moje powieści. Napisałem jakby nie patrząc ich kilka.

— Cześć, wpadłem by zapytać o spotkanie autorskie, o którym pisałeś w e-mailu.

— Aha — wyczułem w jego głosie zawód. — Sądziłem, że przyszedłeś rozmawiać o pogadance. Że skłonisz się na propozycję wykładu. Wiesz, w sumie masz doświadczenie jako autor. Znasz podstawy warsztatu. Wiesz, co i jak z wydawcami… — urwał. Westchnął. Podrapał się po niewielkim zaroście i widząc moje niezdecydowanie kontynuował z przejęciem:

— Spotkanie ma być za tydzień. Może wtedy pokusisz się o ujawnienie drogi, którą pokonałeś by zaistnieć? Jesteś najlepszy. — Schlebiał.

Spojrzałem na tego krępego, niewysokiego człowieka z gęstą czupryną i kiwnąłem twierdząco. Połaskotał moje ego. Łatwo było w tym układzie się zgodzić. Uśmiechnął się, widząc moją akceptację. Nie ukrywał zadowolenia.

— Czemu nie — odparłem. — Ale to jest droga przez mękę. Nie wiem, czy uda mi się zachęcić młodych adeptów. — Przez moment wątpiłem. Lecz nie Ben.

— Miałeś strzał w dziesiątkę. Pierwszy tekst i od razu bestseller. O tym mów. To ich zmotywuje. Jesteś sławny nie tylko w Maron-City. Nie tylko w Montanie. Twoje książki cieszą się popularnością. Nie zaprzeczaj. — Popatrzył na mnie niemal karcąco widząc grymas wątpliwości na mojej twarzy.

— Zwykłe szczęście debiutanta — przerwałem, równocześnie rozglądając się po pomieszczeniu. Interesowały mnie zasoby półek. Książki. Klub dysponował okazałymi zbiorami. Wzrokiem szukałem czegoś dla siebie. Ale Ben nie ustępował.

— Może i szczęście debiutanta, tych jest wielu. Sam przyznasz. Lecz niewielu ma taki fart jak ty miałeś… Wierzę, że potrafisz im dodać skrzydeł. — Umilkł, spojrzał na mnie z zaciekawieniem i nagle zmieniając temat spytał:

— A coś ty taki tekst wywalił na Facebooku, o destrukcji? Śledziłem nagonkę na ciebie. Nie wiem czy zauważyłeś, ale zabrałem głos w dyskusji.

— Tak, widziałem. Dzięki. Rozumiesz więc, że miałem podstawy by się wkurzyć na nie merytoryczną, a złośliwą krytykę tego pisarza. Wielki Szu, jak go nazwałem zjechał mój tekst…

— Który tekst? — Ben spoglądnął zaciekawiony. Jego grzywka opadła na oczy, po czym dodał: — Nie udało mi się wywnioskować nic konkretnego z tego bełkotu. Nie mogłem się połapać o jakiej książce pisze ten Wielki Szu. –Przechylił głowę i opierając się o blat biurka, przy którym stałem, zamarł w oczekiwaniu na odpowiedź.

— A którą nie? Od tego należałoby zacząć. Facet się mnie czepia. Nie daje żyć. Pisać spokojnie. Gdyby mieszkał niedaleko spotkałbym się z nim w cztery oczy i spytał, o co tak naprawdę mu chodzi. Ale on mieszka w Nevadzie. A tam się nie wybieram.

— Tak ogólnie w sieci cię szkaluje? Nie tylko na Facebooku?

— Szkaluje? Mało powiedziane. Jeździ po mnie z takim upodobaniem jakby miał ledwie ziejącą szkapę pod sobą, którą planuje wykończyć. Na swojej stronie też nie zostawia na moich tekstach suchej nitki. Mam tego dość, a co gorsza inni mu wtórują…

— Czytelnicy? — Ben aż usiadł.

— Nie, coś ty. Nie oni. Ale to rzutuje na ich postrzeganie mnie, jako autora. Obawiam się, że z czasem się to zemści także na sprzedaży, która i tak już jest kiepska.

— No nie gadaj. Nie wierzę.

— To uwierz…

Spojrzałem w okno, tam za nim, ojciec wsiadał do forda. Po chwili usłyszałem klakson.

— Ben przepraszam, ale muszę iść.

— Rozumiem. Jesteśmy umówieni na sobotę? — spytał.

— Tak, tak. Będę.

— Alan, nie martw się tym gościem. Pewnie ci zazdrości. Mało to takich?

Nie pytał, stwierdzał. Kiwnąłem głową, posłałem uśmiech i machając na pożegnanie wyszedłem na dwór. Uderzyła mnie fala gorąca. Zaparło mi dech w piersiach. Samo południe było zmorą. Lato królowało, a ja szukałem cienia. Szedłem bokiem pod dachem budynków, które zbudowane niemal sto lat temu były idealnym odzwierciedleniem westernowych miasteczek. Całe Maron-City wyglądało jak żywcem wyjęte z obrazów Hollywood. Notabene pięć lat temu kręcono tu film wykorzystując uroki miasteczka. Dając równocześnie nieco zarobić mieszkańcom i władzom. Ale szybko minęła radość, gdy film okazał się klapą. Turyści nie walili drzwiami i oknami… Niestety.

Musiałem się spieszyć. Ojciec kończył palić papierosa, a to był znak, że wracamy do domu „Trzech sosen”.

W drodze powrotnej tato był zasępiony. Nie miał ochoty na pogawędkę. Ja również. Skoncentrowałem się na pisaniu dalszej części konspektu drugiej powieści.

Dojeżdżaliśmy. Mama krzątała się w obejściu. Brat otwierał wrota od stajni. Po chwili dwa gniade ogiery z dziką radością galopowały po zagrodzie. Wszedłem do domu. Od razu udałem się do swojej „dziupli”. Był to nierozważny krok. Już po kilku minutach doszedł mnie donośny głos ojca. Nie był zadowolony.

— Pomógłbyś bratu! — Nie prosił, wydał polecenie. Posłusznie zszedłem nie wiedząc, co w sumie mam robić. Ale Miron szybko mnie uświadomił. Sprzątaliśmy stodołę, boksy koni, i gdy myślałem, że od wideł ręce mi odpadną, brat spojrzał na mnie i szepnął:

— Idź pisać, nie nadajesz się do tej roboty. Trzymasz widły gorzej niż baba. — Zaśmiał się, a ja odetchnąłem z ulgą. Podziękowałem i skierowałem się do drzwi. W drodze do „dziupli” byłem szybszy niż pustynny wiatr. Wpadłem i od razu rzuciłem się do konspektu. Niestety myśl uciekła. Tak, tak właśnie bywa, gdy nie zdążę zapisać. Siadłem pokonany przez własną, niedoskonałą pamięć. Zawsze to „zjawisko” mnie zastanawiało. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego coś, co wydaje mi się być tak łatwe w zapamiętaniu okazuje się być równie ulotne jak sama myśl, która je stworzyła? Nie wiedziałem. Często rozmyślałem nad tym; czy jest to tylko moją bolączką? Czy inni autorzy też zmagają się z własną pamięcią?

Usiadłem w starym wygodnym (pamiątka po dziadku) fotelu. Oparłem głowę, a raczej położyłem na biurku. Równie wiekowe co fotel, masywne, nieco okaleczone przez czas i ludzi było „mebelkiem natchnienia”. Tak, tak — natchnienia. Dziwne? Niezasadne? Jednak prawdziwe. Chłód blatu, a zarazem zapach, który uwalniał się od lat i chropowatość powierzchni, były dla mnie czymś w rodzaju punktu oparcia. W przenośni i dosłownie. Zamknąłem oczy. Pod powiekami kolejno odtwarzałem obrazy. Sceny z powieści, nad którą dzisiaj pracowałem. Konspekt odłożyłem na bok. Nie było sensu, gdy myśl zniknęła. Gdy pomysł się ulotnił. A tymczasem mój bohater z drugiej powieści, właśnie dowiedział się, że obiecany awans stał się nierealny. Dowiedział się również, że dziewczyna, którą kochał, okazała się być w zmowie z jego przeciwnikiem. Uświadamia sobie, jak wiele stracił. Stawiając niemal wszystko na jedną kartę. Przegrał. Niestety nie miał asa w rękawie… Westchnąłem. Już wiedziałem co pisać dalej. Główny bohater właśnie zaprosił mnie do swojego świata. Ba! nawet oczekiwał ode mnie pomocy. W sumie to prawda, co dwie głowy to nie jedna. Uśmiechnąłem się i unosząc, prostując obolałe plecy, przysunąłem do siebie klawiaturę. Palce płynnie, rytmicznie, zaczęły wybierać żądane litery. Kolejne słowa, zdania wypełniły ekran monitora. Stary zegar dziadka wybijał za plecami minuty, potem dźwięcznie oznajmił upływ kolejnej godziny, i kolejnej, a ja podążałem śladami bohatera. Nic nie było w stanie mnie wyciągnąć z tego literackiego życia. Dla mnie on taki nie był…

Nie zareagowałem na schyłek dnia, na nawoływania (dokładnie trzy) mamy, by zejść na kolację. Nieistotny był upływ czasu. Liczył się tylko on i ja. W końcu udało się nam coś ważnego dla niego uratować. Nadzieję, że jednak ma jeszcze szansę na miłość. Na inną, lepszą. Odszukałem (w sercu, pamięci, wspomnieniach) obraz pięknej delikatnej, a jednocześnie zmysłowej dziewczyny i mu ją przedstawiłem. Była niczym Alice. Przyłapywałem się, opisując ową dziewczynę, że wzdycham. Że podążam myślami ku rzeczywistej kobiecie, która była bliska mojemu sercu. I tak Alice znalazła się na kartach książki, stając się częścią powieści. Częścią życia Eryka, głównej męskiej postaci w książce — zatytułowanej „Grom z nieba”. Skupiony, wchłonięty przez fabułę, nie spostrzegłem, że za plecami stoi brat. Dopiero jego głos zmusił mnie do reakcji. Do uwagi.

— Alan, przepraszam, wiem że przeszkadzam, ale muszę przypomnieć ci o urodzinach mamy. Ty żyjesz obok, a nie wśród nas. Mogło ci to umknąć. — Przysiadł na skraju biurka. Jego słowa nie zabrzmiały z wyrzutem. Spojrzałem nieco nieprzytomnym wzrokiem i będąc nie do końca jeszcze w realnym świecie spytałem:

— Co? Czyje urodziny?

— Mamy.

— Kiedy? I co organizujecie?

— W ten czwartek. Masz dwa dni. Kup coś od siebie, lub dołóż się. Tato mówił coś o medalionie. Wiesz taki trochę w stylu retro. Mają być tam umieszczone nasze fotki.

— Dobrze. Dołożę się. Nie mam pomysłu, co miałbym jej kupić.

— W takim razie kasę daj ojcu jutro, z samego rana, tak po cichu, jak mama będzie…

— A tobie nie mogę teraz dać? — przerwałem.

— Możesz, czemu nie.

— Po ile się składacie?

— Ja dałem pięćdziesiąt. Ty daj tyle, ile możesz.

— Też dam tyle. Poczekaj — poprosiłem. Wstałem podszedłem do komody, wyjąłem banknoty i podając bratu dodałem:

— A kwiaty?

— A mało ma ich w ogrodzie — stwierdził z uśmiechem na ustach. — Wiesz, że nie lubi „martwych”. Dla niej liczą się tylko te, które rosną, a nie — jak mawia — „gniją w wazonie”. — Zaśmiał się. Klepnął mnie w ramię i kierując się do klapy, sterczącej niczym wachlarz w centralnym punkcie pokoju, spytał:

— A jak tam powieść? Pisze się?

— Tak, tak — odparłem, siadając pospiesznie przed komputerem. — Właśnie wyrównałem rachunki z przeciwnikiem.

— Aha. W realu też mógłbyś to zrobić. — Miron spojrzał na mnie. W jego spojrzeniu dostrzegłem coś dziwnego. Jakby rzucał mi wyzwanie.

— A co masz na myśli? — spytałem, gdy stał już jedną nogą na drabinie. Jego masywna sylwetka tylko w połowie wystawała ponad podłogę. Dziwnie wyglądał. Pół człowieka. Miałem ochotę się zaśmiać. Powstrzymałem się, ponieważ bardziej interesowało mnie to, co ma do powiedzenia.

— Jak to co mam na myśli? Tego dupka, co ci bruździ. Zapomniałeś? Też jestem na Facebooku. Czytam te brednie. — W sumie nie pytał.

— A… Tego… — machnąłem ręką. — Tak, tak.. Jak przyjdzie czas i będzie ku temu sposobność, to się z nim policzę — rzuciłem nieco na odczepnego. Powieść czekała. Alice i Eryk spoglądali na mnie z jej kart. Musiałem szybko do nich wracać. Ale brat miał inne zdanie.

— Nie, jak będzie okazja, lecz broń się od razu jak cię atakują. Wiem, że czasem lepiej przemilczeć, ale nie chamstwa… Pamiętaj, to się może zemścić.

Nic nie odpowiedziałem, bo chyba miał rację. Widząc, że tylko kiwam głową, że nie mam tak do końca wyrobionego zdania, że nie podjąłem ostatecznej decyzji, wzruszył ramionami i zniknął w głębi zejścia. A ja z ulgą wróciłem do pisania. Dałem się bez najmniejszego oporu porwać do tego świata, gdzie Eryk i Alice stanęli właśnie naprzeciw siebie. I tylko jedno westchnienie dzieliło ich od pocałunku. Niczego bardziej nie pragnąłem jak zasmakować jej ust. Emocje wzięły górę. Pochłonęły mnie bez reszty.

W kolejnych minutach, mój umysł całkowicie przestał być tu, w pokoiku na poddaszu, a wędrował długim korytarzem w szklanym biurowcu w Nowym Jorku. Miałem misję do wykonania. Alice była ze mną.

A w tym czasie, w realu, noc opadła na dach domu czernią i srebrem gwiazd.


***


Urodziny mamy były huczne. Oczywiście wylazłem ze swojej „pisarskiej dziupli”. Nie mogło być inaczej. Mama wzruszona z dumą prezentowała medalion. Trzy jej koleżanki wraz z mężami z miasteczka i znajomy ojca z żoną, spoglądali na niego z uznaniem. Tato dumnie wypinał pierś. Brat podobnie, a ja tylko nieśmiało kiwałem głową, gdy słowa uznania za pomysł kierowane były także pod moim adresem. Czułem się niekomfortowo. W końcu to nie była moja inicjatywa. Tak naprawdę to nawet nie wiem czyja. Pod wieczór, gdy część gości rozjechała się do domów, zerkałem nerwowo na zegar. Dochodziła dwudziesta druga. Zbliżał się najowocniejszy czas mojej pracy twórczej. Noc była moim sprzymierzeńcem. Wtedy nikt mi nie przeszkadzał. Ale tato miał pomysł. Z ogrodu przeszliśmy do salonu. Tam w jego centralnym punkcie stała duma ojca. Zasiadł do starego fortepianu i nagle zaczął grać. Zdziwiłem się. Ostatni raz grał chyba… kurczę, nawet nie pamiętam. W każdym razie zostałem. Nie miałem innego wyjścia. Śpiewy trwały niemal przez godzinę, a ja czułem jak palce mi sztywnieją. Spontanicznie zacząłem stukać po oparciu fotela. Mama wraz z pozostałymi, zaciekawiona spojrzała w moim kierunku. Źle to zinterpretowali. Ja nie grałem, pisałem, układając w głowie dalszą część szóstego rozdziału. Alice i Eryk byli już parą. Dziewczyna pomogła mu dźwignąć się z porażki. I nie tylko… Wraz z ukochanym zamierzali dojść do prawdy, kto i dlaczego spowodował, że Eryk został uznany za winnego porażki firmy i morderstwa. Awans, na który liczył przypadł w udziale Bertowi. On to, jako rywal w interesach, uknuł intrygę. Cel był oczywisty; wysadzić Eryka z siodła. Spowodować, by nigdy więcej nie był dla niego zagrożeniem. W grę wchodził nie tylko prestiż, uznanie, ale przede wszystkim wielka kasa. Ale sprawy się skomplikowały. Podczas kłótni z udziałem Berta, vice prezesa i tajemniczego mężczyzny doszło do nieszczęśliwego wypadku. A może to też było zaplanowane jak zniesławienie Eryka?

— Synku, o czym myślisz? — Głos mamy wyrwał mnie z rozmyślań.

— O niczym mamo. O niczym — skłamałem bez zająknięcia. Na szczęście, choć było mi to w niesmak, mama uwierzyła. Nie lubiłem kłamać. A zwłaszcza mamy. Zerknąłem w jej kierunku. Wyglądała dziś inaczej. Była piękna. Promienna. Szczęście malowało się wielkim łukiem uśmiechu na jej zaokrąglonej twarzy. Przestałem bębnić po oparciu fotela. Usiłowałem skoncentrować się na grze taty. Ten też odświętnie ubrany, wyprostowany, jak rzadko kiedy, siedział niczym wirtuoz przed fortepianem i grał kolejną z ulubionych melodii mamy. Zamknąłem oczy. I znów podążyłem śladami mordercy wraz z Alice i Erykiem… A w tle słyszałem Beethovena „Moonlight Sonata”.


A gdy nastała noc…


Około trzeciej poczułem cholerny ból w krzyżu, który promieniował na całe plecy. Musiałem wstać, wyprostować się. Palce mi ścierpły. Opuszki bolały. Stojąc w centralnym punkcie pokoju zacząłem się wyginać na wszystkie strony. Tył. Przód. Boki i znów tył. Napięcie mięśniowe zelżało. Ale z palcami było gorzej. Podszedłem do miski z wodą. Zanurzyłem dłonie. Uf, ulga. Przyjemny chłód wniknął w najgłębsze struktury mięśni, nerwów, a nawet kości. Stopniowo odczuwałem przemijanie skurczu. Lecz opuszki nadal bolały. Uniosłem głowę. Nade mną czerń nieba i srebro gwiazd spływało na taflę strychowego okna. Westchnąłem. To był wyjątkowy widok. Chwilę tak stałem; z rękoma w misce, głową zadartą ku oknu i znieruchomiałem.

Za plecami monitor rzucał błękitną poświatę na pokój. Harmonijnie wkomponowywał się w lekki półmrok, który subtelnie rozpraszało dodatkowo światło z lampki nocnej. Ruszyłem się. Spojrzałem na dłonie. Poruszałem palcami. Dotknąłem opuszków. Nie bolały. Usiadłem ponownie przed monitorem komputera. Z ciekawości, zalogowałem się na Facebooku. Chciałem wiedzieć kto również nie śpi. Szybko zorientowałem się, z kim mogę pisać. I tak też zrobiłem. Po kilku minutach zaczęły napływać wiadomości. Treść jednej mnie zdenerwowała. Czytałem z wypiekami na twarzy:


„Zerknij na stronę Pylona. Znów cię obsmarowuje. Ten facet albo nie ma serca, albo rozumu. Mnie wkurzył tym tekstem. Nie będę niczego cytować. Sam to przeczytaj. Lub nie. Twój wybór. Ale, ale po zastanowieniu… sugeruję byś go zlekceważył. Raz, że to nie twoja liga. Nie mam na myśli tego, że jest on kimś wielkim, uznanym, wręcz przeciwnie. Nie zniżaj się do jego poziomu. Trzymaj się. Jonatan.”


I znów krew we mnie zawrzała. Ciekawiło mnie, co znów ten gościu wykombinował? Co tym razem wymyślił? Ale po przeanalizowaniu sprawy przyznałem rację koledze po piórze. Był młodym autorem. Zadebiutował zaledwie rok temu. Dopiero przecierał szlaki. Wyrabiał nazwisko, a mimo to nie bał się stawić czoła Pylonowi, który mógł go wziąć na celownik. Jak mnie ponad dwa lata temu. Tajemnicą pozostaje fakt za co mnie ściga? (Chociaż miałem pewne przypuszczenia. Były niewiarygodne. Bo gdyby to okazało się prawdą, to facet całkowicie ośmieszyłby się w moich — i nie tylko moich — oczach.) Inne wiadomości też kierowały mnie na stronę Pylona…

Kiedy zostawi mnie w spokoju? — pomyślałem, sięgając po papierosa.

Nie mogłem skupić się na pisaniu. Bolało, wciąż bolało mnie to co przeczytałem. Słowo — grafoman — było jednym z najdelikatniejszych jakim mnie obdarzył. Może nie mnie personalnie, ale mnie jako autora. Przeczołgał jedną z moich powieści i zmieszał z błotem. Zdziwiło mnie tylko to, że nie pokusił się o tak dogłębną analizę całości powieści, a skoncentrował się tylko na jej darmowym fragmencie, który pobrał z jakiejś strony księgarni internetowej. A to moim zdaniem, i zdaniem wielu do mnie piszących osób — czytelników (w tym kilku autorów liczących się na rynku wydawniczym) nie dawało całości obrazu. Siedziałem przy biurku i usiłowałem przestać o tym myśleć. Nie dało rady. Wstałem, przeszedłem się w tę i we tę po pokoju (zanurzenie głowy w misce też nie przyniosło oczekiwanego rezultatu) i ponownie usiadłem. Zmusiłem się do pracy. Wróciłem do początku drugiego rozdziału, pisanej właśnie książki. Do momentu, w którym Eryk poznaje Alice…

— Alan… Mogę wejść? — Niespodziewany głos za plecami mnie zdekoncentrował. Spojrzałem zdziwiony. Brat stał i wpatrywał się we mnie. Kiwnąłem głową. Podszedł bliżej, usiadł obok i spytał:

— Czy i tobie podoba się Alice ze sklepiku Nortmana?

— Tak. Tobie też? — W sumie nie musiałem pytać. Odpowiedź zdradzało spojrzenie Mirona.

— Chyba mamy kłopot — zaczął nieśmiało.

— Dlaczego? — Miałem inne zdanie.

— Bo mnie też się bardzo podoba. Jest inna niż te, które znałem do tej pory. Ma w sobie tyle wdzięku, delikatności… Chyba się w niej zakochałem — westchnął.

Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. I w końcu dotarło do mnie, co chciał powiedzieć… Miał więc rację… Mieliśmy kłopot.

— Ale to ona musi dokonać wyboru — odparłem. — Nam nie wolno naciskać. Musimy pozostawić jej pole do działania…

— Spotkałem się z nią — przerwał niespodziewanie. — To było niesamowite. Ona ma w sobie dosłownie wszystko, co najlepsze. Zastanowił mnie jednak fakt, że dość często zadawała mimochodem pytania dotyczące ciebie. Dlatego uznałem, że muszę z tobą porozmawiać. Kocham ją braciszku. Bardzo kocham, lecz nie chciałbym wchodzić między was. Bo być może przyjęła moje zaproszenie tylko ze względu na ciebie…? Nie wiem jak mam to inaczej wytłumaczyć, ale te jej pytania… — urwał, a ja — choć początkowo serce mnie zakuło, nagle poczułem się szczęśliwy. Lecz starając się zachować obojętność przybrałem postawę zdystansowaną, a słowa które wypowiedziałem miały być tego wykładnią.

— Sądzę, że to nie my, a Alice będzie musiała zdecydować. Żaden z nas nie powinien wywierać na nią nacisku. O moich uczuciach nie wie. A czy ty coś jej mówiłeś? — spytałem, a serce moje zamarło. Ale po kilku sekundach widząc w brązowych oczach Mirona przygnębienie dodałem:

— Nie zaistniało między nami nic, co pozwoliłoby mi sądzić o jej do mnie uczuciach. Nie spotykamy się, ba! Nawet niewiele rozmawiamy. Ale tak, to prawda i mnie na niej zależy. Lecz nie mam odwagi jej zaprosić.

— Spróbuj. Może wtedy przekonamy się, którego z nas wybierze — odparł Miron tylko pozornie spokojnie. Widziałem, że tak nie jest. Zaciskał szczęki. Żyły szyjne pulsowały, a ręce zaciśnięte na rancie biurka, pobielały.

— Dobrze. Spróbuję. Ale braciszku potrzebna jest mi do tego twoja odwaga. — Zaśmiałem się, chcąc rozładować atmosferę. Nie do końca się udało. Miron dość smutno pokiwał głową, klepnął mnie w ramię, a wychodząc stwierdził:

— Od niej wszystko zależy… I od ciebie. — Spuścił głowę i schodząc w dół nawet na mnie nie spojrzał. Dopiero wówczas uświadomiłem sobie jak bardzo się gryzł tym tematem. Kątem oka dostrzegłem zegar. Jego wskazówki układały się w jednej linii. Zbliżała się szósta trzydzieści rano.

Od ilu dni, godzin męczyły go te myśli — spytałem sam siebie w duchu. Nie znałem odpowiedzi. Lecz przeczuwałem, że trwa to dość długo.

Po tej rozmowie już całkiem nie mogłem się skupić. Nie pomogło czytanie tekstu od początku. Nie pomógł kolejny papieros, łyk kawy, whisky w niewielkiej ilości, czy ponowne włożenie głowy do miski. Serce zdominowane uczuciem miało większą moc niż literacka miłość. Teraz ja się liczyłem.

A może nie?


***

Ranek dla mnie nie istniał. Nie istniało śniadanie, ni obiad. Spałem niemal do południa. Słońce oślepiło mnie wpadając przez okno. W końcu powieki otworzyły się, a ja nie mogłem ruszyć nogą. Ciało obolałe, skręcone, leżące na łóżku, zdawało się być jak nie moje. Głowa też nie była w lepszym stanie. Prawo grawitacji było wyjątkowo silne w tym jednym miejscu, na poduszce. Nie rozumiałem dlaczego mój umysł i ciało znalazło się w takim stanie. Spróbowałem się ruszyć. Posłuszne były mi tylko ręce. Uniosłem je ku oknu, jakbym miał zamiar dotknąć tafli szyby. Prostowałem je aż do bólu.

Co jest do cholery? — myślałem, z nieco przytępionym zmysłem logicznego pojmowania.

— Alan! — głos brata wibrował z oddali. — Wyłaź na dwór! Jedziemy do miasteczka! Słyszysz?! Wstawaj. Masz dziesięć minut!

Gdzie on jest? — myślałem, usiłując się podnieść. — Chyba z ganku dochodzi ten głos? — Nie byłem pewny.

— Zaraz!! — wydarłem się tak, że aż i mnie poraził ten krzyk. — Tylko się dobudzę!!

Obolały jak gość, którego kijami przez noc okładali z czołgałem się z łóżka. Prawie upadłem na podłogę. Na czworaka doszedłem do fotela. Wspierając się po nim udało mi się wstać.

A po co jedziemy do miasteczka? — pomyślałem, nakładając spodnie. Omal się przy tym nie wywróciłem. Złapałem równowagę raptownie wyciągając rękę do przodu. Oparłem się o ścianę i wciągając jeansy usiłowałem rozwikłać zagadkę wyjazdu do Maron-City.

Zszedłem równie niedoskonałym krokiem. Lekko chwiejnym. A przecież niewiele piłem. Nawet ulubionej whisky specjalnie nie tknąłem. Tak, tak lubiłem ją. W końcu i ja coś musiałem mieć z Londona. Zaśmiałem się na samą myśl o tym. Ani mój styl pisarski, ani życiorys nie był równy temu wielkiemu pisarzowi, ale mogłem pokusić się o pewien rodzaj naśladownictwa. Padło więc na alkohol. Natomiast z upodobań Ernesta wybrałem papierosy, choć i ten niesamowity autor gustował w różnego rodzaju trunkach. Ale nie absynt, likier czy cokolwiek innego, a papierosy, lub fajka była tym, czym (z pełną świadomością zagrożenia) zatruwałem i ja swój organizm. I nagle mnie olśniło, gdy przekraczałem próg domu, że to właśnie papierosy wywołały u mnie objawy zatrucia. Zrobiło mi się słabo.

Pieprzyć to — pomyślałem, wciągając rześkie powietrze płynące z nad gór. — I tak będę palić — dodałem w chwili, w której witałem się z bratem słowami:

— A gdzie jedziemy?

— Do Alice. Nie mogę żyć w niepewności — brzmiał stanowczo.

— I o co ją chcesz spytać?

— Oto, którego z nas wybiera?

— Przecież to śmieszne — oponowałem. Nie podobała mi się ta myśl.

— Nie, załatwię to inaczej. W sobotę jest potańcówka. Zobaczymy, którego z nas wybierze…

— Na pewno ciebie — przerwałem stanowczo. — Ja mam spotkanie w klubie, więc nie idę. Nie będę miał kiedy. Spotkanie kończy się…

— Idziesz. Bez dyskusji — teraz Miron przerwał. Spojrzał na mnie tym brązem oczu, w których krył się grad złości a po chwili dodał:

— Gadałem z Benem. Spotkanie ma skończyć się na godzinę przed rozpoczęciem zabawy. Nie ma szansy byś nie zdążył się na niej pojawić. Jedziemy — wydał polecenie.

Ojciec i mama stali na ganku. Przysłuchiwali się, lecz nie zabierali głosu. Kątem oka dostrzegłem, że tato się uśmiecha, a mama z zakłopotaniem wyciera ręce o fartuch. Byli świadkami pierwszej sprzeczki synów i to o co? O dziewczynę. Myślę jednak, że wbrew pozorom byli z tego faktu zadowoleni (stąd uśmiech taty), bo zaczynali wierzyć, że w końcu istnieje szansa, iż w domu „Trzech sosen” pojawi się synowa. Podenerwowanie mamy mogło wynikać jedynie z faktu, którego z nas wybierze. Sądzę, że stawiała na Mirona, jako starszego. Spojrzałem na brata. Wiele nas różniło. On wyższy ode mnie, bardziej mężny, a do tego zaradny życiowo był lepszą partią niż ja. Jedynym podobieństwem, które nas łączyło, był kolor włosów i oczu. Nagle dostrzegłem ponaglający ruch dłonią. Miron stojąc na progu pickupa uderzył lekko w jego dach. Kiwnąłem, potwierdzając głową, i wskoczyłem do wozu. Nie było wyjścia. Musiałem jechać. Ruszyliśmy. Rozmowa się nie kleiła. Miron zasępiony, poważny jak nigdy wcześniej wpatrywał się niemal tępym wzrokiem w czerń drogi. A przed nami, jak i za nami bezkresna przestrzeń… I nic więcej.

— Naprawdę uważasz, że to dobry pomysł — spytałem w połowie drogi. Czułem, jak wzrasta mi ciśnienie. Strach skurczył odwagę do wielkości orzeszka laskowego… Miron nic nie odpowiedział tylko kiwnął głową. I tak w milczeniu, spędzając czas na rozmyślaniu dojechaliśmy pod sklepik Nortmana. Odetchnąłem z ulgą. Radość sięgnęła po czubki najdłuższego z moich jasnych włosów, bo Alice miała dziś wolne. Lecz uczucie ulgi trwało krótko.

— Jedziemy do niej, do domu… Tam na pewno ją zastaniemy. — Głos brata brzmiał równie zdecydowanie, jak poprzednio.

A mną znów targnęły wątpliwości, tak jak wiatr targał kępami traw na drodze…

Szlag — pomyślałem wściekły. Ale posłusznie udałem się za Mironem do pickupa. Po kolejnej godzinie dojechaliśmy pod dom Eleonory Brown, babci Alice. Stała, jakby czekała na nas, na ganku. Uśmiechała się.

— A wy młodzieńcy do mojej wnuczki? — spytała, nie odrywając od nas oczu.

— Tak — odparł Miron. — Zastaliśmy ją?

Podeszliśmy bliżej. Bywałem tu wraz z bratem w czasach, gdy najmłodszy syn Eleonory jeszcze z nią mieszkał. Zabierał nas na połów ryb. Fajny był. Taki wyluzowany, wiecznie rozbawiony. I taki odszedł. Odszedł pewnego sierpniowego dnia kilka lat temu… Spakował torby, pożegnał się z matką, i tak po prostu, bez słowa wyjaśnienia, ruszył w świat.

Po kilku miesiącach Eleonora dostała wiadomość, że zamieszkał i urządził się jak jego czterej bracia i siostra w Kolorado. Ostatni raz widziałem go na pogrzebie jedynej córki kobiety. To właśnie ona zginęła w wypadku samochodowym wraz mężem, osierocając Alice. Rozejrzałem się, gdy Miron rozmawiał z Eleonorą. Odniosłem wrażenie, że ta nie ma ochoty powiedzieć gdzie jest wnuczka. Zdziwiło mnie to, ale poprzestałem tylko na słuchaniu i obserwacji. To brat miał więcej do powiedzenia niż ja.

— Jest w domu? — Nie pooddawał się.

— Nie. Alice pojechała do koleżanki, do sąsiedniego miasteczka. Ma wrócić dopiero jutro. Nudzi się jej tu biedaczce — dodała po chwili, w której z jej wątłej, starczej piersi wyrwało się westchnienie.

— A na zabawę przyjedzie? — Miron przysiadł na ganku obok kobiety.

A ja tymczasem zdążyłem zorientować się, że nic tu od lat się nie zmieniło. Ten sam spadzisty drewniany dach. Te same ściany pokryte resztkami łuszczącej się brązowej farby, i te same drzewa rosnące i pochylone jak Eleonora ku ziemi.

Nic, ale to kompletnie nic się nie zmieniło. Może jedynie przybyło kwiatów w pobliskim ogrodzie.

— Chyba na potańcówkę przyjedzie. Pewnie z Luizą — odparła staruszka i z trudem wstała. — Pomożecie mi w kuchni? Trzeba coś naprawić. Na pewno dacie sobie radę. Zerkniecie? — spytała.

— Tak — odparłem, jako pierwszy. Pokonałem kilka stopni ganku i wszedłem wraz z bratem do nieco dusznego przytłaczającego małością holu. Naprzeciw znajdowała się bardzo duża, dobrze oświetlona kuchnia. Okazało się, że popsuła się pompa wodna. Miron w tym wypadku okazał się bardziej przydatny niż ja. Niewiele mogłem pomóc, oprócz podawania narzędzi. I tak, po kolejnej godzinie wracaliśmy z niczym do domu „Trzech sosen”. Z niczym? No nie tak zupełnie. Dostaliśmy numer telefonu do Luizy i bezpośredni do Alice. W końcu wszyscy posiadali telefony komórkowe… Takie czasy. „Smycz elektroniczną”, jak mawiała mama, miał każdy. My też.

— Dzwoń do niej — padło kolejne polecenie z ust brata w chwili, w której zamykaliśmy drzwi auta.

— I co mam powiedzieć? O co spytać?

— Dzieciak z ciebie. Zapytaj, czy będzie w sobotę. Czy to wymaga tak wielkiej inteligencji, by wiedzieć jak spytać? — Miron nie ukrywał zdenerwowania. Cały był spięty, jak nie on. Nie poznawałem go, ale zarazem zrozumiałem jak bardzo mu na niej zależy. Zaczynałem się poddawać. Zaczynałem pojmować, że on bardziej do niej pasuje niż ja. Niż ja, wieczny marzyciel, facet niepotrafiący naprawić głupiej pompy… Byłem na siebie wściekły. Nagle opuściła mnie trema. Powoli, z namysłem, wybrałem jej numer.

— Tu Alice… słucham? — Zabrzmiało po chwili.

— Alan z tej strony…

— O, miło, skąd masz mój numer? — przerwała. Miałem wrażenie, że jest nie tylko uradowana faktem tego, że dzwonię, ale i zaskoczona.

— Wracamy z Mironem od Eleonory. To od niej mamy namiar…

— Aha, rozumiem, a co u niej? — przerwała.

— W porządku. Miron naprawił pompę.

— Oj, to świetnie. Psuła się od jakiegoś czasu. Ale, ale — urwała, aby po chwili spytać: — Chyba nie dlatego dzwonisz?

— Nie, nie dlatego. Chcemy wiedzieć, czy wybierasz się na zabawę organizowaną w sobotę?

— Tak, mam taki zamiar. A co, chcesz mnie zaprosić? — Zaśmiała się.

— Tak — odparłem. I byłem poważny. — Masz Alice do wyboru któregoś z nas. — Teraz ja się zaśmiałem, lecz nie udało mi się ukryć zdenerwowania.

— Mam rozumieć, że zapraszacie mnie we dwójkę? — Jej głos wyrażał zdziwienie. Ale nie tylko. Odniosłem wrażenie, że jest zakłopotana.

— Raczej to ty, miałabyś wybrać jednego z nas — odparłem, widząc kątem oka, że Miron aż purpurowieje. Chyba bał się wyniku tej rozmowy. Zresztą ja też.

— Zadzwonię dziś wieczorem. Pomyślę. — Teraz zabrzmiała niemal kokieteryjnie.

Po chwili padło krótkie „cześć” i rozmowa dobiegła końca.

— I wiemy tyle samo co przedtem — powiedział Miron, sięgając jedną ręką za poły koszuli, aby wyciągnąć papierosa. Ja też musiałem zapalić. I już po kilku sekundach wiatr porywał z wnętrza pickupa kłęby szarego dymu, a my milczeliśmy.


Gdy podjeżdżaliśmy pod dom mama wciąż była na ganku; szorowała drewnianą podłogę, a tato urzędował przy koniach w stodole. Brat szybko tam poszedł, a mnie było niezręcznie nie pomóc mamie. Wziąłem szczotkę i już w kolejnej minucie, ramię w ramię, starałem się doprowadzić deski ganku do względnej czystości. Widziałem uśmiech na twarzy jedynej kobiety, co do której uczuć (własnych również) nie miałem wątpliwości.

— Synku, nie spodziewałam się — rzuciła patrząc na mnie czułym wzrokiem.

— Ja też nie. Ja też nie, wierz mi mamo — odparłem uśmiechając się, a po chwili ucałowałem jej policzek. W kolejnych sekundach zanurzyłem szczotkę we wiadrze i wziąłem się za szorowanie schodów prowadzących na ganek.

I tak upłynęła kolejna godzina.

Po kolacji pognałem do „dziupli” i już nikt mnie z niej nie wyrwał. Nikt… Nawet telefon Alice. Postanowiłem dać bratu szansę. Mnie, choć serce krzyczało inaczej, rozum podpowiadał, że nie dam jej szczęścia. A bezsprzecznie na nie zasługiwała. Dość się wycierpiała.

Cóż takiego mógłbym jej ofiarować? Głowę w chmurach? Życie poza ramami rzeczywistości? Nawet by jej nie zdołała ogarnąć. I nie to, że w nią wątpiłem, w jej zdolność empatii, ale tak po prostu, ja sam siebie zbyt często nie rozumiałem, więc jak ktoś inny zdołałby to, co się w mojej głowie kłębiło, ogarnąć rozumem? Śmiałem twierdzić, że nikt. Byłem jedynie malarzem słów skazanym na wieczną samotność. Jedynym towarzystwem byli bohaterowie z moich powieści. Każdemu z nich mogłem dać coś z siebie. Coś co uznawałem za cenne, ale i za zwyczajne; jak smutek, czy radość. Zdradę, czy upokorzenie. Integrowałem się z nimi i przelewałem na papier wszystkie kłębiące się we mnie emocje, które z czasem nie były już moje…. lecz ich. I to pozwalało mi na spojrzenie z dystansu na wiele spraw, ba! Nawet na uczucia.

O czwartej nad ranem moja książkowa Alice znalazła się w ramionach Eryka… Niestety moje nadal były puste.

Zamyśliłem się, sam fakt, że oddałem pola do zdobycia serca pięknej Alice właśnie bratu (nikomu innemu bym nie ustąpił) sprawił, że w takim samym stopniu czułem się samo dowartościowany, a jednocześnie przygnębiony. W końcu zrezygnować w imię miłości, dla miłości nie jest łatwe. Co wygra? Miłość i przywiązanie do człowieka, który towarzyszył mi od kołyski, czy kobiecie którą poznałem zaledwie cztery miesiące temu? Odpowiedź może wydawać się oczywista… Mogłem być zaślepiony przez miłość, to prawda, lecz nie byłem. To Miron był dla mnie najważniejszy i jego szczęście. Ale nie ukrywam… Bolało. Sięgnąłem po kolejnego papierosa, łyk kawy zmieszany z whisky nie był szczytem marzeń, ale zaspokoił…

— Co ja pieprzę?! — wrzasnąłem, równocześnie uderzając pięścią w blat biurka. — Nic nie zaspokoił ani pragnienia, ani nie wyciszył buzujących emocji! — syknąłem po chwili.

Wewnętrznie kipiałem, coś we mnie jednocześnie krzyczało i to jak cholera. Czułem się jak na jakiejś szalonej, niekontrolowanej w ruchu wirowym karuzeli. Na razie spadałem centralnie głową w dół, i nie było perspektyw na coś innego. Wypierałem z siebie uczucie zazdrości. Zapijałem je, zadymiałem kolejną fajką, a ono i tak wyłaziło ze mnie. I chyba (nie widziałem odbicia w lustrze) musiało wypełzać na moją twarz w postaci zdecydowanego grymasu. W pewnej chwili miałem wrażenie, że dolna warga dotknęła podbródka.

Miron — pomyślałem — nie będę z tobą rywalizował, ale braciszku nie gniewaj się, tak łatwo też nie ustąpię.

Zacząłem znów marsz po pokoju. I tak od ściany, do ściany łaziłem przez godzinę. I nic to nie dało. Nic oprócz bólu nóg. Jedynym ratunkiem był powrót do kontynuacji pisania. Tam mogłem być z Alice. Przytulić ją i wyszeptać jak bardzo przepełnia mnie miłość. Szkoda, że tylko tam zdobyłem się na prawdę… Z ciężkim sercem westchnąłem i usiadłem do klawiatury komputera. W błyskawicznym tempie pojawiały się kolejne rzędy tekstu. I znów poczułem to fantastyczne uczucie. Wolność — i to pisaną przez wielkie –W.

Maestro wizji

Dwa tygodnie później…


„Człowiek nie jest stworzony do klęski.”

Ernest Hemingway (z książki „Stary człowiek i morze”)


Wszystko zeszło na dalszy plan; Alice i Miron również. Dom? Praca? Też. Miałem dość. Znów dopadła mnie chandra. Wredny potwór, który ściąga człowieka na samo dno rozpaczy. Zaliczyłem zastój. Nie potrafiłem pisać. Słowa umierały w głowie zanim zdążyłem przelać je na papier. Kolejny z rzędu wędrował do kosza. Kolejny ołówek, złamany z furią, również. Dlaczego tak się działo? Odpowiedź: Tylko ludzie potrafią zdeptać zapał. Zniszczyć marzenia. Uchwycić w szpony pogardy i cieszyć się z klęski… Znów mnie wzięto na języki.

Cholera — myślałem — czy tylko ja piszę książki?

Czy tylko mnie należy gnębić? Jeśli nie chcesz czytać tego, co piszę, jeśli uważasz, że tworzę literackie gnioty — nie czytaj. Proste, prawda?

Ale to nie jest tak oczywiste dla moich wrogów. Tak, wrogów. Bo jak mam nazwać tę sforę — „myślących inaczej”?

— A niech tam sobie sądzą, co chcą… wolna wola — byłem rozgoryczony. — Tylko nich się ode mnie odpieprzą — wyszeptałem.

Nalałem dużo whisky. Wypiłem do dna. Czułem, że mam nieźle w czubie. Łeb stawał się ciężki, jak myśli. Pod ich ciężarem kucnąłem trzymając kurczowo szklankę w dłoni. Spoglądałem na deski podłogi, na której po chwili usiadłem.

Jest drętwa jak ja — pomyślałem, równocześnie śmiejąc się. Omal się nie wywróciłem. Z trudem złapałem równowagę.

I wciąż śmiałem się jak głupiec. Lecz do czasu…

Jak się podnieść? Metafora? — kolejna z myśli, nieco konstruktywna pojawiła się, gdy postanowiłem się położyć na podłodze.

Skoro upadłem… to niech się stanie — pomyślałem leżąc. Wpatrywałem się, lecz tylko pozornie bezmyślnie, w stromy sufit.

On też po chwili na mnie opadł. Jakby ktoś domykał wieko trumny.

Umierałem?

Obrazy, słowa, obrazy i znów słowa krążyły w pełnym chaosie. Kłębowisko. Głowa ciążyła.


Minęły dwa tygodnie od spotkania z młodymi pasjonatami, marzycielami, by pisać. Potencjalni twórcy, autorzy bestsellerów, (jeszcze w siebie wierzyli) wpatrywali się we mnie z nadzieją w oczach. A ja? Co ja mogłem im przekazać? Wiedza? A cóż to jest ta — wiedza pisarska? Stek bzdur. Bo jak się czegoś nie czuje, to gówno z tego, że masz podstawy. Jak nie ma samodyscypliny, to nic nie osiągniesz. A jak jeszcze na twojej drodze pojawi się sfora wilków gotowa skoczyć ci do gardła, to co zrobisz? Gówno, nic nie zrobisz. Jak się bronić?

Jedni radzili — po prostu pisz i się nie przejmuj. Inni — trzymaj fason i olej to…

Łatwiej powiedzieć niż zrobić.

I tak ze zgnojoną duszą, umysłem poszedłem na to spotkanie. Więc szansa bym przekazał tym młodym coś konstruktywnego była minimalna. Ben patrzył osłupiały. Kilkoro młodych nie mogło wyjść ze zdziwienia, a ja ciągnąłem wywód frustrata, któremu znów dokopano. Po wyjściu upiłem się w pobliskim barze. Czy pomogło? Kurwa, nie, nie pomogło. Dziś też nie. Tkwiłem w emocjonalnej pustce.

W międzyczasie Miron spotkał się z Alice. Byli na potańcówce, a ja w barze zarzynałem się kolejnym drinkiem.

— Synu, co robisz? — Głos ojca stojącego nade mną i patrzącego z nieukrywanym zaskoczeniem, wyrwał mnie z letargu.

— Nic, dogorywam tato.

— Znów jeden z „dołków twórczych cię dopadł”? — Kucnął obok.

— Tak jakby.

— Wiesz kiedyś, gdy miałem tyle lat co ty, chciałem pisać… Nawet marzyłem by być wziętym pisarzem. Jak wiesz, od czasów Perrego, istniał niepisany zwyczaj, że kolejni synowie, lub chociaż jeden, mają nim zostać. Padło na mnie, jako najmłodszego. Bo wówczas, jak sądził mój ojciec, Debor to ja miałem iść w ślady dziadka. Ale nic z tego. Nie miałem do tego głowy. Za to brat tak. Danton był odosobniony w tym pragnieniu, ponieważ ani ja, ani Thomas czy Woles nie przejawialiśmy ochoty, aby pisać. Ale on był inny. W niczym nie przypominał nas; mnie i braci. Prawie oszalał na punkcie historii życia Perrego. Zapragnął być jak on… Ale wiesz jak skończył? I jak skończył wujek Ken?

Nie musiał pytać. Ken jeden z synów Perrego był prawdziwym odmieńcem. O nim jak i o innym krewnym; Dantonie, wyjątkowo mało mówiło się w domu. Panowała dziwna zmowa milczenia. Początkowo nie przeszkadzało mi to, lecz później dużo rozmyślałem. Pytania kierowane do mamy zazwyczaj kończyły się jej wzruszeniem ramion, lub lakonicznym: „spytaj ojca”. Ale wiedziałem jedno, że Ken zginął tragicznie… Popadł w obłęd. A pierwszy umarł struty przez nękającą go latami chorobę; umysłu, ciała i duszy. Zażywał więcej leków, niż stało na półkach w aptece. Psychotropy dominowały. Wiedzę na ten temat miałem bardziej ogólną. W sumie prawdy nie znalem. Czyżby właśnie do tego zmierzał ojciec, do czyhającej i na mnie tragedii? Nie wiedziałem.

A tymczasem staruszek siadając obok na podłodze, kładąc rękę na moim ramieniu kontynuował:

— Perry nie powiedział nam o czymś najważniejszym.

Nic nie wspomniał o harcie ducha, którym należy się wykazać. Wrażliwi ludzie nie mają co robić w tej wątpliwej, jak to nazywam, ”sztuce tworzenia”.

— Dlaczego wątpliwej? — spytałem unosząc się na łokciu.

— Bo to bagno. Wciąga cię. I jak nie pisanie, to krytycy cię wykończą. Synu, musisz mieć skórę wołu, by temu sprostać.

— Wydawało mi się, że mam.

— Wydawało? — Ojciec zaśmiał się. — Ty ją masz mieć. A nie, że ci się wydaje. Bo inaczej to droga donikąd… Co najwyżej skończysz jak Ken… — wziął oddech. Westchnął. — Jeśli masz tak silną potrzebę tworzenia, pisz. Olej krytykantów, ponieważ większość z nich to też frustraci, bo im nie wyszło. Bo nie mają pomysłów. Bo dla nich słowa nie mają przestrzeni.

Są jednowymiarowe. A ty oprócz tego, że uważasz iż słowa są obrazami, to jeszcze towarzyszą ci wizje. Wiem to.

— Skąd? — spytałem nieśmiało.

— To przebija z twoich książek. Czytamy je z mamą. Miron również, i choć nie jesteśmy obiektywni to z całą pewnością uważamy, że ty widzisz to, co piszesz.

Miał rację. Mój tato, pozornie surowy, pozornie oschły i niezainteresowany tym, co robię w swojej „pisarskiej dziupli” miał całkowitą rację. To właśnie te wizje mnie prześladowały. Bywało, że pisząc jedną powieść w głowie pojawiały się obrazy niezwiązane z fabułą danej książki. Wtedy przeskok i nowe kartki, nowe zapiski… szybko, by nie umknęły.

— Ale ludzie, ci z tak zwanego koła twórców, mnie prześladują… Nie akceptują — szepnąłem.

— A może wszystko wyolbrzymiasz? — przerwał. — Może nie dostrzegasz celu, który im przyświeca? Nie pomyślałeś o tym?

— Celu? — Usiadłem zaintrygowany jego słowami. Tato powiedział coś, co zmusiło mnie do zastanowienia. Podał mi rękę i obaj po chwili staliśmy pośród półek pełnych książek, fotela, biurka i komody w moim królestwie wizji.

— Cel może być jeden. Lecz każdy z tych, co cię krytykują mają swoje punkty odniesienia. Jedni być może kierując się życzliwością, chcą wskazać niedociągnięcia w tekstach, lecz inni zrobią wszystko, by cię wyeliminować. Stanowisz dla nich konkurencję. Masz inny, nowatorski styl, ale też czasami nieco staromodny. Nie mieścisz się w kanonach. A więc odstajesz od norm powszechnie uznawanych za tak zwaną „sztukę pisarską”. Twój warsztat opiera się na intuicji, ich na wiedzy. Ty piszesz spontanicznie, oni w sposób wysoce przemyślany. Owszem, przeskakujesz od jednego do drugiego tekstu…

Ile masz niedokończonych powieści? — spytał zmieniając nagle temat.

— Nie wiem, chyba z trzydzieści. — Byłem zaskoczony. Tato jeszcze nigdy tak szczerze ze mną nie rozmawiał. Czułem, że wraz z mamą zamartwia się moim stanem, także ducha, w którym tkwiłem od ponad dziewięciu dni.

— A widzisz… Jedno zaczynasz. Potem coś ci ucieka… i zaczynasz kolejną powieść…

— Tak, wiem, ale nic na to nie poradzę — przerwałem. — Bywa też, że na siłę usiłuję wrócić do niedokończonej książki, a wtedy stwierdzam, że jest to totalna katastrofa. Okazuje się, że najchętniej bym to wszystko wykasował, a notatki wywalił do kubła. To, co kiedyś wydawało się być dobre, po czasie przestaje mi się podobać. Odkładam, bo żal mi włożonej pracy… Nie wyrzucam. Ale te teksty popadają w niełaskę.

— Niewolno ci ich wyrzucać. Pamiętaj. Tego nie wolno robić. Powiem ci coś, co cię zainteresuje. — Spojrzał w moim kierunku. — Perry prowadził pamiętnik. Czas byś go w końcu przeczytał. Dojrzałeś do tego… — Uśmiechnął się i kierując ku wyjściu dodał:

— Zejdź na dół. Zjedz coś. Po kolacji go ci przekażę.

Teraz kolej na ciebie synu. To „Samotność nad Missouri” Perrego. Tak zatytułował swój pamiętnik.

Spojrzałem zdziwiony. Nawet się nie zawahałem. Zszedłem wraz z ojcem do kuchni. A tam, mama uszczęśliwiona moim widokiem, od razu położyła na stół talerz, na którym znajdowało się moje ulubione danie. Fasolka z dużą ilością boczku.

— Smakuje?

Jej pytanie było retoryczne. Widziała jak łapczywie łykam każdą porcję. Nie musiałem odpowiadać.

— Alan… — usiadła obok. — Synku przestań się tak zamartwiać tymi opiniami. Miron opowiedział wszystko. Też martwi się o ciebie. Jesteś blady, schudłeś, masz podkrążone oczy. Prawie nie śpisz, nic nie jesz. Naprawdę synu, tak nie możesz postępować. Boję się o ciebie.

Widziałem w jej oczach nie tylko troskę, ale była ona słyszalna w każdym słowie. Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Lecz zaczynałem pojmować, że sam doprowadzam się do obłędu. Że poprzez coś, co określane jest „nadwrażliwością” podążam w ślady wujka Kena. A tego nie chciałem. Postanowiłem zmienić swoje działania. Nagle mnie olśniło.

— Nie martw się. Uwolnię się od tego. Potrzebuję czasu. — Mówiłem to między jednym, a drugim pochłonięciem kolejnej porcji fasolki.

— A jak się uwolnisz? — Dotknęła swoich włosów. Poprawiła je. Jedno pasmo wypięło się spod spinki.

— Wyjadę. Muszę — odparłem. — Mamy domek nad rzeką. Tam, latami, tworzył pradziadek. I tam jest moje miejsce.

— O matko! To już całkiem zdziczejesz w tej głuszy. — Mój pomysł wybitnie się jej nie spodobał, lecz ojcu tak. Wszedł do kuchni dokładnie w chwili, gdy padło to zdanie.

— Niech jedzie. Tam nie ma Internetu. Tam jest tylko las, rzeka… i cisza. Cisza, której tak potrzebuje. Perry też tylko tam pisał. Tam powstały najlepsze książki. Szkoda, że ich nigdy nie wydał…

— A masz te manuskrypty? — przerwałem.

— Oczywiście. Każdą zapisaną przez niego kartkę.

— To może wyślemy je do wydawców? Opracuje je, wydrukuje i wyślemy… — nie dał mi dokończyć.

— Perry w testamencie zastrzegł, aby nigdy tego nie uczyniono. Myślisz, że o tym nie myślałem? Synu… — usiadł, a po chwili na stole położył czarny, gruby zeszyt, oprawiony w skórę, Chyba z krowy. Był bardzo dziwny. Biało — czarno — szary z nieregularnym kształtem. Jakby Perry zszywał ze sobą różnego formatu kartki. I miałem rację. To była ręczna robota pradziadka. Ponad sześćset stron. A do tego mapa. Znajdowała się na ostatniej stronie. Złożona na czworo ledwo mieściła się w ramach oprawy. Był to niestandardowy zeszyt. Niemal formatu A4. Trawiła mnie ciekawość. Ostatni kęs chleba, łyk kawy i stałem na progu kuchni gotowy do wyjścia.

— Tylko znów się nie zaszyj na kilka dni — doszedł mnie głos mamy, gdy postawiłem nogę na pierwszym stopniu drabiny.

— Dobrze!

— A nie interesuje cię gdzie jest Miron?! — Mama koniecznie chciała odwieść mnie od planów.

— Pewnie z Alice! — odparłem. Pogodziłem się z tą myślą? Tak, chyba pogodziłem. — Nich im szczęście sprzyja! — Zawołałem i zamknąłem klapę na strych.

Znów byłem sam. Usiadłem w fotelu i zacząłem czytać pamiętnik pradziadka. Przestał istnieć czas. A nawet dźwięk. Pozostały jedynie obrazy. Obrazy, które jeden po drugim rodziły się w mojej głowie. Perry posługiwał się bardzo plastycznym językiem. Opisy były wręcz mistrzostwem.

A wewnętrzne monologi arcydziełami.

Dowiedziałem się, kim tak naprawdę był. Poznałem marzenia, plany i jego lęki. Miałem wrażenie, że czytam własną biografię. To było niesamowite. Emocje jak spisane przez kalkę.


***

Las, woda, las… i ja w starym domku, zbudowanym na skarpie. Patrząc w dół miałem zawroty głowy. Przede mną była przepaść. Stanie na niewielkim tarasie, równało się, w moim przypadku, próbie samobójczej. Towarzyszył mi dziwny odruch, pragnienie, by skoczyć w dół. Nie mogłem patrzeć w tą nieskończoną przestrzeń. Wszedłem do wnętrza. Był to jeden sporej wielkości pokój. Na jednej ze ścian znajdował się kamienny kominek, obok stare skrzypiące łóżko, naprzeciw dwa fotele i biurko. Domek jak z filmów. Typowy drewniany dom traperów. Wysoki kamienny komin, mały ganek, lecz za to nieco większy taras. U podnóża góry, na której Perry zbudował ten dom, płynęła esowato rzeka. Missouri o tej porze roku przybrała żółtą barwę. Jako dopływ Missisipi, będąca oficjalnym początkiem w pobliżu miasta Three Forks była w tej okolicy uważana za najpiękniejszy jej odcinek. By tutaj dotrzeć potrzebowałem niemal całego dnia. Ale w tej chwili zapragnąłem wyjrzeć przez okno. Musiałem otworzyć ciężkie drewniane okiennice, które znajdowały się wewnątrz pokoju. Między oknami stał wielki, rzeźbiony kufer i to na nim usiadłem. Wyjrzałem. Widok zapierał dech w piersiach. Uświadomiłem sobie oczywistą prawdę, że znalazłem się sam w tej głuszy. Pozbawiony Internetu, bez udogodnień współczesnej cywilizacji musiałem dać sobie radę… Telefon komórkowy rzadko kiedy łapał zasięg. Ale nie mogłem się bez niego ruszyć. Polecenie mamy. Czuła się spokojniejsza wiedząc, że go mam. Pierwszą noc spędziłem na nasłuchiwaniu. Przyznam, że trochę mnie ta dzikość natury przerażała. Ostatni raz byłem tu razem z bratem i ojcem kilka lat temu. I całkiem inaczej wszystko to zapamiętałem. Bardziej przyjaźnie. A teraz? Teraz miałem do czynienia z pustką… i totalną samotnością. Lecz właśnie tego pragnąłem.

Rankiem wyszedłem na zewnątrz. Słońce schowane za wierzchołkami drzew nie oślepiało. Przed świtem odwiedził mnie strażnik. W końcu znajdowałem się na terenie Parku Narodowego Glacier i w związku z tym obowiązywały mnie pewne zasady. Osobiście powiadomiłem służby leśne o swoim pobycie, stąd jego przyjazd. Wypełniłem kilka papierków. I już mogłem rozkoszować się samotnością. Usiadłem na stopniach schodów. Wpatrzyłem się w płynący obok niewielki strumień. Z dala dochodził szum wody. To niewielki wodospad skryty między skałami, a korzeniami iglastych drzew spływał kaskadą na dno małego, polodowcowego jeziora.

Jestem w raju — pomyślałem, wyciągając z puchowej kurtki papierosy.

„Lato, nie lato, ale w górach będzie zimno” przypomniały mi się słowa mamy, która nakazała jej ubranie. Byłem we wszystkim posłuszny, bylebym tylko mógł ruszyć w drogę.

I tak obciążony dwoma plecakami, wypchanymi ciepłą odzieżą, zestawem przetrwania (od ojca), dwoma latarkami (od brata), ruszyłem przed czwartą rano w drogę.

Nie było lodówki, ba! prądu też nie było. Lodówka samochodowa musiała wystarczyć. Baterie, dodatkowy akumulator, maszyna do pisania, wraz z dwoma starymi lampami naftowymi, miało być szczytem techniki, który był na wyposażeniu domu i w moim posiadaniu. Ale byłem szczęśliwy. Szczęśliwy jak cholera.

Pamiętnik Perrego
Tydzień później

Piłem, jak zwykle, jadłem podobnie, ale paliłem jak smok. Wciąż czytałem. Dziadek miał niesamowicie lekkie pióro. Sześćset stron zaliczyłem w dwa dni. Siedziałem, wpatrując się w okno i rozmyślałem o — moim zdaniem — zaprzepaszczonym przez niego talencie. Nie mogłem zrozumieć dlaczego nie odważył się wydać swoich książek. Jeśli pisał je w takim stylu jak pamiętnik, to cholernie żal… Uświadomiłem sobie, że mu nie dorównuję. Uczył się od najlepszych. On naprawdę ich kochał: Londona, Hemingwaya. Nie to, co ja. Ja jedynie usiłowałem — nieudolnie, jak widać — im dorównać. I to, co miało stać się moim wyzwoleniem, nadzieją, spowodowało, że ponownie wpadłem w dołek. Przykro jest, gdy dociera do ciebie twoja nieumiejętność pisania w chwili, gdy sądziłeś, że jest inaczej. I tak, pradziadek Perry też mi dołożył. Po latach i nieświadomie, ale jednak…

Do czego dążę w swojej pisaninie? — myślałem, wpatrując się w nierówne rzędy słów w pamiętniku Perrego. — Gdzie jest granica doskonałości? W czym tkwi problem? Mój problem, do jasnej cholery?

Wstałem, miałem ochotę wyć… Bolała mnie ta wiedza, że nie jestem tak dobry jakbym tego chciał. Nawet nie stałem na początku drogi, którą pokonał pradziadek.

— Szlag! On miał fantastycznie lekkie pióro. Piękne, krótkie zdania. Mocne, dosadne sformułowania. Nie tylko opowiadał, ale potrafił pokazać. Stosował intuicyjnie tak dziś popularną metodę „płatka śniegu”, ale również i tę która ostatnio stała się sławna; „pokazuj, nie opisuj”. A do tego wszystkiego, wkomponowane w treść metafory, tak prężne i zasadnie określały wartość powieści. Perry stawiał sobie bardzo wysoko poprzeczkę. Tego byłem pewien.

— Nic za dużo, i nic za mało — powiedziałem na głos, łamiąc kawałek chleba. Lekko był zeschnięty, ale to nic. Ugryzłem i popiłem kawą. Westchnąłem i wyszedłem na zewnątrz. Musiałem się przejść. Musiałem pomyśleć. I już nic nie wydawało mi się takie samo… Nic, nawet, a może zwłaszcza — ja.

— Jak uwolnić się od własnych myśli? — zastanawiałem się na głos.

Nie wiedziałem. Nie mogąc znaleźć sobie miejsca wróciłem do domu i znów zacząłem krążyć po pokoju. Paradoksalnie dostawałem klaustrofobii. Wokół mnie potęga przestrzeni, a ja dusiłem się w pokoju o łącznej powierzchni trzydziestu kilku metrów. Usiadłem, wciąż trzymając pamiętnik Perrego w rękach. Zainteresowała mnie mapa. Przyjrzałem się. Była dziwna. Odręczny szkic terenu z zaznaczonymi liniami. Ledwo rozpoznawałem teren, który przedstawiała. Naprowadzał mnie rysunek, dość nieudolny — przyznaję — pradziadka, rzeki oraz domu. To był punkt odniesienia. Rozłożyłem ją na drewnianym, dużym stole. Zwykły zbity z desek niewątpliwie stanowił pamiątkę z przeszłości. Nie wiem dlaczego, ale coś nakazało mi abym zajrzał pod spód. Wewnętrzny głos? Może. Tak też uczyniłem, będąc dość mocno zaintrygowany. Patrzyłem, nie ukrywając zdziwienia. Dostrzegłem szufladę. Nigdy wcześniej jej nie widziałem. Myślę, że ojciec i brat również. Była ukryta między dwoma grubymi listwami. W sumie wyglądała jak wzmocnienie stołu. Nie miała uchwytu tylko drewniany kołeczek, który optycznie wyglądał na źle oszlifowany kołek. Sięgnąłem ręką by ją wysunąć. Nieźle się natrudziłem i po kilku zdecydowanych szarpnięciach, udało się. Jej zawartość mnie totalnie zaskoczyła. W środku znajdowały się dwie płaskie skrzyneczki, szkatułki. Jedna z nich była zamknięta na kłódkę. Niestety by ją otworzyć musiałem użyć śrubokrętu. Znalazłem go w zestawie przetrwania, który przygotował ojciec. Po paru minutach wnętrze skrzyneczki stało przede mną otworem. Znalazłem listy. Pierwszy z nich był datowany na wrzesień 1936 roku. Adresatem był niejaki Tom Barley. Nie wiedziałem kim był. Z listu wywnioskowałem, że miał udziały w lokalnej gazecie „Maron Post”. Perry prosił, aby Tom pomógł mu rozpropagować założony przez niego klub „Młodych Twórców”. Szukał sponsorów. W kolejnym liście odszukałem wiadomości, że ten spełnił jego prośbę. Inne listy adresowane były do Mery Herlin. Wiedziałem kim była. To moja prababcia. W rok później została jego żoną. Czułem skrępowanie czytając ich wyznania. Listy przewiązane czerwoną, wyblakłą wstążką, zawierały mnóstwo słów pełnych deklaracji miłości. Westchnąłem. Zamarzyło mi się takie uczucie. Spontanicznie pomyślałem o Alice… Zamyśliłem się.

Straciłem ją — przemknęło mi przez głowę w chwili, gdy pośród listów trafiłem na stare fotografie. Żółte, nieco szarpnięte zębem czasu, stanowiły namacalny dowód na to, że miałem prababkę i pradziadka. Co zrozumiałe nie pamiętałem ich. Mery umarła rok przed Perrym, a on?…

No cóż jego śmierć była owiana rodzinną tajemnicą, ale faktem jest, że zmarł w kilka dni po moich pierwszych urodzinach. Miał ponad siedemdziesiąt lat, gdy odchodził z tego padołu łez. Wtedy właśnie stawiałem pierwsze kroki. Dziś mogłem się przyjrzeć pradziadkom. Perry, postawny facet z brodą i w kapeluszu. Mery drobna, filigranowa kobieta, która wyglądała przy nim jak dziewczynka. Zdjęcie miało swój klimat i typową dla tych czasów grafikę. Patrzyłem i usiłowałem wniknąć w tą odległą dla mnie epokę. Zapragnąłem stać się Perrym. Zrozumieć, co go skłoniło do odizolowania się od świata, od ludzi.

Dlaczego po kilku latach szczęśliwego małżeństwa, życia u boku tak pięknej kobiety, jaką była Mery, mając już dzieci, synów, zaszył się w tej głuszy, w domku nad Missouri? — myślałem, spoglądając na zdjęcie. I chyba zaczynałem pojmować powody, przez które tu zamieszkał. Przecież teraz i ja schowałem się tu przed światem, przed ludźmi. Wyobraziłem sobie jego wędrówkę i wysiłek, który włożył aby zbudować ten dom. Nie miał pomocników. Z tego, co przekazywano ustnie, to sam miesiącami walczył o przetrwanie. Mieszkał w szałasie. Żywił się tym co łaskawie ofiarowała matka natura. Samotny na życzenie, odizolowany od ówczesnego świata, zdołał przeżyć tu prawie pięć lat. Gdy wrócił był zupełnie innym człowiekiem. Wydawało się, że oszalał. Zamknął się w sobie… I to na dziesiątki lat. Śmierć Mery tylko pogłębiła ten stan. Wieść głosiła, że jeszcze raz zdobył się na wyjazd nad Missouri, wciąż poszukując spokoju. Wyjechał z bliżej nieznanym rodzinie kolegą. Jednak nic to nie zmieniło. Perry naprawdę oszalał.

Czy i mnie to spotka? — myślałem, nie odrywając wzroku od pożółkłej fotografii. Ogarnęło mnie przerażenie, że być może jestem równie słaby psychicznie, zbyt podatny na zewnętrzne (negatywne) bodźce napływające z otoczenia, po prostu od ludzi. I nieważne, czy miałem zamiar spędzić tu tydzień, rok, czy pięć lat… Istotne stało się jedynie to, że dotarła do mnie moja własna słabość. Zbytnia podatność na stres, na niepowodzenie. Miałem więc wszelkie predyspozycje do tego, aby w którymś momencie życia się załamać…

— O cholera! — krzyknąłem.

Wstrząsnęła mną wizja choroby psychicznej. W końcu wujek Ken, a wcześniej Perry okazali się być niedostosowani do brutalnego życia, nie wspominając brata ojca. Wujek Danton również oszalał. Czy byli zbyt słabi? Lecz co to znaczy — słabi? W jakiej sferze życia wykazywali się niedostosowaniem, słabością? Czy w powszechnie nazywanej zdolności konfrontowania się z rzeczywistością, czy własnym twórczym talentem, w który wierzyli, a którego nie posiadali? Nie wiedziałem, i zaczynałem wątpić czy zdołam odkryć prawdę. Czas skutecznie zatarł ślady ich twórczości. Nie pozostał po nich ani jeden utwór. Nic, jakby nigdy nie sięgnęli po pióro.

Odłożyłem fotografie, wstałem i wyszedłem na dwór. Zaczerpnąłem powietrza. Czułem duszność. Usiadłem na stopniach ganku. Wyciągnąłem z bluzy papierosy. Słońce grzało. Południe, nawet tu w górach, nieźle dawało się we znaki. Ranki mroźne, podobnie jak noce, ale za to w ciągu dnia mogłem łazić w slipkach… Jednak nie miałem takiego zamiaru. Paląc, zaciągając się tak mocno, że aż płuca paliło, rozmyślałem…

— Kurwa, naprawdę jestem słabeusz — szepnąłem, między jednym obłokiem szarego dymu, a drugim. Między jednym, a drugim przekleństwem płynącym wraz z nim, z moich ust.

Dym przesłaniał widok. Wszystko było za mgłą, niewyraźne, bezkształtne, jak moje myśli.

— Muszę się wziąć w garść — powiedziałem na głos, zaciskając pięść. Tak, jakbym tym gestem chciał przywalić światu… ludziom. Jakbym chciał w ten sposób coś udowodnić, także sobie. Siła wzrastała proporcjonalnie do lęku. Sprzeczne? Niekoniecznie — biorąc pod uwagę moje nastawienie do życia. Do strachu przed nim, a jednocześnie do chęci przetrwania. Instynkt samozachowawczy działał prawidłowo. Ale co z tego, skoro i tak czułem się zdołowany? Owszem nie miałem ochoty wykonywać ostatniego skoku życia (choć przepaść za domem kusiła), ale też nie miałem motywacji, by dźwignąć się z upadku. Leżałem rozłożony na łopatki, jakby to ująć metaforycznie. Alice i Miron, tuż przed moim wyjazdem, zostali parą. Moje powieści nadal źle się sprzedawały, choć nagonka na mnie ucichła. Jednak efekt domina zadziałał. Wielki Szu wiedział co robi…

I tak siedziałem w domku Perrego, z poczuciem opuszczenia, niespełnienia i pokonania przez ludzi oraz okoliczności. Lecz tak naprawdę przegrałem walkę z samym sobą. Bo się poddałem.

Po co walczyć? — myślałem, wpatrując się tempo w niebo. Wiatr buszował, a gdzieś w oddali ptaki dawały koncert. Małe ssaki, zerkały zza pni drzew w moim kierunku, a ja nie mogłem się ruszyć. Po prostu nie chciało mi się. Straciłem sens pisania… życia? Samotność, wyobcowanie cholernie mi doskwierało. Mimo, że miałem świadomość iż to ja dobrowolnie skazałem się na to, to jednak teraz miałem tego dość…

Wolna wola… Co to jest? — zastanawiałem się gasząc równocześnie kolejnego papierosa. I nie wiedziałem, bo wbrew pozorom nie jest to takie oczywiste. Mamy wybór, to fakt. Mamy wolę by dążyć do realizacji określonego celu. Lecz czasem musimy zdać sobie z tego sprawę, jakim odbywa się to kosztem? W moim przypadku — straciłem Alice. Taka była moja wola. Nie walczyłem o nią. Bo i po co? Być może — siebie — choć na trochę — bym uszczęśliwił, ale ją? Z czasem znienawidziłaby mnie. To pewne jak nic. Uniosłem się niczym starzec pokonany przez artretyzm. Wolno, noga za nogą, wchodziłem do domu. Walnąłem się na łóżko, które aż zaskrzypiało. Zasnąłem, i wbrew pozorom wcale niespokojnym snem. Był równie przytłaczający jak moja rzeczywistość. Zerwałem się spocony, z krzykiem, a do tego wystraszony jak jasna cholera. Drzemka trwała około dwóch godzin.

Jak seans w kinie — pomyślałem — sto dwadzieścia minut grozy.

Usiadłem i przetarłem oczy. Obrazy ze snu nie znikały, wciąż przeżywałem ten koszmar. Byłem uwięziony w jakimś dole. Ugrzęzłem w bagnie. Po chwili zaczęło mnie wciągać. A nade mną oprócz wrogo wyglądających, karłowatych drzew, spoglądały z góry przekrwione oczyska jakiegoś potwora.

Co rusz wystawiał kły, z których ściekała krew. Kapała na moją twarz. Czułem jej słodycz. Po chwili wypełniła usta. Nie mogłem oddychać. Dusząc się, prawie konając, zdołałem dostrzec, że zbliża się do mnie włochata postać. Ni to człowiek, ni małpa. Zęby jak sztylety wbiły się w moją szyję. Nie miałem szans. Nie mogłem się ruszyć. Strach mnie sparaliżował. Oczy bestii, tuż przy moich, zaczęły płonąć, a ja czułem jak uchodzi ze mnie życie. Traciłem przytomność…

I wtedy właśnie zerwałem się z krzykiem. Jakby był to ostatni charczący odgłos konającego człowieka.

Kurwa…! Co za sen? — pomyślałem, nerwowo szukając papierosów. Wstałem sięgnąłem do bluzy, były. Obok na stole stała whisky. Nalałem sporą ilość. Wypiłem duszkiem.

Lecz obraz nie zniknął. Trwał w mojej pamięci. Dręczył mnie. Odsunąłem krzesło, usiadłem i nalałem kolejną szklankę.

Tym razem piłem starając się zrozumieć ten senny koszmar.

Co miał oznaczać? — myślałem, szukając drugą ręką kolejnego papierosa. Paliłem jeden za drugim. Paczka leżała na stole. Wyciągnąłem fajkę, przypaliłem i zaciągając się nadal analizowałem te obrazy. I nic nie wykombinowałem.

Choć intuicja podpowiadała mi jego znaczenie, to szybko je odrzuciłem.

— Nie skończę jak wujek — powiedziałem na głos, nalewając do pełna kolejną szklankę. Chciałem się upić, by w końcu móc spokojnie zasnąć. Po prostu nic nie czuć i nic nie myśleć. Udało się. Po piątym — wcale niemałym drinku — wypitym na pusty żołądek, łeb mój wylądował na stole. Straciłem kontrolę nad ciałem i prawie nad umysłem, i oto mi chodziło. W takiej pozycji przespałem kolejne dwie godziny. Tracąc przytomność uwolniłem się od kolejnej wizji własnej apokalipsy.


***

Gdy się przebudziłem za oknem zapadał zmierzch. Robiło się chłodno. Zamknąłem okna, zapaliłem lampy naftowe i rozpaliłem w kominku. Po chwili obmyłem się w misce. Wtedy dotarł do mnie dźwięk telefonu komórkowego. Leżał na szafce przy łóżku przywalony starymi gazetami. Odebrałem połączenie. Nie zdążyłem się odezwać, gdy zalał mnie potok pytań płynący z ust mamy:

— Synku, dzwoniłam. Gdzie byłeś? A masz co jeść? Wszystko w porządku? Jesteś zdrowy? Dbasz o siebie? — brzmiała znajomo. Znów się martwiła. Udało się jej dodzwonić, gdy trochę wytrzeźwiałem. Być może wcześniej dzwoniła, lecz niczego nie słyszałem.

— Mamo, nie martw się. Daję sobie radę. Mam co jeść. Jest mi ciepło…

— Ale sam siedzisz w tej głuszy. A jak ci się coś stanie? — przerwała.

— A co ma się stać?

— No, nie wiem. — Usłyszałem bezradność. — Po prostu martwię się. Uważaj na siebie, proszę.

— Dobrze mamo. Będę uważał. A co tam w domu? — spytałem starając się zmienić temat. Udało się.

— A, wszystko dobrze. Miron zakochany. Alice jest przemiłą, pracowitą dziewczyną. Z ojcem stwierdziliśmy, że lepszej panny w miasteczku nie ma…

— Tak, to prawda. — W moim głosie niekontrolowanie przemyciły się nuty żalu.

— A ty co synku? Nie cieszysz się, że bratu się udało? — Mama bezbłędnie odczytała moje emocje.

— Cieszę się, cieszę, ale wiesz jak było…

— No tak, pamiętam… — Wyczułem, że nie wie co odpowiedzieć. Ja też bym nie wiedział.

— Mamo, pozdrów ode mnie wszystkich. I nie zamartwiaj się. Daję radę. Jest mi tu dobrze. Naprawdę. — Starałem się być przekonywujący. I chyba uwierzyła. W kolejnej minucie przesłałem całusa, ona mnie, a potem telefon zamilkł. Padła bateria.

Trzymając go w jednej ręce, a pustą butelkę po whisky w drugiej, zamarłem w bezruchu. Moja wyobraźnia stała się mi wrogiem. Powstał sielankowy obraz Alice i Mirona i tego jak się całują i kochają. Szlag mnie trafiał. Zacisnąłem szczęki. Nic to nie dało. Jedynie zęby mnie zabolały. Zerknąłem na butelkę, była naprawdę pusta. I była ostatnią, którą wypiłem w ciągu dwóch tygodni.

— Niewiarygodne, pięć flaszek w dwa tygodnie. Niedobrze — powiedziałem na głos kierując się do kosza na śmieci. Stał w prowizorycznej kuchni, tuż obok drzwi wejściowych. Rozejrzałem się, i wtedy bardzo boleśnie uświadomiłem sobie, że przez ten czas nic nie napisałem. Piłem, paliłem, coś tam jadłem i zaczytywałem się — raz po raz — w wybranych fragmentach pamiętnika Perrego.

— Do dupy to wszystko — syknąłem i spojrzałem w lusterko wiszące przede mną. Stałem w tej niby kuchni, z telefonem w ręce i patrzyłem na zarośniętą gębę z podkrążonymi, przekrwionymi oczami dwudziestopięciolatka, który nie tak dawno obchodził swoje urodziny, a teraz wygląda jak starzec.

— Staczam się — wyszeptałem, jednocześnie drapiąc się po zaroście. — Prawdziwy człowiek z buszu — dodałem po chwili odwracając się od lustra. Postanowiłem, że z samego rana doprowadzę się do porządku. Teraz mi się nie chciało. Zresztą, to nic nowego…

Po kilku minutach, w których usiłowałem coś zjeść; jakaś konserwa, kawałek pieczywa, i starczyło, wyszedłem na taras. Lekko się pochyliłem. Ten widok na dole, te kilkadziesiąt metrów w dół był olśniewająco niebezpieczny. Rzuciłem papieros. Ten niczym ognik spadał… spadał, a potem wchłonął go mrok.

Tak samo byłoby ze mną — pomyślałem, odsuwając się od poręczy. Wątpiłem w jej trwałość, mimo że ojciec dwa razy w roku przyjeżdżał tu z Mironem i dokonywał potrzebnych napraw, nie chciałem ryzykować. Nie miałem planu na śmierć, lecz na życie. Spojrzałem w górę. Niebo czarne, usiane gwiazdami, mogło zachwycać. I zachwycało. A ta cisza… ten spokój…?

Niesamowite — pomyślałem, wsłuchując się w ginące, przytłumione odgłosy z lasu. — Zaledwie dwadzieścia pięć kilometrów stąd jest cywilizacja, a ja tu tkwię na własne życzenie. I o dziwo dobrze jest. Nagle uświadomiłem sobie jak bardzo jestem labilny w odczuwaniu, doznawaniu i interpretacji tego, co mnie spotyka. Raz euforia, raz depresja, choć bodziec może być taki sam, to ja i tak za każdym razem inaczej reaguję… Ot, cały ja. Zamknąłem oczy i udało mi się po raz pierwszy od wielu miesięcy, o niczym nie myśleć. Wsłuchiwałem się w las. Mówił do mnie. Szeptał. Grał melodię tysiąca nut. Nie rozróżniałem odgłosów (mieszczuch ze mnie), ale dobrze było mi z tą nietypową melodią, której wykonawcą jak i twórcą była matka natura. Czułem się jak widz w nieskończenie wielkim amfiteatrze. Odpłynąłem… a może tylko zasnąłem na kilka minut? Nie wiedziałem. Faktem jest, że umknęło mi prawie pół godziny z życia, w których ni to spałem, ni czuwałem. Dziwne doznanie. Słodki niebyt umysłu. Pełen relaks.

Gdy odczułem chłód nocy wszedłem do wnętrza domku. Usiadłem w fotelu, znów z pamiętnikiem pradziadka w dłoni i dałem się porwać kolejnym opowieściom o jego przygodach na morzach i oceanach… Żeglowałem wraz z nim. Czytając miałem wrażenie, że Perry wcielił się w postać literata Humhreya van Weydena z „Wilka Morskiego” Jacka Londona. Wyobraźnia pradziadka podsycana warunkami, w których żył przez kilka miesięcy na statku, spowodowała, że niemal uwierzył, iż żegluje na „Upiorze”. Perry uczynił coś niebywałego. Prowadził dwa życia. Gdy chciał, to był młodym literatem ocalonym po katastrofie promu z powieści Londona, a innym razem twardo trzymał się rzeczywistości, jako Perry Malarkey. A wszystko to niemal w tym samym czasie. Doszukiwał się analogii w ludziach, sytuacjach, a nawet miłości bohaterów. Jeden człowiek, dwa życia. Teraz zacząłem pojmować dlaczego tak mu zależało na skopiowaniu życia idola. Bo być może bał się tego, że jego będzie zbyt monotonne? Myślę, że nie miał pomysłu na WŁASNE życie. Ja tak nie chciałem. Poczułem ulgę. Dziwne, prawda? Ktoś, kto do tej pory był mi wzorcem okazał się być takim samym człowieczkiem jak ja; marzącym by jego życie różniło się od milionów innych. A już myślałem, że coś ze mną jest nie tak. Odetchnąłem z ulgą. Wstając, sięgnąłem po mapę. Złożyłem ją dość niedbale i w świetle lampy zacząłem się przyglądać. Coś nie dawało mi spokoju… Mapa była dziwna. I miałem rację. Intuicja mnie nie zawiodła. Nagle moim oczom ukazało się coś dziwnego. Dostrzegłem napis. Im bardziej dawałem tę część mapy pod światło, tym stawał się widoczniejszy. Zmrużyłem oczy jakby to miało mi pomóc w odczytaniu zapisanych drobnym pismem słów. Udało się. Napis brzmiał:


Idź z biegiem rzeki. Odlicz dziesiąte drzewo i dziesiąty głaz, wciąż będąc tyłem do słońca. I szukaj.”


Ale czego? — pomyślałem zaintrygowany. Niestety musiałem czekać do świtu, a ten miał nadejść za cztery godziny.

Wtedy idąc z zbiegiem rzeki będę miał słońce za plecami — kolejna z myśli pojawiła się w zmęczonej, a raczej skacowanej głowie.

Podekscytowany początkowo nie mogłem zasnąć. Jednak zmęczenie okazało się silniejsze. I niestety… przespałem swoją szansę. Obudziłem się w południe, a mimo to wybrałem się na poszukiwanie. Trawiła mnie ciekawość, co też Perry ukrył i w ogóle dlaczego to uczynił? Czułem, że odpowiedź poznam w chwili, gdy to znajdę, i że okaże się być zaskakująca.

Słońce, choć mnie oślepiało to również i grzało. Nie było za mną, jak nakazywał tekst. Lecz w tym wypadku byłem optymistą. Miałem kompas. Ubrany dość lekko, w podkoszulkę i bluzę z kapturem, ruszyłem przed siebie. Wziąłem jedynie zestaw przetrwania i latarkę. Krok po kroku obliczając orientacyjną drogę (biorąc pod uwagę wskazówkę o słońcu) szedłem jak mi się wydawało w dobrym kierunku. Jednak po dwóch godzinach stanąłem nad brzegiem rzeki zrezygnowany i zmęczony. Tryb życia, który prowadziłem dał znać o sobie. Usiadłem na wielkim, wilgotnym głazie. Trudno było wyliczyć dziesiąte drzewo czy głaz… Od czasów Perrego przecież wiele się zmieniło. Zamyśliłem się, starając się raz jeszcze policzyć drzewa i kamienie, które mijałem. Wciąż analizowałem, czy aby dobrze szedłem. Zerknąłem na kompas. Niby było Okej, po chwili sięgnąłem do plecaka i wyciągnąłem butelkę. Napiłem się wody, zjadłem suchara i postanowiłem zapalić papierosa. Dość niezgrabnie wyciągałem zapalniczkę z bocznej kieszeni plecaka. Niechcący upuściłem. Schyliłem się by ją odszukać w gęstej trawie. Próżny trud. Klęknąłem. Zacząłem rękoma macać poszycie, w pewnym momencie poczułem ukłucie. Jakbym ręką trafił na ostrze. Po chwili ostrożnie obiema rękoma zacząłem szukać tego czegoś, co mnie prawie zraniło. I nagle moim oczom ukazał się wrośnięty w mech, niemal w ziemię stalowy zamek. Zardzewiały, ostry i wnikający w jej głąb. Najpierw usiłowałem odsłonić pozostałą część. Nadaremnie. Ziemia, choć wilgotna to jednak nie poddawała się moim zabiegom. Sięgnąłem ponownie do plecaka. Wyjąłem składaną łopatkę i metodycznie zacząłem kopać. Kawałek po kawałku odsłaniałem ukrytą dziesiątki lat tajemnicę pradziadka Perrego. Krople potu spływały po twarzy. Usta odruchowo zacisnąłem i prawie położyłem się obok tego głazu. Musiałem. Wyglądało na to, że tego „czegoś” należy szukać właśnie pod nim. Nie wierzyłem własnemu szczęściu. Bawiąc się — przyznaję — dość nieudolnie w archeologa, po godzinie udało się wykopać niemały dół i część stalowej skrzyni.

Skarb? Łup? — myślałem coraz to bardziej podekscytowany. — W końcu pływał na statkach — dodałem po chwili, w której usiłowałem oburącz wyciągnąć skrzynię. Nie dałem rady.

Jednocześnie w mojej głowie powstawały obrazy, które jednoznacznie kierowały mnie na myśl, że to co znajdę będzie przełomowe, także dla mnie. Oscylowałem od wizji skarbu piratów, po najsekretniejsze wyznania Perrego.

Znów zacząłem kopać. W pewnej chwili miałem wrażenie, że głaz się osuwa. Na szczęście to było złudzenie. Odetchnąłem z ulgą i nie ustawałem w wysiłkach by dostać się do skrzyni.

Nie wiem ile czasu minęło; godzina, dwie? gdy w końcu jej zawartość mogła być przeze mnie spenetrowana. Z niemałym trudem wyciągnąłem ją z dołu. Była ciężka, podrdzewiała a zamek…?

— O matko — jęknąłem …

Na jego widok ogarnęła mnie czarna rozpacz. Dwie masywne kłódki, a do tego łańcuch, który ją oplatał, jak wąż konar, wyglądała niczym twierdza. Nadzieja o jej rychłym otwarciu prysnęła. Nie miałem narzędzi do tego potrzebnych. Stanąłem więc przed dylematem; jak ją zatargać do chaty. Dwukrotnie przymierzałem się do tego i ni jak nie mogłem jej utrzymać dłużej niż dwie minuty. Była za ciężka. Nie tylko jej wielkość, ale i fakt, że była śliska, sprawiał problem. Niewiele myśląc zdjąłem bluzę i po kilku minutach stała się prowizorycznym rozwiązaniem problemu. Wiedziałem, że potem będzie już tylko do wyrzucenia, ale ciekawość była silniejsza niż świadomość jej utraty. Męczyłem się, kombinowałem w drodze do domu (leśna ścieżka była najeżona kamieniami, nierównościami, więc naprawdę nie było łatwo) aż się spociłem, i to jak diabli. Gdy po dwóch godzinach, zlany potem, z bolącymi rękoma stanąłem przed gankiem, usiadłem na schodach. Kilka chwil oddechu i znów wysiłek. Spojrzałem w niebo. Zapadał zmierz. A przede mną były jeszcze schody.

Ostatni wysiłek — pomyślałem, chwytając skrzynię unosząc ją do góry. Stopień za stopniem, pchnięcie drzwi nogą i znalazłem się ze swoim znaleziskiem we wnętrzu ciepłego, przytulnego domu. Bluza od razu powędrowała do kubła na śmieci, a ja po kilku minutach rozpocząłem poszukiwania odpowiednich narzędzi, dzięki którym miałem szansę dobrać się do jej zawartości. Na pierwszy rzut poszły obcęgi, potem kombinerki, a na końcu młotek. I niczym kowal stukałem, waliłem, ciąłem — prawie w amoku. Ciekawość paliła mnie. Walka z zamkami, łańcuchami, kłódkami trwała z dziesięć minut, i po tym czasie mogłem poznać, co kryje wnętrze.

— Ta da! — zawołałem uradowany.

Ostrożnie uniosłem wieko skrzyni i… i znieruchomiałem.

W środku, na samym wierzchu leżała owinięta tłustymi szmatami strzelba Hawkeny. Nie lada gratka dla kolekcjonerów, nawet gdyby była niesprawna… Pod nią znalazłem płaszcze z futer, kurtki i kilka sztuk naczyń. Zaczynałem wątpić, czy to należało do Perrego, ale nie ustawałem w przeglądaniu. Im głębiej sięgałem tym z większym smrodem miałem do czynienia. Nos mi wykręcało, ale to nic… Nie poddawałem się. I gdy już dobrałem się do dna, gdy wyjąłem ostatnie skóry zająca, czy innego małego ssaka (nie znam się na tym) moim oczom ukazało się dziwne zawiniątko. Wciąż klęcząc, walcząc z uczuciem obrzydzenia (smród, stęchlizna była nie do zniesienia) wyjąłem ostatnią rzecz. Pod szmatami wyczuwałem jej kształt.

To książka? — pomyślałem, kładąc na stół owe znalezisko. Wolno jakbym się bał, że je uszkodzę zacząłem rozwijać.

I.. i miałem rację, choć nie do końca.

Przede mną leżał niemal analogiczny zeszyt, który otrzymałem od ojca. I już wiedziałem, że ta skrzynia należała do pradziadka. Odsunąłem krzesło, usiadłem i bardzo ostrożnie uchwyciłem okładkę (też wyglądała, jak ta z pamiętnika).Skóra na niej była sucha. Zdziwiło mnie to, bo wszystko inne przesiąknięte było wilgocią. Strona po stronie przeglądałem wczytując się pobieżnie w zapiski Perrego (nie miałem już wątpliwości, co do tego, do kogo należała skrzynia).

Okazało się, że prowadził kronikę. Dzień po dniu opisywał wszystko, co mu się przytrafiło. Pismo było nierówne, pochyłe i zdradzało zmęczenie. Niektóre litery wyglądały tak jakby pisał je w pośpiechu, lub na tak zwanym kolanie. Ku mojemu zdziwieniu nie posiadało nic z tych cech, które charakteryzowały pamiętnik. Zdania chaotyczne, o słabej konstrukcji.

Zero polotu — pomyślałem, nie ukrywając rozczarowania.

— Tego nie mógł pisać pradziadek — powiedziałem na głos. — To nie ten sam styl, choć ten sam charakter pisma. Miałem przed sobą suche, zwięzłe informacje, typu; co danego dnia upolował. Co dobudował, czy gdzie i jak długo przebywał.

A nawet, z kim spotkał się w pobliskiej osadzie. Zeszyt zawierał około trzystu stron, zresztą były ponumerowane, lecz kilku z nich brakowało. No może kilkunastu. Póki co zbyt dokładnie nie poświęciłem temu uwagi. Zajrzałem na ostatnie karty i nagle na mojej zarośniętej gębie pojawił się uśmiech od ucha do ucha. Z przejęciem przeczytałem na głos słowa, w sumie dość długi list:


„Wczoraj zacząłem pisać „Samotność nad Missouri. To powieść o mnie… O moich lękach, o demonach, które mnie prześladują. Bardzo tęsknię za żoną, synami i powoli zaczynam mieć dość samotności. Ale uwikłałam się w sytuację, która stała się solą w oku. Odejść nie powinienem, lecz i zostać też nie mogę. Nastąpił brzemienny w skutkach sytuacyjny pat. Nie wiem jak z tego zdołam wybrnąć. Spędzę jeszcze tutaj Święta Dziękczynienia, ale na Dzień Niepodległości wracam do bliskich. Wracam, choć nadal boję się ludzkich języków. Tego, że będą wyśmiewać moje dziwactwa. Nie potrafią zrozumieć, że dla mnie czytanie, czy pisanie książek jest dosłownie wszystkim. Że nie jest istotne czy drugi człowiek jest biały czy czarny… Akceptuje ludzi jakim są, a szanuję za zgoła coś innego niż kolor skóry. Ale pogodziłem się z tym, że mnie wyśmiewają, wytykają palcami. Być może brak tolerancji jest wynikiem braku oświecenia. Ich umysły ograniczają się tylko do tego, co mają w spiżarce, na stole czy w sakwie. A kolor skóry decyduje o ich sympatii, lub antypatii. Mój umysł sięga znacznie dalej… Nie poddam się. Nie tym razem. Przez pięć lat uciekając przed nimi, nie zdawałem sobie sprawy, że tak naprawdę uciekam przed samym sobą. A od tego się nie ucieknie. Niepotrzebnie chciałem być jak inni i w końcu zrozumiałem, że nigdy taki nie będę. Muszę przekazać moim synom wiedzę. Zarazić pasją i pragnieniem poznania, a tylko książki są do niej wrotami. Jeśli z trójki synów, choć tylko jeden poczuje to co ja — będę szczęśliwy. Wierzę, że uda mi się sprawić, iż moje dzieci zaczną postrzegać wartość drugiego człowieka kierując się sercem. Że nie ulegną wszech obecnej antypatii do ludzi o innym kolorze skóry. Bowiem wartością człowieka, nie jego szata, a uczynki, słowa i zdolność empatii. Mam nadzieję, że i moi wnukowie, prawnukowie będą posiadać tę cechę, która będzie ich wyróżniać z tłumu. A ten, który osiągnie najwięcej ma moje pozwolenie na publikację moich dzieł. Dosłownie wszystkich utworów, które zdołałem napisać czy napiszę do dnia śmierci. Zdaję się na jego poczucie sprawiedliwości, uczciwości i zdrowy osąd. Wiem, że on (ona) nie wykorzysta tego pozwolenia niezgodnie z moją wolą. Mój testament sporządzony, w 1941roku — gdy ruszałem na wojnę — zakazuje publikacji moich powieści. Jednak tą wzmianką zmieniam decyzję. I tylko ten, kto odnajdzie skrzynię, kto jak ja ucieknie przed okrucieństwem tego świata, ludzi i zaszyje się tu, gdzie dzień po dniu, rok po roku, usiłowałem odszukać spokój, stanie się godnym spełnienia mojej ostatniej woli. Stanie się jedynym spadkobiercą. Wierząc, że ktoś taki znajdzie się zostawiam ukrytą informację na mapie. Tylko ten, co będzie moją bratnią duszą i będzie podążał jak ja śladami Londona czy Hemingwaya jest tego godny. I wierzę, że gdy ukażą się moje powieści, ludzie będą już bardziej światli, a ich umysły chłonne i spragnione wiedzy. Rasizm i inne czarne strony ludzkości przestaną istnieć w ich świadomości. I obym się nie mylił…

Perry Malarkey

Październik 1955 roku.”

Po przeczytaniu tych słów uśmiechnąłem się i miałem ochotę odpowiedzieć Perremu, że tak właśnie się stało. Że od dziecka mnie i bratu czytano, jak wcześniej rodzicom. Że jego pragnienie, marzenie oraz to jak postępował ze swoim potomstwem miało pozytywne, dalekosiężne skutki. Kolejne pokolenia z dbałością kultywowały jego idee. Mnie również w ich duchu wychowywano. Lecz co do mentalności ludzi, co do ich zacietrzewienia miałem niestety spore wątpliwości. Nie wszyscy spełniali kryteria Perrego. Niestety. Bo ludzie wbrew pozorom nie potrafią uczyć się na własnych błędach. Mimo tej smutnej refleksji zdołałem, ponieważ zapragnąłem, powiedzieć coś pradziadkowi na głos:

— Mam nadzieję, że ciebie nie zawiodę — szepnąłem wzruszony.

I uświadomiłem sobie, że wcześniej zbyt pochopnie go osądziłem. On nie był przeciętny, lecz wybitny. Nie godził się na życie wedle określonych schematów. Bał się, że zostanie wchłonięty przez tłum. I wbrew pozorom miał pomysł na życie. A to, że uciekał w świat fikcji literackiej też rozumiałem, bo przecież i mnie nie było obce to „zjawisko”.

Ta myśl ucieszyła mnie. Perry nadal był moim idolem…


***

Spędziłem w chacie pradziadka jeszcze dwa tygodnie. Zapasy jedzenia kurczyły się. Zmusiło mnie to do wyjazdu

do pobliskiej wsi. Wracałem pospiesznie ze sporymi zapasami konserw, warzyw i owoców. Zdołałem podładować baterię w telefonie komórkowym. W krótkiej rozmowie z mamą poinformowałem ją, że u mnie wszystko w porządku. Ucieszyła się, co zrozumiałe i przekazała wieści o Mironie i Alice. Planowali wziąć za niecały miesiąc ślub. Wbrew pozorom ucieszyłem się. Nawet serducho specjalnie mnie nie zakuło. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że to co czułem do tej dziewczyny było niestabilne. Pomyliłem zafascynowanie z miłością. Bywa i tak zwłaszcza wtedy, gdy nie ma się w tej dziedzinie doświadczenia. Od dnia, w którym poznałem zawartość skrzyni (skóry posuszyłem i przehandlowałem w wiosce. Jedynie strażnikowi musiałem pokazać źródło ich pochodzenia. Uwierzył, choć nie ukrywał zdziwienia.)… znów siadłem do pisania książki. Pisałem jak szalony; dzień i noc, ale wbrew pozorom robiłem spore przerwy… Lecz spałem tylko wtedy, gdy dosłownie padłem przy stole. Nie tknąłem alkoholu. Nawet mniej paliłem. I było mi z tym dobrze. Jedynie, czego nie zrobiłem to nie ogoliłem się. Brodę miałem już tak długą i gęstą jak Perry na zdjęciu. A to stało na honorowym miejscu tuż nad kominkiem. Często zerkałem w jego kierunku. Uśmiechałem się mimowolnie. Dzięki niemu wyzbyłem się kompleksów. Pomógł mi zrozumieć, dlaczego tak mnie nosiło. Dlaczego nie potrafiłem znaleźć sobie miejsca. W końcu uświadomiłem sobie, że byłem wewnętrznie niepogodzony z samym sobą. To ja byłem źródłem wszystkich kłopotów, które wynikały w codziennym dniu. Które powstawały w relacjach z ludźmi. Perry nie tylko w liście, ale i pozostałych, dość oszczędnie sformułowanych notatkach dał mi wskazówki, jak uzyskać wewnętrzny spokój. Robiłem przerwy, o których pisał. Wychodziłem na dwór, spacerowałem, starając się obserwować wszystko z wielką dokładnością, wszystko, co mnie otaczało. Przestałem koncentrować się na sobie. Na tym, co czuję, myślę, czy jak interpretuję, ale zacząłem analizować swoje uczynki, te dzisiejsze i te przeszłe. Zaakceptowałem własną inność, lecz nie bez zastrzeżeń. Sam dla siebie stałem się najsurowszym krytykiem. I już nikomu nie chciałem się przypodobać. Odrobina tolerancji dla własnej ułomności, a większa dla innych była pierwszym z najważniejszych punktów, wskazówek, których pośmiertnie udzielił mi pradziadek. Nauczył mnie jeszcze czegoś… Bym umiał pogodzić się z tym, że nie wszystko i nie zawsze jestem w stanie zrobić. Owszem stawiać sobie poprzeczkę, nawet podnosić ją sukcesywnie, ale nie wpadać w czarną rozpacz, jeśli okaże się że nie dałem rady czegoś dokonać.


„Więcej zrozumienia dla siebie, tolerancji i swobody. Jeśli teraz coś ci nie wyjdzie, nie oznacza to, że w ogóle.”


Czytałem w księdze, którą jak zdołałem zorientować się Perry nazwał „Kroniki szaleńca”. Nie wiedziałem, dlaczego użył takiej nazwy, lecz widocznie miał swoje powody.

Nie wnikałem w to więcej. Inne rady też były pomocne i z większością się zgadzałem.

Moja powieść „Grom z nieba” doczekała się dwunastego rozdziału. Eryk i Alice zdołali rozwikłać tajemnicę śmierci vice prezesa. Były przyjaciel, a obecny wróg Bert, został przez nich zdekonspirowany. Zajęła się nim policja. Lecz Eryk mimo intratnej, kuszącej propozycji nowego prezesa reaktywowanej spółki, nie podjął się pracy w firmie. Wybrał spokojne życie u boku Alice. Wyjechali na Florydę, by tam założyć własną agencję nieruchomości, i choć zaczynali wszystko od początku wierzyli w powodzenie i sukces firmy. I tak było… lecz los miał dla nich jeszcze jedną niespodziankę…

W międzyczasie zajrzałem do notatek pierwszej powieści, która również była na ukończeniu. Tej o pisarzu…

Jej poświęciłem ostatni tydzień pobytu nad Missouri.

I tak pokrzepiony, dowartościowany i mający przekonanie, że tym razem nie dam się tak szybko zdołować krytyką, niezasadną, wrogą i nie merytoryczną, rozpocząłem w ostatnich dniach pobytu, przygotowania do wyjazdu. Wracałem do domu.

Ostatniego wieczoru usiadłem na tarasie z kroniką Perrego na kolanach i przy lampie naftowej zacząłem czytać — już tak na spokojnie — ostatnie strony. Dowiedziałem się o jego przyjaźni z Tomem Walensem i z tajemniczym młodym chłopakiem. Jednak Perry o nim akurat niewiele wspominał. Za to o Tomie było sporo wzmianek. Czytałem o ich wspólnych polowaniach. Długich nocnych rozmowach przy ognisku i o tym, jak to w dniu wyjazdu Perrego, obiecali sobie nierozerwalną przyjaźń.

I z tego, co wiem z pamiętników udało się im tą przysięgę dochować. Tom był jedynym człowiekiem, który spędził z Perrym ostatnie chwile jego życia. Pradziadek zostawił list na bazie którego wysnuto przypuszczenie, że pragnie odebrać sobie życie. Śmierć Mery go przerosła. Ludzie nadal wykazywali się niezrozumieniem dla jego poglądów, ale prawdą jest i to, że pod koniec życia nieco zdziwaczał.

Tato dość często opowiadał o tym, że Perry nie dostrzegał postępu, że wciąż tkwił w latach pięćdziesiątych. Jakby czas dla niego stanął, jakby nie nadążał za rozwojem. Paradoks; on człowiek światły, ideologicznie twórczy nie potrafił odnaleźć się w latach osiemdziesiątych. Coraz bardziej zamykał się we własnym świecie, aż w końcu zaczął mieć urojenia. Już nie był tym samym człowiekiem, co kiedyś. Popadł w pewien rodzaj fanatyzmu, ale ja póki co miałem przed sobą zamknięte — w jego zeszytach — słowa człowieka godnego naśladowania. Godnego by czcić i propagować jego idee. A Tom, jako jedyny wraz z bliskimi bronił honoru Perrego i to aż do ostatnich chwil swojego życia. Zaprzeczał temu, co głosiła plotka, jakoby pradziadek popełnił samobójstwo (analogicznie rzecz się miała w przypadku Londona. Jego śmierć do dziś osnuwa tajemnica. Czy świadomie przedawkował morfinę? Nie wiemy.) A co do pradziadka fakty potwierdzały, że targnął się na życie. Niestety i ja tak sądzę, lecz moim zdaniem poszedł w ślady innego ukochanego pisarza. Perrego znaleziono ze strzelbą i dziurą w głowie (wybrał więc śmierć podobną tej, którą uznał za jedyną słuszną Hemingway).

Ale Tom usiłował dowieść, że pradziadka zabito. Że poprzez swoje radykalne poglądy naraził się wielu ludziom. Ta teoria, niemal spiskowa, nie znalazła potwierdzenia w kolejnym dochodzeniu, które zostało przeprowadzone na wniosek rodziny i Toma. I ku niezadowoleniu bliskich ponownie przyjęto, że jedyną prawdziwą wersją jest samobójstwo Perrego. Historia życia Toma była również owiana tajemnicą, a raczej jego nagłe zniknięcie z życia naszej rodziny… Przepadł bez wieści.

A tymczasem wieczór okazał się być chłodny. Księżyc i gwiazdy świeciły tak jasno, że niemal zbyteczna była lampa. Spojrzałem w górę, na ten granat nieba. Westchnąłem, bo to na co dane mi było patrzeć zdołają opisać jedynie słowa poety. Pełen zachwyt. I z taką rozdziawioną miną, z zadartą głową ku niebu, zamarłem.

Kładłem się spać z pozytywnie naładowanymi „bateriami duszy” (tak Perry określał swój stan ducha). Wierzyłem, że uda mi się w końcu wykazać większą odporność na ataki tych, co nadal mnie nie akceptowali, a raczej tego, co i jak piszę.

Ranek przywitał mnie deszczem, ale to nie przeszkodziło mi w ostatnich przygotowaniach do wyjazdu. Lecz im było bliżej godziny „zero” tym bardziej narastał we mnie niepokój. Jakbym podświadomie znów zaczynał odczuwać lęk i strach. Obawy czaiły się pod sklepieniem czaszki i kumulowały się w głębi duszy. Zaczynały drżeć mi ręce, a to nie był dobry znak…

Czyżby wracało do mnie to wszystko, przed czym pragnąłem uciec? — pomyślałem, wkładając do torby ostatnią parę spodni.

Nie wiedziałem. Na wszelki wypadek zacząłem na głos powtarzać sobie słowa z kroniki Perrego, które stały się dla mnie życiowym mottem:


„ Nikt nie podetnie mi skrzydeł… Nie ma na świecie takiego jadu, takich słów, które by unicestwiły moje marzenia. Słowa są dla mnie obrazami, które uwieczniam w książkach. Jestem ponad to, co małe… ale serce i umysł otwieram na wszystko, co płynie z życzliwości. Także krytykę.”


Samochód zatankowany do pełna, torby, plecaki spakowane leżały w bagażniku, a ja postanowiłem wybrać się na ostatni spacer. Musiałem się wyciszyć, pomyśleć i odszukać to, o czym również pisał w kronice, czy pamiętniku pradziadek: „wewnętrzny spokój, który płynie szeroką rzeką z potęgi matki natury.”

Czy go znalazłem spacerując ponad godzinę? Nie wiem.

Lecz wiem, że udało mi się pogodzić z myślą, że wracam do świata ludzi, do chaosu, który tworzą i do miliarda słów, którymi mnie zasypią… Słów niejednokrotnie pozbawionych sensu i znaczenia.

Taką miałem wizję w chwili, gdy wsiadałem do jeepa. Niepomny jej ruszyłem w drogę powrotną. Mimo wszystko stęskniłem się za tym potworem o nazwie: — cywilizacja.

Ale tak naprawdę to stęskniłem się za bliskimi, za domem, i za moją „dziuplą”.

Konfrontacja.


— Synku… Witaj! — Głos mamy wypełnił przestrzeń. Nawet nie wiedziałem, że dysponuje taką mocą.

— Ja też się cieszę! — zawołałem zaraz po wyjściu z samochodu. — Stęskniłem się!

— Oj, a jak ja… Nawet nie wiesz. Tato i Miron nie mogli się ciebie doczekać. Ale musieli jechać do miasteczka.

Trwają przygotowania do ślubu…

— Rozumiem — odparłem przytulając mamę. Była taka malutka. Sięgała mi do ramion. A wzmianka o ślubie wbrew pozorom nie zrobiła na mnie większego wrażenia.

— Wchodź do domu… wchodź — ponaglała. — Zostaw te torby potem je rozpakujemy. Przygotowałam twoją ulubioną potrawę…

— Fasolkę? — przerwałem.

— A jak myślisz? Pewnie, że tak. — Uśmiechnęła się i wciąż przytulona do mnie wspięła się na palce by mnie ucałować. Pochyliłem się. Musnęła mnie w czoło i po chwili wspólnie weszliśmy do domu. Nasze psy biegały wokoło, radośnie merdając i poszczekując starały się zwrócić na siebie uwagę. Pogłaskałem je, a mama wyciągając rękę, wskazując miejsce pod pobliskim drzewem zawołała:

— Brutus, Maks zostańcie! Waruj — krzyknęła. Początkowo nie miały ochoty słuchać. — Leżeć! — dodała równie stanowczo wstępując na schody. Psy zareagowały i posłusznie ułożyły się na ziemi.

— I jak? Odpocząłeś? — spytała, gdy znaleźliśmy się w kuchni.

— Tak, pewnie — odparłem siadając do stołu, na którym czekała już na mnie spora porcja fasolki z boczkiem. Bez zbędnego ociągania zabrałem się do konsumpcji. Głód doskwierał mi jak cholera. Kiszki marsza grały tak, że było to słyszalne. Mama zaśmiała się. Widziałem jak jest szczęśliwa. Szczęśliwa, że wróciłem po tych niemal dwóch miesiącach.

Ja też się cieszyłem.

— A wiesz mamo, że znalazłem coś ciekawego w domku pradziadka? — powiedziałem z pełnymi ustami.

— Tak? A co? — spytała.

— Pod stołem była ukryta szuflada. W niej schowane zostały przez Perrego dwie skrzyneczki, w sumie szkatułki. W jednej znajdowały się stare fotografie, a w drugiej listy. Wszystko wziąłem ze sobą byście zobaczyli. Ale najciekawsze… — na chwile przerwałem. Musiałem przełknąć. — Najciekawsze jest to, co znalazłem kierując się wskazówką uczynioną przez niego na mapie…

— Tak? A to interesujące — przerwała, po czym usiadła obok. Postawiła dzbanek z kawą. Jej aromat podrażnił zmysły.

Od razu nalałem do kubka i łapczywie wziąłem spory łyk.

— A tak, tak — odparłem po kilku sekundach. — Pod wielkim głazem wykopałem skrzynię… Też ją przywiozłem. W niej to dopiero są skarby…

I rozpocząłem opowieść o tym, co znalazłem, i co przeżyłem. Mama słuchała nie przerywając. Widziałem na jej twarzy skupienie, a zarazem podziw.

Mijały minuty, a ja wciąż snułem opowieść. I tak aż do chwili, w której na progu, w kuchni nie pojawił się ojciec, Miron oraz ona… Alice. Na jej widok skoczyło mi tętno, ale nic ponad to.

A więc pomyliłem zauroczenie, fascynację z miłością — pomyślałem, witając się z bliskimi, a po chwili z nią. Wyglądała ślicznie. Promieniała. Miron również. W ich oczach było widać miłość. Patrzyli na siebie zakochanymi oczami.

I wtedy dopiero, tak naprawdę i ja się ucieszyłem, że choć raz nie działałem pod wpływem impulsu… tylko pomyślałem. Nie walczyłem o nią, bo sądzę, że i tak nie miałbym szans.

A gdy nastał wieczór raz jeszcze, już w salonie, przy kominku, opowiedziałem z wielką dokładnością wszystko to, co tyczyło się Perrego. Brat pomógł przytargać skrzynię i owe dwie małe szkatułki, w których znajdowały się tak cenne pamiątki. O ich istnieniu przez tyle lat nikt nic nie wiedział. Ja mówiłem, oni oglądali. Dostrzegłem na twarzy ojca wzruszenie. Gdy skończyłem to właśnie on, jako pierwszy się odezwał:

— W takim razie dostąpiłeś zaszczytu synu — powiedział z dumą.

Pozostali skwapliwie przytaknęli głowami. Nawet Alice.

I ja poczułem, że rozpiera mnie duma. Zdałem sobie sprawę z faktu, jak cenne było to co znalazłem. Ustaliliśmy, że to właśnie ja zajmę się manuskryptami powieści pradziadka. Przygotuje je do wysyłki, do wydawców i wezmę na siebie odpowiedzialność oraz trud ich opracowania. Część z nich była pisana na maszynie, część odręcznie. Czekało mnie sporo pracy. To było nie lada wyzwanie. Przepisać na komputerze prawie osiem powieści, z których każda miała mniej więcej trzysta stron. Ale najpierw musiałem je wszystkie przeczytać, a to też było wyzwanie. Niemniej jednak na pierwszy rzut miały pójść te, które Perry pisał na maszynie, a tych było znacznie więcej. Doliczyłem się dwudziestu. Na szczęście jakość ich była dobra. Wystarczyło zrobić kopie.

Lecz to było później… teraz zasiedliśmy do kolacji całą rodziną, bo Alice już do niej należała. Ich ślub miał odbyć się w przyszłym tygodniu (jak dowiedziałem się wcześniej od mamy, a potem ojciec i brat nie omieszkali mnie o tym poinformować). Przygotowania, w których aktywnie uczestniczyła Eleonora trwały pełną parą. Patrząc ukradkiem na oboje widziałem jak są szczęśliwi. I naprawdę cieszyło mnie to. Nie odnalazłem w sobie nic z tej zazdrości, którą odczuwałem jeszcze nie tak dawno.

Jednak pobyt w chacie Perrego dał mi wiele — pomyślałem, zajadając się kukurydzą.

W pewnym momencie uświadomiłem sobie, coś dziwnego, że zaczynałem odczuwać brak klimatu, który tam panował ba! nawet wiecznego półmroku. Zaczynałem tęsknić za ciszą, samotnością i za tym, że mogłem tam być tylko ze swoimi myślami.

Jeszcze nie minął dzień, a ja już chcę wracać — kolejna z myśli pojawiła się w chwili, gdy wchodziłem po kolacji, po stopniach drabiny do swojej „dziupli”.

Wszedłem i rozejrzałem się. Nie czułem się tu dobrze… już nie. Ale podszedłem do biurka i usiadłem. Zamyśliłem się, a po kilku sekundach włączyłem komputer. Otworzyłem pocztę mailową, ale nie po to by czytać, lecz by napisać maila do wydawcy. Bardzo dokładnie opisałem sprawę wszystkich powieści pradziadka. Zrobiłem kilka skanów stron maszynopisu… i wyłączyłem monitor. Nie zamierzałem znów dać się wciągnąć w to bagno Internetu. Tej jego nieprzychylnej, wręcz wrogiej mi części. Czułem zmęczenie. Położyłem się spać przed północą, co było dla mnie szalenie nietypowe.

I o dziwo zasnąłem niemal od razu. A co jeszcze dziwniejsze, spałem spokojnie. Mój umysł, dusza, serce, było wyciszone i emocjonalnie zrównoważone. Taki właśnie wróciłem z chaty Perrego.


***

Kolejne dni były niczym tornado. Przez nasz dom przewinęło się dziesiątki osób. Jedni od przygotowań ślubów, inni od wystroju, a jeszcze inni od… kurczę nawet nie wiem. Nie miałem spokoju w tym harmidrze. Jednak znosiłem to cierpliwie ze względu na rodziców i przede wszystkim brata. Starałem się nawet brać w tym udział. Z marnym skutkiem, ale moje wysiłki zostały docenione.

— Synku, nie poznaję cię. Zmieniłeś się — powiedziała mama spoglądając na mnie badawczo. Właśnie myłem z nią okna.

— Nie mamo, nie zmieniłem się — odparłem zmieszany.

— Ja wiem najlepiej — jej głos zdradzał zdecydowanie. — Wcześniej siedziałbyś w tej swojej „dziupli” i nosa nie wystawił. A teraz… proszę, pomagasz okna myć. Kiedyś nawet ich nie zauważałeś, jeśli nie musiałeś przez któreś spojrzeć. — Zaśmiała się, a ja zawtórowałem. Przyznałem w duchu jej rację, choć głupio było mi się do tego przyznać.

— Może i trochę się zmieniłem. — W końcu się z nią zgodziłem. — To pobyt nad Missouri w chacie Perrego mnie zmienił. Wyciszyłem się. Przewartościowałem życie. Uszeregowałem priorytety.

— No tak, rozumiem. — Mama spoglądnęła na mnie badawczo. — Myślę, że nosisz się z zamiarem powrotu do chaty nad Missouri. — W jej głosie wyczułem smutek.

Ale miała rację.

— Chyba tak mamo… — Spojrzałem przepraszająco.

— Hm… — dostrzegłem, że szuka odpowiednich słów, ale nie zdołała ich znaleźć. Zapadła cisza. Cisza, którą po kilku minutach przerwał ojciec mówiąc:

— Alan, rozmawiałem z Benem. Powiedział, że bardzo chętnie pomoże opracować rękopisy Perrego.

— To świetnie — odparłem, nie ukrywając zadowolenia. Dobrze, że o tym pomyślałeś — dodałem schodząc z drabiny, na której stojąc myłem okno.

— Ale musisz je podrzucić do miasteczka. On ma teraz urwanie głowy. Jakiś podopieczny, debiutant, wygrał ogólno-stanowy konkurs na powieść. Nie znam szczegółów, lecz jak znam Bena sam ci wszystko wyłuszczy z detalami — stwierdził tato siadając do stołu, a prostując obolałe plecy dodał:

— Padam z nóg. Te przygotowania mnie wykończą mamuśka. — Słowa te kierował bardziej do mamy. Ta posłała całusa i stwierdziła:

— Nie narzekaj, przecież na to czekaliśmy…

— Nie narzekam — przerwał ojciec. — Tylko mogłoby to wszystko się już skończyć. Ale wiesz co kochanie… — wziął oddech. — Martwi mnie to, że w planach mają zamiar zamieszkać u Eleonory…

— Ależ, co ty gadasz? Dlaczego cię to martwi? — Tym razem mama przerwała. — Biedula mieszka sama, ma swoje lata.

Nie może zostać na tak wielkiej farmie bez kogoś zaufanego, kogoś bliskiego. I tak nie daje rady już teraz, a co dopiero jakby została sama. Myślisz, że ci robotnicy sezonowi i ten jej pomocnik zadbają oto jak należy? Śmiem wątpić. Jak Alice się wyprowadzi to będzie dla niej dramat, i to z wielu powodów… — urwała. Wiedzieliśmy, o czym mówi.

Miała rację. Zgadzałem się z nią, a widząc spojrzenie ojca wiedziałem, że i on ma podobne zdanie. Zresztą potwierdziły to jego słowa:

— W sumie, masz rację. Ale nasze ziemie…? Ja już też nie daje rady — zabrzmiał dość smutno. — I nie gniewaj się synu… — teraz spojrzał na mnie mówiąc:

— Na twoją pomoc zbytnio nie liczę. I nawet nie chcę cię zmuszać do niczego. Ty masz swoje życie i własny pomysł na to jak je przeżyć…

Byłem mu szalenie wdzięczny za te słowa, lecz uświadomiłem sobie, że jak Miron się wyprowadzi to rzeczywiście rodzice zostaną sami z tym wszystkim, co łączy się z prowadzeniem tak wielkiej farmy. My też mieliśmy pracowników, ale jak w przypadku Eleonory i nasi rotowali się zbyt często, nie przywiązując się ani do nas, ani do ziemi. Jedynie stary Anton służył i pomagał ojcu od lat. Lecz jakby nie patrzeć wszyscy mieli swoje lata… I zrozumiałem, że póki co nie mogę wyjechać.

— Tato pomogę ci jak tylko będę potrafił. Wiem, że sporo muszę się nauczyć, ale zmieniłem się, jak zauważyła mama…

— Ja też to dostrzegłem — przerwał, a podchodząc do mnie klepnął po przyjacielsku (dość mocno) po plecach i dodał:

— W takim razie miło mi to słyszeć synu. A teraz wy róbcie swoje, a ja idę robić swoje. Konie trzeba oporządzić. Miron już jest w stajni. Czeka na mnie.

Znów zostaliśmy z mamą sami.

— Mówiłeś poważnie? — spytała mnie po chwili ciszy, która zapadła po wyjściu taty.

— Jak najbardziej — odparłem.

I żadne z nas nie poruszyło już więcej tego tematu. A ja od tego dnia poświęciłem się nauce; jak prowadzić farmę, jak zadbać o dostawy, jakich mamy kontrahentów na bydło i jak wyglądają księgi rachunkowe. Wiedzę chłonąłem jak gąbka wodę. Sam byłem zdziwiony, że tak łatwo wchodziła mi do głowy, lecz jeszcze większym zaskoczeniem było to dla ojca, mamy i brata. Zrozumiałem, spacerując, lub jeżdżąc konno, że to także należy do mnie. To moja przyszłość i teraźniejszość, nie wspominając, że i przeszłość… Moje dziedzictwo. To (używając metafory) chleb, który jadam codziennie.

I nie wolno mi było tego lekceważyć. A pisanie? O dziwo na to też znalazłem czas. Lecz kierując się radami Perrego, wszystko było wyważone. I choć pisanie sprawiało mi nadal ogromną frajdę, choć uwielbiałem ten stan, w którym się wtedy znajdowałem to najpierw były obowiązki, a potem przyjemności. I póki co sił mi starczało. A gdy po tygodniu odezwał się wydawca chętny wydać jedną z pierwszych powieści Perrego tańczyłem z radości. Sprawy formalno-prawne ciągnęły się przez miesiąc, i gdy wszystko zostało uzgodnione, notarialnie potwierdzone, machina wydawnicza ruszyła. Pierwsza poszła do druku powieść „Samotność nad Missouri”. A ja zająłem się jej promocją i reklamą.

Ben aktywnie pomagał. Młodzi ludzie — przyszli pisarze — gdy dowiedzieli się o tym — jak dla mnie i moich bliskich — podniosłe jest to wydarzenie, również wzięli aktywny udział. Mieli przecież świadomość, dzięki komu powstał klub „Młodego twórcy”… I już pod koniec roku, po ukazaniu się powieści w sprzedaży, rozpoczęła się seria spotkań z czytelnikami, na których to czytałem ją w odcinkach.

Ale tymczasem, po hucznym ślubie, Miron i Alice wyjechali w podróż poślubną, a ja nadal czekałem i szukałem swojej połówki jabłka.

Moje obie powieści skończyłem pisać tuż przed ich powrotem. I gdy już miałem pewność, że zdołałem zapanować nad swoim życiem (i przede wszystkim emocjami) znów wydarzyło się coś, co wytrąciło mnie z równowagi.

Nie zdradziłem się przed nikim. Ukryłem prawdę głęboko w sobie. Nie chciałem martwić bliskich. Atak na mnie przybierał na sile. Tym razem posądzono mnie o całkiem absurdalną rzecz. I jak sądzę nie był to Wielki Szu, lecz ktoś mi nieznany. Zresztą podpisał maila „życzliwy anonim”, lecz tekst nie zawierał ani odrobiny życzliwości wręcz przeciwnie; kipiał jadem i złośliwościami. Ciekawostką było jedynie to, że posiadał wiedzę, która była jak do tej pory dostępna tylko zainteresowanym. Ów anonim posądził mnie o to, że pod płaszczykiem informacji, jakoby to były powieści pradziadka, usiłuję tak naprawdę przemycić: „własne grafomańskie teksty”. Taką hipotezę mogli snuć tylko nieliczni, zwłaszcza, że „Samotność nad Missouri” jeszcze nie ukazała się w druku.

A to znacznie zawężało listę potencjalnych wrogów. Tak, wrogów, bo jak inaczej nazwać takiego osobnika? Tylko tak.

A tymczasem robiąc dobrą minę do złej gry kontynuowałem cykl spotkań z czytelnikami, już nie tylko w Maron-City, ale i poza granicami stanu Montana, również w mniejszych miasteczkach. W domu byłem gościem. Miron i Alice krążyli między farmami. Póki co przejęli moje obowiązki.

A ja kursowałem od miasteczka do miasteczka (na razie nie było szans na większą promocję. Wielkie aglomeracje były poza zasięgiem wydawcy, jak i moim.)

Ale wszystko do czasu. Gdy śniegi pokryły szczyty górskie, gdy lato odeszło w zapomnienie wiele się zmieniło… i to na korzyść zarówno dla mnie jak i dla powieści pradziadka.


***

Zakwaterowałem się w przydrożnym motelu w drodze do największego miasta Stanu Montana, do Billings. Za sobą miałem kilkudniowy pobyt w stolicy Stanu, w Helenie i już czułem się zmęczony. Seria pogadanek przybliżających postać Perrego Malarkey przebiegała sprawnie, co było zasługą wydawcy Roba Ternera. To w jego wydawnictwie zaistniałem mając szesnaście lat. Wydawnictwo „Herron” funkcjonowało na rynku od ponad dwudziestu lat, lecz nie cieszyło się w globalnym rozrachunku z innymi, znacznie od niego większymi, i uznanymi wydawnictwami. Ten rynek był ich pełen. Przebić się można było jedynie wydając bestseller, a póki co Rob, jako wydawca miał ich dopiero kilka, w tym moją powieść „Szaleniec z nad Missouri”. To właśnie ten tytuł, tak zbliżony do powieści Perrego stał się dla anonima punktem zaczepki. Ale starałem się nic z tego sobie nie robić. Lekceważyłem tego typu maile, choć przyznaję… bolało. Znałem prawdę i nie zamierzałem na siłę jej nikomu udowadniać.

Wszedłem do pokoju motelowego, rzuciłem kluczyki od jeepa na stolik i od razu poszedłem wziąć prysznic. Musiałem zmyć z siebie kurz z drogi, zmyć po prostu zmęczenie. Nie zajęło mi to więcej niż pięć minut, a potem padłem na łóżko i prawie momentalnie zasnąłem.

Około pierwszej w nocy obudził mnie dźwięk telefonu.

— Słucham? — spytałem nieco zachrypniętym głosem, nie ukrywając przy tym zdziwienia.

— Przepraszam Alan, ale to ważne. — Rozpoznałem głos Roba. — To dobra wiadomość i musiałem ci o niej powiedzieć. Wpłynęło zamówienie na dwadzieścia tysięcy egzemplarzy „Samotności…” Wyobrażasz sobie? — w sumie nie pytał, ponieważ od razu kontynuował: — A to tylko początek.

To twoja zasługa. Dobry jesteś w tym co robisz. Przez ten miesiąc udało ci się zyskać zainteresowanie nie tylko czytelników, ale jak się okazało na jednym ze spotkań w stolicy był Ronald Herwey, a to boss na rynku. Stary jak dobrze pójdzie to ta powieść stanie się kolejnym bestsellerem. Masz fart chłopie. Kto by pomyślał, że sam Ronald zawita do „Cafe Books”? — Rob znów nie pytał, ale tym razem wziął głębszy oddech, a ja tę chwilę wykorzystałem pytając:

— Ale skąd wiedział o spotkaniu?

— Alan, ten gość ma do tego ludzi. Śledzi wszystko co ma pojawić się na rynku. Jak zwęszy zyski to już nie wypuści nas ze swoich łap, ale nie tylko on zarobi, my dzięki niemu również.

— Zainteresował go ten temat? — spytałem dość naiwnie, przyznaję.

— Widocznie tak — głos Roba nadal zdradzał podniecenie. — Jestem płotką Alan i takiego gościa potrzebowałem od lat. To ty mi otworzyłeś do niego drzwi. A dlaczego zainteresował się tematem? Nie gniewaj się mam to gdzieś, ważne by stał się współudziałowcem w wydaniu nakładu. Bo i taka opcja istnieje, a wtedy mamy reklamę na całe Stany, a nie tylko na niewielką ich część. Rozumiesz? To cholerna szansa, także dla ciebie jako autora! — prawie krzyknął. Zaczynałem pojmować tę spiralę uzależnienia od… od bossów rangi Herweya.

— Rozumiem i też się cieszę — odparłem, pragnąc jednocześnie jak najszybciej zakończyć rozmowę. Niemal zasypiałem na siedząco. Rob w końcu odpuścił ponieważ stwierdził:

— Dobra stary, śpij, odpoczywaj… I przepraszam za ten nocny telefon, ale chciałem abyś o tym wiedział. To i dla ciebie dodatkowa motywacja.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.59
drukowana A5
za 59.99