Rozdział 1 — Echo przysięgi
Popiół unosił się w powietrzu jak wspomnienie, którego nie da się zetrzeć. Kael szedł powoli, stawiając kroki
z ostrożnością człowieka, który znał cenę nieuwagi.
Dolina, przez którą wędrował, była martwa — wypalona do cna, jakby ogień nie tylko spalił ziemię, ale i wyrwał z niej duszę. Słońce ledwie przebijało się przez zasnutą dymem poświatę. Cienie były długie, ale bezkształtne, jakby same nie wiedziały, do kogo należą. Kael nie oglądał się za siebie.
Nie musiał. Wiedział, co zostawił. I wiedział, że nic tam już nie czeka.
Ziemia pod jego butami była krucha, pęknięta, jakby nie chciała już dźwigać ciężaru żadnych kroków. W oddali majaczyły czarne szkielety drzew — pozostałości po lesie, który kiedyś dawał schronienie. Teraz przypominały ostrzeżenie. Albo nagrobki.
Kael zatrzymał się na chwilę. Spojrzał w niebo, jakby szukał tam odpowiedzi, ale znalazł tylko ciszę. Wciągnął powietrze — pachniało spalenizną, kurzem i czymś jeszcze. Czymś, co przypominało krew. Albo pamięć.
Na jego plecach spoczywał miecz — „Wierny”. Nie sięgał po niego. Jeszcze nie, ale czuł jego obecność, jakby ostrze samo wyczuwało, że to miejsce znało przysięgi. I zdrady.
Kael ruszył dalej. Każdy krok był jak echo — nie tylko dźwięku, ale decyzji. Dolina była martwa, ale on wciąż żył.
I to była kara. Albo obowiązek.
W oddali, na wzgórzu, majaczył zarys czegoś — może kapliczki, może ruiny, ale to nie miało znaczenia. Jeszcze nie. Teraz liczyła się tylko droga. I to, co w niej milczało.
Kael zatrzymał się na skraju wypalonego wzgórza.
Wiatr poruszył jego płaszczem, unosząc w powietrze drobiny popiołu, które zatańczyły wokół niego niczym duchy przeszłości. Sięgnął za plecy i powoli dobył miecz.
„Wierny” zaskrzypiał cicho w pochwie, jakby niechętnie opuszczał swoje miejsce spoczynku. Ostrze, choć pokryte cienką warstwą kurzu i sadzy, wciąż lśniło pod światłem przygaszonego słońca. Runy wyryte wzdłuż głowni zaczęły pulsować bladym światłem — nie złotym, nie srebrnym,
lecz czymś pomiędzy. Kolorem pamięci.
Kael uniósł miecz przed siebie. Nie był to gest bojowy. Raczej jakby chciał się upewnić, że ostrze wciąż go rozpoznaje. Że nie zapomniało.
Runy zadrżały. Jedna z nich — ta najstarsza, najgłębiej wyryta — rozbłysła mocniej. Kael poczuł znajome ukłucie w palcach, jakby ostrze odpowiadało na jego obecność.
Nie słowem. Nie dźwiękiem, ale wspomnieniem.
Wierny nie był zwykłym mieczem. Był świadkiem. Każda przysięga, którą przy nim złożono, każda zdrada, każde ostatnie słowo — wszystko to zostało zapisane w jego rdzeniu. Kael nie wiedział, ile z tych wspomnień należało do niego. A ile do tych, których już nie było.
Ostrze zadrżało lekko, jakby wyczuwało coś w powietrzu. Może echo dawnej bitwy. Może obecność czegoś, co nie powinno tu być. Kael opuścił miecz, ale nie schował go. Pozwolił mu pozostać w dłoni — jakby obaj, on i Wierny, musieli być gotowi.
W dolinie nie było już życia, mimo to miecz pamiętał.
I to wystarczało, by Kael nie zapomniał, kim był. Albo kim miał być.
Noc zapadła szybko, jakby niebo chciało ukryć to,
co zostało wypalone ze świata. Kael rozłożył prowizoryczny obóz pod osmalonym drzewem, którego gałęzie przypominały wyciągnięte dłonie — martwe, ale wciąż błagające o litość. Owinął się płaszczem, oparł plecy o pień i zamknął oczy. Nie spodziewał się snu, lecz sen przyszedł. Jak zawsze. Nieproszony.
Najpierw była cisza. Potem — krzyk.
Nie jego. Nie teraz, ale znajomy.
Ogień. Kamień. Runy pękające pod naporem magii.
Sala przysięgi, kiedyś pełna światła, teraz tonęła w czerwieni
i dymie. Kael biegł — przez korytarze cytadeli, które znał
na pamięć, a które teraz wydawały się obce. Ciała. Miecze. Głosy braci, którzy przysięgali razem z nim. I ten jeden głos, który przebijał się przez wszystko:
— „Złamałeś ją, Kaelu”.
Odwrócił się. Nikogo nie było. Tylko cień. I echo.
Widział siebie — młodszego, z oczami pełnymi wiary. Widział Elen, stojącą na środku sali, z rozpostartymi ramionami, jakby chciała powstrzymać wszystko. A potem — błysk ostrza. I cisza.
Kael krzyknął, lecz dźwięk nie wydostał się z jego ust.
Świat się zatrzymał. A potem rozpadł.
Obudził się gwałtownie, z dłonią zaciśniętą na rękojeści „Wiernego”. Runy na ostrzu tliły się słabo, jakby miecz również śnił. Albo pamiętał.
Kael odetchnął ciężko. Pot spływał mu po skroniach, mimo chłodu nocy. Spojrzał w ciemność przed sobą.
Nic się nie poruszało, ale wiedział, że to nie był zwykły sen. To była pamięć. Albo jej cień.
I najgorsze było to, że nie potrafił powiedzieć, co w tym śnie było prawdą. A co tylko echem przysięgi, której nie potrafił już powtórzyć.
Poranek był szary i cichy. Mgła snuła się nisko nad ziemią, jakby nie chciała jeszcze ustąpić dnia. Kael szedł wzdłuż zniszczonego traktu, którego kamienie pamiętały lepsze czasy — i cięższe stopy. W oddali, za zakrętem, usłyszał dźwięk dzwoneczków. Metaliczny, rytmiczny, niemal radosny. Nie pasował do tego miejsca.
Zza wzgórza wyłonił się wóz. Drewniany, stary,
ale zadbany. Ciągnął go muł o smutnych oczach. Na nim siedział mężczyzna w szerokim kapeluszu, z brodą splecioną w dwa warkocze. Miał na sobie płaszcz w kolorze kurzu
i uśmiech, który nie pasował do nikogo, kto znał tę dolinę.
— Dzień dobry, panie wędrowcze — zawołał kupiec, zeskakując z wozu z gracją kogoś, kto robił to tysiące razy. — Rzadko kto zapuszcza się w te strony. Jeszcze rzadziej sam.
Kael nie odpowiedział od razu. Zatrzymał się, mierząc mężczyznę wzrokiem. Nie wyczuwał zagrożenia,
ale ostrożność była jego drugą naturą.
— Nie szukam towarzystwa — powiedział cicho.
— A kto mówi o towarzystwie? — Kupiec uśmiechnął się szerzej. — Może tylko o wymianie. Słów. Albo srebra.
Mam zioła, suszone mięso, opowieści. I pytania, jeśli pan pozwoli.
Kael uniósł brew. — Pytania?
— Cóż… — Mężczyzna zniżył głos. — Rzadko widuje się ludzi z takim mieczem. A jeszcze rzadziej z takim spojrzeniem. Pan nie jest zwykłym wędrowcem, prawda?
Kael milczał, ale „Wierny” na jego plecach zadrżał lekko, jakby ostrze samo rozpoznało, że zostało zauważone.
— Słyszałem kiedyś o człowieku, który nosił miecz
z runami. Mówili, że był ostatnim z zakonu. Że jego imię wciąż budzi strach. — Kupiec spojrzał Kaelowi prosto
w oczy. — Mówili: „Jeśli go spotkasz, nie pytaj o przeszłość. Ona idzie za nim”.
Kael odwrócił wzrok. — I co jeszcze mówili?
— Że nie zapomina. I że nie wybacza.
Zapadła cisza. Tylko muł parsknął cicho, jakby chciał przerwać napięcie.
— Dziękuję za ostrzeżenie — powiedział Kael. — Ale ja już dawno przestałem być kimkolwiek, o kim warto mówić.
Kupiec skinął głową z szacunkiem. — Może, ale czasem
to nie my wybieramy, kim jesteśmy. Czasem to przysięga wybiera nas.
Kael ruszył dalej, nie oglądając się za siebie. Dzwoneczki na wozie znów zadźwięczały, jakby żegnały nie człowieka,
lecz cień, który przeszedł obok.
Dolina zaczęła się zwężać, a ścieżka prowadziła Kaela
ku wzgórzu, gdzie wśród popiołu i kamieni majaczyły resztki dawnej budowli. Kapliczka — niegdyś miejsce modlitwy
i ciszy — teraz była tylko cieniem samej siebie. Kamienne ściany popękane, dach zapadnięty, a ołtarz porośnięty mchem i kurzem.
Kael zatrzymał się przed wejściem. Nie z powodu zmęczenia. Z powodu pamięci.
Wszedł do środka ostrożnie, jakby nie chciał zbudzić duchów, które mogły tu jeszcze czuwać. Wnętrze było chłodne, mimo ciepłego poranka. Na ścianie wciąż widniał wyblakły symbol — krąg ze wpisanym ostrzem. Znak zakonu. Znak przysięgi.
Kael ukląkł przed ołtarzem. Z kieszeni płaszcza wyjął małą świecę — prostą, woskową, bez żadnych zdobień. Zapalił ją, osłaniając płomień dłonią. Światło było słabe,
ale wystarczyło, by rozświetlić jego twarz.
— Za tych, którzy nie wrócili — wyszeptał. — Za tych, którzy nie mogli złamać przysięgi. I za tych, którzy ją złamali, by ocalić coś więcej.
Płomień zadrżał, jakby odpowiedział. Albo zapamiętał.
Kael nie modlił się, nie wierzył już w bogów, ale wierzył
w pamięć. A ta kapliczka, choć zrujnowana, wciąż ją przechowywała. W kamieniu. W ciszy. W popiele.
Zanim wyszedł, położył na ołtarzu mały, metalowy przedmiot — fragment zbroi, na którym wciąż widniała runa zakonu. Nie powiedział nic więcej. Nie musiał.
Na zewnątrz wiatr znów poruszył popiół, lecz tym razem Kael miał wrażenie, że niesie ze sobą coś więcej niż kurz. Może szept. Może echo.
Droga prowadziła przez jałowe wzgórza, gdzie nawet wiatr zdawał się milczeć. Kael szedł powoli, z pochylonym karkiem, jakby ciężar miecza na plecach był większy niż stal, ale to nie ostrze ciążyło mu najbardziej.
To była przysięga.
Nie wypowiedziana na głos od lat, a mimo to wciąż obecna. Jak cierń wbity w serce. Jak echo, które nie cichnie.
„Przysięgałem chronić. Przysięgałem służyć. Przysięgałem pamiętać”.
Słowa wracały do niego w rytmie kroków. Nie były już święte. Nie były nawet pewne, ale były jego. A może tylko były tym, co z niego zostało.
Kael zatrzymał się na chwilę. Spojrzał na dłonie — zniszczone, pokryte bliznami. Każda z nich była świadectwem. Niektóre pamiętał. Innych nie chciał.
„Czy przysięga ma sens, jeśli nie ma już komu jej dotrzymać?”
Zakon zgasł. Bracia zginęli. Cytadela legła w ruinie. A on wciąż żył. Nie z obowiązku. Nie z wiary.
Z przyzwyczajenia?
A może dlatego, że nie potrafił inaczej.
„Może przysięga nie wiąże mnie z zakonem. Może wiąże mnie z tym, kim byłem, zanim wszystko się rozpadło”.
W oddali zagrzmiało. Niebo zasnuło się chmurami. Kael nie przyspieszył kroku. Burze nie robiły już na nim wrażenia. Widział gorsze, ale w głębi duszy wiedział, że burza, która nadchodzi, nie będzie z nieba. Będzie z pamięci.
I przysięga — ta stara, pęknięta, zapomniana — znów zacznie mówić.
Deszcz zaczął padać niespodziewanie — nie gwałtownie, lecz cicho, jakby nie chciał przeszkadzać ruinom, przez które przechodził Kael. Krople uderzały o kamienie i popiół, zmywając z nich kurz czasu, ale nie wspomnienia.
Ścieżka prowadziła przez dawny obóz — miejsce,
które kiedyś tętniło życiem. Teraz pozostały tylko porzucone paleniska, zbutwiałe belki i ślady, które zatarł czas. Kael nie szukał niczego konkretnego, ale coś go zatrzymało.
W błocie, częściowo przysypany ziemią i liśćmi, leżał kawałek metalu. Zardzewiały. Pogięty, ale znajomy.
Kael uklęknął i ostrożnie wyciągnął przedmiot. To był herb. Okrągła tarcza z wyrytym mieczem i runą przysięgi.
Symbol zakonu Ostrzy Przysięgi. Jego zakonu.
Przez chwilę tylko patrzył. Deszcz spływał po jego twarzy, ale nie odróżniał się od łez, które nie spadły.
Herb był pęknięty. Jakby ktoś próbował go zniszczyć,
ale nie do końca się udało. Albo jakby sam nie chciał zniknąć.
Kael zacisnął palce na metalu. Czuł chłód. Czuł ciężar,
ale przede wszystkim — czuł wstyd. I gniew. Nie na tych, którzy zginęli. Nie na tych, którzy zdradzili. Na siebie.
— Nie powinienem był odejść — wyszeptał, ale nikt nie odpowiedział. Tylko wiatr poruszył gałęziami, jakby chciał coś powiedzieć.
Kael wstał. Wsunął herb do torby. Nie jako trofeum.
Jako przypomnienie.
Bo nawet jeśli zakon zgasł, jego znaki wciąż istniały.
I wciąż bolały.
Kael ruszył dalej, ścieżka opadła łagodnie ku dolinie,
gdzie wśród wypalonych pól i zarośniętych ruin wciąż tliły się ślady życia. Mała wioska — kilka chat z drewna i gliny, otoczonych płotami z gałęzi — wyglądała jak coś,
co zapomniało umrzeć, albo nie miało dokąd odejść.
Kael nie planował się zatrzymywać, ale kiedy mijał pierwszy dom, usłyszał śmiech. Cichy, dziecięcy, niepasujący do tego miejsca. Zatrzymał się.
Zza płotu wybiegł chłopiec. Może dziesięcioletni.
Włosy w nieładzie, twarz umazana błotem, oczy szerokie
i ciekawe. W rękach trzymał kij, który udawał miecz.
Zamarł, gdy zobaczył Kaela.
— Jesteś rycerzem? — zapytał bez lęku, tylko z fascynacją.
Kael spojrzał na niego z zaskoczeniem. — Nie.
— Ale masz miecz. I płaszcz. I wyglądasz jak ktoś,
kto walczy z potworami.
— Potwory nie zawsze wyglądają jak potwory — odparł Kael cicho.
Chłopiec podszedł bliżej, nie zważając na ostrożność. — Nazywam się Naren. A ty?
Kael zawahał się. Imię było ciężarem. Ale chłopiec nie znał jego historii. Nie znał zakonu. Nie znał przysięgi.
— Kael.
— Kael… — powtórzył chłopiec, jakby smakował to imię. — Ładne. Silne. Jak z opowieści.
Kael uśmiechnął się lekko. Pierwszy raz od wielu dni.
— Co robisz tutaj, Naren?
— Ćwiczę. Będę wojownikiem. Jak mój tata. On zginął
w wojnie. Ale mama mówi, że był odważny. Chcę być jak on.
Kael spojrzał na kij w dłoniach chłopca. — Odwaga to nie tylko walka. Czasem to pamięć.
— A ty pamiętasz dużo?
— Za dużo.
Chłopiec nie zrozumiał, nie musiał. Uśmiechnął się
i podniósł kij.
— Chcesz się pojedynkować?
Kael pokręcił głową. — Nie dzisiaj.
— Szkoda. Ale wrócisz?
Kael spojrzał na wioskę, na chłopca, na miejsce, które nie znało jego imienia ani jego win.
— Może.
I ruszył dalej. A za jego plecami rozległ się znów śmiech. Czysty. Niewinny. Jakby świat jeszcze nie zapomniał, jak brzmiała nadzieja.
Las, przez który prowadziła droga, był cichy. Zbyt cichy.
Kael szedł ostrożnie, z dłonią spoczywającą na rękojeści „Wiernego”. Liście nie szeleściły, ptaki nie śpiewały, a wiatr przestał poruszać gałęziami. Jakby świat wstrzymał oddech.
Zatrzymał się. Wciągnął powietrze. Pachniało wilgocią, korą i czymś jeszcze — czymś metalicznym. Czymś znajomym.
Krew?
Nie widział nikogo, mimo to czuł. Instynkt, wyostrzony przez lata przetrwania, mówił mu jedno: nie był sam.
Zrobił krok w bok, zszedł z drogi i zniknął między drzewami. Poruszał się bezszelestnie jak cień. Jak ktoś,
kto kiedyś uczył się być niewidzialnym — i kto nigdy nie zapomniał.
Zatrzymał się przy pniu starego dębu. Nasłuchiwał.
Krok. Jeden. Potem drugi. Zbyt lekki, by należał do zwierzęcia. Zbyt ostrożny, by był przypadkowy.
Kael nie sięgnął po miecz. Jeszcze nie, ale jego ciało już wiedziało, co robić. Oddech spowolnił. Serce biło równo. Oczy skanowały przestrzeń między drzewami.
I wtedy to zobaczył.
Na skraju polany, ledwie widoczna sylwetka. Kaptur. Cień. Zbyt nieruchomy, by był przypadkiem. Zbyt skupiony,
by nie wiedział, że Kael go widzi.
Nie ruszyli się. Żaden z nich.
Kael nie znał tej postaci, ale znał ten rodzaj milczenia.
To nie był zwiadowca. Nie był też wieśniak. To był ktoś,
kto czekał. Kto obserwował. Kto polował.
Kael cofnął się powoli, nie odwracając wzroku. Cień nie ruszył się ani o krok, ale coś w jego postawie mówiło: „Wrócę”.
Kael nie bał się, wiedział, że to nie był przypadek. Ktoś go śledził. Ktoś wiedział, kim jest.
I wkrótce miał się dowiedzieć — dlaczego.
Las się zagęścił. Drzewa rosły bliżej siebie, a światło dnia ledwie przesączało się przez splątane korony. Kael szedł ostrożnie, zmysły napięte jak cięciwa łuku. Cień, który widział wcześniej, nie zniknął z jego myśli, ale to nie on zaatakował pierwszy.
Z krzaków po obu stronach ścieżki wyskoczyli mężczyźni — trzech, może czterech. Brudni, uzbrojeni w noże, topory, jeden z łukiem. Nie mieli herbu. Nie mieli honoru.
Mieli tylko głód i chciwość.
— Ładny miecz, starcze — warknął jeden z nich, z zębami jak połamane ostrza. — Zostawisz go i może wyjdziesz stąd z więcej niż jednym uchem.
Kael nie odpowiedział. Spojrzał tylko na nich — spokojnie, bez gniewu. Jak ktoś, kto już wie, jak to się skończy.
— Nie wiecie, co robicie — powiedział cicho.
— Wiem, że chcę ten miecz — zaśmiał się drugi, młodszy, z blizną przez oko. — I twoje buty też.
Kael sięgnął za plecy. „Wierny” wysunął się z pochwy bezszelestnie, jakby sam czekał na ten moment. Runy na ostrzu rozbłysły słabo, jakby rozpoznawały intencję.
Pierwszy z bandytów rzucił się do przodu z toporem.
Kael zrobił półkrok w bok, uniósł miecz i jednym ruchem przeciął powietrze. Topór upadł pierwszy. Potem ręka. Potem cisza.
Pozostali zawahali się, ale tylko na chwilę.
Drugi zaatakował z lewej. Kael obrócił się, parując cios noża, i uderzył rękojeścią w gardło przeciwnika. Mężczyzna padł na kolana, dławiąc się krwią.
Trzeci próbował uciec. Nie zdążył. Ostrze przecięło powietrze raz jeszcze — cicho, bez gniewu. Jak wyrok.
Czwarty, ten z łukiem, stał nieruchomo. Drżały mu dłonie. Strzała wypadła z cięciwy.
— Proszę… ja tylko… — zaczął.
Kael nie podniósł miecza. Spojrzał mu w oczy. — Idź.
Mężczyzna rzucił łuk i pobiegł, potykając się o własne nogi.
Kael stał przez chwilę wśród ciał. Nie oddychał ciężko.
Nie drżał. Nie czuł nic.
„Wierny” zadrżał w jego dłoni. Runy przygasły.
To nie była walka. To była przypomnienie.
Las znów był cichy. Tylko deszcz, który nie przestawał padać, wypełniał przestrzeń jednostajnym szumem.
Ciała leżały nieruchomo, a ziemia piła krew bez pytania. Kael stał przez chwilę w milczeniu, aż usłyszał cichy jęk.
Odwrócił się.
Jeden z napastników — ten, którego uderzył rękojeścią — wciąż żył. Leżał na boku, dławiąc się własną śliną i krwią, ale jego oczy były otwarte. I pełne strachu.
Kael podszedł powoli. Uklęknął obok, nie chowając miecza.
— Kto cię przysłał? — zapytał spokojnie.
Mężczyzna próbował mówić, ale tylko zakaszlał. Kael wyjął manierkę i podał mu kilka kropel wody. Tyle, by mógł mówić. Nie więcej.
— Myślałem… że jesteś tylko wędrowcem — wychrypiał ranny. — Ale potem… potem zobaczyłem miecz…
— I?
— Ktoś… ktoś oferuje nagrodę. Za człowieka z mieczem
z runami. Za „ostatniego Ostrza”.
Kael nie drgnął. — Kto?
— Nie wiem… Przysięgam… — Mężczyzna spojrzał na niego błagalnie. — Tylko słyszałem. W karczmach. Wśród najemników. Mówią, że to książę Virell. Albo ktoś, kto się za niego podaje.
Kael milczał. Virell. Echo tego miejsca powracało zbyt często.
— Mówili, że… że ten człowiek zna prawdę. Że jeśli go złapiesz, możesz ją sprzedać. Albo zabić i zyskać spokój.
— Spokój — powtórzył Kael cicho. — Nie ma spokoju dla tych, którzy pamiętają.
Ranny próbował się podnieść, ale nie miał siły. — Zabijesz mnie?
Kael spojrzał mu w oczy. — Nie muszę.
Wstał. Odwrócił się. Zostawił go tam — nie z litości,
ale z decyzji. Bo nie każdy, kto upadł, musi umrzeć.
A nie każdy, kto przeżyje, będzie pamiętał.
Za jego plecami znów rozległ się deszcz, ale tym razem brzmiał jak szept.
Po walce las znów zamilkł. Kael usiadł na powalonym pniu, zsunął kaptur i odpiął pas z mieczem. „Wierny” spoczął obok, jakby również potrzebował chwili wytchnienia.
Zsunął rękaw płaszcza. Na przedramieniu, tuż nad nadgarstkiem, widniała stara blizna — cienka, ale głęboka, jakby ktoś wyrył ją ostrzem, które znało jego imię.
Była jedną z wielu.
Na barku — ślad po strzale. Na żebrach — cięcie, które nie zagoiło się równo. Na dłoni — wypalona runa, niegdyś symbol przysięgi, teraz ledwie widoczna, jakby sama chciała zniknąć.
Kael przesunął palcami po tych znakach. Nie z czułością.
Z pamięcią.
Każda blizna miała imię. Niektóre należały do wrogów.
Inne — do braci. Najgłębsze nie były jednak na ciele.
Były w spojrzeniu.
W oczach Kaela nie było już gniewu. Nie było też ulgi.
Tylko zmęczenie. I coś jeszcze — coś, co przypominało żal, ale nie miało już siły, by się nim stać.
Spojrzał na dłoń. Na wypaloną runę. Kiedyś była dumą. Teraz była pytaniem.
Czy przysięga, która zostawia takie ślady, może być jeszcze święta?
W oddali znów zagrzmiało. Kael podniósł miecz. Wstał.
I ruszył dalej.
Bo choć blizny nie mówiły, dokąd iść — przypominały, dlaczego nie można się cofnąć.
Zmierzch zapadł szybko, jakby dzień nie chciał już patrzeć na to, co zostało. Kael rozbił obóz w cieniu skalnego urwiska, gdzie wiatr śpiewał cicho między szczelinami. Ogień nie był potrzebny — nie dla ciepła, ale dla światła. Dla pamięci.
Siedział w milczeniu, z mieczem opartym o kolano,
gdy usłyszał głos.
— „Zawsze byłeś zbyt poważny, Kaelu”.
Zamarł.
To nie był dźwięk. Nie był też myślą. To było wspomnienie, lecz tak wyraźne, jakby ktoś szeptał mu do ucha.
Elen.
Jej głos był ciepły, łagodny, z tym znajomym cieniem ironii, który zawsze pojawiał się, gdy próbowała go rozbroić.
Nie widział jej twarzy. Nie musiał. Głos wystarczył.
— „Nie wszystko trzeba nosić samemu. Nawet przysięgę”.
Kael zamknął oczy. Wspomnienie przyszło samo — ona, stojąca na murach cytadeli, z rozwianymi włosami
i spojrzeniem, które widziało więcej, niż mówiła.
To był dzień, zanim wszystko się rozpadło. Dzień, w którym po raz ostatni się uśmiechnęła.
— „Jeśli kiedyś zapomnisz, kim jesteś… posłuchaj miecza. On pamięta”.
Otworzył oczy. „Wierny” lśnił słabo, jakby runy reagowały na echo jej słów. Jakby miecz naprawdę pamiętał.
Kael nie odpowiedział. Nie mógł. Gardło miał ściśnięte,
a serce — cięższe niż stal, ale w tej jednej chwili, wśród ciszy i cienia, nie czuł się sam.
Bo głos Elen nie był tylko wspomnieniem. Był przysięgą, której nie dało się złamać.
Kael siedział jeszcze chwilę w milczeniu, wsłuchując
się w ciszę, która nastała po głosie Elen. Nie była to cisza martwa — raczej taka, która coś obiecuje. Jakby świat wstrzymał oddech, czekając na jego decyzję.
Wstał powoli, jakby każdy ruch ważył więcej niż stal,
i spojrzał na miecz. „Wierny” nie błyszczał już, lecz w jego runach tliło się coś więcej niż światło — tliła się pamięć.
I przypomnienie.
Nie wszystko zostało wypowiedziane. Nie wszystko zostało zrozumiane, ale jedno było pewne — droga jeszcze się nie skończyła.
Kael odwrócił się od ogniska i ruszył w stronę wzgórza, które majaczyło w oddali. Wiedział, dokąd prowadzi
ta ścieżka. I wiedział, że nie może jej ominąć.
Wzgórze było strome, porośnięte suchą trawą i popiołem, ale Kael wspinał się bez wahania. Każdy krok przybliżał
go do miejsca, którego nie chciał już nigdy zobaczyć
— a które wciąż przyciągało go jak magnes.
Na szczycie rozciągał się widok, który znał lepiej niż własne dłonie.
Ruiny cytadeli zakonu Ostrzy Przysięgi.
Kamienne mury, niegdyś dumne i niezdobyte, teraz leżały
w gruzach. Wieże, które wznosiły się ku niebu jak ostrza, były połamane, jakby niebo samo je odrzuciło.
Dziedziniec zarósł chwastami, a brama — ta sama,
przez którą kiedyś wchodził jako młody adept — leżała przewrócona, jak martwy strażnik.
Kael stał w milczeniu. Nie z żalu. Nie z gniewu. Z ciężaru.
To tutaj wszystko się zaczęło. I tutaj się skończyło.
W jego pamięci cytadela wciąż żyła. Słyszał echo kroków braci, śmiech Elen, głos mistrzów, dźwięk ostrzy uderzających o siebie podczas treningów. Widział siebie — młodego, pełnego wiary, z oczami, które jeszcze nie znały zdrady.
Teraz widział tylko popiół.
Zszedł niżej, do miejsca, gdzie kiedyś znajdowała się Sala Przysięgi. Zostały z niej tylko fragmenty kolumn i wypalony krąg na ziemi — miejsce, gdzie składano słowa, które miały trwać wiecznie.
Kael uklęknął. Nie modlił się. Nie wypowiedział żadnych słów. Jego obecność była wystarczająca. Jakby sama ziemia rozpoznała go i zadrżała.
„Zakon zgasł, ale przysięga trwa”.
Nie wiedział, czy to jego myśl, czy echo dawnego głosu, wiedział jedno: to miejsce nie zapomniało.
I on też nie mógł.
W sercu ruin, tam gdzie niegdyś znajdowała się Sala Przysięgi, Kael dostrzegł coś, co nie pasowało do reszty. Kamień — samotny, wysoki, wbity w ziemię jak ostrze.
Nie był częścią konstrukcji. Stał osobno, jakby ktoś postawił go tu później. Albo jakby sam wyrósł z ziemi.
Zbliżył się powoli. Deszcz przestał padać, a światło zachodzącego słońca odbijało się od mokrego granitu.
Na powierzchni kamienia widniały runy. Nie świeciły.
Nie pulsowały, ale były wyraźne. I znajome.
Kael przesunął dłonią po wyrytych znakach. Czuł ich rytm pod palcami, jakby kamień oddychał wspomnieniem.
To była przysięga.
Nie cała. Tylko fragment, lecz wystarczył, by serce Kaela zabiło mocniej.
„Nie dla chwały. Nie dla władzy. Dla pamięci. Dla tych, którzy nie mogą już mówić”.
To były słowa, które wypowiedział jako młody adept. Słowa, które miały go ukształtować. A które teraz brzmiały jak wyrok.
Zamknął oczy. Runy nie zmieniły się, ale coś w nim — tak.
Nie wiedział, kto wyrył te słowa. Może brat, który przeżył. Może ktoś, kto chciał, by pamięć nie zgasła. A może to sam kamień zapamiętał.
Kael uklęknął przed nim. Nie z pokory. Z szacunku.
Bo nawet jeśli wszystko inne zostało zniszczone
— te słowa przetrwały.
I przypomniały mu, kim był.
Kael siedział samotnie na krawędzi ruin, z widokiem na dolinę, która kiedyś była sercem zakonu. W dłoni trzymał „Wiernego”, ostrze oparte o kolano, runy wygaszone, jakby i one czekały na odpowiedź, której nie było.
W ciszy, która zapadła po deszczu, myśli uderzały mocniej niż ciosy.
Czy przysięga wciąż go wiązała?
Zakon nie istniał. Bracia zginęli. Cytadela była popiołem.
A on — on wciąż żył, jakby śmierć zapomniała o nim
z przekory, ale czy życie bez celu było czymś więcej niż powolnym umieraniem?
Kael spojrzał na miecz. Nie był tylko bronią. Był świadkiem. Więzieniem. Lustrem.
— Ile jeszcze mam nieść? — wyszeptał.
Nie oczekiwał odpowiedzi, jednak w głębi serca coś się poruszyło. Nie głos. Nie wspomnienie. Coś starszego. Głębszego.
Złość.
Nie na wrogów. Nie na los. Na siebie.
Za to, że nie odszedł, gdy miał szansę. Za to, że został,
gdy wszystko się waliło. Za to, że wciąż powtarzał słowa przysięgi, której sens dawno się wypalił.
Ale też…
Strach.
Bo jeśli ją złamie — kim wtedy będzie?
Nie wojownikiem. Nie Ostrzem. Nie Kaelem.
Tylko pustką.
Kael zamknął oczy. I po raz pierwszy od dawna pozwolił sobie nie wiedzieć.
Niebo pociemniało, jakby samo chciało zamilknąć.
Chmury zbierały się nad ruinami, ciężkie i nabrzmiałe,
jakby niosły nie tylko deszcz, ale i coś więcej — coś,
co wisiało w powietrzu od dawna, czekając na moment,
by spaść.
Kael stanął na krawędzi wzgórza, patrząc w dal. Wiatr przybrał na sile, szarpiąc jego płaszczem, unosząc popiół
i kurz. W oddali zagrzmiało — głęboko, nisko, jak ostrze przeciągnięte po kamieniu.
Burza nadchodziła, ale to nie była zwykła burza. Nie dla niego.
Każdy podmuch wiatru przypominał głos. Każdy błysk światła — wspomnienie. Każdy grzmot — echo przysięgi, której nie potrafił już wypowiedzieć bez drżenia.
„Wierny” zadrżał w pochwie. Runy na rękojeści rozbłysły słabo, jakby ostrze wyczuwało napięcie. Jakby wiedziało,
że coś się zbliża. Coś, co nie przychodzi z nieba,
lecz z przeszłości.
Kael nie ruszył się, nie schował się, nie odwrócił wzroku.
Bo burza, która nadchodziła, nie była jego wrogiem.
Była jego lustrem.
Burza jeszcze nie nadeszła, ale świat już się zmienił. Powietrze było ciężkie, nabrzmiałe napięciem, jakby każdy oddech mógł wywołać błyskawicę. Kael szedł wzdłuż starego muru, który niegdyś otaczał zewnętrzne ogrody cytadeli. Teraz był tylko linią kamieni i wspomnień.
I wtedy ją zobaczył.
Postać stała nieruchomo pośród ruin, w cieniu martwego drzewa. Kaptur zakrywał twarz, płaszcz był ciemny, przemoczony, ale nie poruszał się na wietrze. Jakby wiatr
go omijał. Kael zatrzymał się. Nie sięgnął po miecz.
Jeszcze nie.
— Długo cię szukałem — powiedziała postać. Głos był niski, ale nie groźny. Raczej… znajomy.
— A jednak nie podszedłeś — odparł Kael.
— Bo nie jestem pewien, czy jesteś tym, kim byłeś.
Cisza. Tylko grzmot w oddali.
— Wiele się zmieniło — powiedział Kael. — Zakon
nie istnieje. Przysięga… pękła.
Postać zrobiła krok do przodu. Wciąż nie odsłaniała twarzy.
— A jednak wciąż ją nosisz. W głosie. W spojrzeniu.
W mieczu.
Kael zmrużył oczy. — Kim jesteś?
Postać uniosła głowę. Kaptur nie opadł, ale cień się cofnął na tyle, by ukazać usta. Uśmiech. Smutny. Znajomy.
— Nazywałeś mnie bratem. Kiedyś.
Kael zamarł.
— To niemożliwe.
— A jednak tu jestem. I pamiętam twoje imię. Prawdziwe imię.
Kael zrobił krok w tył. Nie ze strachu. Ze wstrząsu.
— Powiedz mi, Kaelu… — głos był teraz cichszy, bardziej intymny. — Czy pamiętasz, komu naprawdę złożyłeś przysięgę?
Zanim Kael zdążył odpowiedzieć, błyskawica rozdarła niebo. Gdy światło zgasło, postaci już nie było.
Tylko echo pozostało. I imię, którego Kael nie wypowiedział od lat — a które właśnie usłyszał.
Ziemia była miękka od deszczu, a ścieżka prowadziła Kaela w dół zbocza, gdzie wśród zarośli i omszałych kamieni znajdowało się coś, co niegdyś było cmentarzem.
Nie oficjalnym — nie było tu płyt, nazwisk, ani symboli. Tylko pojedyncze kopce, ułożone z kamieni i pamięci.
Kael zatrzymał się przy jednym z nich. Nie wyróżniał się niczym szczególnym. Może dlatego właśnie przyciągnął jego uwagę.
Uklęknął. Przesunął dłonią po wilgotnym kamieniu, który ktoś — może dawno temu, może niedawno — ułożył na szczycie mogiły. Nie było na nim run, nie było imienia. Tylko ślad dłoni. Jakby ktoś, kto go tu pochował, nie miał słów.
Kael sięgnął do sakwy. Wyjął medalion — prosty, metalowy, z zatartym symbolem zakonu. Nosił go od lat. Nie jako ozdobę. Jako ciężar.
Położył go na kamieniu.
— Nie wiem, kim byłeś — powiedział cicho.
— Może bratem. Może wrogiem. Może kimś pomiędzy,
ale pamiętam cię. Choćby przez to, że tu jesteś.
Wiatr poruszył liśćmi. Niebo znów się zasnuło,
ale przez chwilę, krótką jak oddech, świat wydawał się spokojny.
Kael wstał. Nie zabrał medalionu. Nie odwrócił się.
Bo niektóre rzeczy trzeba zostawić za sobą — nie po to,
by zapomnieć, ale by móc iść dalej.
Noc zapadła całkowicie. Niebo było ciężkie od chmur,
lecz deszcz nie spadał. Jakby świat wstrzymał oddech, czekając na coś, co jeszcze nie nadeszło.
Kael stał samotnie na wzgórzu, z którego widział ruiny cytadeli, zatarte ścieżki, wypalone pola i ciemność, która nie była tylko brakiem światła — była brakiem odpowiedzi.
„Wierny” spoczywał w jego dłoni. Runy na ostrzu znów zaczęły tlić się słabo, jakby miecz sam przypominał mu,
że nie wszystko zostało zapomniane.
Kael zamknął oczy.
I wtedy, po raz pierwszy od lat, wyszeptał słowa.
Nie głośno. Nie dla świata. Dla siebie.
— Nie dla chwały. Nie dla władzy. Dla pamięci. Dla tych, którzy nie mogą już mówić…
Słowa przysięgi. Złamanej. Zapomnianej, mimo to wciąż żywej.
Echo tych słów uniosło się w powietrzu, jakby wiatr sam
je powtarzał. Nie było odpowiedzi. Nie było światła.
Tylko szept.
I to wystarczyło.
Kael otworzył oczy. Spojrzał w ciemność przed sobą.
I zrobił krok.
Rozdział 2 — Złoto i popiół
Miasto Virellgard wyłoniło się zza wzgórz niczym sen
o potędze, który zapomniał, że kiedyś był tylko wioską. Złote dachy odbijały światło poranka, choć niebo było jeszcze blade, a powietrze niosło zapach kurzu i końskiego potu. Kael zatrzymał się na moment na skraju drogi, spoglądając na mury miasta. Były wysokie, czyste, zbyt doskonałe jak na miejsce, które miało znać cierpienie,
ale może właśnie o to chodziło — by ukryć prawdę
za kamieniem i pozorem.
Strażnicy przy bramie spojrzeli na niego z nieufnością. Dwóch młodych mężczyzn w zbrojach z herbem Virell — słońce przebite włócznią. Jeden z nich zmrużył oczy,
jakby próbował rozpoznać twarz Kaela. Drugi położył dłoń na rękojeści miecza, ale nie zrobił kroku naprzód.
Kael nie zwolnił. Nie przyspieszył. Po prostu szedł.
Jego płaszcz był zakurzony, buty pokryte błotem,
a na plecach spoczywał „Wierny” — miecz, który nie potrzebował przedstawienia. Runy na rękojeści były zakryte, ale ich obecność była wyczuwalna. Jak oddech przeszłości.
— Imię? — zapytał strażnik, choć głos mu zadrżał.
Kael spojrzał na niego. Nie z gniewem. Z ciszą.
Strażnik cofnął się o krok. Drugi odwrócił wzrok.
— Przechodź — powiedział pierwszy, zbyt szybko,
zbyt cicho.
Kael minął ich bez słowa. Brama otworzyła się przed nim
z jękiem zawiasów, jakby sama nie była pewna, czy powinna go wpuścić. Wszedł do miasta.
I choć zostawił za sobą popiół i ciszę, wiedział, że to,
co czeka go w Virellgard, nie będzie łatwiejsze. Bo nie każde zagrożenie nosi miecz. Niektóre noszą maski. I złoto.
Miasto Virellgard pachniało złudzeniem. Z oddali lśniło jak obietnica — dachy pokryte złotem odbijały światło słońca, wieże wznosiły się dumnie ponad murami, a marmurowe fasady pałaców błyszczały czystością, jakby nigdy nie dotknął ich kurz historii, ale im głębiej Kael wchodził
w miasto, tym bardziej blask ustępował miejsca prawdzie.
Bruk pod jego stopami był nierówny, popękany,
a w szczelinach zalegał brud. Dzieci biegały boso, omijając kałuże, które nie były wodą, lecz mieszaniną błota, ścieków i zapomnienia. Kobieta siedząca pod ścianą z wyciągniętą dłonią nie prosiła o jałmużnę — tylko patrzyła. Jej oczy były puste, jakby już dawno przestała wierzyć, że ktoś się zatrzyma.
Kael przeszedł obok bez słowa, ale jego dłoń mimowolnie spoczęła na rękojeści „Wiernego”. Nie z obawy. Z pamięci. Bo widział już takie miejsca. I wiedział, że największe kłamstwa rodzą się tam, gdzie złoto przykrywa popiół.
W centrum miasta ulice były szersze, czystsze, a ludzie — lepiej ubrani, choć ich spojrzenia były równie puste. Strażnicy w nowych zbrojach stali przy fontannach, które nie lały wody, lecz ciszę. Kupcy krzyczeli o świeżych przyprawach i jedwabiach, ale ich głosy brzmiały jak echo — głośne, lecz bez treści.
Kael zatrzymał się na chwilę przy jednej z fontann.
Woda była czysta, ale nie miała zapachu. Jakby została oczyszczona z pamięci.
— Virellgard — wyszeptał. — Miasto, które zapomniało,
że kiedyś płonęło.
I ruszył dalej, w głąb ulic, gdzie złoto nie sięgało, a popiół wciąż szeptał prawdę.
Kael skręcił w jedną z bocznych uliczek, gdzie bruk był bardziej cieniem niż kamieniem, a zapachy miasta stawały się cięższe, bardziej prawdziwe. Wiedział, dokąd zmierza — nie do pałaców ani świątyń, lecz tam, gdzie słowa miały wartość, a milczenie było walutą. Tam, gdzie prawda nie była wypowiadana głośno, ale sączyła się między kuflami
i spojrzeniami.
Karczma nosiła nazwę „Pod Złamanym Ostrzem” — nazwa, która w innych czasach mogłaby być uznana
za zuchwałą. Teraz była tylko kolejnym szyldem, który skrzypiał na wietrze, jakby sam nie był pewien, czy chce jeszcze wisieć. Budynek był niski, zbudowany z ciemnego drewna i kamienia, z oknami zasłoniętymi grubymi zasłonami, które nie wpuszczały światła, ale zatrzymywały spojrzenia.
Kael wszedł do środka bez słowa. Wnętrze było duszne, pachniało piwem, dymem i czymś jeszcze — zapachem starych rozmów, które nigdy nie powinny były zostać wypowiedziane. Kilku mężczyzn siedziało przy stołach, pochylonych nad kuflami, z twarzami ukrytymi w cieniu. Nikt nie podniósł wzroku, ale wszyscy zauważyli.
Za ladą stał karczmarz — mężczyzna o szerokich ramionach, z brodą jak zeschnięty mech i oczami, które widziały więcej, niż mówiły. Gdy zobaczył Kaela, nie drgnął. Jego dłoń, która przecierała kufel, na moment się zatrzymała.
— Co podać? — zapytał, jakby to była zwykła noc, a Kael zwykłym gościem.
— Ciszę — odparł Kael. — I może trochę prawdy, jeśli ją masz.
Karczmarz uniósł brew. — Prawda? W Virellgardzie?
To towar rzadszy niż złoto.
Kael usiadł przy ladzie. Miecz na jego plecach zadrżał lekko, jakby wyczuwał napięcie w powietrzu.
— Słyszałem, że ktoś wrócił — powiedział cicho karczmarz, nie patrząc na niego. — Cień z przeszłości. Tak mówią.
Że chodzi po ulicach, ale nie zostawia śladów. Że zna imiona tych, którzy powinni być zapomniani.
— I co jeszcze mówią?
Karczmarz nalał ciemnego piwa do glinianego kufla.
— Że ten cień nosi miecz z runami. I że jeśli spojrzysz mu w oczy, zobaczysz własne wspomnienia. Te, których nie chcesz pamiętać.
Kael nie odpowiedział. Wziął kufel, ale nie pił.
— A ty? — zapytał. — Wierzysz w cienie?
Karczmarz uśmiechnął się krzywo. — Wierzę w to,
co zostaje po nich. W milczenie. W strach. W pytania, których nikt nie zadaje.
Zapadła cisza. Tylko ogień w kominku trzaskał cicho, jakby próbował coś powiedzieć, ale nie znał słów.
— Jeśli cień naprawdę wrócił — dodał karczmarz
— to znaczy, że coś się zbliża. Coś, co nie boi się złota, ani popiołu.
Kael spojrzał na niego. — A ty? Będziesz mówił,
gdy przyjdzie?
Karczmarz wzruszył ramionami. — Ja tylko nalewam piwo, ale pamiętam. I to czasem wystarcza.
Kael wstał. Zostawił kilka monet na ladzie. Nie zapytał
o drogę. Wiedział, że w tym mieście każda droga prowadziła do tego samego miejsca — do prawdy, którą wszyscy próbowali ukryć. I do cienia, który już tu był.
Ulice Virellgardu zmieniały się wraz z porą dnia
— za dnia pełne gwaru i pozornej normalności, wieczorem stawały się labiryntem cieni i niedopowiedzianych transakcji. Kael znał ten rytm. Wiedział, że prawdziwe zlecenia
nie przychodziły przez ogłoszenia ani heroldów. Przychodziły szeptem. Albo spojrzeniem.
Znalazł się w bocznej uliczce, gdzie bruk był ciemniejszy,
a ściany kamienic zdawały się pochylać nad przechodniami, jakby chciały podsłuchać ich myśli. Tam, w cieniu pod łukiem starego mostu, czekał człowiek.
Nie był wysoki. Ubrany w ciemny płaszcz, z kapturem naciągniętym głęboko na twarz. Nie poruszał się, nie mówił, dopóki Kael nie stanął naprzeciwko niego.
— Kael z Ostrzy Przysięgi — powiedział głos, niski, pozbawiony emocji. — Albo ktoś, kto nosi jego cień.
Kael nie odpowiedział. Tylko spojrzał. Wystarczyło.
— Potrzebuję ochrony — ciągnął mężczyzna. — Karawana. Jutro o świcie. Trasa przez Las Cieni. Dobrze płatne.
— Zbyt dobrze — odparł Kael. — A Las Cieni nie jest miejscem dla karawan.
— Właśnie dlatego potrzebuję cię.
Zapadła cisza. Kael czuł, że coś w tym zleceniu nie gra.
Zbyt mało szczegółów. Zbyt dużo milczenia.
— Co przewozicie? — zapytał.
— Nic, co powinno cię interesować. — Głos był spokojny, ale w jego tonie czaiło się ostrze.
Kael zrobił krok w bok, jakby chciał odejść, ale nie odszedł.
— Jeśli to pułapka, lepiej, żebyś miał więcej niż słowa — powiedział cicho.
— Jeśli to pułapka, nie byłbyś tu teraz — odparł mężczyzna. — Jutro. Brama północna. Przed świtem.
I zniknął. Nie odszedł. Po prostu przestał być.
Kael został sam w cieniu. Miecz na jego plecach zadrżał lekko, jakby wyczuwał, że coś się zbliża. Coś, co nie miało imienia, ale miało cel.
Kael nie ruszył się od razu. Cień zniknął, jego słowa wciąż wisiały w powietrzu, jak niedokończona modlitwa. Miasto wokół niego milczało, jakby samo czekało na odpowiedź. Wiedział, że nie znajdzie jej na ulicach ani wśród kupców. Potrzebował miejsca, które pamiętało — nie ludzi,
lecz ciszę.
Zawrócił, kierując się ku miejscu, gdzie słowa nie były potrzebne, a milczenie miało wagę większą niż złoto.
Świątynia Milczącego Boga nie miała wież ani dzwonów.
Nie wzywała wiernych, nie głosiła kazań. Stała w cieniu wyższych budowli, jakby sama chciała pozostać niezauważona. Jej kamienne ściany były gładkie, pozbawione zdobień, a drzwi — ciężkie, lecz zawsze uchylone. Nie po to, by zapraszać. Po to, by nie zamykać się przed tymi, którzy nie mieli już gdzie pukać.
Kael wszedł do środka bez słowa. Wnętrze było chłodne, ciche, niemal puste. Tylko kilka świec paliło się przy ołtarzu — niskim, prostym, z wyrytym symbolem: kręgiem
bez środka. Znakiem obecności, która nie potrzebowała imienia. Zbliżył się powoli. Każdy krok odbijał się echem, jakby świątynia słuchała. Z kieszeni płaszcza wyjął świecę — taką samą, jaką zapalał w ruinach kapliczki zakonu.
Prosty gest, ale nie pusty.
Zapalił ją. Płomień zadrżał, jakby nie był pewien,
czy powinien tu być.
— Za tych, którzy milczą — wyszeptał Kael. — I za tych, którym odebrano głos.
— Nie każdy, kto milczy, został uciszony — odezwał się głos za jego plecami.
Odwrócił się powoli. Kobieta w szatach kapłanki stała
w cieniu jednej z kolumn. Jej twarz była spokojna, oczy jasne, a głos — cichy, ale pewny.
— Wiedziałam, że przyjdziesz — powiedziała.
Kael zmrużył oczy. — Znasz mnie?
— Nie osobiście, ale świątynia pamięta. A Milczący Bóg… on nie zapomina tych, którzy noszą przysięgę w milczeniu.
— Nie jestem już częścią zakonu.
— A jednak wciąż zapalasz świece.
Zapadła cisza. Tylko płomień świecy drżał, jakby słuchał.
— W mieście mówi się o cieniu — powiedziała kapłanka.
— O kimś, kto wrócił. Kto niesie miecz, który pamięta.
— Plotki — odparł Kael.
— Może, ale plotki są jak modlitwy. Czasem wystarczy,
że ktoś je wyszepcze, by zaczęły żyć.
Kael spojrzał na ołtarz. — Czego chcecie ode mnie?
— Niczego. Milczący Bóg nie żąda. On tylko słucha.
— A ty?
Kapłanka uśmiechnęła się lekko. — Ja tylko przypominam. Że nawet ci, którzy zapomnieli, mogą zostać zapamiętani.
Kael skinął głową. Nie podziękował. Nie musiał.
W tej świątyni słowa były zbędne.
Zanim wyszedł, spojrzał raz jeszcze na płomień.
Nie był duży. Nie był jasny, ale trwał.
I to wystarczało.
Miasto miało wiele twarzy, ale najgroźniejsza z nich była uprzejma. Kael wiedział to od dawna — nie od mieczy ginęli najczęściej ci, którzy szukali prawdy, lecz od uśmiechów.
Od słów wypowiedzianych zbyt gładko. Od monet,
które ważyły więcej niż sumienie.
Gdy Kael opuścił świątynię, miasto wydawało się jeszcze cichsze niż wcześniej — jakby samo wstrzymało oddech, nasłuchując kroków, które niosły wspomnienia. Nie szukał konkretnego miejsca, ale jego kroki prowadziły go tam, gdzie cisza była najgłębsza, a odpowiedzi najtrudniejsze
do zniesienia.
Wiedział, że jeśli prawda gdzieś przetrwała, to nie
w światłach pałaców, lecz w cieniu pergaminów
— tam, gdzie kurz znał więcej sekretów niż ludzie.
Spotkanie odbyło się w jednej z bocznych komnat miejskiego archiwum — miejscu, gdzie kurz był starszy
niż większość urzędników, a cisza miała wartość większą
niż dokumenty. Mężczyzna, który czekał na Kaela,
był dobrze ubrany, z twarzą gładką jak pergamin
i spojrzeniem, które nie zdradzało nic. Mógł być urzędnikiem. Mógł być kimś więcej. A może kimś znacznie mniej.
— Panie Kaelu — zaczął, nie podnosząc głosu.
— Wiem, że jesteś człowiekiem czynu. Dlatego pozwolę sobie przejść od razu do sedna.
Kael nie odpowiedział. Stał w cieniu, z ramionami skrzyżowanymi, mieczem na plecach i spojrzeniem,
które nie potrzebowało słów.
— Wiem, że zadajesz pytania — ciągnął mężczyzna.
— O zaginionych strażnikach. O karawanach, które nie wróciły. O runach, które pojawiły się na murach.
To… niepokojące.
— Dla kogo? — zapytał Kael.
— Dla tych, którzy chcą, by miasto trwało. W spokoju.
W porządku.
— W kłamstwie?
Mężczyzna uśmiechnął się lekko. — W równowadze.
A równowaga, panie Kaelu, to delikatna rzecz.
Czasem wystarczy jedno pytanie za dużo, by wszystko runęło.
Z kieszeni płaszcza wyjął sakiewkę. Ciężką. Złotą. Położył ją na stole między nimi.
— To nie zapłata. To… uznanie. Za twoją dyskrecję.
Za to, że nie wszystko musi zostać wypowiedziane.
Kael spojrzał na sakiewkę. Nie sięgnął po nią.
— A jeśli odmówię?
— Wtedy będziesz musiał zadać sobie pytanie, panie Kaelu: czy prawda, którą znajdziesz, będzie warta ceny, jaką zapłacą inni?
Zapadła cisza. Długa. Ciężka.
Kael odwrócił się i odszedł bez słowa. Sakiewka została
na stole, jej ciężar wciąż był obecny — nie w dłoni,
lecz w powietrzu.
Bo w Virellgard złoto nie było nagrodą. Było ostrzeżeniem.
Miasto miało swoje dzieci — nie te z rodów i pałaców,
lecz te, które rodziły się w cieniu murów, wśród śmieci
i zapomnienia. Dzieci, które znały wartość chleba lepiej niż wartość słów. Dzieci, które nie miały imion, tylko spojrzenia.
Kael szedł wąską uliczką, gdzie kamienie były śliskie
od wilgoci, a powietrze pachniało stęchlizną i dymem.
Nie szukał niczego, mimo to coś go znalazło.
Zauważył go dopiero w ostatniej chwili — cień, który przemknął obok, zwinny jak kot. Dłoń sięgnęła do jego pasa, szybka, pewna, lecz nie dość szybka.
Kael złapał nadgarstek dziecka, zanim chłopiec zdążył wyrwać sakiewkę. Spojrzał w górę — i zobaczył oczy. Szerokie, ciemne, zbyt poważne jak na wiek właściciela.
— Oddaj — powiedział Kael spokojnie.
Chłopiec zamarł. Nie próbował się wyrwać. Patrzył tylko, jakby oceniając, czy warto uciekać.
— Nie masz miecza — powiedział w końcu. — Ale masz chleb. A to więcej.
Kael uniósł brew. — Głodny?
— Zawsze.
Kael puścił jego rękę. Sięgnął do torby i wyjął kawałek suchego chleba. Podał go bez słowa.
Chłopiec wziął go ostrożnie, jakby spodziewał się,
że to pułapka, lecz nie był głupi. Zjadł szybko, łapczywie, nie spuszczając Kaela z oczu.
— Jak masz na imię? — zapytał Kael.
— Nikt mnie nie pyta o imię. — Chłopiec wzruszył ramionami. — Ale mówią na mnie Szmer.
— Pasuje.
— A ty? — zapytał chłopiec z pełnymi ustami.
— Jesteś tym, o którym mówią? Tym z mieczem,
co pamięta?
Kael nie odpowiedział, „Wierny” na jego plecach zadrżał lekko, jakby sam znał odpowiedź.
— Jeśli tak, to uważaj — dodał chłopiec. — W tym mieście nie lubią tych, co pamiętają.
Kael spojrzał na niego uważnie. — A ty?
— Ja tylko słucham. I uciekam, zanim zrobi się głośno.
Chłopiec odwrócił się i zniknął w zaułku, tak szybko, jak się pojawił. Został po nim tylko zapach chleba i echo słów.
Kael ruszył dalej, ale coś w tym spotkaniu zostało z nim.
Nie ostrzeżenie. Nie kradzież.
Spojrzenie. Takie, które znało głód. I prawdę.
Słowa chłopca wciąż brzmiały w myślach Kaela, jak echo, które nie chciało ucichnąć. „W tym mieście nie lubią tych,
co pamiętają”. Nie były to tylko dziecięce przestrogi
— były prawdą, której nikt nie chciał wypowiedzieć głośno.
Kael ruszył dalej, prowadząc się nie mapą, lecz przeczuciem. Wiedział, że jeśli odpowiedzi istnieją, to nie znajdzie ich na targu ani w karczmie. Musiał zajrzeć tam, gdzie milczenie było strategią, a spojrzenia ważyły więcej niż słowa.
Wieczór spowił Virellgard w ciepłym, złotym świetle,
ale w sercu miasta, w marmurowej sali rady, panował chłód. Nie od kamienia. Od słów, które nie padły. Od spojrzeń, które unikały prawdy.
Kael nie miał prawa tu być, ale nie potrzebował zaproszenia. Wszedł przez boczne przejście, którego strażnicy
nie pilnowali — może z lenistwa, może z rozkazu.
Ukrył się w cieniu za kolumną, gdzie światło lamp
nie sięgało, a echo rozmów niosło się wyraźnie.
W sali zasiadali możni Virellgardu — kupcy, urzędnicy, strażnicy porządku. Ich szaty były bogate, głosy niskie.
Na środku stał stół z mapą miasta, na której ktoś zaznaczył czerwonym atramentem kilka dzielnic. Te same, o których mówił Szmer. Te same, gdzie gasły światła.
— To nie są zwykłe zniknięcia — mówił jeden z radnych, starszy mężczyzna z głosem jak zgrzyt metalu.
— Ludzie nie uciekają. Oni… milkną. I nie wracają.
— A straż? — zapytała kobieta w zielonej szacie. — Mieliście ich wysłać. Gdzie są raporty?
— Nie wrócili — odparł ktoś cicho. — Żaden.
Zapadła cisza. Długa. Gęsta.
— To nie wróg z zewnątrz — powiedział inny głos, młodszy, ale drżący. — To coś… już tu jest. W murach.
W cieniu.
— Nie mów takich rzeczy — syknął ktoś. — Nie przy nim.
— Przy kim?
— Przy tym, który wrócił. Przy tym, który nosi miecz
z runami.
Kael nie poruszył się, ale „Wierny” na jego plecach zadrżał lekko, jakby ostrze rozpoznało, że jest tematem rozmowy.
— Jeśli to on, jeśli to naprawdę ostatnie Ostrze…
— głos kobiety zadrżał — ...to może nie przyniósł odpowiedzi. Może przyniósł wyrok.
— Milcz — przerwał jej starszy radny. — Nie wolno mówić takich rzeczy. Nie teraz. Nie, gdy złoto jeszcze płynie.
— A jeśli złoto przestanie?
— Wtedy będziemy milczeć. Jak wszyscy.
Kael nie poruszył się, ale każde słowo, które padło w sali, zapadło głęboko w jego pamięć. Nie potrzebował więcej, rozmowa odsłoniła prawdę, której nikt nie chciał wypowiedzieć wprost. Gdy zapadła cisza, wycofał się równie cicho, jak przyszedł. Nikt go nie zauważył. I właśnie o to chodziło. Bo czasem najważniejsze decyzje zapadają nie w świetle, lecz w cieniu.
Noc w Virellgardzie miała swój rytm — latarnie zapalane przez strażników, cienie tańczące na ścianach, gwar karczm i odgłosy zamykanych okiennic. Lecz tej nocy coś się zmieniło. Coś zamilkło.
Kael szedł przez jedną z biedniejszych dzielnic, gdzie bruk był nierówny, a domy z drewna i gliny wyglądały,
jakby trzymały się pionu tylko siłą przyzwyczajenia.
Dzieci już dawno zniknęły z ulic, a psy przestały szczekać. Powietrze było ciężkie, jakby miasto wstrzymało oddech.
I wtedy to zobaczył.
Jedna po drugiej, latarnie zaczęły gasnąć. Nie gwałtownie. Nie jakby zdmuchnięte przez wiatr. Raczej jakby światło samo się wycofywało, cofając się przed czymś,
czego nie chciało oświetlić.
Kael zatrzymał się. „Wierny” na jego plecach zadrżał lekko, jakby ostrze wyczuwało obecność czegoś, co nie powinno
tu być. Czegoś, co nie zostawia śladów, ale zostawia ciszę.
Z okien domów wyglądały twarze. Blade, przestraszone. Nikt nie krzyczał. Nikt nie pytał. Tylko patrzyli, jak światło znika, a ciemność wpełza w szczeliny.
— To on — wyszeptała kobieta zza zamkniętych drzwi. — Cień, który zabiera głos.
Kael spojrzał w głąb ulicy. Tam, gdzie jeszcze przed chwilą paliła się ostatnia latarnia, teraz była tylko ciemność.
Gęsta. Żywa. I cicha.
Zrobił krok naprzód. Potem drugi, ale nie usłyszał własnych kroków. Jakby bruk przestał istnieć. Jakby miasto przestało go słuchać.
I wtedy usłyszał to, czego się nie spodziewał.
Nic.
Nie ciszę. Nie szum. Po prostu… brak. Jakby coś wycięło dźwięk z rzeczywistości.
Kael sięgnął po miecz. Runy na ostrzu rozbłysły słabo,
jakby próbowały rozświetlić nie tylko mrok, ale i to,
co się w nim kryło, ale ciemność nie odpowiedziała.
Jeszcze nie.
Kael stał w miejscu jeszcze przez chwilę, jakby próbował zrozumieć, co właśnie się wydarzyło — albo czego nie usłyszał. Ciemność nie zaatakowała, ale też nie odeszła. Była jak ostrzeżenie bez słów.
W końcu ruszył dalej, ostrożnie, jak ktoś, kto wie, że został zauważony. Noc nie miała już dla niego tajemnic,
lecz poranek mógł przynieść odpowiedzi. Albo kolejne pytania.
Poranek przyszedł bez światła. Niebo nad Virellgardem
było szare, jakby samo nie chciało patrzeć na to, co działo się pod jego spojrzeniem. Kael szedł przez targowisko,
które dopiero budziło się do życia. Kupcy rozstawiali stragany, dzieci biegały z koszami, a strażnicy ziewali, udając czujność, ale coś było nie tak.
Kael zauważył to przypadkiem — przy jednym ze stoisk
z przyprawami. Mężczyzna płacił za woreczek suszonego korzenia. Moneta w jego dłoni błysnęła… ale nie tak,
jak powinna. Zbyt matowo. Zbyt chłodno.
Sprzedawca spojrzał na nią, zmarszczył brwi i podał
ją z powrotem.
— Nie biorę fałszywek — mruknął.
— To złoto! — oburzył się kupujący.
— Nie to, które ma wartość.
Kael podszedł bliżej. Spojrzał na monetę. Była niemal identyczna z tymi, które znał — ten sam herb, ta sama waga, ten sam kształt, lecz coś w niej było… martwe.
Jakby nie odbijała światła, tylko je połykała.
— Mogę? — zapytał Kael.
Mężczyzna podał mu monetę niechętnie. Kael wziął ją
do ręki. Była zimna. Zbyt zimna. I cięższa, niż powinna. Jakby nosiła w sobie coś więcej niż metal.
„Wierny” zadrżał lekko na jego plecach.
— Skąd ją masz? — zapytał Kael.
— Z karawany z północy — odparł mężczyzna.
— Wymieniliśmy towary. Dali to. Wszyscy brali.
Dopiero później… zaczęły się szeptać dziwne rzeczy.
— Jakie?
— Że ci, którzy przyjęli te monety, zaczęli milczeć. Dosłownie. Przestali mówić. Niektórzy zniknęli.
Inni… patrzą tylko w ścianę.
Kael oddał monetę, ale jej chłód został w jego dłoni.
Złoto, które nie błyszczy. Złoto, które milczy.
To nie była waluta.
To była klątwa.
Kael ruszył dalej, trzymając w dłoni wspomnienie w postaci monety, która nie powinna istnieć. Każdy krok zdawał
się cięższy, jakby miasto próbowało go zatrzymać
— nie murami, lecz milczeniem. Wiedział, że to nie był przypadek. Że ktoś rozrzucał znaki, które miały prowadzić. Albo ostrzegać.
I właśnie wtedy, gdy myśli zaczęły układać się w wzór,
cień poruszył się na granicy jego wzroku.
Ulica była pusta, choć słońce jeszcze nie zaszło.
Kael szedł powoli, czując, że coś się zmienia. Nie w mieście — w nim samym. Złoto, które nie błyszczało, światła,
które gasły, słowa, które nie chciały być wypowiedziane. Wszystko to prowadziło do jednego: do przeszłości,
która nie chciała zostać pogrzebana.
Zatrzymał się w zaułku. Cień poruszył się na granicy
jego wzroku. Nie jak złodziej. Nie jak cień. Jak ktoś, kto znał jego kroki.
— Kael.
Głos był cichy, ale znajomy. Zbyt znajomy.
Kael odwrócił się powoli. Postać stała w cieniu,
oparta o ścianę. Kaptur zsunął się z głowy, odsłaniając twarz, którą Kael znał z innego życia. Twarz, którą widział w snach. I w koszmarach.
— Tharen — wyszeptał.
Brat. Nie z krwi, ale z przysięgi. Jeden z Ostrzy. Jeden z tych, którzy zginęli. A przynajmniej powinien był.
— Myślałem, że nie żyjesz.
— W pewnym sensie nie żyję — odparł Tharen.
— Ale pamiętam. I to wystarczy.
Kael zrobił krok naprzód. — Dlaczego się nie ujawniłeś?
— Bo nie jestem już tym, kim byłem. I ty też nie jesteś.
Zapadła cisza. Tylko wiatr poruszył kurzem na bruku.
— Widziałem, co się dzieje w mieście — powiedział Kael. — To nie tylko złoto. To coś więcej.
— To pamięć — odparł Tharen. — Zatruta. Zmieniona. Ktoś grzebie w tym, co zostało po zakonie. I używa tego przeciwko ludziom.
— Kto?
Tharen spojrzał mu w oczy. — Ktoś, kto znał naszą przysięgę. I kto ją odwrócił.
Kael poczuł, jak „Wierny” na jego plecach drży.
Jakby ostrze rozpoznało obecność kogoś, kto kiedyś również je znał.
— Dlaczego mi to mówisz?
— Bo jesteś ostatni, który jeszcze może pamiętać prawdziwe słowa. A jeśli ich nie wypowiesz… zostaną wypowiedziane
za ciebie.
Tharen odwrócił się i zniknął w cieniu. Nie uciekł. Po prostu odszedł — jak duch, który nie potrzebuje pożegnania.
Kael został sam, ale już wiedział, że nie jest jedynym,
który przeżył.
I że przeszłość nie tylko wróciła.
Ona czekała.
Słowa Tharena wciąż brzmiały w myślach Kaela, jak echo przysięgi, której nie dało się już cofnąć.
Wiedział, że to spotkanie nie było przypadkiem
— było znakiem. Potwierdzeniem, że przeszłość nie tylko wróciła, ale zaczęła działać.
Ruszył dalej, nie szukając już odpowiedzi,
lecz potwierdzenia. I nie musiał długo czekać. Miasto, jakby wyczuwając jego decyzję, odpowiedziało pierwsze.
Miasto spało niespokojnie. Ulice były puste, ale nie ciche
— gdzieś w oddali szczekał pies, ktoś zamykał okiennice zbyt gwałtownie, jakby próbował odgrodzić się od czegoś, co nie miało jeszcze imienia. Kael szedł boczną alejką, prowadzącą ku jednej z wież straży miejskiej.
Miał przeczucie. A przeczucia rzadko go zawodziły.
Nie zdążył dotrzeć do bramy.
Z cienia wysunęła się postać. Strażnik. Zbroja z herbem Virell, twarz częściowo zakryta kapturem. Nie było w nim rutyny. Nie było rozkazu.
Była decyzja.
— Kael — powiedział, a jego głos był zbyt spokojny.
— Nie powinieneś tu być.
— A jednak jestem — odparł Kael, nie sięgając jeszcze
po miecz.
— I ty też. Sam. W miejscu, gdzie nie ma patroli.
Strażnik nie odpowiedział. Zamiast tego sięgnął po broń. Krótki miecz, prosty, ale dobrze wyważony. Ręka nie drżała. To nie był przypadek.
— Kto cię przysłał? — zapytał Kael.
— Książę nie chce świadków — padła odpowiedź.
— A ty jesteś wspomnieniem, które zbyt głośno oddycha.
Cios był szybki, ale Kael był szybszy.
„Wierny” wysunął się z pochwy z cichym świstem.
Runy na ostrzu rozbłysły, jakby rozpoznały zdradę.
Jakby pamiętały.
Starcie trwało chwilę. Strażnik był dobrze wyszkolony,
ale walczył jak ktoś, kto nie znał ciężaru przysięgi.
Kael nie walczył dla zwycięstwa. Walczył, by pamiętać.
Ostatni cios był precyzyjny. Nie śmiertelny.
Lecz wystarczający.
Strażnik upadł na kolana, dysząc ciężko. Krew sączyła się
z rany na ramieniu.
— Dlaczego? — zapytał Kael.
— Bo pamięć jest niebezpieczna — wyszeptał strażnik.
— A ty… jesteś jej mieczem.
Kael spojrzał na niego długo. Potem odszedł, zostawiając go w cieniu.
Nie dlatego, że nie mógł zabić.
Dlatego, że chciał, by ten człowiek pamiętał.
Kael stał przez chwilę nad rannym strażnikiem, słuchając jego urwanego oddechu. W oczach mężczyzny nie było już gniewu — tylko zrozumienie. I strach. Nie przed śmiercią, lecz przed tym, co miało nadejść.
Miasto wokół nich milczało. To nie była zwykła cisza.
To było oczekiwanie.
Kael odwrócił się i ruszył w stronę dzielnicy, gdzie powietrze było cięższe, a wspomnienia bardziej uparte. Nie wiedział jeszcze, co go tam czeka, lecz czuł, że to nie koniec. Że ktoś właśnie wykonał kolejny ruch.
I że odpowiedź już płonęła.
Dym unosił się nad dachami jak zapomniana modlitwa
— czarna, ciężka, bez odpowiedzi. Kael poczuł go,
zanim jeszcze zobaczył płomienie. Zapach spalenizny,
nie drewna, lecz tkanin, skóry, ludzkiego strachu.
Biegł, zanim zrozumiał, dlaczego.
Dzielnica biedoty była labiryntem — wąskie przejścia,
domy zlepione z drewna, gliny i nadziei.
Ogień rozprzestrzeniał się szybko, zbyt szybko, jakby znał drogę. Jakby ktoś go poprowadził.
Krzyki. Dzieci. Kobiety. Mężczyźni z wiadrami,
które nie miały znaczenia. Kael wpadł między nich jak cień, który nie przynosił śmierci, lecz ratunek.
Z jednego z domów dobiegł płacz. Wysoki, przerażony. Kael nie zawahał się. Wyrwał drzwi kopnięciem,
wszedł w dym, który gryzł oczy i płuca. W środku kobieta
z dwójką dzieci, skulona w kącie, zbyt przerażona,
by się ruszyć.
— Wyjście! — krzyknął, ale jego głos zginął w trzasku ognia.
Podbiegł, chwycił jedno dziecko pod ramię, drugie wziął
na ręce. Kobieta ruszyła za nim, potykając się, kaszląc. Wybiegli razem, tuż przed tym, jak dach runął z hukiem, który zatrzymał na chwilę całe podwórze.
Ludzie patrzyli. Nie na ogień. Na niego.
Na miecz, który lśnił w płomieniach. Na runy,
które rozbłysły, jakby ostrze pamiętało każdy dom, który kiedyś spłonął. Każde życie, którego nie udało się uratować.
— To nie był przypadek — powiedział ktoś cicho.
— Ogień nie zaczął się sam.
Kael spojrzał na ruiny. Na popiół, który jeszcze przed chwilą był domem. I wiedział.
To nie był pożar.
To było ostrzeżenie.
Kael wrócił na miejsce pożaru, gdy słońce było już wysoko. Dym opadł, ale zapach spalenizny wciąż wisiał w powietrzu, jakby ogień nie chciał odejść całkowicie. Zgliszcza były ciche. Ludzie zniknęli. Tylko popiół pozostał i coś jeszcze.
Coś, co nie pasowało.
Wśród zwęglonych belek i czarnego pyłu coś błysnęło.
Nie światłem. Obecnością. Kael uklęknął i odgarnął popiół dłonią. Metal. Złoto. Monety.
Nie jedna. Cały stos.
Nie były rozsypane przypadkiem. Leżały w kręgu, jakby ktoś je ułożył. Jakby były ofiarą lub znakiem.
Kael wziął jedną do ręki. Była identyczna jak ta, którą widział wcześniej — fałszywa, martwa, ciężka, ale ta… ta była gorętsza. Jakby wciąż pamiętała ogień.
Na odwrocie monety ktoś wyrył runę. Nieznaną.
Nie z zakonu. Ale podobną. Jak echo przysięgi, która została odwrócona.
„Wierny” zadrżał. Runy na ostrzu rozbłysły słabo,
jakby ostrze rozpoznało znak. Jakby ostrze się bało.
Kael wstał. Spojrzał na stos monet. Na popiół wokół nich. Na miejsce, które nie było już domem, lecz ołtarzem.
Zrozumiał.
To nie był przypadek. Nie był to też tylko pożar.
To była wiadomość.
Złoto za milczenie. Popiół za pytania.
A on właśnie zaczął pytać.
Na tle dymu i popiołu, w miejscu, gdzie ogień dopiero
co przestał mówić, Kael dostrzegł sylwetkę.
Stała nieruchomo, jakby była częścią ruin, a nie kimś,
kto właśnie przybył. Płaszcz miała przesiąknięty wilgocią, włosy związane w prosty węzeł, a spojrzenie
— znajome. Zbyt znajome.
Zrobił krok naprzód, niepewny, czy to nie złudzenie, ale ona nie zniknęła. Nie odwróciła wzroku. Czekała.
— Lira — wyszeptał, jakby samo imię mogło przywrócić przeszłość.
Nie odpowiedziała od razu. Tylko skinęła głową.
I wtedy Kael wiedział, że to naprawdę ona. Nie cień.
Nie wspomnienie. Kobieta, która znała prawdziwe znaczenie przysięgi. I która, jak on, nie zapomniała.
— Spóźniłaś się — powiedział Kael, nie odwracając wzroku od stosu złotych monet.
— Albo ty byłeś zbyt wcześnie — odparła Lira, podchodząc bliżej. — Widziałam dym z drugiego brzegu. I poczułam… coś więcej.
Kael spojrzał na nią. — Magia?
— Nie. Pamięć. Ale zniekształcona. Jakby ktoś próbował
ją przepisać.
Lira uklękła przy popiele. Dotknęła jednej z monet. Wzdrygnęła się.
— To nie jest zwykłe złoto — powiedziała. — Ono… milczy. Ale nie z braku głosu. Z rozkazu.
— Wiem — odparł Kael. — I ktoś chce, byśmy też zamilkli.
Lira spojrzała na niego uważnie. — Wiesz, kto za tym stoi?
— Jeszcze nie. Ale ktoś, kto zna przysięgę.
I wie, jak ją odwrócić.
— To znaczy, że nie jesteś sam.
Kael milczał przez chwilę. Potem skinął głową.
— Nie. Już nie.
Lira wstała. — W takim razie musimy działać razem.
Bo jeśli to, co czuję, jest prawdziwe… to nie tylko miasto
jest zagrożone. To sama pamięć.
Kael spojrzał na „Wiernego”. Runy na ostrzu tliły się słabo, jakby ostrze rozpoznawało obecność Liry. Jakby wiedziało, że znów są razem.
— W takim razie zaczynamy — powiedział cicho.
I ruszyli — przez popiół, przez ciszę, przez złoto,
które nie chciało już błyszczeć.
Miasto milczało, ale kamień mówił.
Kael i Lira szli wzdłuż jednej z zapomnianych uliczek Virellgardu, gdzie mury były starsze niż większość mieszkańców, a bruk pamiętał kroki tych, których imiona zostały wymazane. Tu nie docierało światło latarni.
Tu nie zaglądali strażnicy. Tu nawet cień wydawał
się ostrożny.
To Lira pierwsza zauważyła znak.
— Zatrzymaj się — powiedziała cicho, kładąc dłoń
na ramieniu Kaela.
Na ścianie, między dwoma oknami zamurowanymi dawno temu, widniały wypalone znaki. Nie były świeże, ale też nie należały do przeszłości. Runy — nie te z zakonu,
ale podobne. Zniekształcone. Jakby ktoś próbował
je naśladować, ale nie rozumiał ich znaczenia. Albo rozumiał zbyt dobrze.
Lira podeszła bliżej. Dotknęła kamienia opuszkami palców. Zamknęła oczy.
— To nie magia — wyszeptała. — To ostrzeżenie.
— Przed czym?
— Przed tym, co pamięta. I przed tym, co chce, byśmy zapomnieli.
Kael spojrzał na runy. Jedna z nich była znajoma.
Nie z ksiąg. Z miecza. Z „Wiernego”, ale tu była odwrócona. Jakby ktoś wziął przysięgę i wypowiedział ją wspak.
— Ktoś grzebie w pamięci miasta — powiedział.
— I używa jej jak broni.
— Nie tylko miasta — odparła Lira. — Te runy… one nie są tylko wypalone. One są żywe. Czuję je. Jakby czekały,
aż ktoś je przeczyta.
— I co wtedy?
Lira spojrzała na niego. — Wtedy przeszłość wraca, ale nie taka, jaką ją pamiętasz.
Kael dotknął rękojeści miecza. Runy na ostrzu zadrżały, jakby ostrze rozpoznało echo własnych słów, wypaczonych, ale wciąż groźnych.
— Musimy znaleźć źródło — powiedział.
— Zanim ktoś wypowie te słowa do końca.
Lira skinęła głową. — I zanim miasto zapomni,
że kiedykolwiek miało głos.
Runy na ścianie wciąż tliły się w ich pamięci, gdy ruszyli dalej — w milczeniu, które nie było pustką, lecz ciężarem zrozumienia. Każdy krok odbijał się echem w wąskich uliczkach, jakby miasto samo próbowało ich zatrzymać,
ale oni szli — nie za tropem, lecz za przeczuciem.
Bo jeśli ktoś wypaczał przysięgę, musiał zostawić więcej śladów. Nie tylko na murach, lecz tam, gdzie pamięć była najczystsza. I najbardziej narażona.
Studnia znajdowała się na skraju dzielnicy, gdzie bruk przechodził w ubity piach, a domy wyglądały, jakby trzymały się razem tylko siłą wspólnego milczenia.
Kael i Lira dotarli tam o świcie, gdy miasto jeszcze
nie zdążyło założyć maski codzienności.
Wokół studni nie było ludzi. Tylko wiadro, które ktoś porzucił w połowie drogi, i ślady stóp — jedne prowadzące do krawędzi, drugie… znikające.
— Coś tu nie gra — powiedziała Lira, klękając przy kamiennym obramowaniu. — Woda powinna być czysta. Ale nie jest.
Kael spojrzał w głąb studni. Lustro wody było nieruchome, zbyt gładkie. Nie odbijało światła. Nie odbijało niczego.
— Nie pachnie jak woda — dodał. — Pachnie jak…
— ...wspomnienie — dokończyła Lira. — Ale nie twoje,
ani moje.
Wyjęła z torby mały kryształ, runiczny znacznik pamięci. Zanurzyła go ostrożnie w wodzie. Kamień zadrżał,
a potem rozbłysnął pulsującym światłem. Nie jednym kolorem, lecz wieloma — jakby próbował opowiedzieć zbyt wiele historii naraz.
— To nie jest trucizna — powiedziała z niedowierzaniem. — To pamięć. Skondensowana. Wlana do źródła.
— Ktoś zatruł wodę wspomnieniami?
— Nie zatruł. Zasiał. Jakby chciał, by każdy, kto się napije, nosił w sobie cudze życie. Cudzy ból.
Kael spojrzał na nią uważnie. — Po co?
Lira wstała. — Bo jeśli nie wiesz, co jest twoje, nie wiesz, kim jesteś. A jeśli nie wiesz, kim jesteś… łatwiej cię uciszyć.
Kael spojrzał raz jeszcze w głąb studni. Woda nie poruszyła się. Ale miał wrażenie, że patrzy na niego. Że zna jego imię.
I że czeka, aż je zapomni.
Nie musieli nic mówić. To, co odkryli przy studni,
było odpowiedzią — i zaproszeniem. Ktoś nie tylko próbował wymazać przeszłość. Ktoś ją przepisywał.
I robił to z precyzją, która mogła pochodzić tylko z wnętrza pałacu.
Kael spojrzał na Lirę. W jej oczach nie było strachu.
Było zrozumienie. I gotowość.
— Czas zapytać tego, kto pisze nowe wersje historii
— powiedział cicho.
I ruszyli — nie po prawdę, lecz po potwierdzenie.
Bo wiedzieli już, że odpowiedzi nie znajdą w ruinach.
Tylko u źródła.
Pałac księcia Aerona nie przypominał twierdzy ani świątyni. Był zbudowany z marmuru i stali, zimny, geometryczny, pozbawiony ozdób, które mówiłyby o historii.
Jakby sam władca chciał, by jego siedziba nie pamiętała niczego — ani przeszłości, ani przysięgi.
Kael wszedł do sali audiencyjnej prowadzony przez dwóch strażników w srebrnych zbrojach ozdobionych cierniami. Ich kroki były rytmiczne, ale nie ceremonialne.
To nie była gościnność. To była kontrola.
Aeron siedział na podwyższeniu, nie na tronie,
lecz na prostym krześle z czarnego drewna. Jego szata była ciemna, bez symboli, a spojrzenie — ostre, kalkulujące.
Nie wstał, gdy Kael wszedł. Nie musiał.
— Kael z zakonu Ostrzy Przysięgi — powiedział,
jakby wypowiadał tytuł, który już dawno powinien zniknąć. — Albo jego cień.
— Książę Virell — odparł Kael. — Albo ktoś, kto nosi jego koronę.
Uśmiech Aerona był ledwie widoczny. — Wiele się zmieniło, odkąd twój zakon zgasł. Świat nie potrzebuje
już przysięgi. Potrzebuje porządku.
— Porządek bez pamięci to tyrania.
— Pamięć jest ciężarem — odparł Aeron. — A ty jesteś jej ostatnim strażnikiem. Dlatego tu jesteś. Dlatego cię obserwuję.
Kael nie odpowiedział, „Wierny” na jego plecach zadrżał, jakby ostrze rozpoznało w Aeronie coś, co nie powinno istnieć. Coś, co znało przysięgę — i ją odrzuciło.
— Ludzie mówią, że przynosisz ze sobą cień — ciągnął Aeron. — Że gdzie się pojawiasz, tam milkną głosy.
Znikają światła. Płoną domy.
— A może to nie ja — powiedział Kael. — Może to echo tego, co próbujesz ukryć.
Aeron wstał. Powoli. Bez gniewu, ale jego spojrzenie stało się lodowate.
— Nie ukrywam. Ja tworzę. Nowy porządek.
Nową przysięgę. Taką, która nie potrzebuje pamięci.
Tylko posłuszeństwa.
Kael zrobił krok w przód. — I co, jeśli ktoś odmówi?
— Wtedy milknie. Jak wszyscy.
Zapadła cisza. Ciężka. Ostra.
Kael spojrzał na księcia. I wiedział, że ta rozmowa nie była tylko wymianą słów.
To była deklaracja wojny.
Gdy opuścili pałac, światło dnia wydawało się bledsze,
jakby samo nie chciało patrzeć na to, co zostało powiedziane. Słowa Aerona wciąż brzmiały w myślach Kaela — nie jako groźba, lecz jako wyrok. Nie dla niego.
Dla pamięci.
Lira nie odezwała się ani razu, ale jej milczenie było cięższe niż jakiekolwiek pytanie. Wiedzieli, że nie mogą już cofnąć się do cienia. Musieli iść tam, gdzie złoto mówiło najgłośniej — na rynek. Do ludzi, którzy nie wiedzieli, że ich wspomnienia zostały sprzedane.
Kael siedział na kamiennym murze nad rynkiem, obserwując miasto, które udawało, że wszystko jest w porządku.
Kupcy krzyczeli, dzieci biegały, strażnicy patrolowali ulice
z pozorną czujnością. Ale pod tą codziennością coś było
nie tak. Coś, co nie miało kształtu, ale miało wagę.
Złoto.
Nie to, które błyszczało w dłoniach. To, które milczało
w kieszeniach.
Lira podeszła bez słowa i usiadła obok. W dłoni trzymała monetę — jedną z tych, które znaleźli w popiele.
Przesuwała ją między palcami, jakby próbowała wyczuć,
czy jeszcze żyje.
— Zbadałam ją — powiedziała cicho. — To nie tylko fałszywka. To nośnik. Runy są ukryte, ale aktywne.
Każda z tych monet wiąże się z konkretnym wspomnieniem, ale nie tym, które należy do właściciela.
Kael spojrzał na nią. — Więc każdy, kto ją przyjmuje…
— …oddaje część siebie. A w zamian dostaje coś,
co nie należy do niego. Cudze wspomnienie. Cudzy lęk.
Cudze milczenie.
— I nawet o tym nie wie.
Lira skinęła głową. — To dlatego ludzie milkną. Nie dlatego, że się boją. Dlatego, że nie wiedzą już, co jest ich.
Kael spojrzał na rynek. Na ludzi, którzy płacili, kupowali, wymieniali się złotem, które nie było już tylko walutą.
— To nie nagroda — powiedział. — To więzy. Im więcej masz, tym mniej jesteś sobą.
— I tym trudniej ci mówić.
Kael wyjął z torby jedną z monet. Patrzył na nią długo. Potem cisnął ją w dal, w tłum, w gwar.
— Nie chcę ich złota.
— Ale oni już je mają — odparła Lira. — I nie wiedzą,
że to nie bogactwo. To klątwa.
Kael wstał. — W takim razie musimy im przypomnieć.
Bo jeśli złoto stało się więzieniem, to pamięć była kluczem.
Nie było planu. Nie było mapy. Tylko świadomość, że czas działał przeciwko nim. Kael czuł, że miasto
nie potrzebowało więcej słów — potrzebowało znaku. Czegoś, co przerwie ciszę, zanim ta stanie się wieczna.
Lira spojrzała na niego, jakby czytała te same myśli.
Nie musieli się umawiać. Wiedzieli, że tej nocy nie będą spać. Że zanim świt rozproszy cienie, muszą zostawić ślad.
Nie dla siebie. Dla tych, którzy jeszcze pamiętali.
Noc znów spowiła Virellgard, ale tym razem nie przyniosła ulgi. Miasto spało niespokojnie, jakby śniło o czymś,
czego nie potrafiło nazwać. Kael stał na dachu jednej
z kamienic, patrząc na światła, które jeszcze się tliły — niektóre prawdziwe, inne już tylko wspomniane.
Obok niego Lira milczała. Nie było już potrzeby mówić. Wszystko, co miało zostać powiedziane, zostało wypowiedziane przez popiół, przez złoto, przez ludzi, którzy nie wiedzieli, że ich głosy zostały im odebrane.
— Nie możemy tu zostać — powiedziała w końcu.
— To miasto nie chce być uratowane.
Kael skinął głową. — Ale pamięta. Jeszcze.
Zeszli z dachu w ciszy. Ulice były puste, ale nie martwe.
Czuć było, że coś ich obserwuje. Nie oczy. Pamięć.
Przy bramie północnej nie było straży. Tylko wiatr,
który poruszał chorągwie bez herbu. Jakby nawet symbole zrezygnowały z lojalności.
Kael spojrzał za siebie po raz ostatni. Na miasto, które znał tylko przez jego milczenie. Na ludzi, którzy nie wiedzieli,
że zostali związani złotem. Na cienie, które nie potrzebowały już nocy, by istnieć.
— Wrócimy? — zapytała Lira.
— Nie wiem — odparł. — Ale jeśli tak, to nie po to,
by mówić. Tylko po to, by przypomnieć.
I ruszyli w ciemność. Nie uciekając. Nie ścigając.
Po prostu odchodząc.
A za nimi, w głębi miasta, coś się poruszyło. Cicho.
Jak szept.
Jak echo przysięgi, której nikt już nie pamiętał
— ale która wciąż czekała, by zostać wypowiedziana.
Rozdział 3 — Droga przez cienie
Las Zatracenia nie miał początku ani końca — przynajmniej nie dla tych, którzy próbowali go opisać. Drzewa rosły
tu zbyt blisko siebie, ich konary splatały się jak palce starców, a liście szeptały w języku, którego nikt nie uczył się dobrowolnie. Mgła nie unosiła się nad ziemią — ona pełzła, jakby szukała stóp, które mogłaby oplątać.
Kael szedł pierwszy, z dłonią na rękojeści „Wiernego”. Miecz nie świecił — nie ostrzegał. To było gorsze niż jakikolwiek znak. Lira szła za nim, cicho, z twarzą napiętą
jak struna. Magia tego miejsca była stara, głęboka i… głodna.
— Czujesz to? — zapytała szeptem.
Kael skinął głową, ale nie chodziło o zapach wilgoci
czy chłód. Chodziło o coś innego. O wspomnienie,
które nie należało do niego.
Zatrzymał się. Przed oczami pojawił mu się obraz: chłopiec, może dziesięcioletni, biegł przez łąkę. Śmiał się. Miał rude włosy i nosił drewniany miecz, ale to nie był Kael.
A jednak… czuł, jakby to był on. W tle ktoś wołał: „Thalen! Wracaj!”
Imię uderzyło w niego jak młot. Thalen. Nie znał tego imienia. A jednak serce zabiło szybciej.
— Kael? — Lira dotknęła jego ramienia. — Co widzisz?
— Siebie — odpowiedział powoli. — Ale nie siebie.
I nie tutaj.
Las odpowiedział śmiechem. Nie głośnym, niezłowrogim. Cichym, jakby ktoś wspominał coś, co już dawno powinno zostać zapomniane.
Z każdym krokiem wizje stawały się silniejsze. Lira widziała siebie w białych szatach, wśród ludzi, których nie znała,
w zakonie, który nie istniał. Kael widział bitwy, których nie stoczył, twarze, których nie pamiętał, i słowa przysięgi, których nigdy nie wypowiedział — a które znał na pamięć.
— To miejsce… — wyszeptała Lira. — Ono nie tylko gubi wspomnienia. Ono je tworzy. Albo kradnie.
Kael spojrzał na nią. W jej oczach odbijał się las — ale nie ten, który ich otaczał. Inny. Starszy. Ciemniejszy.
— Musimy iść dalej — powiedział. — Zanim zapomnimy, kim jesteśmy, ale w głębi duszy wiedział, że to już się zaczęło.
Las Zatracenia nie miał środka, ale miał serce — miejsce, gdzie cisza była tak gęsta, że zdawała się mieć kształt.
To tam Kael i Lira dotarli po godzinach marszu, które mogły być dniami. Mgła ustąpiła, jakby coś ją odepchnęło.
Drzewa rozstąpiły się, tworząc polanę, na której czas nie płynął. Na środku tej przestrzeni siedział mężczyzna.
Stary, zgarbiony, z brodą sięgającą pasa. Jego oczy były zamknięte, ale Kael miał wrażenie, że jest obserwowany — nie wzrokiem, lecz wspomnieniem.
— Nie zbliżajcie się, jeśli nie chcecie znać prawdy
— powiedział starzec, nie otwierając oczu.
Lira zatrzymała się pierwsza. Kael zrobił jeszcze jeden krok, zanim jego miecz „Wierny” zadrżał w pochwie. Runy na ostrzu rozbłysły słabo, jakby ostrzegały.
— Kim jesteś? — zapytał Kael.
— Strażnikiem — odparł starzec. Nie imion. Nie twarzy. Pamięci.
Wskazał dłonią na kamień stojący za nim. Był pokryty runami, które pulsowały światłem — nie złotym,
nie srebrnym, lecz kolorem, którego Kael nie potrafił nazwać. Gdy zbliżył się o krok, kamień zadrżał
i wypowiedział jedno słowo:
— Thalen.
To imię znów uderzyło Kaela jak młot. Tym razem nie tylko w umyśle — poczuł je w kościach, w krwi. W sercu.
— To twoje prawdziwe imię — powiedział strażnik.
— To, które zostało ci odebrane.
— Kłamiesz — warknął Kael, ale jego głos był słaby.
— Nie. Ja tylko przechowuję to, co inni chcą zniszczyć. Twoje wspomnienia nie są twoje, nie zostały ci dane. Zostały ci zabrane.
Lira podeszła bliżej, patrząc na runy.
— To staromowa zakonu — szepnęła. — Ale zmieniona. Jakby ktoś ją… odwrócił.
— Bo to, co zostało wymazane, nie znika — powiedział strażnik. — Ono czeka. I wraca. Zawsze wraca.
Kael spojrzał na kamień. Runy zaczęły układać się w kształt — nie słowa, lecz wspomnienia. Obraz chłopca
z drewnianym mieczem. Kobiety, która śpiewała pieśń
o ostrzu. Mężczyzny w kapturze, który mówił: „Zapomnij, jeśli chcesz żyć”.
— Co mam zrobić? — zapytał Kael.
— Pamiętać — odparł strażnik. — Ale pamięć to broń.
A każda broń ma cenę.
Zanim zdążyli zapytać więcej, starzec zniknął. Nie odszedł. Po prostu… przestał być. Jakby nigdy go tam nie było.
Został tylko kamień. I imię, które nie chciało zamilknąć. Thalen.
Noc w Lesie Zatracenia nie była ciemna — była pusta. Gwiazdy nie świeciły, księżyc nie istniał, a ogień w ich obozowisku zdawał się walczyć z czymś więcej niż chłodem. Cisza była tak głęboka, że Kael słyszał bicie własnego serca — i coś jeszcze. Kroki, ale nie na ziemi. W umyśle.
Lira spała niespokojnie, jej palce zaciskały się na medalionie, który nosiła od dzieciństwa. Kael siedział przy ogniu, „Wierny” oparty o kolano. Runy na ostrzu pulsowały,
jakby ostrze oddychało.
I wtedy ogień zgasł.
Nie zgasł naturalnie. Zgasł jakby ktoś go… wymazał.
Z ciemności wyłoniły się sylwetki. Ludzkie, ale jakby nie ludzkie. Ich ciała były zbyt chude, zbyt długie. Ich ruchy — zbyt płynne, ale najgorsze były twarze. A raczej ich brak.
Gładka skóra, bez oczu, bez ust, bez nosa. Tylko pustka.
Kael zerwał się, chwytając miecz. Lira obudziła się
z krzykiem, który został natychmiast stłumiony przez coś,
co nie miało dłoni, ale potrafiło uciszyć.
— To nie są istoty — powiedziała Lira, cofając się.
— To wspomnienia. Wymazane dusze.
Kael ruszył do ataku. „Wierny” rozbłysnął,
jakby rozpoznawał zagrożenie. Pierwsze cięcie przecięło powietrze — i istotę, lecz zamiast krwi, z rany wylało
się światło. I obraz.
Kael zobaczył siebie, ale jakby nie siebie.
Młodego mężczyznę, w zbroi zakonu, klęczącego przed kimś, kto mówił: „Złóż przysięgę, Thalen”.
Zadrżał. Kolejny cios. Kolejna wizja. Tym razem kobieta
— Elen? — płacząca nad ciałem. Ale nie jego. A jednak… jego.
Kael walczył dalej, ale każdy cios był jak uderzenie
we własną pamięć. Istoty nie krzyczały. Nie atakowały.
One… przypominały.
Lira rzuciła zaklęcie światła. Mgła rozstąpiła się na chwilę, ukazując dziesiątki stworzeń. Każde z nich miało coś,
co kiedyś było twarzą, teraz było tylko pustką.
— Musimy uciekać — krzyknęła. — One nie chcą nas zabić. One chcą, żebyśmy zapomnieli.
Kael odskoczył, ostatni raz tnąc mieczem. „Wierny” zawył — dźwiękiem, który nie był metalem, lecz bólem. I wtedy istoty zniknęły. Nie uciekły. Po prostu… przestały być.
Została tylko cisza. I wspomnienia, które nie należały
do nich.
Kael spojrzał na Lirę. Ona patrzyła na niego — ale nie jak na Kaela. Jak na kogoś, kogo znała. Kiedyś.
— Thalen — powiedziała cicho. — To imię nie chce odejść.
Kael nie odpowiedział. Bo nie był pewien, czy to imię
nie wraca… czy nigdy nie odeszło.
Świt w Lesie Zatracenia nie przynosił światła. Przynosił tylko mniej ciemności. Mgła wciąż snuła się między drzewami,
ale teraz była rzadsza, jakby sama bała się tego,
co znajdowało się przed nimi.
Ruiny klasztoru wyłoniły się nagle — jak wspomnienie,
które wraca bez ostrzeżenia. Kamienne mury, porośnięte mchem i popękane przez czas, wciąż nosiły ślady dawnej chwały. Nad bramą widniał symbol zakonu Ostrzy Przysięgi — miecz wbity w krąg runiczny, ale ktoś go przekreślił. Nie farbą. Nie dłutem. Magią.
Kael zatrzymał się. Serce zabiło mu mocniej. To miejsce znał, ale nie pamiętał, skąd.
— To tu szkolono adeptów — powiedziała Lira, dotykając jednej z kolumn. — Miejsce, gdzie przysięga była składana po raz pierwszy.
Weszli do środka. Cisza była niemal święta. W powietrzu unosił się zapach wilgoci, starego pergaminu i czegoś jeszcze — czegoś, co przypominało kadzidło, choć nikt go tu nie palił od lat.
W jednej z sal, gdzie kiedyś musiała znajdować się biblioteka, Kael znalazł fragment księgi. Leżała na rozbitym pulpicie, przysypana kurzem i liśćmi. Otworzył ją ostrożnie.
Na jednej ze stron widniało jego imię: Kael, ale było przekreślone. Obok, wypalona w pergaminie, widniała runa wymazania — symbol, którego używano tylko w jednym celu: by usunąć kogoś z pamięci zakonu.
— To nie jest tylko wymazanie — powiedziała Lira, zaglądając mu przez ramię. — To rytuał. Ktoś chciał,
byś przestał istnieć. Nie fizycznie. W historii.
Kael poczuł, jak coś w nim pęka. Nie z bólu. Z pustki.
Jakby całe jego życie było cieniem czegoś, co zostało z niego wyrwane.
— Dlaczego? — zapytał. — Co zrobiłem?
Lira nie odpowiedziała, jej spojrzenie mówiło wszystko: To nie ty coś zrobiłeś. To ktoś zrobił to tobie.
W kącie sali, na ścianie, ktoś wypisał słowa:
„Pamięć to przysięga. Zapomnienie to zdrada”.
Kael spojrzał na „Wiernego”. Miecz milczał. Jego runy tliły się słabo — jakby przypominały sobie coś, czego nie chciały pamiętać.
Ruiny klasztoru milczały, jakby same wstydziły się tego,
co kiedyś tu się wydarzyło. Kael siedział na kamiennym stopniu, trzymając w dłoniach fragment księgi, w której jego imię zostało przekreślone. Lira stała obok, wpatrzona
w wypaloną runę wymazania.
— Kim byłeś, zanim złożyłeś przysięgę? — zapytała cicho.
Kael nie odpowiedział od razu. W jego oczach odbijały
się cienie — nie tylko ruin, ale czegoś głębszego. Czegoś,
co nie miało kształtu, ale miało wagę.
— Nie wiem — powiedział w końcu. — Myślałem, że wiem, ale teraz… nie jestem pewien, czy to, co pamiętam, to moje życie. Czy tylko historia, którą mi opowiedziano?
Lira usiadła obok. Jej głos był spokojny, ale pełen napięcia.
— Rytuał wymazania… to nie tylko magia. To ingerencja
w duszę. W tożsamość. Jeśli cię nim dotknięto, mogłeś stracić nie tylko wspomnienia. Mogłeś stracić siebie.
Kael spojrzał na „Wiernego”. Miecz milczał, ale jego runy tliły się słabo — jakby słuchały.
— A jeśli nigdy nie byłem Kaelem? — zapytał.
— Jeśli to imię zostało mi nadane, by ukryć coś gorszego?
— Wtedy musimy odkryć, kim byłeś naprawdę — odparła Lira. — Nawet jeśli prawda będzie bolesna. Nawet jeśli cię złamie.
Kael milczał. W jego umyśle pojawiły się obrazy: chłopiec na łące, kobieta śpiewająca pieśń, mężczyzna w kapturze mówiący: „Zapomnij, jeśli chcesz żyć”. Wszystko to było
jak sen — ale sen, który zostawia ślady.
— Pomogę ci — powiedziała Lira. Nie jako mag. Nie jako towarzyszka. Jako ktoś, kto też nie zna całej swojej przeszłości.
Kael spojrzał na nią. W jej oczach nie było litości. Była siła. I obietnica.
— Dobrze — powiedział, ale jeśli prawda mnie zniszczy… nie pozwól, bym zapomniał, kim się stałem.
Lira skinęła głową.
— Nie pozwolę, ale najpierw musimy znaleźć to, co zostało ukryte. I kto to zrobił.
W ruinach klasztoru zapanowała cisza, lecz nie była pusta. Była pełna pytań.
Droga, którą podążali, była ledwie widoczna — bardziej ślad niż szlak, znikający pod warstwą liści i zapomnienia.
Las Zatracenia nie wypuszczał łatwo tych, którzy odważyli się go przekroczyć, lecz Kael i Lira szli dalej, prowadzeni nie mapą, lecz przeczuciem.
W południe, gdy słońce powinno było przebić się przez korony drzew, ale nie potrafiło, usłyszeli dźwięk. Nie głos. Nie śpiew. Dźwięk kół toczących się po ziemi. Karawana.
Zza zakrętu wyłonił się pochód — kilka wozów, ciągniętych przez blade konie o pustych oczach. Ludzie, którzy je prowadzili, byli ubrani w szare szaty, bez herbów,
bez znaków. Ich twarze były spokojne. Zbyt spokojne.
A ich oczy… puste.
Kael i Lira zeszli z drogi. Karawana nie zwolniła.
Nie spojrzała. Nie zatrzymała się.
— Coś tu jest nie tak — szepnęła Lira. — Oni nie są… obecni.
Kael przyjrzał się jednemu z wozów. Na jego burcie wisiał worek z monetami. Zbyt znajomymi. Zbyt błyszczącymi.
— To te same monety, co w Virellgard — powiedział.
— Te przeklęte.
Lira zbladła.
— To nie są kupcy. To ofiary.
Kael zrobił krok w stronę karawany. Jeden z ludzi — mężczyzna o siwych włosach i twarzy bez wyrazu — spojrzał na niego. — Pomocy… — wyszeptał, ale jego usta się nie poruszyły.
Kael cofnął się. Lira chwyciła go za ramię.
— Nie możemy im pomóc. Nie tutaj. Nie teraz.
Karawana zniknęła za zakrętem, jakby nigdy jej nie było.
W powietrzu pozostał zapach — nie kurzu, nie potu. Zapach ciszy. I coś jeszcze.
Kael spojrzał na drogę. Tam, gdzie przejechały wozy,
ziemia była wypalona. Jakby pamięć o nich była zbyt ciężka, by ją unieść.
— Jeśli to są ofiary — powiedział cicho — to kto był katem?
Lira nie odpowiedziała, jej spojrzenie mówiło wszystko: Jeszcze nie wiemy, ale zbliżamy się.
Rzeka nie miała nazwy na mapach. Miejscowi nazywali
ją różnie: Srebrna Nić, Woda Milczenia, Strumień Zapomnianych, ale Lira znała jej prawdziwe imię
— to, którego nie wypowiadało się głośno: Rzeka Wspomnień.
Jej nurt był spokojny, niemal nieruchomy, jakby woda nie płynęła, lecz czekała. Tafla odbijała nie niebo, lecz coś głębszego. Coś, co nie miało prawa być widziane.
— To nie jest zwykła rzeka — powiedziała Lira, klękając przy brzegu. — Ona nie pokazuje twarzy. Pokazuje to,
co zostało w nas ukryte.
Kael spojrzał w wodę. Przez chwilę widział tylko własne odbicie — zmęczone, z bliznami, z oczami, które widziały zbyt wiele, potem obraz się zmienił.
Zobaczył chłopca. Młodego, może dziesięcioletniego. Trzymał miecz — nie „Wiernego”, lecz inny, prostszy,
z runami, których Kael nie znał. Chłopiec ćwiczył
pod okiem mężczyzny w ciemnym płaszczu. Mężczyzna mówił: „Nie walcz dla chwały. Walcz, by pamiętać”.
— To nie ja — wyszeptał Kael. — Ale to… ja.
Lira również patrzyła w wodę. Jej oczy rozszerzyły
się ze zdumienia.
— Widzę siebie — powiedziała. — Ale nie jako maginię. Jako uczennicę. W zakonie, którego nie znam. Wśród ludzi, których nigdy nie spotkałam.
Woda zadrżała. Obrazy zniknęły. W ich umysłach pozostały ślady — jakby rzeka nie tylko pokazała wspomnienia,
ale też je zostawiła.
— To miejsce nie tylko pamięta — powiedziała Lira.
— Ono przypomina.
Kael spojrzał na drugi brzeg. Był blisko, ale wydawał się odległy jak inny świat.
— Musimy przejść — powiedział. — Ale nie tylko przez wodę. Przez to, co w niej zobaczyliśmy.
Weszli do rzeki. Woda nie była zimna. Była ciężka.
Jakby niosła ze sobą myśli, które nie należały do nich.
Każdy krok był jak zanurzenie w cudzym życiu.
Gdy dotarli na drugi brzeg, byli inni. Nie starsi. Nie słabsi, ale bardziej świadomi.
Za nimi rzeka znów stała się spokojna. Jakby nic się nie wydarzyło. Kael wiedział, że coś się zmieniło. W nim.
W Lirze. W ich drodze.
Szli dalej, las ustąpił nagle. Nie w sposób naturalny,
lecz jakby sam zdecydował, że ich podróż dobiegła końca. Drzewa rozstąpiły się, mgła rozrzedziła, a przed Kaelem
i Lirą rozciągnął się widok, który nie przypominał żadnego miasta, jakie znali.
Miasto leżało w dolinie, otoczone wzgórzami,
które wyglądały jak strażnicy — milczący, zapomniani. Mury były wysokie, ale nie obronne. Raczej… zapomniane. Kamień, z którego je zbudowano, miał barwę popiołu,
a wieże nie wznosiły się ku niebu, lecz zdawały się opadać — jakby zmęczone własnym istnieniem.
Nad miastem unosiła się mgła, ale nie ta leśna. Ta była gęstsza, cięższa, jakby zrodzona z myśli, nie z wilgoci.
Nie było słychać dźwięków — żadnych dzwonów, żadnych głosów, żadnych kroków. Tylko cisza. I coś jeszcze.
Coś, co nie miało dźwięku, ale miało obecność.
Kael zatrzymał się na wzgórzu. Spojrzał na miasto
i powiedział:
— To miejsce nie śni. Ono zapomniało, że istnieje.
Lira stanęła obok niego. Jej oczy były szeroko otwarte,
ale nie ze strachu. Z rozpoznania.
— A my musimy mu przypomnieć — powiedziała.
Kael spojrzał na „Wiernego”. Miecz nie świecił, ale jego runy drżały — jakby wyczuwały coś, co nie było fizyczne.
Coś, co czekało.
Miasto nie miało nazwy. Przynajmniej nie takiej, którą można było wypowiedzieć, mimo to Kael czuł, że znał to miejsce. Nie z map. Nie z opowieści. Z pamięci, która nie była jego.
— Jutro wejdziemy — powiedział. — Ale dziś… musimy się przygotować.
Lira skinęła głową. I razem zeszli ze wzgórza, by spędzić ostatnią noc przed wejściem do miasta, które zapomniało,
że żyje.
Obozowisko rozbili tuż pod murami miasta — choć słowo „mur” było tu tylko cieniem dawnej funkcji.
Kamień był stary, porowaty, jakby sam próbował
się rozpaść, by zapomnieć, że kiedyś miał chronić.
Miasto nie wydawało dźwięków. Nie było świateł, nie było straży. Tylko cisza. I mgła, która nie unosiła się, lecz osiadała — jak kurz na wspomnieniu.
Kael siedział przy ogniu, który ledwie się tlił. „Wierny” leżał obok, jego runy niemal wygasłe. Lira spała, owinięta
w płaszcz, jej oddech był niespokojny. Jakby śniła o czymś, co nie należało do niej.
Kael zamknął oczy.
I wtedy przyszło śnienie.
Nie był to zwykły sen. Był zbyt wyraźny, zbyt ciężki.
Stał w ciemnym korytarzu, a przed nim unosiła się twarz, która nie miała imienia. Nie miała rysów. Była jak maska
z mgły — znajoma i obca zarazem.
— Kim jesteś? — zapytał.
Twarz nie odpowiedziała. Kael usłyszał szept. Nie w uszach. W sercu.
„Nie jesteś tym, kim pamiętasz. Jesteś tym, co zapomniano”.