E-book
13.23
drukowana A5
56.54
drukowana A5
Kolorowa
82.06
Dziedzictwo

Bezpłatny fragment - Dziedzictwo


5
Objętość:
284 str.
ISBN:
978-83-8155-533-3
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 56.54
drukowana A5
Kolorowa
za 82.06

Dla mojej mamy — najwspanialszej kobiety na świecie, będącej dla mnie natchnieniem do dalszego pisania.

Z dziennika

Kilka lat temu, gdy byłam młodsza i głupsza, a życie wydawało się błahą przygodą, ktoś całkiem mi obcy szturchnął mnie lekko ramieniem na ulicy i, przepraszając, uśmiechnął się szeroko. Doskonale pamiętam ten dzień. Jakbym mogła o nim zapomnieć? Dał początek całej mojej historii. Dzień był szary i zimny, z nieba siąpiła mżawka wielkości główki od szpilki, zamarzając na ulicy. Trzęsłam się z powodu wysokiej gorączki. Ramiona zaplecione na piersi, skostniałe palce i długi, bladoróżowy szal ciasno opleciony wokół chudej szyi. Mężczyzna po czterdziestce uśmiechnął się szeroko, jego policzki zaokrągliły się, a zewnętrzne kąciki oczu uniosły, ukazując drobne zmarszczki. Wzrok rozpromienił posępną twarz, nieznajomy skinął głową i odszedł. Na sercu poczułam przyjemne ciepło. Ten jeden mały gest odmienił mój początek przeklętego dnia. Ten jeden mały gest wyraził więcej niż tysiąc bezużytecznych słów. To był mój pierwszy dzień w pracy, dzięki temu mężczyźnie nie był ostatnim.

CZĘŚĆ I

Nieuniknione

Brat stanął przeciwko bratu, wypowiedział wojnę i ruszył do boju. Sycząca jadem nienawiść zarażała spojrzeniem napotkane istoty. Zawiść kłębiła się nad głowami. Srebrne, przecinające niebo nici uderzały, podjudzając do ataku. Historia zatoczyła koło, stawiając przed człowiekiem pytanie: mieć czy być?


Dzikie i spragnione ofiar płomienie trawiły wszystko na swojej drodze. Kłębiły się, buchając wysoko, ukazując swoją potęgę. W mgnieniu oka pożerały i topiły, zamieniając w nicość, nie pozostawiając za sobą najmniejszego życia, które zdołałoby przetrwać trwającą apokalipsę. W powietrzu unosiły się resztki spalonych, lekkich kawałków tego, co strawiła pożoga. Strzępy życia opadały na osmoloną ziemię. Były martwe.

Nieustanne krzyki ludzi towarzyszyły walącym się betonowym ścianom drapaczy chmur. Widok z lotu ptaka na zielone niegdyś połacie lasów pokrywał brunatny potok bulgoczącej od temperatury lawy. Nagle głośny grzmot wystraszył dzikie zwierzęta, bezbronne i zdezorientowane uciekały w popłochu, nie wiedząc, że to koniec.

Ziścił się najgorszy ze scenariuszy. Koryta rzek wyschły, wyjawiając wszelkie nieodkryte tajemnice. Panika i chaos doszczętnie zawładnęły umysłem bezbronnego człowieka. W ostatnich godzinach, błagając o kolejną szansę, każdy szukał w sobie odrobiny wiary. Modlił się o cud. Na próżno. Uciekający ulicami ludzie wpadali na siebie, depcząc po ciałach stratowanych wcześniej ofiar, nie zwracając uwagi na innych. Sytuacja przerastała wszelkie wyobrażenia o sądzie ostatecznym. Żadna z religii nie opisywała końca w tak brutalny sposób.

Zagubione dziecko w tłumie szturmujących ludzi ściskało kurczowo w dłoni swój biały, sportowy bucik. Przerażone widokiem nie wiedziało, co się dzieje. Po drugiej stronie ulicy kobieta w zielonej sukience rozpaczliwie szukała złamanego obcasa swoich ulubionych czarnych szpilek, lekko porysowanych na czubkach, do których żywiła jedynie sentyment pierwszej w jej życiu randki. Oddychała szybko. Popychana przez uciekających ludzi upadła. Jej klatka piersiowa unosiła się gwałtownie i równie szybko opadała. Płuca rzęziły, wydając piskliwy i chrapliwy odgłos. Sapiąc z przerażenia, zdjęła drugi but i stanęła twardo na bosych stopach. Jej wzrok sięgnął małej dziewczynki. Widząc płaczące dziecko, nie zawahała się, podbiegła do niego chwiejnym krokiem i ujęła maleńką, rozgrzaną od gorączki rączkę. Zacisnęła swoje palce na jej dłoni. Pot spływał po zjeżonej od strachu skórze kobiety.

Nagle rozbrzmiał kolejny huk walącego się wieżowca. Potężne bryły budynku spadały z impetem na uciekający tłum, miażdżąc bezlitośnie napotkane ofiary. Kłębiący się w powietrzu pył z gruzowiska ograniczał widoczność. Nic poza czubkiem własnego nosa nie dało się dostrzec. Wpadał do oczu i gardła, zatykając nos, wysuszając śluzówkę. Krztusili się i mdleli, po omacku szukając ucieczki. Niewiedza, co się znajduje w pobliżu, powodowała ogromną histerię pośród tłumu. Betonowa ulica zaczynała pękać wzdłuż pod ich stopami, pochłaniając niewinne dusze. Rozdzierający huk wpadał do uszu, powodując uczucie mdłości.

— Zamknij oczy i przytul się — powiedziała kobieta do zagubionego dziecka, zabierając je na ręce. Po jej policzkach spływały łzy, zostawiając czyste ślady na brudnej skórze. Była przerażona, ale bicie serca tej małej istoty uspokajało ją. Zdawała sobie sprawę z tego, jaki może być ich koniec.

Mała dziewczynka przywarła kurczowo do jej piersi. Wypuściła z dłoni bucik i założyła swoje drobne rączki na szyję nieznajomej. Nie zamknęła oczu pomimo lęku. Oddech miała ciężki od wysokiego stężenia pyłu. Powoli zapadała w sen. Nad ich głowami zebrały się ciężkie, ciemne chmury, powodując dookoła mrok. Ogromne kule gradu spadały, zadając bolesne rany, by po chwili zastąpił je kwaśny deszcz. Jasne światło błyskawic rozświetlało co jakiś czas przestrzeń, ukazując twarze przerażonych ludzi, na oślep przedzierających się w tłumie.

Tuż przed oczyma kobiety szczelina w jezdni poszerzyła się gwałtownie, a lewy pas zapadł się na parę metrów w dół, zbierając ludzkie żniwo.

— Jestem przy tobie, nie puszczę cię. Obiecuję — szeptała w kółko do ucha dziewczynki.

— Mamo — jęknęła dziewczynka, pociągając nosem z tęsknotą.

— Jestem przy tobie. Trzymaj się mocno i nie puszczaj.

Niepokój

Jeden świat się kończy, drugi dopiero zaczyna. W myśl tej dewizy staramy się żyć, jak gdyby nic się nie stało. Nie możemy się cofnąć. Nie możemy zapomnieć. Pozostało nam podnieść głowę i dalej żyć.


Nie potrafię usnąć tej nocy. Jakby moje ciało mówiło, że coś jest nie tak, tylko sama nie wiem, co. Dręczące myśli o minionych wydarzeniach sprzed kilku tygodni pełzają w mojej głowie niczym jadowity wąż. Wiercę się nieustannie pod pierzyną, starając się zapaść w sen, ale bezskutecznie. Czuję narastający niepokój i drżenie wokół piersi. Edward leży na plecach, jego twarz wygląda na spokojną. Jest środek nocy, a ja nie zmrużyłam oka ani na minutę. Kiedyś matka dałaby mi na to lekarstwo zmieszane z letnią owocową herbatą. Gładząc po włosach i nucąc cichutko kołysankę, zaczekałaby, aż zapadnę w spokojny sen.

Próbuję jeszcze raz. Przyciskam głowę do poduszki, a krawędzią cieniutkiej pierzyny przysłaniam odkryte ucho. Zamykam powieki. Staram się wykreować kolorowy obraz marzeń sennych, tak jak uczył mnie kiedyś Edward.

Z ciemności wyłania się powoli widmo snu. Stoję sama przed ścianą czegoś zielonkawego. Wysokiego i szerokiego. Obracam się kilka razy wokół własnej osi, zieleń podąża za moim wzrokiem. Obraz powoli się wyostrza. To las, bujny i gęsty. Drzewa rosną wysoko, muszę zadrzeć brodę, aby zobaczyć ich uginające się czubki. Liście cichutko szumią nad moją głową, grają dobrze znaną mi melodię, unosi się swobodnie na wietrze. Gdzieś już ją słyszałam. Zapach wilgotnej ściółki trąca mnie po nosie. Znów mam swoje długie, brązowe włosy do połowy pleców, lekko rozwiane podmuchem wiatru fale wznoszą się delikatnie i opadają, łaskocząc po szyi. Spoglądam z zaciekawieniem w dół. Moje stopy są bose. Przyodziana w jedwabną, białą sukienkę na koronkowych ramiączkach, osłaniającą uda kroczę po udeptanej, wąskiej na szerokość bioder ścieżce. Wczesny poranek jest słoneczny i ciepły. Za to chłodny i wilgotny piach po nocy masuje skórę bosych stóp. Normalnie o tej porze w wolny dzień spałabym jeszcze zakopana pod pierzyną, leniuchując do późnego popołudnia. Tym razem jest inaczej. Rześkie powietrze w gąszczu wypełnia moje płuca. Strumienie pełnego słońca na niebie przedzierają się niczym złoczyńcy pragnący wedrzeć się w ciemność, by zawładnąć tym światem. Rozświetlają maleńkie krople rosy na liściach. Mienią się w promieniach jak diamenty na kolii dostojnej hrabiny. Przypatruję się uważnie, rejestrując w pamięci całe otoczenie. Gdybym tylko potrafiła malować, wzięłabym pędzel w dłonie i utrwaliła scenerię na bawełnianym płótnie. Gdybym zdołała pięknie pisać, ułożyłabym piosenkę.

Podążam w głąb gęstego lasu, w powietrzu latają owady, bzycząc koło ucha i rozrywając błogą ciszę przy mojej twarzy. Potężne pnie drzew pokryte zieloną gąbką rosną prosto, jakby natura kształtowała je od linijki. Wzdłuż ścieżki wysokie paprocie sięgają uda. Idąc, dotykam opuszkami palców czubków liści. W oddali, pomiędzy pniami drzew, dostrzegam małe poletka fioletowych kwiatów. Pięknie wyglądałyby w szklanym wazonie. Maszeruję powoli w ich kierunku, zamierzając zerwać kilka z nich.

Z prawej strony dobiega szelest zza krzaków oddalonych o kilka moich kroków. Przemieszczam spojrzenie w źródło odgłosu. Wilk. Tuż obok mnie. Jego ślepia są przenikliwe, paraliżują mnie i pochłaniają moją duszę. Zastygam w bezruchu. Jedno oko ma zielone, drugie niebieskie. Srebrzysta sierść na jego grzbiecie lśni w strugach przedzierającego się słońca pomiędzy liśćmi drzew w kształcie łez. Przecież nic mi nie zrobi. Jest taki piękny i skupiony. Spokojnie stawiam krok po kroku. Zwierzę rusza w tym samym kierunku. Tuż przy mojej nodze. Jest na wyciągnięcie dłoni, pogładziłabym futro, zatapiając palce głębiej, jednocząc się z nim. Pod sierścią poruszają się zarysowane wyraźnie mięśnie, na opuszkach czuję gorąc jego skóry. Pilnuje mnie.

Wychodzę powoli z gęstego lasu. Kilka metrów przede mną rozpościera się spokojne jezioro bez krzty fałdy. Na jego lustrzanej tafli bardzo wyraźnie odbija się drewniany budynek, stojący na palach. Na skórze odczuwam niespokojny dreszcz biegnący przez całe ciało. Zostawiam ślady na piasku. Podchodzę bliżej i zanurzam bose stopy w jeziorze. Nagle chłodna woda sięga palców. Bawię się chwilę, wodząc stopą po powierzchni. Przenoszę wzrok na środek jeziora. Włoski na karku stają dęba. Coś jest nie tak.

— To nie mój sen — szepczę do siebie. — Nie chciałam jeziora, nie chciałam tego przeklętego miejsca.

Wlepiam spojrzenie w balkon mojego mieszkania, szyba jednego skrzydła jest roztrzaskana, a drugie skrzydło w całości wyłamane. Cofam się natychmiast. Za plecami słyszę zbliżające się warczenie. Odwracam się gwałtownie. Wilk toczy pianę, jego kły są żądne mojej krwi. Położony na przednich łapach, czeka w gotowości na odpowiedni moment do ataku. Przełykam ślinę i wycofuję się w stronę wody. Wilk zapiera się o podłoże i skacze znienacka do mojej szyi. Upadam, woda osacza nasze ciała. Ciężar stworzenia przygniata mnie. Usiłuję walczyć, odepchnąć go. Chwyta w kły mój przegub ręki. Wrzeszczę z bólu. Krwawię. Czołgam się po piasku, jestem w połowie zanurzona w wodzie. Zwierzę puszcza rękę, usiłuje sięgnąć mojej szyi. Krzyżuję ręce na twarzy, wstrzymuję oddech i zanurzam się w wodzie. Jego łapy brutalnie depczą moje ciało. Wbija kły, szarpie, gryzie. Brakuje mi tchu, z ust uciekają bąbelki powietrza. Lada moment się uduszę. Wilk otwiera złośliwie pysk i zbliża się do mojej twarzy.


Zgięta w pół siadam na łóżku, otwieram szeroko oczy, chwytam się za szyję, klnąc w duchu na twory mojego umysłu. Jest cała, nadgarstki również. To tylko sen. Nie mam zamiaru wracać do miejsc, w których mnie zraniono. Czasem odnoszę wrażenie, jakby ktoś wpychał się do mojego mózgu, wtłaczając mi te obrazy, usiłując przestraszyć. Muszę wstać, moje serce jest niespokojne. To na nic. Jeżeli sen ma być tylko męczarnią, wolę nie spać.

Nie chcąc zbudzić Edwarda, opuszczam po cichu stopy na zimną podłogę. Przyjemny chłód posadzki jest orzeźwieniem na upalną noc. Gorące lato na dobre się rozgościło, nie odpuszczając nawet na sekundę. Wychodzę bezszelestnie na taras, wdychając całą piersią nocne, wilgotne powietrze. Gwiazdy pięknie świecą swym blaskiem na czystym od chmur niebie. Zastanawiam się, jak tam jest. Czy mogłabym kiedyś tam polecieć, sięgnąć nieba, przekroczyć granicę?

— Nie potrafisz spać?

— Edward! Wystraszyłeś mnie. — Łapię się za serce, uspokajając jego szybkie bicie. — Nie bardzo, jestem jakaś… niespokojna. — Spoglądam na jego zmierzwione od poduszki włosy, sterczące na różne strony. — Ładnie wyglądasz w świetle księżyca.

Kąciki jego ust unoszą się, ukazując szeroki uśmiech. Stoi półnagi oparty o framugę balkonowych drzwi. Oczy przepełnia szczęście. Czupryna mieni się od padającego na nie blasku srebrnej kuli. Jego rany prawie się zagoiły, tak jak i moje. Chociaż ślad po nich zaraz zniknie, to niewielkie blizny pozostaną — szczególnie te wyryte głęboko w sercu.

— Zaparzę herbaty — mówi.

— Dziękuję.

Odwraca się plecami i wchodzi do środka.

— O matko! — Zakrywam dłonią usta, tłumiąc jęk przerażenia, jaki mnie nagle ogarnia.

— Co? — Wraca na taras ze zmarszczonymi brwiami.

Otwieram usta. Nie potrafię nic wykrztusić, to trzeba zobaczyć. Wskazuję tylko palcem w niebo nad jego głową. Nad dach domu. Edward podchodzi do mnie i kieruje wzrok we wskazane przeze mnie miejsce.

— Cholera! — warczy.

— Czy to jest…? — Urywam, wytężając wzrok. — Czy to…?

— Ziemia… A raczej jej szczątki… — Spuszcza głowę.

— Przecież to niemożliwe! To niemożliwe prawda?! Edward?

Tuż obok najjaśniejszej z gwiazd na niebie, w miejscu, gdzie powinna znajdować się Ziemia, widzę nie kulę, a szczątki przypominające pas drogi mlecznej. Diabeł wie, na ile kawałków tak naprawdę się rozpadła. Oblane czerwienią pozostałości zwiastują najgorszy z możliwych scenariuszy — zagładę.

— A co z ludźmi? — pytam zdławionym głosem, przenosząc wzrok na Edwarda.

Milczy. Jest w takim samym szoku jak ja.

Nie jestem w stanie ustać na nogach, muszę usiąść. Muszę się o coś oprzeć i to jak najszybciej, szok zawładnął moim ciałem. Łzy cisną mi się do oczu. Wiem, że to nie mój dom, nigdy nim nie był, ale moja dusza zawsze była w pewien sposób z nim związana. W końcu to stamtąd pochodzimy. Ziemia była domem dla moich rodziców, dziadków i pradziadków. A teraz już jej nie ma. Nie istnieje, rozpadła się na kawałki jak rozbity talerz o podłogę, tłukący się na milion części.

— Za wcześnie… — szepcze smutnym głosem. Wciska dłonie do kieszeni dresowych spodni i spuszcza głowę, głęboko wzdychając.

— Co zrobimy? — pytam, ciągnąc go za nogawkę spodni.

— Nie możemy nic zrobić. To koniec.

Wstaję z ziemi. Ogarnia mnie smutek. Edward otacza mnie swoimi szerokimi ramionami, przytulając mocno do piersi moją głowę. Na policzku wyczuwam bicie jego niespokojnego serca, jakby rwało się do płaczu. Czuję, jak z tym walczy, jak stara się stłamsić to uczucie.

— Dlaczego powiedziałeś „za wcześnie”? — Zadzieram brodę, spoglądając mu w twarz.

Milczy jak zaklęty, przywiera bardziej do mojego ciała, splatając ręce na moich plecach.

Doskonale wiem, że coś przede mną ukrywa. On pewnie zdaje sobie sprawę z tego, że i tak będzie musiał mi powiedzieć.

— Edwardzie? — Ujmuję jego twarz w dłonie i patrzę błagalnie w oczy. — Proszę…

Jego klatka piersiowa unosi się wolno, wypełnia się powietrzem i opada. Zaczyna powoli:

— Udało mi się zhakować zablokowane pliki na pamięci twojej mamy.

— Mogłeś powiedzieć…

Nie dając mi dokończyć, kładzie palec na moich ustach.

— Wiem, ale nie chciałem tego robić, nie miałem pewności.

— A teraz?

— Teraz mam jej więcej.

Patrzymy oboje na obraz nieuchronnego końca Błękitnej Planety.

— Co się mogło wydarzyć? Jaka była przyczyna? — pytam cicho z żalem. Nie oczekuję od niego odpowiedzi. Stało się.

— Matka Ziemia miała widocznie dosyć ingerencji człowieka w naturę — zaczyna. — To były lata jej eksploatacji. Ogromne koncerny pozyskujące złoża ropy, gazu, złota i innych cennych dla mas surowców miały za nic, jaki może to powodować skutek. Ich działania na coraz to większych głębokościach skorupy ziemskiej były ogniwem zapalnym. Prawdopodobnie jeden z gigantów wykonujących odwierty natknął się na spore rozwarstwienie skorupy.

— Gaz? — pytam.

— Tak.

— Nie mieli szans… — Nie potrafię powstrzymać łez cisnących się do oczu. Na samą myśl, co przeszli ci ludzie, zbiera mnie na wymioty. Mam ochotę krzyczeć, wyżyć się i coś roztrzaskać.

— To i tak była kwestia czasu, planeta była niestabilna, skorupa by nie wytrzymała.

Słucham uważnie jego słów, stara się wytłumaczyć cały proces zachodzący na Ziemi. Mimo jego wysiłku mój umysł nie ogarnia takich tematów. Z tego, co zrozumiałam, to po prostu zachłanność człowieka doprowadziła do katastrofy. Wcześniej czy później i tak by do tego doszło. Było za późno na usunięcie szkód wyrządzanych latami.

— Daniel wiedział? — dopytuję cicho.

Wzrok Edwarda ucieka, jakby w głowie szukał odpowiednich słów.

— Mama wiedziała? — drążę. Domyślam się, że to ona musiała przewidzieć szybszy koniec Ziemi, ale chcę to usłyszeć od kogoś innego. Muszę mieć potwierdzenie. — Symulacja miała sprawdzić nie hologramy, a stabilność planety… Zgadłam? Na usterkę natknęła się przypadkiem. Doskonale wiedziała, do czego prowadzi. Zataiła to przed Danielem, aby zniweczyć jego plany.

Ogarniają mnie kolejne dreszcze, lodowate wstrząsy.

— Była naprawdę bardzo mądra — mówi cicho z lekkim uśmiechem, w oczach dostrzegam chęć pocieszenia i smutek zalewający tęczówki. — Jej symulacja przewidziała zagładę ludzkości… — Urywa, jego wargi drżą. Przełyka ślinę. — Wyliczyła też dokładnie, ile osób zdołano by ocalić.

Zamieram w jego objęciach. Czy ja się nie przesłyszałam?

— Ocalić? Przecież projekt nie przewidział ratowania ludzi, tylko ocalenie rasy poprzez… — urywam, jest mi gorąco, policzki oblewają się czerwienią.

— Tak było na początku. Przejrzałem wszystkie zapiski na plikach. Daniel pod namową twojej mamy pozwolił jej na uratowanie pewnej grupy ludzi przewidzianej w pierwotnej symulacji.

— Nie rozumiem, pierwotnej?

— Ta, którą widzieliśmy, którą przerwała Luna w domu Daniela, była drugą symulacją.

— Znalazła błąd w obliczeniach?

— Pierwotnie Ziemia miała przetrwać jeszcze około dziesięć lat. Można by przez ten czas ewakuować około dwadzieścia pięć tysięcy osób z całego globu. Na tyle dostała funduszy. Taki plan wymaga ogromnego wkładu finansowego i poświęcenia własnego czasu. Sama dokładała swoje zapewnienie o opiece nad rozbitkami.

— Tylko tyle… Teraz jest już za późno. — Kieruję wzrok na szczątki planety.

— Elio, nie jesteśmy w stanie cofnąć czasu. Zdarzenie, jakie miało miejsce, jest okropne i smutne. Mnie również to zabolało. Teraz musimy pamiętać o istnieniach żyjących na Jawirze, oni też są ważni. Nie można dopuścić, aby podzielili losy Ziemian.

— Tylko jak to zrobić?

Pytanie, na które trzeba znaleźć odpowiedź. Musi istnieć złoty środek, w przeciwnym wypadku historia zatoczy koło. Nie od razu. Nie dożyjemy tego z Edwardem, nasze dzieci również tego nie doczekają. Jestem pewna, że jeśli niczego nie zrobimy, to tak jakbyśmy nie chcieli zmian. Nieodłączną cechą człowieka jest pazerność. Ludzkość zawsze będzie zmierzała ku samozniszczeniu.

Nadzieja

Ocalenie jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Tylko od nas samych zależy, czy dopuścimy tę szansę do siebie i wypłyniemy na powierzchnię, aby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Utonąć może każdy nie wszyscy potrafią pływać.


— Startuj, do jasnej cholery! — krzyczał jeden z trójki pilotów. Pot lał się strumieniem po purpurowej od wysokiego ciśnienia twarzy.

— Wciśnij ten guzik! — nalegał drugi.

Mężczyzna siedzący za sterami ogromnego statku przetarł gorączkowo spocone od nerwów czoło. Czuł ogromną presję wywieraną przez kolegów z pracy. Rozumiał ich. Ręce dygotały mu ze strachu. W jego dłoniach spoczywał los ludzi na pokładzie. Nie miał pojęcia, ilu ich jest, natomiast miał świadomość, że jeden fałszywy ruch może spowodować katastrofę. Ćwiczył kilka lat, przygotowując się na różne możliwości, niestety żadne naukowe książki i symulatory nie uczyły, jak opanować maszynę w takich warunkach. Nie spodziewał się, że ten dzień kiedykolwiek nastąpi. Misja była tajna, tylko nieliczni mieli wiedzę na temat projektu Salutis. Mężczyzna napiął energicznie mięśnie, zacisnął zęby, klnąc w duchu na swój żywot i na obecny świat.

— Startuj, bo zginiemy! — poganiał pilot z purpurową twarzą.

— Już! — wrzasnął za sterami, uspokajając roztrzęsione dłonie. Złapał za ster i wcisnął kilka przycisków szalenie migających na pomarańczowo.

Wszystkie klapy transportera zamknęły się jednocześnie. Nastąpił gwałtowny wstrząs. W uszach dzwoniło i dudniło. Pas startowy po prawej stronie kokpitu zapadł się, zniknął. Do ich uszu dobiegły głośne wybuchy dochodzące z zewnątrz. Kolejny mocny wstrząs spowodował poszerzenie wyrwy. Bok statku powoli tonął, osuwając się w śmiercionośną przepaść.

— Cholera! Trzymajcie się, będzie nieciekawie! — wrzasnął pilot w stronę kolegów.

— Jedna z turbin przestała działać! Nie działa, cholera, zginiemy! — panikował mężczyzna, wciskając kolejno guzik po guziku, by tchnąć życie z powrotem w maszynę.

— Nie mamy na to czasu! — Przeżegnał się drugi pilot. Wyciągnął spod koszuli srebrny krzyżyk z Jezusem i ucałował z zamkniętymi oczami, szepcząc po cichu błagalne słowa. Akty religijne od dawna były zabronione, jednak w obecnej sytuacji nawet zagorzali strażnicy prawa ulegali swojej naturze.

— Patrzcie! — Radiowiec wskazał palcem na wyjście z budynku bazy lotniczej.

Tłum spanikowanych ludzi zmierzał w ich kierunku, w nadziei, że odnajdą tam ratunek.

— Przepraszam… — Pilot zamknął oczy i z zaciśniętą szczęką zresetował komputer pokładowy zielonym przyciskiem.

Ogromna bryła stali osuwała się w głąb czarnej przepaści. Tuż za nią wyrwa rozszerzała się jak bakteria, pochłaniając wszystko, co ją otaczało. Kamienie spadały z impetem, uszkadzając poszycie kadłuba statku. Wewnątrz maszyny rozbrzmiał przeraźliwy piszczący chrzęst rozpruwanej od zewnątrz grubej stali.

Żal

Czy jesteśmy stworzeni do wielkich rzeczy? Czy to kolejne kłamstwa wbijane nam do głów podczas szkolnej nauki? Czy wmawiano nam, że jesteśmy solą tej ziemi, tamtej Ziemi, łudząc się, że będzie wiecznie trwać i gatunek ludzki będzie tym najwyższym? Czy to tylko kolejny haczyk przemysłowej machiny, a w rzeczywistości po cichu jesteśmy wrzucani do młynka na ludzkie mięso po to, by nabić ich kabzy?


Godzinami wpatruję się w wyświetlany z urządzenia na dłoni przypominającego winogrono mały hologram Błękitnej Planety. Krótka symulacja ukazuje piękno jej oblicza, niebieskawych pól wód i zielonych plam kontynentów. Kręci się wolno w całej swej okazałości, po czym nagle jej życie gaśnie, ukazując nieuchronne widmo zniszczenia.

Nigdy w życiu nie byłabym w stanie wyobrazić sobie przekrętu na globalną skalę, który w pewnym momencie uświadamia mi, że moje życie było jego częścią i… jednym wielkim kłamstwem. Starannie uknutym i zmanipulowanym jeszcze na długo przed moimi narodzinami. Następnie odziano w te kłamstwa małe dziecko i karmiono nimi, patrząc jak rośnie. Napawając się owym widokiem, by ponownie zedrzeć ze mnie obłudę i pozostawić nagą. Okradziono mnie z wolności na rzecz czyjegoś widzimisię, chytrego planu.

Zastanawiam się, co by było, gdyby moja matka nie przyszła do Daniela z propozycją rządowego spisku. Najprawdopodobniej bym się nie narodziła na Jawirze albo zginęłabym razem z innymi na Ziemi? Być może w ogóle bym nie istniała? Na te pytania nikt mi już nie odpowie, ale chyba to i dobrze. Z każdej beznadziejnej sytuacji mogę stworzyć coś odwrotnego. Dlatego napiszę własny scenariusz, ja podyktuję jego warunki. Wszelkie ingerencje osób trzecich uznam za zagrożenie i uparcie będę walczyła o swoje.

Otwieram drugą dłoń z podobnym małym urządzeniem. Pojawia się hologram mojej planety. Jesteśmy na początku drogi do jej poznania. Życie w niewiedzy było łatwe. Wszystko wydawało się w porządku, w najdziwniejszych snach nie wyśniłabym takiego scenariusza. Teraz, żyjąc w pełnej świadomości tego, gdzie jestem i co się dookoła dzieje, zmieniło się moje postrzeganie świata. Od czasu do czasu jestem niepewna o swój los. Czuję, jakbym nie miała prawa tutaj przebywać. Zdaję sobie sprawę, co mama zostawiła na moich barkach — ogromną odpowiedzialność za losy ludzi. Zapewne chciałaby, abym się w to zaangażowała. Sama również tego chcę, lecz nie mogę zapominać o dwóch istnieniach, jakie za parę miesięcy przyjdą na ten świat — dziki świat. Pragnę, aby te dzieci, jako nowe pokolenie, mogły żyć spokojnie bez kłamstw i lęku o jutro.

— Jawir. Czym ty do cholery jesteś? Błogosławieństwem czy przekleństwem? — pytam sama siebie, oglądając dokładnie dwa globy. Ich widok powoduje we mnie niepokój.

— Nadzieją — odpowiada zdecydowanie Edward.

Jest spokojny, na twarzy nie rysują się żadne emocje. Stoi obok oparty o ścianę z rękoma skrzyżowanymi na klatce piersiowej. Nie wiem, jak długo tak patrzy. Lubię, gdy tak stoi i wpatruje się, jest wtedy bardzo pociągający, gdy skupia uwagę na czymś, będąc przy tym poważnym. Wokół jego osoby emanuje dziwna aura pewności siebie. Zastanawiam się, jak tego dokonuje, chciałabym się od niego nauczyć tej cechy. Dawno temu ogarnęła mnie bezradność i smutek. Nie potrafię się podnieść, chociaż szukam sposobu.

— Obyś się nie mylił.

Zamykam obrazy z powrotem w urządzeniach i chowam do kieszeni dżinsów. Chyba powinnam przestać myśleć o tym, co się stało i zacząć żyć własnym światem. Stanie się to dopiero wtedy, gdy będę pewna, że nastąpił koniec maczania wielkich łapsk Daniela w nasze istnienie.

Czas łagodzi ból

Najlepszym lekarstwem na smutek i złe emocje jest praca. Nie miałam jednak pojęcia, że robótki w ogrodzie mogą być tak wyczerpujące. Wieczorem padnę jak kłoda do łóżka, jeśli tylko dociągnę się przytomna do niego. Po dwóch godzinach kopania małą łopatą w ziemi dłonie oraz ramiona zaczynają pobolewać od tych samych monotonnych ruchów. Chociaż, patrząc na przeorany teren, praca wydaje się nie mieć końca, to efekt finalny zawsze jest wart włożonego wysiłku. Co jakiś czas zerkam na niebo i zastanawiam się, czy można było uniknąć katastrofy? Edward stanowczo temu zaprzeczył.

Cieszę się, że w końcu mogę zająć się ogrodem, który zostawił w moich rękach. Od czasu wcześniejszych wydarzeń nie wróciłam jeszcze do swojego mieszkania. Nie mam na to ochoty, a tym bardziej siły. Edward zajął się rozbitą balkonową szybą i zdemolowanym wnętrzem. Tina zagląda tam czasem, z troską sprawdzając, czy nie zalęgło się jakieś robactwo. Jeśli zdołam pozbierać się do kupy, pewnego dnia wrócę do niego. Pełna obaw i żalu, wrócę. Zabiorę swoje rzeczy. Zamknę raz na zawsze ten rozdział i rozpocznę nowe życie. W tej chwili nie chcę o tym myśleć, wspomnienia bolą i trudniej leczą się rany.

Drążąc większą dziurę pod owocowe drzewko, natykam się na spory kawałek kamienia do złudzenia przypominający posadzkę w laboratorium. Jawir skrywa przed nami wiele tajemnic. Ten głaz jest tego dowodem, jest cudem natury, albo po prostu zwykłym pospolitym tworem, jakich niewątpliwie musi być tutaj mnóstwo, nie wnosząc nic, poza swoim wyglądem.

Szarpię dłońmi kamień parę dobrych minut, usiłując wydobyć go z ziemi.

— No, wyłaź, cholero! — wykrztuszam przez zaciśnięte zęby, szarpiąc coraz to energiczniej. Ostatnie mocne pociągnięcie i upadam na plecy razem z ciężką bryłą, która ląduje z impetem na mojej klatce piersiowej i przygniata biust. Zrzucam z siebie głaz i łapię swobodnie oddech.

— Żyjesz czy wrzucić cię już do tej dziury i zasypać?

Otwieram oczy, Edward stoi nade mną z założonymi rękoma, rzucając cień na moją twarz.

— Zakopać — mówię zdyszana.

— Miałaś wołać, gdy będę ci potrzebny — burzy się, a na czole, tuż nad brwiami, pojawia mu się pozioma kreska.

— Wiem. — Rozkładam ręce na boki, kładąc je na gorącą trawę. Łaskocze moją skórę.

Edward podaje mi dłoń. Chwytam, zapieram się ręką o ziemię i wstaję.

— Sama dałam sobie radę — uśmiecham się lekko.

— Właśnie widzę. — Zbliża się szybkim krokiem.

— Spójrz. — Wskazuję palcem na wydobyty kamień. — Taki sam jak w podziemiach, prawda?

— Masz rację. — Nachyla się do mojego ucha.

— Jesteś w stanie wykorzystać go do źródełka?

— Źródełka?

Całuje mój płatek ucha, delikatnie zasysając go i przygryzając.

— No tak, mówiłam ci o małym wodospadzie i źródełku we wschodniej części ogrodu.

Wskazuję rękawicą miejsce, które wydaje się najlepsze na źródełko.

— Ach… tak… myślę, że się nada.

Przechodzi powoli do karku, całuje obojczyk.

— Edward, jestem cała brudna i przepocona — jęczę.

— Lubię, gdy jesteś brudna i przepocona.

— Świntuch. — Śmieję się lekko. — Więc co z tym źródełkiem?

— Zrobimy, gdzie tylko zechcesz.

— Super. — Podskakuję z radości i całuję Edwarda w policzek, brudząc go niechcący ziemią z rękawic.

— Gdzie to drzewko? — pyta, zmywając czarną smugę.

— Przy drzwiach.

— Napij się wody, a ja dokończę.

Siadam na wiklinowym, podwieszanym fotelu w kształcie łezki i oddycham z ulgą. Mogę zatracić się w dźwiękach natury i chociaż na chwilę przestać myśleć o Ziemi. Obserwuję, jak Edward kopie większą dziurę, aby korzenie młodego drzewka mogły się zmieścić. Natyka się na kolejny, tym razem mniejszy, tajemniczy kamień. Wyciąga znalezisko i usadawia w otworze małą jabłonkę. Ma być symbolem odrodzenia i upamiętnienia tych, co zginęli. Co roku, gdy puści owoce, będzie to dla nich hołd.

Życie toczy się dalej

Słoneczny, ciepły poranek pozwala na odrobinę relaksu. Delikatne promienie wdzierają się przez ogrodowy ratanowy baldachim, muskając moje policzki. Idealny dzień na błogie lenistwo w ogrodzie. Nogi oparte o stół, ciało lekko osunięte na fotelowej poduszce. Wokół cisza i delikatny dźwięk pluskającej wody. Odkładam na stolik długopis oraz dziennik oprawiony brązowym, zamszowym materiałem. Przeczesuję dłonią włosy i związuję w wysoki kucyk na czubku głowy. Kitka majta delikatnie wprawiona w ruch kołysaniem głowy, ociera się o szyję, łaskocząc ją. Podchodzę do nowo wybudowanego źródełka, zanurzam w nim dłonie, nabierając wody.

— Elio…

Słyszę głos za plecami. Kobiecy głos. Woda ucieka ciurkiem przez palce. Obracam się, nikogo nie widzę. Nabieram ponowie w dłonie chłodną wodę i wypijam duszkiem. Kilka kropel ucieka po szyi. Delikatnie napowietrzona łaskocze moje podniebienie, chłodząc od środka rozgrzane ciało. Oblewa mnie fala siły i chęci do dalszego pisania. Pierwszy dziennik dostałam od mamy, pamiętam to jak dziś. Było lato, kilka dni po zakończeniu szkoły. Chodziłam nerwowo po mieszkaniu, miałam coś zrobić. Coś, co zaplanowałam wcześniej. Nie potrafiłam jednak przypomnieć sobie poprzedniego dnia, coś ciągle mi umykało. Matkę zaniepokoił mój stan. Z początku obawiała się choroby, lecz badania nie wykazywały zaburzeń. Kolejnego razu, kiedy usiłowałam sobie przypomnieć piosenkę, jaką słyszałam gdzieś na mieście, przyszła do mojego pokoju, podarowała zeszyt i długopis, sugerując dokładne opisywanie swojego dnia. Od tego momentu nie rozstaję się z zeszytem. Skrupulatnie opisuję nadzwyczajne wydarzenia i krótki zarys każdego dnia, na wypadek kolejnej dziury w pamięci.

Nabieram jeszcze odrobinę wody i wypijam.

— Elio…

Kobiecy głos znowu nie daje mi spokoju. Za plecami nikogo nie ma. Fotele stoją puste, huśtawka również jest nietknięta. Jedynie na pół czerwone jabłko upada na trawę z małego drzewka. Odwracam z powrotem głowę.

— Elio…

Krzyczę na jej widok. Kobieta w długiej zielonej sukni na cieniutkich ramiączkach wyciąga do mnie swoją dłoń, trzymając na niej czerwone jabłko. Marszczę brwi, nie wiem, co się dzieje. Usta mam rozwarte w szoku. Patrzę za siebie, postać wędruje za moim wzrokiem.

— Mama? — Wyciągam dłoń, usiłując jej dotknąć. Postać znika. Potrząsam głową i nabieram w dłonie kolejną porcję wody. — A jeśli to tylko halucynacje? — szepczę do siebie. — Świruję. Za długo siedzę już na ostrym słońcu, powietrze pod wiatą jest nagrzane. To tylko halucynacje — powtarzam.

Nagle znowu pojawia się ona.

— Elio! — krzyczy.

Mój piskliwy wrzask musieli usłyszeć na drugim końcu globu. Stanowczy, kobiecy głos wypowiedział moje imię do ucha, o szyję otarły się jakby kosmyki jej włosów.


Omal nie spadam z krzesła, serce bije jak oszalałe. Edward zasypuje drzewko i uklepuje ziemię, śmiejąc się pod nosem.

— Zły sen, co? — Prostuje się i wstaje. Przeciera dłonią twarz, pozostawiając na niej smugę czarnej ziemi.

— Można tak to ująć — stwierdzam. — Nawet nie pamiętam, że zasypiałam. — Przeczesuję włosy, upinając wysoki kucyk.

— Odleciałaś od razu, jak oparłaś głowę o fotel.

Usiłując się uspokoić, biorę głęboki wdech i wypuszczam powoli powietrze. Przez ten sen jestem strasznie rozdrażniona. Palące słońce sączy się na taras. Sięgam po szklany dzban wypełniony wodą z cytryną i liśćmi mięty. Dźwięk piszczącego alarmu komputera ponownie wprawia mnie w szybsze tętno. Omal nie wypuszczam z rąk naczynia.

— Cholera! Edward! — Łapię się za brzuch. — Wyłącz to diabelstwo!

— Uspokój się, to tylko alarm. — Ściąga rękawice i w drodze do drzwi rzuca je na drewniany stolik.

— Jestem rozdrażniona, nie chciałam…

— Wiem.

Podchodzi i całuje moje czoło.

— Co tak piszczy? — pytam.

— Komputer coś wykrył, muszę iść wyłączyć alarm.

— Jak to wykrył? A czego niby szukał? — Łapię szybko jego dłoń, oczekując odpowiedzi.

— Chodź ze mną, to zobaczysz sama.

— Dlaczego jesteś taki tajemniczy?

Upijam łyk wody, chociaż wolałabym, aby było to coś innego. Podążam za nim do biura. Rozsiadam się wygodnie przed szklanym ekranem, tuż obok Edwarda. Wykrzywiam usta, mrużę oczy, wpatruję się w coś, czego nie potrafię określić.

— Zaraz zobaczysz. Nie chciałem ci mówić wcześniej, aby nie zapeszyć, ale teraz chyba mogę. Widzisz ten punkt? — Wskazuje małą błyszczącą kropkę pośród latających brył w kosmosie.

— Co to jest? — Zbliżam twarz do ekranu.

Kątem oka, dostrzegam podekscytowanie na jego twarzy.

— Pamiętasz, jak posługiwałaś się mapą ojca?

— Tak — odpowiadam.

— Zrób to samo teraz — nakazuje.

Wyciągam w górę dłonie. Chwytam koniuszkami palców miejsce zrzutu na szklanym ekranie, gdzie znajduje się maleńki punkcik. Rozciągam powoli obraz, starając się, aby obiekt nie uciekł z pola widzenia. Im bardziej przybliżam, tym większe jest moje zdziwienie oraz radość, której towarzyszy ogromne napięcie, jakbym odpakowywała mały prezencik.

— Czy to jest…? — Nie potrafię tego wymówić na głos. Widzę tylko zarysy czegoś, co przypomina mi… — Nie. — Kręcę głową. To niemożliwe, a może jednak? Dotykam palcem ekranu i pytam niepewnie: — Czy to jest statek?

— Tak — odpowiada zdecydowanym tonem.

— Tylko… jakim cudem? Przecież to niemożliwe!

— A jednak.

Obraca się do drugiego ekranu. W pokoju jest ich razem sześć, tworzą jeden ogromny obraz, każdy z nich jest zaprojektowany, by pracować oddzielnie. Wyjmuje z pudełka pamięć, kładzie na biurko, na kole, uruchamiając je. Poznaję to urządzenie, to pamięć matki.

— Pokażę ci coś jeszcze — mówi.

— Skąd wiedziałeś? — dopytuję.

Edward pospiesznie uruchamia pamięć mamy i otwiera trzy pliki, których nie można było wcześniej uruchomić.

— Spójrz na to. — Wskazuje kiwnięciem na ekran.

W pliku F wyświetla się informacja o ukończeniu symulacji, którą uruchomiliśmy w komputerze Luny. Jej efekt widzieliśmy dwa tygodnie temu. Idealnie pokrywa się z wynikami na ekranie. Ludzkość wyginęła na powierzchni Ziemi w ciągu zaledwie kilku dni. Sama planeta rozpadła się na kawałki.

— Co to jest? — pytam zmieszana.

Plik H zawiera liczne dane obliczające możliwość przesiedlenia, ocalenia około dwudziestu pięciu tysięcy ludzi z Ziemi na Jawir statkami w ciągu dziesięciu lat. Edward pokazuje mi ukryte w pliku prototypy budowli mające zapewnić im przeżycie na nieznanych gruntach.

— To przecież niemożliwe — mówię cicho do siebie.

— A jednak.

— Piękna wizja mamy zakładała ocalenie przynajmniej niewielkiej garstki osób w skali całego globu. — Przynajmniej ona miała dobre serce i chciała podzielić się własną wiedzą i możliwościami z innymi.

— Chciała uratować tylu, ilu mogła.

— Owszem. Pokaż mi ostatni plik.

Ruchem dłoni uruchamia plik L. Zawiera dane konstrukcyjne statków, a raczej transporterów mających za zadanie przewieźć określoną liczbę populacji. Projekt zakładał sześć statków. Podróż w jedną stronę. Pięć z nich miało pomieścić na swoim pokładzie po pięć tysięcy ludzi, szósty statek miał spełniać zadanie ogromnej lodówki, magazynu żywności, ubrań i wszelkich środków potrzebnych do przeżycia.

— Nie pozwolono jej na to. — Patrzę na Edwarda, nie uśmiecha się, jest poważny. Piękna wizja, niestety na ten plan Daniel położył swoje chytre łapska.

— Doszukałem się licznych dokumentów. Elio…

— To nie tak — przerywam mu. — Nie myśl sobie, że musisz mieć jakiekolwiek wyrzuty sumienia. Nawet nie myśl, że będę obwiniała cię o cokolwiek, co zrobił twój ojciec. Nikt nie powinien osądzać kogoś za coś, czego nie zrobił, albo na co nie miał wpływu.

— Nie jestem taki jak ojciec. Zdaję sobie sprawę, jaka krew płynie w naszych żyłach. Poza tym nic mnie z nim nie łączy.

— Wiem i zapamiętaj sobie to, co teraz powiedziałeś. Doskonale wiemy, że tak dalej być nie może. Mam świadomość ryzyka, jakie ponosimy. — Przerywam, gładząc brzuch. — Nie możemy bezczynnie patrzeć na to, co się dzieje, przynajmniej ja nie potrafię.

— Ja również. Właśnie teraz mogę coś zrobić. Na pierwszym planie są statki.

— Cieszę się, że to rozumiesz. — Uśmiecham się szeroko.

— Chciałem ci coś pokazać. Przeglądałem dokumenty w plikach. Jak wynika z zapisków na dysku, Daniel na początku pozwolił twojej mamie na całą akcję. Wszystko szło bez zarzutu i problemu, lecz gdy zmarła, zataił wszelkie dane. Dlatego chciał odzyskać za wszelką cenę pamięć, którą jej dał, i niestety poniósł klęskę. — Przerywa. — To dowód na całą jego obłudę — dodaje.

Patrzę uważnie na jego twarz. W oczach widzę ból. Diabeł jeden wie, gdzie się zaszył jego ojciec i co knuje. Jeżeli odkrył, że zmierzają do nas ludzie, to zapewne będzie chciał to wykorzystać do swoich celów.

— Tak jak mówisz, to cud — kontynuuje. — Nie wiem, ilu ludzi jest na statkach.

— Statkach? — pytam zdziwiona. — Myślałam, że to tylko ten jeden.

— Znalazłem trzy, ale dalej szukam. — Pokazuje palcem drobne punkciki na mapie.

— Jak długo zajmie im podróż? — pytam.

— Około miesiąca. Jeżeli są lżejsze, niż zakładano, to nawet krócej. — Zaplata dłonie za głową i opiera się o oparcie fotela, lekko bujając.

— Oby przeżyli. To wyjątkowa sytuacja. Pewnie projekt porzucono, a statki mogły być nieukończone lub po prostu stare.

Patrzę na ekran. Edward oznaczył punkty cyframi. Będę mogła śledzić ich położenie w każdym momencie. Po chwili namysłu nad tym, co znalazł w pamięci mamy, nachodzą mnie wątpliwości. Z jednej strony mama chciała dać szansę ludziom, z drugiej zaś tę szansę mogło otrzymać tylko dwadzieścia pięć tysięcy istot. Na jakiej zasadzie wybierano by tych ludzi? Porywano by ich bez wiedzy innych? A może losowo? To oznaczałoby uświadomienie wszystkich o nadchodzącej katastrofie. Gdy myślę o tym głębiej, staje się to dla mnie zbyt brutalne. Jak wybrać tych, co mieliby przetrwać? Jaką kategorią się sugerować?


Po informacji, jaką nakarmił mnie Edward, nabieram większego zapału do pracy w ogrodzie. Będę szczęśliwa, nawet gdy przybędzie tylko garstka ludzi. Będę płakać ze szczęścia, jeżeli okaże się ich więcej niż kilka tuzinów. Padnę na kolana, gdy będzie ich ponad tysiąc. Moja radość jest nie do opisania, wewnątrz mnie gotuje się sporo energii, nie tylko w oczekiwaniu na przybycie. Także, by zmienić swoje życie. Teraz nie jesteśmy w stanie im pomóc. Muszą dotrzeć na Jawir, do tego czasu będziemy przygotowani i pomożemy im się zaadaptować w nowym miejscu.

Wracam do ogrodu. Staram się nie zaprzątać tym głowy, by nie zwariować. Cały dzień sadzę drzewka i układam z Edwardem kamienną ścieżkę prowadzącą do źródełka, które buduje pod moją namową. Przed zachodem słońca mały strumień wody przelewa się przez kamienie jak wodospad, wpadając do misy zrobionej z wykopanych kamieni. Nie zdołałam się oprzeć, aby nie oblać Edwarda odrobiną wody. Niepostrzeżenie podchodzę do źródełka, nabieram w dłonie wody. Odwraca się.

— Ani się waż! — krzyczy radośnie, zasłaniając się rękoma.

— Właśnie mam zamiar cię nie słuchać.

Jeden niewinny chlust na jego twarz owocuje lawiną płynącej wody na nasze ubrania. Przepychanki przy źródełku zamieniają się w wojnę, walkę o suchy skrawek naszego ubrania. Po mojej klęsce przemoczona do suchej nitki siadam na trawie i wykręcam bluzkę. Edward korzysta z okazji i zanurza głowę w źródełku, mocząc swoje ciemne włosy. Po chwili zarzuca je do tyłu, chlapiąc mnie po raz ostatni.

— Więc to tak wygląda relaks? — pytam, odchylając głowę do słońca.

— O tak, oby takich momentów było jak najwięcej. — Siada koło mnie. Kładzie dłoń na moim brzuchu i całuje namiętnie w usta. — I jeszcze wiele innych.

Śmieję się głośno, oddając pocałunek.

— Zdajesz sobie sprawę, że to nie koniec? — pytam.

— Wiem… — odpowiada po chwili przerwy.

— Czy to się kiedykolwiek skończy? — Patrzę w jego oczy.

— Miejmy taką nadzieję.

— Jeżeli statki tutaj dotrą, trzeba będzie pomóc tym ludziom. — Kieruję wzrok w błękitne niebo.

— Już o tym myślałem.

— Naprawdę?

Opieram się na łokciu i patrzę pytająco.

— Pomyślałem o laboratorium. Obydwa obiekty mogą pomieścić sporą ilość ludzi. Przynajmniej na jakiś czas, aż czegoś nie wymyślimy.

— Doskonały pomysł. Trzeba będzie odnowić pomieszczenia i zorganizować miejsca do spania, jedzenia i…

— Wiem, wiem. — Kładzie palec na moich ustach. — Czeka nas sporo pracy.

— Łobuz.

Chwytam jego czuprynę i rozczochruję ją.

Gra

Posępna twarz Daniela wpatruje się tępo w pusty dziedziniec za oknem swojego biura. Napawa się nim niczym władca siedzący na tronie, patrząc na swoich poddanych. Zapada zmrok. Niebo pogrąża się w mrocznych bałwanach zwiastujących deszcz. Uwielbia go, czeka na niego każdego dnia, otwierając oczy. Czeka na burzę będącą odzwierciedleniem jego emocji. Niestety dzisiejszej nocy nie zanosi się na nią. Spogląda w górę, po czym wraca wzrokiem na dziedziniec. O tej godzinie większość pracowników jest już w domu, tylko pracoholicy wchodzący w jego tyłek i pazerni na awans pozostali do późna, by się podlizać szefom.

Unosi dumnie brodę. Osiągnął swój cel. Zdobył władzę absolutną. W jego krajobrazie zostało jeszcze kilka zbędnych puzzli do usunięcia. Nie ma lęku o swoją przyszłość ani o wysokość, patrząc w dół. Najwyższe piętro Iglicy stanowi jego prywatną ostoję. Azyl. Zastępuje mu dom na skale i biuro. To miejsce jest jego siedzibą niczym króla w swoim zamku.

Zakłada dłonie za plecy, wskazujący palec prawej ręki delikatnie drga jakby w rytm muzyki, którą nuci w umyśle. Jego skupienie rozbija głośne pukanie do drzwi. Chrząka zdenerwowany, wzdycha nerwowo i podchodzi do konsoli za plecami.

— Wejść! — wrzeszczy w stronę drzwi, wciskając guzik na swoim biurku.

— Dobry wieczór, panie Danielu. Przepraszam, że przeszkadzam — wita się niepewnie młody mężczyzna.

— Czego?!

— Niosę wieści.

— Przejdź do rzeczy — pogania go, wymachując rękoma w górze.

— Sekcja badawcza kosmosu natknęła się na obiekty.

— Jakie obiekty?

— Statki. Z Ziemi. — Przełyka ślinę.

— Statki? Ile? — pyta nerwowo, biegając wzrokiem po pokoju. W głowie tłoczy się mnóstwo pytań.

— Trzy. Niestety nie mamy z nimi kontaktu. Jesteśmy pewni, że lecą w naszą stronę.

— Oczywiście, że lecą w naszą stronę, do tego były zaprojektowane.

— Tak. Zespół stwierdził, że łączność powinna zadziałać, jeżeli wejdę w naszą orbitę.

— Doskonale. Zwołaj konwent za dwie godziny — rozkazuje.

— Coś jeszcze?

— Chce mieć to na ekranie. Dzisiaj.

— Dobrze. Do widzenia.

Mężczyzna wychodzi, zostawiając rozdrażnionego Daniela. Ten wraca do okna, ponownie wpatrując się w przestrzeń za nim.

— Cholera, Sandro! Udało ci się, dopięłaś swego. — Uderza pięścią w szybę i spuszcza głowę. Cieniutkie pasemko jego włosów opada na oczy. — Szkoda, że tego nie zobaczysz. — Wzdycha głęboko, zakrywając dłonią oczy.

Prostuje sylwetkę, przeczesując siwe włosy na tył. Poprawia swoją marynarkę i wychodzi. Zjeżdża prywatną windą do podziemi Iglicy. Drzwi rozsuwają się, wchodzi pewny siebie do okrągłego pomieszczenia. Posadzkę tajnego pokoju wykonano z tajemniczych kamieni. Wiele małych światełek przy suficie rzuca delikatne, białawe światło, powodując iluzję poruszającej się podłogi, niczym płynne złoto z drobinkami srebra. Buty Daniela podkute blaszką stukają miarowo o podłogę. Podchodzi do swojego ulubionego fotela, palcami dotyka skórzanego oparcia. Stuka kilkakrotnie o zagłówek, po czym rozsiada się w nim wygodnie, czekając na resztę starszyzny.

Młody mężczyzna wchodzi do pokoju, skinieniem głowy w stronę swojego pracodawcy wita się ponownie. W milczeniu podchodzi do stołu i odblokowuje wszystkie drzwi. Od dawna obserwuje bacznie jego ruchy. Podziwia go, jego opanowanie i zdecydowanie podejmowane decyzje. Podziwia go i pragnie go naśladować. Mógłby być jego synem. Dlatego nie odstępuje go ani na krok. Gdy tylko jest potrzebny, przybywa jak najprędzej. Wie o losie jego syna — Roberta. Zdaje sobie sprawę, że go nie zastąpi, bądź co bądź pragnie spróbować chociaż trochę wedrzeć się w łaski i postarać się, aby w przyszłości być jego prawą ręką. Na razie nie ma na to perspektyw, chociaż jego szanse rosną z każdym dniem i każdym doskonale wykonanym zadaniem.

Daniel z kamienną miną czeka wytrwale na swoich konkurentów. Stawka jest wysoka i zamierza zgarnąć całą pulę tylko dla siebie. Daniel czuje się prawowitym władcą. Wie, że starszyzna tworzy jedność, lecz w takich sytuacjach jak dzisiejsza decyduje Gargulec. Tylko jeden będzie zwycięzcą, tylko jeden będzie miał decydujące zdanie. Tylko jeden z trzynastu zrobi to, na co przyjdzie mu ochota. Nadchodzi jego czas. W myślach układa skrupulatny plan oszukania swoich sprzymierzeńców.

Z korytarza dobiegają rozmowy i podśmiewania. Mężczyźni witają się skinieniem głowy. Młody pomagier ustawia na stole kielichy i nalewa do nich wyszukanego, czerwonego trunku. Odsuwa się, aby wszyscy mogli swobodnie usiąść. Obserwuje całe towarzystwo, stojąc przy ścianie. Ma świadomość tego, że za dwie godziny połowa z nich będzie mocno wstawiona, jednemu zdarzy się usnąć, a innemu ominąć kolejkę. Uśmiecha się do siebie, liczy na zwycięstwo swojego pracodawcy.

Trzynastu członków zasiada wokół drewnianego stołu niczym apostołowie i ich przywódca. Przenoszą wzrok na Daniela, który wstaje.

— Uroczyście otwieram kolejny konwent starszyzny.

Daniel unosi złoty kielich wysoko do góry, po czym upija z niego czerwony, wytrawny trunek. Reszta mężczyzn robi to samo. Zapada cisza, tylko dźwięk wentylatora brzęczy nad ich głowami.

— Panowie — zaczyna Daniel, nadal stojąc i wpatrując się w twarze swoich pobratymców — nadszedł wielki dzień. Ubiegłej nocy, o godzinie pierwszej trzydzieści czasu ziemskiego, nasz dawny dom uległ zniszczeniu.

Na sali rozbrzmiewa gwar, większość jest w szoku, tylko nieliczni czekają z niecierpliwością na dalsze słowa.

— Co teraz? — pyta mężczyzna niskiego wzrostu w czerwonej marynarce.

— Ktoś przeżył? — pyta drugi, siedzący obok Daniela.

— Czy to nie za wcześnie?

Przekrzykują się z milionem pytań w stronę głównego mówcy.

— Panowie, proszę o ciszę. Panowie! — Unosi dłonie w górę w uspokajającym geście. — Spodziewaliśmy się tego, dlatego jesteśmy tutaj. Odpowiadając na wasze pytania: nikt, kto został na Ziemi, nie przeżył. Owszem, kataklizm nastąpił wcześniej, co nie zmienia faktu, że i tak by nastąpił. Co teraz, pytacie? Żyjemy dalej, odpowiadam.

— Powiedziałeś, że nikt, kto został na Ziemi, nie przeżył.

— Masz rację, Alfredzie. Dostałem sygnał o starcie statków — wyjaśnia.

— Jakich statków?

— To projekt nadal był aktualny?

— Owszem. — Potwierdza pewny siebie Daniel.

— Co teraz? — powtarza mężczyzna, ten sam, który zadał wcześniej pytanie.

— Teraz jesteśmy tutaj, na Jawirze. Proszę o karty.

Młody mężczyzna wychodzi z cienia przy wyjściowych drzwiach. Ubrany w elegancki garnitur tasuje karty i rozdaje każdemu odpowiednią ilość.

— Dzisiaj gramy w Gargulca. Wygrany będzie miał decydujące słowo, co uczynimy z nadlatującymi statkami.

Na sali znowu rozbrzmiewa gwar, tym razem bardzo radosny. Mężczyźni rozcierają dłonie, szykując się do całonocnej walki o trofeum. Jeden z nich wyjdzie jako szczęśliwy zdobywca ludzkich dusz. Reszta z nich będzie mogła się tylko przyglądać, co zrobi ich kolega. Nie wolno im ingerować w plany wygranego, w przeciwnym wypadku czeka ich kara.

Niespodzianka

Niebo przecięło tysiące błyskawic, raniąc zbłąkane dusze. Piekło zetknęło się z niebem, porywając i zawłaszczając je dla siebie. Tkwimy pomiędzy nimi, rozszarpywani na dwie części. Stajemy się niewolnikami niemającymi własnego zdania. Podjudzają nas przeciw sobie.


Pogodne popołudnie zamienia się w wieczorną burzę. Chociaż na dworze nadal jest dosyć ciepło i parno, deszcz leje się jak przez sito z ogromnymi oczkami. Przez otwarte okna wpada delikatna bryza. Gwałtowna burza nie odpuszcza, zmusza mnie do szybkiego obejścia pomieszczeń i zamknięcia wszystkich okien.

— Edward! — wrzeszczę na schodach.

Z piętra zbiegam na parter, kierując się do kuchni. Uchylone okno zatrzasnęło się z hukiem. Przekręcam klamkę, blokując je i biegnę w stronę frontowych drzwi. Zamykając małe okienko przy drzwiach wyjściowych, słyszę za plecami chichoczącego Edwarda.

— I co się tak śmiejesz? Pomógłbyś mi! — naskakuję. — Ja tylko biegam z góry na dół, żeby ci podłogi nie zalało.

— Elio…

Obracam się w jego stronę. W dłoni dzierży mały pilocik. Wciska guzik i nagle wszystkie okna zamykają się automatycznie razem z przesuwnymi drzwiami na ogród.

— Bardzo zabawne… Nie szło tak od razu? — Ciskam gniewne spojrzenie.

— Szło, ale byłaś taka urocza, że pozwoliłem sobie troszkę dłużej popatrzeć.

— Dowcipny.

Obracam się z powrotem, aby upewnić się, czy drzwi są zamknięte. Wyciągam szyję do szybki w drzwiach, krople deszczu rozbijają się o kamienną ścieżkę. W oddali zauważam niewielki ruch, wytężam wzrok, dostrzegam szarą postać stojącą w deszczu pod drzewem naprzeciwko.

— Na drzwi też to działa.

Wciska kolejny guzik. Blokada wydaje cichy dźwięk, ryglując je.

— Edward… — Macham dłonią, by podszedł.

— No dobra, zapomniałem ci powiedzieć — mamrocze pod nosem.

— Edward… Tam ktoś jest… — warczę, stukając palcem w szybę.

— Co?

— Tam ktoś stoi — powtarzam, usiłując rozpoznać, kim jest postać. — Chodź tutaj — naciskam.

— Nie musisz szeptać i tak nikt tego nie usłyszy.

Przystaje obok mojego ramienia, kładzie rękę na drzwi, nachylając się do okienka.

— Gdzie stoi?

— O tam, na wprost, pod drzewem — kiwam głową.

— Nic nie widzę.

— No tam! — Wskazuję palcem.

Postać porusza się nerwowo. Edward napina mięśnie i włącza zewnętrzne reflektory. Rozświetlają cały teren przed domem. Gęste strugi deszczu zalały kamienistą ścieżkę.

— To tylko drzewo, Elio.

— Nie, tam ktoś był, uwierz mi. — Łapię rękaw jego koszulki i szarpię, patrząc mu w oczy. — Proszę. — Wpatruję się w jego twarz, aż w końcu mięknie, poznaję to po jego oczach.

— Poczekaj tutaj, sprawdzę to.

— Chyba oszalałeś! Nie wychodź!

— Poczekaj i zamknij drzwi! — nakazuje.

Posłusznie wykonuję, co każe. Wychodzi na zewnątrz i przystaje na ganku, po czym rusza pewnym, szybkim marszem w kierunku, w którym zauważyłam wcześniej szarą postać. Przez okno widzę, jak przystaje na chwilę, deszcz spływa po jego ubraniu. W ułamku sekundy jest cały mokry. Z gęstwiny ponownie wyłania się postać. Podnosi powoli dłonie, jakby chciała zapewnić, że nic w nich nie ma. Unosi lekko kaptur, odsłaniając twarz, ale nie zdejmuje go. Widzę jak tłumaczy coś Edwardowi, nerwowo przy tym gestykulując. Po chwili obydwoje nagle biegną w moją stronę, prosto do wejścia.

Zbliżając się, Edward krzyczy:

— Otwórz! Elio…

Stoję, patrząc na nich. Sztywnieję. Nie otwieram. Waham się, co zrobić.

— Cholera, Elio! — warczy i kładzie dłoń na skanerze. — Edward Lloyd — wypowiada do monitora, potwierdzając swoją tożsamość. Blokada drzwi ustępuje.

Odskakuję, trzymam się z dala od nich.

— Ale ty jesteś uparta! — Na twarzy maluje mu się złość, zdejmuje przemoczoną koszulkę i spodnie, po czym maszeruje prosto do łazienki. Wychodząc, wyciera energicznie ręcznikiem mokrą skórę.

Wpatruję się badawczo w obcego mężczyznę, zdejmującego grubą płachtę przeciwdeszczową. Moja ciekawość narasta. Nikt mi nic nie mówi.

— Nie przedstawiłem się ostatnio. — Podchodzi do mnie z wyciągniętą dłonią. — Nazywam się Alan Rega. Nie chciałem was wystraszyć. Mam wyrzuty sumienia, że przyszedłem w taką porę.

Marszczę czoło, w pamięci szukam twarzy mężczyzny. Nagle mnie olśniło.

— Pamiętam, to pan mieszka w domku dla pracowników. Dlaczego nie przyszedł pan od razu? Jest straszna ulewa.

— Po pierwsze jestem Alan nie pan. Po drugie wahałem się. Już tyle przeszliście, nie wiedziałem, czy nie zostanę uznany za intruza i odprawiony z kwitkiem.

— Wejdźcie do salonu! — woła Edward. — Zaparzę herbaty.

— Fakt, wybacz — mówię w stronę mężczyzny, zapraszając ręką do sąsiedniego pomieszczenia.

— Gdzie mogę to położyć? — pyta, rozglądając się na boki, i unosi mokrą płachtę.

W sumie jest mi to obojętne, podłoga i tak jest już mokra. Wzruszam ramionami, podchodzę do gościa i zabieram pelerynę z jego rąk.

— Wezmę do łazienki, tam okapie.

Przybysz rusza do Edwarda, a ja maszeruję do łazienki. Wrzucam płachtę do brodzika i zabieram suchą ścierkę, aby wytrzeć kałużę wody na podłodze. Nasłuchuję z uwagą, zerkając, co dzieje się w sąsiednim pomieszczeniu.

— To, co mi powiedziałeś na zewnątrz, to prawda? — pyta Edward.

Rozbrzmiewa dźwięk brzdękającego szkła wydobywający się ze stawianej przed przybyszem filiżanki gorącej herbaty na zmrożoną szybę stołu.

— Obawiam się, że tak. — Podnosi filiżankę do ust. Nie pije, tylko trzyma blisko, ogrzewając wychłodzone od deszczu dłonie.

Rzucam ścierkę z powrotem do łazienki i zamykam drzwi. Podchodzę do nich i rozsiadam się wygodnie na kanapie.

— Czyli co? — pytam. Ciekawość zżera mnie od środka.

— Ojciec nie odpuścił — mówi Edward.

— Znowu coś wymyślił? — rzucam.

Patrzę uważnie na mężczyznę, oczekując wyjaśnień. Nie naciskam, czekam, aż sam zacznie tłumaczyć, dlaczego przyszedł i czego tak naprawdę od nas oczekuje.

— Daniel przeniósł się do innego miasta. — Odstawia filiżankę na korkową podkładkę.

— Skąd wiesz? — pytam.

— Nie mogłem ujawnić wam wcześniej, czym się dokładnie tutaj zajmuję. Trzydzieści lat temu zostałem łącznikiem dla utrzymania porządku pomiędzy miastami. Tylko nieliczne osoby z każdego z ognisk wiedzą o planie ocalenia rasy ludzkiej oraz o projekcie DARWIN.

— O DARWINIE? Myślałam, że to wymysł Daniela.

— Tak, pomysł był jego, ale badania musiał ktoś finansować — dodaje Edward.

— Rząd? Mama? — pytam.

Nie odpowiada, wcale nie musi, sama się domyślam.

— Pierwotnie badania prowadził dla siebie, z czasem spodobały się pewnym osobom na wysokich stanowiskach. I tak po wstępnych badaniach zdecydowano o włączeniu projektu do ich planów kolonizacyjnych.

— Kosztem ludzi na planecie — stwierdzam. — Chciał stworzyć jakąś przeklętą armię pod osłoną szlachetnego celu ocalenia zwierząt. Oczywiście wszystko było obłudą.

— Nie wszystko było kłamstwem. Chcieli, by Jawir był bogaty w różnorodność gatunkową zwierząt. Do tego potrzebny był DARWIN — wyjaśnia Alan.

— Wszak korporacja na czele z Danielem wykorzystała okazję, by wdrożyć swój plan. Nie dowiedzieliśmy się, co chciał osiągnąć w kolejnych fazach badań. Tak naprawdę możemy się tylko domyśleć — mówię.

Twarz Alana mówi wszystko, pod każdą twarzą kryją się kolejne spiski.

— Zdążyliśmy w ostatniej chwili. Finansowani przez rząd robili, co dusza zapragnie — dodaje Edward.

— A moja matka? — Podnoszę wzrok nad jego głowę, wlepiając spojrzenie w pustą ścianę. — Maczała w tym palce?

Wierci się na siedzisku, prawą nogą stuka delikatnie o podłogę. Niewygodne pytania muszą zderzyć się z niewygodnymi odpowiedziami.

— Niestety. Twoja mama — zaczyna wolno — miała swój mały udział w tym przedsięwzięciu. Nie wiem, czy była za, czy przeciw. Zajmowała się czymś innym, ale jej głos był liczony jak innych założycieli kolonii — wyjaśnia.

Myślę, że mówi prawdę. Pomimo tego nie jestem w stanie mu do końca zaufać. Nie mogę ufać komuś, kto już raz mnie okłamał. Ludzie z korporacji są przeszkoleni w sztuce manipulacji, dla własnego bezpieczeństwa wolę trzymać pewien dystans do tego człowieka.

— Jeżeli Daniel się wyniósł, to nasza kolonia jest bezpieczna, a co z pozostałymi? — ciągnę temat.

— Przeciwnie. Nikt nie jest bezpieczny. Reszta kolonistów żyje w nieświadomości, nie mają pojęcia, że cokolwiek zmieniło się w ich życiu. I tutaj tkwi cały problem — mówi Alan.

— Byliśmy z Edwardem o krok od rozesłania informacji w tej kolonii o tym, co się stało.

Pamiętam ten moment doskonale. Staliśmy z Edwardem zmęczeni i zdruzgotani minionymi wydarzeniami przed dotykowym panelem sterowania komputerem Daniela. Mimo ran i bólu gotowi do działania. Dzieliły mnie milimetry od przycisku i sekundy od położenia palca i odbicia swoich linii papilarnych. Nie zrobiłam tego. Nie byłam w stanie. Przez te kilka sekund uświadomiłam sobie, jaki popełniam błąd, przynajmniej na razie. W tych ostatnich sekundach, gdy mój opuszek zmierzał w kierunku przeznaczenia, zawahałam się. To był znak. To nie był czas oraz odpowiedni moment na takie posunięcie. Zwątpiłam w to, czy ludzie zrozumieją całą sytuację. Mogłam naiwnie wierzyć w kolorowe zakończenie tej historii, ale naiwność w niczym by mi nie pomogła, a zwłaszcza ludziom. Założyłam więc najgorszy ze scenariuszy. Chaos.

— Nie zrobiliście tego. Dlaczego?

— Nadal się waham — odpowiadam.

— I słusznie — kwituje, wypijając herbatę.

Zapada niezręczna cisza, sięgam po filiżankę, spoglądając na Edwarda. Siedzi, milcząc jak zaklęty, słucha skupiony i obserwuje. Dostrzegam w oczach jego intensywne myślenie, analizuje i przetwarza dane jak komputer. Upijam łyk herbaty i odstawiam na stół. Waham się chwilę, mimo to drążę głębiej.

— Czy da się włamać do systemu i rozpowszechnić informacje równocześnie we wszystkich miastach? — pytam.

Zaskoczony pytaniem gość poprawia się na kanapie.

— Nie ma takiej opcji — kręci głową.

— Jesteś pewien?

— Ogniska są całkowicie odizolowane. Wszystkie mają oddzielny unikatowy system. Trzeba by wejść do każdego z osobna i wpuścić informację. To nie jest takie proste.

Patrzę pytająco na Edwarda, czekając na decyzję.

— Wszystko jest do zrobienia — stwierdza Edward, uśmiechając się lekko.

— Może i tak — wzrusza ramionami przybysz. — Nie powiedziałem jeszcze o problemie, jaki mamy.

— Kolejne przeszkody? — wywracam oczami. — Zamieniamy się w słuch — mówię.

— Sprawa stymulatorów to jeden problem, na który wiem, że macie antidotum.

— Owszem, odnaleźliśmy kobiety, którym go wszczepiono — wyjaśniam z uśmiechem na twarzy. — Daniel więcej szkód nie narobi, nie ma pierwowzoru Edwarda. To zamknięty rozdział.

— Cieszy mnie to. Niestety muszę przerwać ten entuzjazm, to nie wszystko. — Jego głos intonuje wolno i dosadnie każde zdanie. — Wraz z przeniesieniem osad na Jawir, ludzie podczas śpiączki w podróży zostali sklasyfikowani i zaszczepieni.

— Zaszczepieni? Przeciw czemu? — dopytuję.

— Życiu. Chip zbiera informację o całym naszym życiu. Dzieci urodzone na Jawirze zaszczepiono tuż po narodzinach. Wtedy nikt nie nabiera podejrzeń.

— Wydaje mi się, że widzieliśmy jego możliwości. W pamięci mojej mamy uruchomiliśmy program, wyglądał jak baza danych populacji. Aktualizował się z każdym nadzwyczajnym zdarzeniem.

— Tak, takie miał zadanie — potwierdza Alan.

— Coś czuję, że to nie wszystko. — Patrzę na Edwarda, który skinieniem głowy potwierdza moje obawy.

Z holu dobiega szmer. Blokada drzwi otwiera się. Do środka wpada przemoczona do suchej nitki Tina, klnąc na cały głos, komentując wymyślnymi epitetami aktualną pogodę.

— By to pies ugryzł! — Nerwowo szarpie się z przezroczystą płachtą narzuconą na ramiona, która, jak widać, na niewiele się zdała. Wymachując energicznie rękoma, trąca wysoki, biały wazon z wąskiej komódki, który upada bokiem na dywan, dzięki czemu się nie rozbija.

— Cześć! — rzuca nerwowo w naszą stronę. — Nie chciałam was wystraszyć. I wybaczcie za wazon. No złaź przeklęta, plastikowa płachto! I tak nie pomogłaś!

— Nerwus — drażni Tinę brat.

— Widzę, że nie jestem jedyna, co ucieka przed ulewą.

— Punkt za spostrzegawczość — dodaję radośnie.

Tina, nie zważając na nasze docinki, kłapie ozorem bez zastanowienia, zmuszając obecnych do słuchania jej marudzenia.

— Myślałam, że to jakieś anomalie pogodowe, widocznie to normalne na tej planecie. Typowa Jaw… ahaha — zapowietrza się, nadymając policzki — jawna złośliwość na moją niezapowiedzianą wizytę u was. — Odwraca kota ogonem, aby nie wypowiadać słowa Jawir.

Jej twarz sztywnieje, jakby ujrzała przed sobą ducha. Ta paplanina i nierozwaga wpędzi ją kiedyś do grobu i pociągnie nas ze sobą.

— Hej, Tina. — Podchodzę się przywitać, podaję jej ręcznik i odbieram przemoczone rzeczy. — Wejdź, Edward przed chwilą zaparzył spory dzbanek miętowej herbaty.

— To nasz gość… — zaczyna Edward, jednak w połowie zdania przerywa mu siostra przyglądająca się mężczyźnie z uwagą.

— Kojarzę twarz, był pan kilka razy w moim barze — mówi, wycierając swoje kolorowe włosy w ręcznik i co chwilę zerkając w stronę Alana.

— Tak, zdarzyło mi się raz lub dwa — tłumaczy mężczyzna, wzruszając beznamiętnie ramionami.

— Ho ho… Chyba więcej… — śmieje się siostra.

— Spokojnie. Alan wie o wszystkim — wyjaśnia krótko Edward.

— Rozumiem. — Wlepia wzrok w kanapę. — Czyżby ojczulek coś knuł?

— Bingo! — Pstrykam palcami nad głową.

— W zasadzie już mnie to nie dziwi. W barze chodzą plotki, że wyniósł się za miasto i tworzy jakąś armię klonów. Ile w tym prawdy? Kto wie? — Rozkłada ręcznik na oparciu kanapy i siada naprzeciw Alana. Wypija całą filiżankę herbaty na raz.

— To nie wódka, Tino — śmieje się Edward.

— Chciało mi się pić. Wymieniliśmy zamki w twoim mieszkaniu, El. Nowy klucz.

Wyciąga z kieszeni przezroczysty kawałek małej płytki i podaje mi go.

— Nowy początek. — Odbieram z jej rąk klucz i obracam w dłoni.

— Kod zostaje bez zmian, jednak to dodatkowe zabezpieczenie takie jak ma Edward i ja. Zakodujesz, jak będziesz gotowa tam zajrzeć.

— Naprawdę bardzo ci dziękuję za opiekę. Nie wiem, jak ci się odwdzięczę. — Siadam z powrotem obok Edwarda.

— Coś wymyślę. — Puszcza oczko w moją stronę. — To co z ojcem? Na co tym razem nas wystawił?

Alan marszczy brwi i patrzy pytająco na Edwarda.

— Nie mam z siostrą żadnych tajemnic — uprzedza jego pytanie. — Wie o wszystkim i sama nam pomaga — uspokaja Edward.

— W takim razie mogę dokończyć. Chip, który ma każdy z nas, jest zdolny spowodować kolejną zagładę. Jest bazą danych o każdym z osobna. Osoba posiadająca dostęp do tej bazy ma władzę absolutną. W każdej chwili zlokalizuje daną jednostkę.

— W ten sposób Robert odszukał mnie każdorazowo, gdy się mu wymknęłam — dodaję.

— To inna sprawa, wy, jako dzieci twórców całego systemu i świata na tej planecie, nie byliście szczepieni.

— To, dlaczego ja miałam chip? — pytam zdziwiona.

— Ponieważ Robert zrobił to, gdy wszczepiali ci stymulator — wyjaśnia Edward.

— Zapomniałam o lokalizatorze.

— Da się go zniszczyć? — pyta Tina.

— Nie — odpowiada nerwowo mężczyzna, stukając stopą o podłogę.

— Do czego jeszcze jest zdolny? — pytam.

— Jak mówiłem, ten, kto posiada władzę nad programem, jest w stanie cię odnaleźć w każdej chwili. Inwigilacja nie jest tutaj najgorszą możliwością. Jednym ruchem dłoni sparaliżuje, wykasuje pamięć, a nawet uśmierci. Chip jest zdolny do eliminacji człowieka w dowolnym momencie.

— To chyba jakieś jaja? To zabawa w Boga. Jaki człowiek robi coś takiego? — Otwieram szeroko oczy.

Teraz sobie przypominam. Daria. Ona straciła życie w ten właśnie sposób. Daniel ma niewyobrażalną władzę. Nie powinien jej mieć, nikt nie powinien.

— Musiałeś mieć jakiś plan, jeżeli przyszedłeś do nas z tą informacją — mówi Edward.

— To wpadliśmy po uszy — dodaje Tina, nalewając sobie jeszcze herbaty.

— Herbata tutaj nie jest dobrym wyborem… — Wstaję i podchodzę do barku pod oknem. Wyjmuję najmocniejszy, czterdziestoprocentowy trunek, jaki znajduje się w tym domu. Oglądam czarną butelkę, etykieta wydaje się stara, kartka pożółkła i w połowie odkleiła się od szkła. Odkręcam zakrętkę i wącham zawartość. Mocny zapach wyciska łzy z oczu.

— Elio! Chyba zwariowałaś, jesteś w ciąży! — wrzeszczy Edward. Podchodzi nerwowo i wyrywając mi butelkę z rąk, warczy: — Oszalałaś?

— W ciąży? — dębieje Tina, obracając się w naszą stronę.

— Oddaj! Chcę tylko trochę na smak! — krzyczę na niego, chociaż w duchu zdaję sobie sprawę, że nie zrobiłabym tego.

— Jakiej ciąży? Co mnie ominęło? — dopytuje zszokowana siostra. Wstaje z kanapy.

— On żartuje — macham dłonią. — Siadaj. Nie słuchaj go, pogoda mu zaszkodziła.

— Przecież może wiedzieć i tak długo tego nie utrzymasz w tajemnicy — ścisza głos Edward.

Gładzi mój brzuch, wywołując u mnie falę wyrzutów sumienia.

— Ja znowu nic nie wiem! — burzy się Tina. Krzyżuje ręce na ramionach i podchodzi bliżej do nas.

— Teraz wiesz — prostuje się dumnie Edward.

— Nic nie mówiliście. Będę ciocią? Ja, stara Tina, ciocią? — raduje się, klaszcząc kilkakrotnie dłońmi. — Oddawaj tę butelkę! Ja wypiję za to, a ty, Elio, weź moją herbatę. — Wyrywa Edwardowi butelkę, robi nura do barku, wyciągając trzy kieliszki, nalewa każdemu do pełna, podaje bratu i Alanowi. — No to za zdrowie mamusi i dzidziusia.

— Jesteś okropna! — mówię do niej.

— Dwoje — poprawia spokojnie Edward, rozsiadając się ponownie wygodnie na kanapie.

Tina o mało nie plami różowej bluzki, gdy w szoku parska przed siebie, brudząc spodnie i blat stołu.

— Że co? — charczy zszokowana. — Bliźnięta?

— Papla! — krzyczę, krzyżując dłonie na klatce piersiowej.

Mężczyzna patrzy badawczo to na mnie, to na Tinę i Edwarda, jakby nie wiedział, co się dzieje. Zabiera swój kieliszek i wypija do dna. Na taki widok sama bym się upiła. To chwilowe przedstawienie musiało wyglądać jak żywcem wyciągnięte z jakiejś kreskówki lub komedii.

— Gratuluję — zaczyna przybysz, chrząkając, aby stłamsić palący ból w przełyku. — Będziecie dobrymi rodzicami — rzuca w naszą stronę.

— Tak, z piekła rodem — mówię i upijam herbatę. — Jak widać, nie brakuje nam atrakcji. Wiem, że to dziwnie zabrzmi, chcę abyś powiedział, że istnieje jakiekolwiek rozwiązanie w sprawie Daniela.

— Niestety nie mam planu. Mam tylko pewność co do wielkości jego apetytu i chęci przejęcia kontroli nad statkami zmierzającymi w stronę Jawiru, a tym samym podporządkowaniu sobie ludzi.

— Czyżby uważał się za pana tej planety? — pytam.

— To by mnie nie zdziwiło — dodaje Tina. — Że co? Jakie statki?

— Ty już nie pijesz. — Edward zabiera jej butelkę, w której mocnego trunku zostało ledwie na dnie.

— Przestało padać, muszę wracać, inaczej zauważą moje zniknięcie. — Wstaje z kanapy i wolnym krokiem podchodzi do wyjściowych drzwi.

Edward zwalnia blokadę pilotem.

— Odezwę się jutro.

Przybysz wychodzi odprowadzany przez Edwarda na zewnątrz. Pozostawia nas z kolejną dawką emocji. Tina usypia jak niemowlę wtulona w futrzaną poduchę. Przykrywam ją cienkim pledem i gaszę światło. Nie znam innej barmanki, co ma tak słabą głowę jak ona. Już mi jej żal, rano będzie mieć ogromnego kaca.

Sprzątając ze stołu, zastanawiam się, czy to się kiedyś skończy. Tak naprawdę nasza przygoda się jeszcze nie zakończyła. Można by powiedzieć, że dopiero się rozpoczęła, a wcześniejsze wydarzenia były tylko machiną napędzającą przebieg zdarzeń.


Wtulam się w ciepłe ramiona Edwarda, kładąc głowę na torsie, i okrywam cieniutkim kocem po same uszy. Nasłuchuję bicia jego serca. Jest miarowe, jego oddech powoli kołysze mnie do snu.

— Elio, śpisz? — szepcze do ucha.

— Prawie — odpowiadam półprzytomna.

— Jutro płyniemy do Alana.

— Do domków na wyspie? — Obracam głowę, by widzieć jego twarz.

— Tak. Tam ustalimy co dalej.

— Niech będzie — ziewam. — Teraz śpij. Jestem zmęczona.

Uświadamiam sobie, że żyjemy w świecie, gdzie niczego nie wolno wykluczyć. Jako ludzie będący nowym początkiem naszego istnienia, mamy wiele możliwości. Lecz czy idea ocalenia rasy ludzkiej nie przerośnie obecnych mieszkańców Jawiru? Daniela z pewnością już dawno przerosła. A jeśli to tylko jego ukryta twarz wyjawiła się w momencie, gdy wszystko, z czym się utożsamiał — upadło? Nie wiem, jaki był kiedyś. Będąc młodym naukowcem, niewątpliwie jak każdy pragnął czegoś więcej, zaistnienia w świecie i pozostawienia po sobie śladu. Ja również zawsze fantazjowałam o tym, aby pozostawić po sobie chociaż cząstkę, która będzie oddechem innych ludzi. Nigdy o tym nie myślałam, ani nie snułam takich marzeń, lecz tym właśnie oddechem będą moje dzieci.

Podróż

Aby rozwiązać problem, zawsze trzeba wrócić do początku.


Stoję zwarta i gotowa, wlepiając rozmarzone oczy w niezwykły jacht Edwarda. Zielonkawa woda delikatnie otula jego drewniane burty, co jakiś czas chlupiąc. Grube liny uwiązane na drewnianych polerach trzymają jednostkę przy brzegu mola.

— Nie myślałam, że jeszcze tutaj wrócę! — krzyczę do Edwarda wyjmującego plecak z bagażnika swojego wozu.

— Niby dlaczego?

— Bo ja wiem, pewnie dlatego, że mogliśmy zginąć i to nieraz? — Wzruszam ramionami.

Zamyka klapę samochodu.

— Potem zapomniałam o nim.

— To moje dziecko, nie mógłbym go porzucić.

— Jedno z trzech — poprawiam, podchodząc do łodzi.

— No tak. — Wchodzi pierwszy na pokład. — Pomożesz mi z linami? — zmienia prędko temat.

— Z radością. — Wchodzę na trap i podaję mu plecak. Wracam na przystań. — A co z Tiną?

Edward zerka na zegarek i wypuszcza powietrze z płuc, wpatrując się w pustą drogę.

— Powinna już tutaj być — stwierdzam.

Przechodzę na stronę dziobu.

— Ona tak ma od urodzenia. Dajmy jej jeszcze chwilę.

Podczas gdy ja szarpię się ze sztywnymi linami umocowanymi o polery, Edward uruchamia silnik i sprawdza elektronikę. Ostatnia burza była na tyle intensywna, żeby wyrządzić szkody na jachcie. Wchodząc na pokład, zauważam chwiejące się deski pod moimi nogami. Pomost jest do regeneracji, woda musiała być okrutnie wzburzona i poluzowała gwoździe, wybijając niektóre. Podchodzę do luku i otwieram wejście do wnętrza, aby trochę przewietrzyć środek łodzi. Miło wspominam ostatnią podróż, chociaż otoczona była falą niepewności i strachu. Te chwile dały odetchnąć moim myślom i pozwoliły na zatracenie się w błogiej ciszy. Wracam na górę, rozsiadam się wygodnie przy kołach sterowych.

— Nie byłoby lepiej, gdyby została na lądzie? — pytam.

— Sama chciała płynąć.

Jego głos dochodzi gdzieś z dołu pokładu. Przewracam oczyma. Nie mam nic do jego siostry, niemniej czasem gra mi na nerwach. Mam wrażenie, jakby usiłowała go pilnować. Nas pilnować. To dorosły mężczyzna, sam potrafi o siebie zadbać.

— Długo zamierzasz czekać?

— Odwiązałaś cumy?

— Tak. Trap jest do naprawy.

Wychodzi na pokład, dłonie ubrudzone ze smaru wyciera w wilgotną szmatkę.

— Zauważyłem. No dobra, płyniemy.

Moja radość wylewa się na twarz, lecz skrywam ją za zasłoną dłoni. Niestety nie trwa ona długo. Dźwięk klaksonu starego rzęcha Tiny sprawia, że to tylko chwilowe, wesołe mignięcie w umyśle. Gdy tylko wyobraziłam sobie naszą dwójkę samą na łodzi, rzep musiał się ponownie zjawić.

— Cześć! Zdążyłam! — krzyczy radośnie, zamykając z wielkim trzaskiem rozklekotane drzwi.

— Mówiłem ci, że to spóźnialska.

— Tak, pamiętam. — Macham w stronę Tiny, zmuszając się do serdecznego uśmiechu.

Stałam się samolubna i nieczuła? Zagryzam wargę, karcąc się za to, kim jestem teraz. Mam do tego prawo. Mam prawo być samolubna.

— Wiecie, że płynęłam nią tylko raz?

— Co? — Zastanawiając się nad swoją wredną naturą, nie zrozumiałam, co do mnie mówi.

— Czarny Kormoran — wypowiada, przekrzywiając głowę. — Serio tak ją nazwałeś?

— Masz jakieś obiekcje? — Rzuca gniewne spojrzenie na siostrę.

— Nie. — Wymachuje przecząco dłońmi. — To twoja łódka. Jak ją zwodowałeś, to jeszcze nie miała nazwy.

— Teraz ma — uśmiecha się dumnie Edward. — Wskakuj, nie mamy czasu.


Przebyliśmy ponownie łodzią tę samą trasę co kiedyś, aby trafić do starego laboratorium. To właśnie tam w jednym z opuszczonych domków pracowniczych mieszka Alan oczekujący naszego przybycia. Wiem, że jesteśmy bezpieczni w tym mieście od czasu śmierci Roberta oraz zniknięcia Daniela. Nikt jednak nie ma pojęcia, gdzie się podziewa, ani co zamierza. Jedynie, czego jesteśmy pewni, to tego, że nie ma zamiaru odpuścić tak znakomitej okazji na kontynuację swoich badań lub — co gorsza — na przejęcie władzy nad planetą. Wierzę, że kiedyś nie był złym człowiekiem. To ludzka natura i łapczywość doprowadzają do upadku w nas tego, co zwiemy człowieczeństwem. Niestety jest już za późno, aby się zmienił i przejrzał na oczy. Starego psa nie da się nauczyć nowych sztuczek.

Stojąc na dziobie i opierając się o relingi, zastanawiam się, jak dalej będzie wyglądało nasze życie. Wchodzimy coraz głębiej w paszczę lwa, jeden nieostrożny ruch zakleszczy nas w jego wnętrzu. Staram się unikać przy Edwardzie konwersacji na temat jego ojca, jednakże pewnych momentów nie jesteśmy w stanie ominąć. Nieraz powtarza mi, abym się tym nie przejmowała, że taki jego los i już się z nim pogodził. Chciałabym, żeby w końcu zaznał spokoju. Każdy z nas pozostawił za sobą czarny scenariusz napisany przez życie. I każdy zasługuje na nową, czystą kartkę.

Delikatny wiatr muska moją twarz, zamykam oczy i chłonę przez nos wilgotne powietrze. Co jakiś czas przypominają mi się różne, dziwne scenerie z życia, którego nie pamiętam. Tak jakby coś na kształt barki z ludźmi na pokładzie płynącej gdzieś, gdzie nie sięga mój umysł. Nie jestem pewna, czy to faktycznie moje wspomnienia wyparte przez dziecięcy umysł lub bezczelnie wykasowane, czy tylko wyobraźnia usiłująca załatać powstałą przed wieloma laty dziurę w pamięci. Pewne fakty, jakimi raczył nas Alan, nie pasują do siebie. Mówił, że dzieci założycieli kolonii nie były szczepione, coś jednak ingerowało w naszą świadomość. Kłamał? Czy nie powiedział nam wszystkiego? Projekt DARWIN rozrósł się do takiego stopnia, że sam Daniel nie był w stanie go kontrolować.


Płynąc na silniku, dotrzemy o wiele szybciej, niż na rozstawionych żaglach w taki słaby wiatr. Oczywiście wolałabym posłuchać trzepotania materiału i obijających się metalowych elementów o maszt niż warkotu silnika. Oderwanie się od miasta uspokaja mnie na te kilkanaście godzin. Ale czający się potwór zaczyna się wyłaniać, gdy przybywamy do małego pomostu i wszystko zaczyna się od nowa.

Tym razem doskonale wiem, jak się zachować na pokładzie oraz jak z niego schodzić. Okropna burza, która trwała całą noc, ustąpiła z samego rana. Przyzwyczaiłam się do dziwacznych ruchów łodzi, Tina natomiast miała problem z chorobą morską i całą noc spędziła w toalecie. Z samego rana wyszorowałyśmy cały pokład w milczeniu. Teraz można by ślizgać się po nim w samych skarpetach. Chcąc czy nie chcąc, muszę dostosować się do sytuacji i zaakceptować to, że jest jego siostrą.

Śliska drewniana nawierzchnia wąskiego pomostu błyszczy się w promieniach słońca. Gumowa podeszwa butów przywiera do desek. Czuję się pewnie i stabilnie w przeciwieństwie do Tiny, która ma w oczach wypisane przerażenie. Tym razem nie idziemy do włazu ukrytego w zaroślach. Dobrze pamiętam drogę do niego. Mały stary domek Alana znajduje się około dwa kilometry dalej od wejścia do podziemi placówki badawczej, gdzie przeprowadzano szemrane eksperymenty. Kto by pomyślał, że jeszcze parę miesięcy temu moje życie zmieni kurs o sto osiemdziesiąt stopni. Że wszystko, w co wierzyłam, po prostu zniknie.

Bardzo pragnęłam, aby mieszkańcy tego miasta dowiedzieli się o całej sytuacji. W momencie, gdy byłam blisko rozesłania informacji, wyobraziłam sobie ich szok oraz histerię. Byłam przekonana, że nastąpi zamęt, bunt i dezorientacja. Zaczęliby gromadzić się pod lustrzanym gmachem, oczekując więcej informacji i odpowiedzi na pytania. Na większość z nich nie znałabym odpowiedzi. Nikt z nas by nie znał. Zmuszeni bylibyśmy kłamać. Tak samo jak okłamywano ich wcześniej, musielibyśmy wymyślić bajkę, tłumacząc, że są wybrańcami. Mają utworzyć kolonię na tej planecie, a w bliskiej przyszłości będzie ona otwarta dla wszystkich. Niestety nie znamy jej za bardzo. Wiemy natomiast, że jest naszym nowym i jedynym domem. Da się tutaj żyć, chcemy pokazać i oddać jej dobrodziejstwa w ich ręce, ale muszą być cierpliwi. Jak na razie obaliliśmy rządy bezprawia, łamiącego rządowe rozkazy i działania na własną rękę. Mogą żyć jak dotychczas. Nic poza planetą się nie zmieniło.

I kto wtedy okazałby się okrutny? — Wzdycham głęboko. Wciskam dłonie do dżinsowych spodni. To westchnienie nie jest z żalu, jakie miałoby mnie ogarnąć na mój los. To westchnienie, które poprzedzone jest strachem, ponieważ historia jeszcze się nie zakończyła. Zwątpiłam i na razie nadal czuję niepewność. Połowa z tych ludzi to pracownicy korporacji, a reszta to ich rodziny. Owszem są wybrańcami, jednak nikt nie zapytał ich o zdanie.


Z gąszczu w lesie wychodzimy na małą, zarośniętą przez upływ czasu żwirową ścieżkę. Co parę metrów pojawia się odnoga prowadząca do opuszczonych domów. W oddali zauważam stojącego nieruchomo Alana z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała, czeka na nas, abyśmy nie zbłądzili. Jego twarz jest spokojna i beznamiętna. Te same oczy co kiedyś powodują u mnie ciarki na skórze. Są lodowate, bez blasku życia. Skinieniem głowy wita nas, po czym obraca się i idzie wzdłuż ścieżki. Zerkam na Edwarda, on również jest poważny. Tina tylko wzrusza ramionami z brwiami uniesionymi w zdziwieniu.

— Idziemy — mówi Edward.

Ruszamy za Alanem. W trakcie marszu rozglądam się po okolicy. Porzucone domy, stojące równo w rzędzie, wyglądają, jakby po prostu nikt nie dbał o nie od zewnątrz. Farba łuszczy się z drewnianych ram okiennych, a wokół budynków rozrasta się gąszcz zielonej trawy — wysoko aż do parapetów. Na drodze popękane bruzdy i wyrastające z niej zielone krzaki. Wioskę otaczają strzeliste drzewa, dokoła rozpościera się gęsty, oblany soczystą zielenią las. Wyspa to jeden ogromny busz, dziki i nieznany. Nie chciałabym zgubić się w nim nocą.

Mijamy pięć domków po lewej stronie i wchodzimy na posesję szóstego. Na zewnątrz jego dom wygląda, jakby w każdej chwili mógł się zawalić. Ale to tylko wygląd zewnętrzny. Jako jedyny w okolicy na posesji ma świeżo przyciętą trawę i działający zraszacz nawadniający ziemię.

— Zapraszam — woła, machając, abyśmy weszli.

Przekraczając próg, do nozdrzy dociera intensywny zapach świeżej farby. Wnętrze jest zadbane i odświeżone. Schludne i minimalistycznie umeblowane. Na podłodze małe kolorowe dywaniki. Na środku większego pokoju, będącym przechodnim do reszty pomieszczeń, ustawiono okrągły, drewniany stół i kilka krzeseł. Kilka półek na ścianach i dziwnych obrazów przypominających chmury, a może to tylko ciemne i jasne plamy? Pewnie każdy widzi w tym inny sens. Nie wchodzę węszyć, jak żyje Alan, nie jestem wścibska. Z centrum pokoju doskonale widać wnętrza reszty pokoi. Tylko najprzydatniejsze rzeczy, których ma pod dostatkiem. Zauważam mnóstwo książek o różnej tematyce walających się po podłogach. Przeważają kryminały i romanse, niektóre z nich mają naderwane obwoluty, albo są bardzo wymięte, jakby czytał je codziennie. W jednym z pokoi dostrzegam biurko z dziwacznymi metalowymi elementami, które przypominają mi części z rynny dachowej, oraz wiele gumowych uszczelek. Znając porywczość Daniela, śmiem twierdzić, że opuszczone domy pozostały w pełni takie, jak je zamieszkano. Alan mógł śmiało korzystać z dobrodziejstw porzuconych przez ludzi. Na parapecie dostrzegam zdjęcie szczupłej kobiety z bujnymi blond lokami. To pewnie jego żona, która zmarła, chyba że o niej również kłamał przy pierwszym spotkaniu.

Nie ma czasu na rozsiadanie się i pogaduchy, z resztą nie ma też o czym innym rozmawiać jak nie o planie, który dopiero musimy stworzyć. Alan wychodzi z kuchni, w dłoniach trzymając tacę z białymi filiżankami w kolorowe kropki. Wyczuwam delikatny, aromatyczny zapach świeżo zmielonych ziaren. Częstuje nas kawą, której nie ośmielam się odmówić. Z radością zamieniłabym ją na kieliszek wina, niestety jestem zmuszona odstawić alkohol na pewien okres.

— Mówiłeś, Edwardzie, że masz pomysł — zaczyna gospodarz.

— Tak, dlatego będzie nam potrzebna twoja pomoc.

Sama nie mam pojęcia, co kombinuje Edward. Nie chciał nic mówić, mimo to wierzę, że będzie starał się próbować osiągnąć swój cel, zaczynając tak, ażeby jak najmniej wystawić nasze życie na niebezpieczeństwo.

— Jestem do waszej dyspozycji. Pomogę na tyle, na ile zdołam.

— Wspominałeś, że każde miasto ma osobny system.

— Niestety tak. — Wzdycha, zabierając ze stołu filiżankę. — Nie da się wejść z naszych komputerów do innych jednostek w różnych miastach. To by było zbyt proste. System skonstruowano w unikatowy sposób, właśnie dlatego, aby nie dopuścić do włamań w sieć informatyczną, jak to miało miejsce na Ziemi.

— Z góry założono, że miasta są osobnym tworem, w dodatku nie wiedzą o istnieniu innych? — pytam.

— Tak. Miało to działać jako zabezpieczenie od włamań hakerów, a co najgorsze, jakiejkolwiek ingerencji w system, zdolnej zakłócić ochronę danego miasta.

— Ochronę? — pyta Tina.

Alan upija kilka łyków kawy i odkłada kubek spokojnym ruchem ręki.

— Znajdujemy się na innej planecie niż Ziemia. Panuje tutaj podobny klimat, ale nadal jest to inna planeta — mówi Alan.

— Stąd takie anomalia pogodowe? — pytam.

— To nie anomalia, to po prostu natura Jawiru — wyjaśnia Edward, opierając się plecami o oparcie krzesła.

— Czyli zakładając, że uda się nam dostać do systemu, musimy uważać na zabezpieczenia? — ciągnę temat.

— Tak, w przeciwnym wypadku może się to źle dla nas skończyć.

— Jak? — pyta Tina.

— Brakiem elektroniki, wody lub jej nadmiaru. W najgorszym wypadku zasypie nas czerwony piach. — Macha dłonią jakby odganiał muchę sprzed nosa.

Domyślam się, że razem musimy się nauczyć, jak tutaj żyć. Wszystko, co nam mówiono, było nieprawdą, ponieważ sami nie wiedzieli, gdzie tak naprawdę się znajdują.

— Będziemy ostrożni — uspokaja Edward. — Tina idzie z nami, będzie naszym łącznikiem, gdyby coś poszło źle. Alan nie może zostać rozpoznany, inaczej wszystko pójdzie na marne — mówi.

— Jak się tam dostaniemy? — dopytuje Tina.

Alan kładzie na stole swoje urządzenie. Uruchamia je. Naszym oczom ukazuje się mapa. Cztery czerwone punkty, oddzielone od siebie tysiącami kilometrów, nie wróżą dla nas miłej podróży. Nasz czerwony punkt — główne miasto — pulsuje, wskazując miejsce naszej lokalizacji.

— Co to za linie? — pytam, wskazując na błękitne kreski łączące każde z miast.

— To sieć komunikacyjna. To właśnie nią przedostaniemy się do każdego miasta.

— Widzę, że zadbali o wszystko — stwierdzam.

— Postaram się załatwić wam dostęp jak najbliżej centrali głównego budynku. Niestety sam nie będę mógł tam wejść, wszyscy mnie znają, wtedy ktoś by się na pewno zorientował, że coś jest nie tak.

— Nie ma problemu, to powinno w zupełności wystarczyć, z resztą uporamy się z tym sami — uspokaja Edward.

— Powinniście zacząć od najmniej niebezpiecznego miasta. Tam powinno pójść gładko. Na samym końcu zaprowadzę was do najważniejszej jednostki.

— Do Daniela? — pytam.

— Tak. Ale ostrzegam, że to niebezpieczne.

— Bardziej niż było raczej nie będzie — kwituję z lekkim uśmiechem, upijając gorącą kawę.

— Obyś się nie myliła — dodaje kpiąco Tina.

Mierzę ją wzrokiem, staram się dać jej do zrozumienia, iż drażni mnie jej obecność i ciągłe dogadywanie. To nie jest zabawa, a ona od samego początku myśli, że to kolejny wieczorny melanż. Mózg od oparów wódki musiał jej trochę zwolnić tempo.

— Wyruszycie z samego rana. — Podaje Edwardowi urządzenie lokalizujące. — Spotkamy się po drugiej stronie. Na urządzeniu są wskazówki. Musicie być ostrożni i pewni, że nikt was nie śledzi.

— Myślisz, że ojciec dowie się, co knują jego dzieci? — pyta Tina.

— Ma swoje dojścia i swoich szpiegów. Unikajcie kontaktów z mieszkańcami, a wszystko będzie w porządku.

— Pięknie — marudzi Tina.

— Będziemy ostrożni — zapewnia Edward.

— Z kolonii przedostaniecie się do kolejnej. Nie będziemy wracać do początku, aby ruszać do następnej. Szkoda czasu, więc zabierzcie to, co potrzebujecie, i tylko to, co będziecie w stanie zostawić bez zastanowienia w razie wpadki.

— Czyli nic nie bierzemy — mówię.

— Żadnych metalowych przedmiotów. Nic, co wzbudziłoby podejrzenie.

Zerkam na Tinę, zostawiłabym ją w barze. Oby nie okazała się kulą u nogi.

CZĘŚĆ II

Stchórzyłam, więc zostałam wygnana.

Zawiodłam, upadłam, w proch się zmieniłam.

W pełni księżyca, srebrną poświatą osnuta,

powstanę ponownie, walcząc przeciw złu.

Strach napędzi wzburzoną wodę.

Krzyknę, roniąc łzę, bo będę silna.

Pionek

Rycerzowi, bo tak każe się nazywać, wydaje się, że jako jeden z bojowników ma prawo do tego przydomka. Siedzi wyprostowany na niewygodnym krześle wykonanym ze szkła. Wlepia wzrok w miliony cyferek na komputerowym ekranie, pilnując, by wszystko było w porządku. Jeden błąd w ciągu cyfr mógłby wyrządzić wiele szkód w mieście. Wiele razy myślał, jakby to wyglądało, gdyby coś przeoczył.

Czy miasto zalałaby woda? Czy Iglicę trafiłby szlag przez brak chłodziwa spowodowany uszkodzeniem turbin na tamie?

Nieraz miał ochotę wcisnąć pierwszy napotkany klawisz i wywołać katastrofę. Nie robił tego, bo wiedział, że zemsta nadeszłaby niebawem i byłaby o stokroć większa niż ta, jaką sam mógłby wymyślić. Czuwa uśpiony na swojej warcie, czekając na znak. Czekał już długo, lecz teraz ma przeczucie, że coś nadchodzi. Jest cierpliwy i opanowany, musi mieć pewność, nim wskrzesi upadłych aniołów.

Spogląda na zegarek, nadchodzi pora lunchu. Na każdym piętrze budynku Iglicy znajduje się pokój socjalny. Szefowie zwykli mówić: „Zaspokojony pracownik to wydajny pracownik”. Rycerz wychodzi na korytarz i zmierza w kierunku pomieszczenia socjalnego. Służą do tego namalowane linie na podłodze różnego koloru, żółta prowadzi do upragnionego celu. Drogę przecina mu mężczyzna, bez słowa wręczając informator w postaci giętkiego, półprzezroczystego, bardzo cieniutkiego prostokąta. Można by go zwinąć lub zgnieść, a następnie znowu otworzyć bez uszczerbku. Skinieniem głowy wita się i odchodzi.

Rycerz czuje niepewność. Takie wiadomości rozsyła tylko szefostwo. Przełyka ślinę, odciska kciuk na powłoce, uruchamiając urządzenie.

— Cholera — klnie wesoło na cały głos — udało się!

Rozgląda się wokoło czy nikt go nie widzi i nie słyszy.


Awans na wyższe stanowisko: kontrola bezpieczeństwa Iglicy.


Podskakuje radośnie, przyspieszając do pokoju po kawę. Wyobraża sobie uśmiech żony na tę wspaniałą wiadomość. Zawsze chciała przenieść się do innego domu, teraz będzie w stanie jej to dać.

Kolonia 1: Aquarius

Słowa to nie czyny, to tylko ulotne frazy okalające chwilowo nasze ciała. Nie mów nic, jeżeli nie masz zamiaru tego wykonać. Nie mów, jeżeli to tylko twoja chęć przetrwania w tym świecie. Słowa cię nie obronią, to czyny stanowią siłę.


Mapa pozostawiona przez Alana wskazuje dokładną trasę prowadzącą do stacji, gdzie następnie mamy się przesiąść w dziwaczną kolejkę, aby dotrzeć do pierwszego z trzech miast. Ciekawość zżera mnie od środka. Cokolwiek tam ujrzymy, z pewnością będzie to dla nas coś nowego.

Odkąd dowiedzieliśmy się o Jawirze, na nowo uczymy się, czym jest ta planeta. Nie rozumiem, dlaczego Daniel nie wdrukował nowych wspomnień ludziom. Przecież takie rozwiązanie byłoby łatwiejsze dla niego, dla nich, dla nas wszystkich. Czy ojciec mu przeszkodził w badaniach nad sterowaniem ludzkiego mózgu? Możliwe, że tak było. A jeśli moja matka od samego początku miała na swoich dłoniach brudy, jakie teraz wychodzą na światło dzienne? Nie chcę patrzeć na to wszystko tylko z jednej perspektywy, że to, co nam uczyniono, jest złem. W obliczu straty, jaką poniosła całą ludzkość, Jawir jest naszym darem. Pomimo że ocalili nas, muszę przerwać zmowę milczenia. Sam trud wniesiony w uratowanie rasy ludzkiej jest chwalebny. Niestety człowiek jest, jaki jest — drapieżcą żądnym krwi i władzy. To wszystko było piękną iluzją na projekcie. Teraz jest możliwością dla tych, którzy chcą się wzbogacić. Tutaj nie chodzi już o pieniądze; nową walutą staje się życie, przetrwanie.

— Pamiętaj o pasach. — Edward uśmiecha się.

W jego oczach dostrzegam nadzieję i miłość. Gdyby każdy z nas miał w sercu to, co on, nie trzeba by walczyć o swoją wolność.

— Ta kupa żelastwa sama w sobie jest jak twoje obijacze na jachcie.

— Masz rację, tymczasem lepiej zadbać o wasze bezpieczeństwo. — Zerka na brzuch, po czym wraca spojrzeniem na moje oczy.

— No dobra, żartowałam.

Rozsiadam się na przednim siedzeniu pasażera, zatrzaskując drzwi starej terenówki. Cud, że ten gruchot jeszcze jeździ. Edward uwielbia przygarniać stare, popsute rzeczy i tchnąć w nie drugie życie. To zboczenie ma pewnie po ojcu.

Zapinam klamrę od pasa i sprawdzam dwa razy, czy trzyma, tak samo jak sprawdzałam drzwi mojego mieszkania, czy są zamknięte. Zwilżam językiem usta. Będę musiała tam wrócić. Chociaż nie mam ochoty, chcę zabrać parę moich rzeczy i zdjęcia rodziców. Jestem ciekawa, jak tam wygląda. Czasami, gdy zamykam oczy, powracają sceny, jakie wydarzyły się w mieszkaniu. Łapy Roberta na mojej szyi, rozbity balkon i spadanie wprost do jeziora. Dzisiejszej nocy śniła mi się jego twarz, była blisko. Usta wrzeszczały coś w moją stronę, a wściekłe oczy pożerały spojrzeniem. Obudziłam się zdyszana i zlana potem, więcej nie byłam w stanie zmrużyć oka. Czy to kolejny lęk przed tym, co mnie czeka?

— Cześć! — krzyczy mi do ucha Tina, zatrzaskując tylne drzwi.

— Rodzinka w komplecie — cedzę przez zęby.

— Ruszamy. — Edward wrzuca bieg, koła samochodu toczą się powoli, zjeżdżając z kamienistej ścieżki.

Wyjeżdżamy z samego rana, słońce wyłania się powoli, rozjaśniając mrok. Mijamy wszelkie ulice i wspinamy się po kamieniach, przedzierając przez gęsty las. Po półgodzinnej podróży dojeżdżamy do granicy naszej kolonii. Edward zwalnia tempo, przed maską rozpościera się wysoki na kilka metrów mur. Jedzie wolno. A co jeżeli jest prawdziwy? Mrużę oczy. Maska samochodu znika za ścianą, mur jest blisko mojego nosa. Powieki otwierają się szeroko, zastygam w bezruchu zaciskając palce na siedzisku. Nie poczułam niczego dziwnego, nic się nie zmieniło. Minęliśmy hologramy odgradzające miasto, oddzielające nas od innej rzeczywistości.

— No to zaczynamy zabawę. — Wypuszczam swobodnie powietrze.

Dotychczas mur ten stanowił pewną granicę nie do przejścia. Granicę, o której mówiono, że ma nas chronić przed intruzami, najeźdźcami, którzy już raz wyrządzili nam krzywdę, niszcząc doszczętnie miasta. A teraz po prostu jedziemy na wprost niego i mijamy go jak mgłę unoszącą się nad ziemią. Zostawiając go za sobą, mam napad lęku, tętno przyspiesza, serce kołacze. Staram się go stłumić, powstrzymując oddech na kilka sekund. To dziwne uczucie, jakbym miała już nie wrócić żywa. Przeraża mnie. A jeżeli inne kolonie okażą się lepszym miejscem do osiedlenia? Czy Edward zgodzi się na przeprowadzkę? Nowe miejsce, nowe życie.

W oddali dostrzegam coś dziwnego, podłoże faluje. Nachylam się do przedniej szyby i wytężam wzrok.

— Edward. — Zamieram.

— Spokojnie.

— Edward, to przepaść!

— Wiem.

— Oszalałeś? — pytam zduszonym głosem. Zaciskam dłonie w pięść.

Koła samochodu przedzierają się przez ostre kamienie. Zbliżamy się nie tyle co do urwiska, co do dziwacznego portalu. To dwa chudawe słupy stojące przed mostem. Wysyłają między sobą wiązkę błękitnego światła w odstępie kilku centymetrów na całej długości. Urządzenie Alana leżące na desce rozdzielczej wydaje cichy dźwięk, a wiązki na słupach znikają. Spodziewałam się czegoś olbrzymiego i przerażającego. Chociaż widok poraża moje kończyny.

Nie miałam pojęcia, jak wygląda otoczenie z dala od domu. Zakazane było wyjeżdżać poza miasto w obawie przed Egidą. Teraz przechodzą mnie dreszcze niepokoju. Wstępujemy w kolejny nieznany nam świat.

— Musimy przejechać po moście — mówi Edward, zwalniając przed słupami. — To jedyny łącznik.

— Raczej kontrola — stwierdzam.

Portal otwiera przed nami drzwi do reszty nieznanego nam dotychczas świata. Jaki będzie nowy świat? Czy nam się spodoba?

— O cholera! Przecież tutaj jest wysoko, zaraz się porzygam. Czy to aby na pewno dobra droga? Do czego to w ogóle służy? — pyta Tina, wyłaniając głowę między naszymi siedzeniami.

— To rodzaj skanera — zaczyna Edward, wprowadzając przednie koła na przeszklony most. — Takiego jak w biurowcach. Sprawdza, czy masz broń i czy wnosisz jakieś choroby.

— Choroby?

— Jesteśmy na innej planecie — wyjaśniam.

— No i?

— No i to, że nie wolno nam zaburzać jej ekosystemu. Miasta były izolacją od nieznanej reszty. — Wywracam oczami.

— To tylko dla jej bezpieczeństwa. Nie chcemy niszczyć czegoś, co nas uratowało — dodaje Edward ze spokojem na twarzy.

— Rozumiem. — Tina wraca na siedzenie zszokowana.

Uśmiecham się w jej stronę, nie miałam zamiaru na nią naskoczyć. Edward zerka na mnie ukradkiem. Wiem, że nie podobało mu się to przedstawienie. Ignoruję go, patrząc na horyzont. Odczuwam ulgę, zjeżdżając z mostu na stabilny grunt.

Poza murami rozlega się pustynia, bezmiar czerwonego piasku i ogromnych głazów. Krajobraz jest monotonny. Wybór terenówki na tę podróż był doskonałym posunięciem. Inny samochód nie dałby sobie rady z taką nawierzchnią. Co jakiś czas na trasie obok kół pojawiają się dziwne leje przypominające zastygłe tornado w ziemi. Dziury nie są głębokie, wchodząc do jednej z nich, z pewnością wystawałaby mi głowa. Ale koło, które napotka ów lej, ugrzęźnie tam na dobre. Edward uruchamia mapę na desce rozdzielczej, dzięki której nawiguje nas do celu. Oddalając się parę kilometrów od miasta, docieramy do pierwszej stacji umiejscowionej w głębokim, skalistym korycie rzeki.

— Jesteśmy na miejscu. — Wyłącza silnik i wychodzi.

Odpinam pas, otwieram niepewnie drzwi. Na twarz bucha gorąc palącego słońca. Zostawiamy samochód przed zejściem do koryta, zmierzając do początku naszej nowej podróży. Bez nawigacji Alana nie znalazłabym tego miejsca. Edward idzie pierwszy za sygnałem urządzenia. Kilka kroków przed nim dostrzegam zejście. Kolejna przepaść, ale ta nie jest głęboka. Podchodzimy do krawędzi. Kamienne schody są ostro zakończone, bez zabezpieczenia i barierek. Nieprzygotowane na sporą ilość podróżujących. Oczy otwierają mi się szeroko. Idę za Edwardem, a Tina za mną, mamrocząc coś pod nosem. Schodząc niżej, za zakrętem potężnej skały, od której bije przyjemny chłód, wyłania się nasz pojazd. Podpieram się dłońmi o skałę i przemieszczam ostrożnie stopy, aby nie upaść.

Kolejka okazuje się szklaną kapsułą mającą przemieszczać się w dziwnym tunelu przypominającym tubę. Schowana jest w korycie wyschniętej rzeki, osłonięto ją od wiatru.

— Czy to bezpieczne? — pytam, patrząc na Edwarda i Tinę.

— Na mnie nie patrz, mnie samą to przeraża — odpowiada Tina, która nie odstępuje nas na krok.

— Alan zapewnił mnie, że nie mamy się czego obawiać — uspokaja Edward.

Wchodzimy niepewnie na platformę prowadzącą do kapsuły. Patrząc w prawo, kolejka znika za zakrętem, po lewej stronie biegnie prosto aż wzrok nie sięga. Platforma to prostokąt o długości tej samej co kapsuła. Dwa kroki do przodu dzielą mnie od wejścia na jej pokład i dwa w tył od ucieczki z platformy. Stoję za Edwardem, czekając na jego ruch. Wstukuje coś w urządzenie Alana. Kapsuła otwiera się, rozwierając przed nami półokrągłą szklaną powłokę na boki. Wciska urządzenie do kieszeni spodni. Wchodzi pierwszy.

Zaciskam dłonie i przekraczam pełna obaw próg tej dziwnej kapsuły. Wejście za nami zamyka się automatycznie, a szczeliny po otworze znikają, zasklepiając się jak blizny. Odwracam się, by dotknąć powłoki, spróbować wyjść. Czuję, jak znowu zaczyna mnie dusić, to strach przed nieznanym. Nagle do naszych uszu dociera kobiecy głos, instruujący nas jak się zachować.

— Proszę zająć miejsca i zrelaksować się. Proszę ułożyć dłonie na wyznaczonych miejscach oraz włożyć stopy w otwory przy podłodze — rozkazuje głos.

— To Luna? — Unoszę brwi.

— Nie, to program.

— Jesteś pewien?

— Tak, Luna przepadła. Pamięć twojej mamy zainfekowała program, niszcząc jej system.

— Będzie zabawnie — mówię.

Tina patrzy się na mnie z przerażeniem. Edward rozsiada się wygodnie, nie okazując zdenerwowania, jakby wiedział, co dokładnie zaraz nastąpi. Zaraz po nim Tina zajmuje jedno z siedzeń naprzeciw swojego brata. Jej twarz wyraża więcej niż słowa, które by wypowiedziała. Podchodzę do fotela po prawej stronie Edwarda i siadam.

Każdy z nas siedzi na osobnym siedzisku, pod naciskiem ciała jego forma dopasowuje się do kształtów i ciężaru danej osoby. Tuż przed startem fotel otacza coś przypominającego bańkę, mającą zabezpieczyć ciało przed pędem tej dziwnej machiny. Z siedzenia wysuwają się automatycznie grube sztywne pasy, obejmujące klatkę piersiową, barki, uda, kostki i nadgarstki. W pewnej chwili przeszywa mnie fala zwątpienia, czy aby na pewno jest to środek transportu, a nie przypadkiem pułapka? Wiercę się niespokojnie, szlag mnie powoli trafia. Włos opadający na czoło łaskocze czubek nosa, doprowadzając mnie do szału. Nie cierpię, gdy moje ciało jest skrępowane bez możliwości ucieczki.

— Ufasz mu? — pytam, zdmuchując niesforny kosmyk z nosa. — A co jeżeli nas wystawił?

— Nie mamy wyjścia, ale jestem prawie pewien… — urywa Edward, po czym chrząka wymownie, jakby chciał uniknąć niepotrzebnych emocji.

— Prawie? — wtrąca Tina, zamyka oczy i mamrocze coś pod nosem.

Ciche syknięcie z tyłu szyi zwraca moją uwagę. Coś się wysuwa, małe narzędzie, jakby szpikulec czy igła. Ostry czubek wbija się w skórę szyi i powoduje delikatne szczypanie.

— Co jest do cholery?! — krzyczę. Kątem oka widzę, jak Tina siedzi bezwładnie, a Edward walczy z metalowym ciałem obcym w jego ciele, wyrywając się na boki. A jeśli to jednak pułapka? Już za późno, jestem unieruchomiona.

Otoczenie rozmazuje się, po chwili widzę świat jak przez mgłę. Ciało wiotczeje, jakbym dostała niespodziewanego udaru mózgu. Między szumem w głowie a zawrotami jak na pędzącej karuzeli słyszę jakieś bełkotanie.

Nie, to chyba jest odliczanie.

— Start nastąpi za 5, 4, 3, 2

Zadanie

— Witaj, Elio.

— Co?

— Tęskniłaś za mną? — Męski głos brzmi znajomo.

— Edward? Gdzie jesteś?

— Czy ty nie potrafisz zrozumieć, że to nie ja jestem Edwardem?

— Co? — powtarzam. — Nie rozumiem, to ten środek, prawda?

— Nie. To ja, Elio!

Głos mężczyzny jest mi bardzo znajomy. Huczy w głowie, zapętlając myśli.

— Co się dzieje? Nic nie widzę. — Po policzku płyną mi łzy, ciekną w dół po szyi. Moje dłonie są skrępowane, nie jestem w pełni sił, aby je uwolnić. — Kim jesteś! — warczę.

— To ja.

— Edward to nie jest zabawne!

Ciepły podmuch powietrza zatrzymuje się tuż przy lewym uchu. Smaga moją zziębniętą ze strachu twarz, jakby coś chciało jej dotknąć.

— Robert!

Jego krzyk wpada do ucha, niczym sztylet rozdzierając serce. Budzi mnie dźwięk zwalniających się blokad. Pasy puszczają moje ciało, a szklana czasza otwiera się automatycznie. Edward masuje kark, a Tina przybiera zielonego koloru jak dziecko po rundzie na karuzeli. Wpatruję się w ich sylwetki przez chwilę, nie wiedząc, co właśnie miało miejsce. Mój umysł nie uporał się dotychczas z wydarzeniami sprzed kilku tygodni.

Wstaję powoli z fotela. W głowie mi szumi. Moje nogi chwieją się, jakby nie należały do mojego ciała, a do obcej osoby. Tracę kontrolę nad nimi i równowagę. Łapię szybko za fotel i stoję kilka sekund, aż błędnik powoli się uspokoi.

— Co to kurde było? — pytam nerwowo.

— Bardzo szybki transport — odpowiada Alan, wchodząc do kapsuły. — Kwestia przyzwyczajenia organizmu. Z każdym kolejnym razem będzie lepiej.

— To będzie kolejny raz? — Tina zgięta w pół, patrzy na niego z przerażeniem.

— Pomiędzy miastami? — dodaję.

— Tak, niestety to jedyna sieć szybkiego transportu pomiędzy nimi.

— A to ukłucie? — pyta Edward, dotykając śladu po igle.

— Mieszanka wprowadzająca w krótkotrwały sen, aby organizm dobrze zniósł podróż.

— Czy to musi kłuć za każdym razem? — mówi Tina.

— Nie. Jeżeli w kapsule wszystkie siedzenia są zajęte, wtedy środek podawany jest przez powietrze wtłaczane do wewnątrz. Na końcu podróży usuwany i mieszany ze środkiem pobudzającym.

— Nie dało się tak od razu? — dopytuje Tina.

— Mieszanka podawana przez zastrzyk działa znacznie szybciej. Czas jest dla nas cenny. To tylko delikatne ukłucie — tłumaczy Alan.

— Jak długo byliśmy w podróży? — pytam.

— Jakieś dziesięć minut.

— Dziesięć minut? Wydawało się, jakby to był ułamek sekundy — mówi Tina.

— Szybka podróż. Dziesięć minut to niewiele jak na taką odległość. W godzinę jesteśmy w stanie przemieścić się na drugą stronę kuli. Niestety teleportacja jest niemożliwa, to bajki wymyślone dla mas.

— Oszczędność czasu — mamroczę pod nosem.

— Wszystko w porządku? — Edward stoi tuż obok, wpatrując się tajemniczo w moją twarz.

— Tak, dochodzę do siebie.

Wyciąga rękę i gładzi mój policzek, delikatnie unosząc kąciki ust. Tina krząta się obok Alana, środek nasenny musiał dać jej niezłego kopa.

— Płakałaś?

— Nie — odpowiadam szybko, poddenerwowana. — Miałam sen. Śniłeś podczas podróży?

— Nie — odpowiada.

— Pewnie to efekt uboczny — stwierdzam, wycierając policzki.

— O czym śniłaś?

— Nic nadzwyczajnego. Koszmary przeszłości wracają. — Oblizuję usta.

— To tylko sen — mówi czule.

— Wiem. Już mi przeszło. — Spuszczam głowę, po czym wlepiam wzrok w widok za szybą.

Wychodzimy z kapsuły na przystanek oznaczony numerem 1. Oszklona konstrukcja przypomina charakterem lustrzany gmach, chociaż jej struktura wydaje się mieć regularne kształty i traci przy tym swój nieodparty urok, ale zyskuje na szlachetności równych krawędzi oraz stanowczości architekta. Mała, szklana kostka jest tylko bezpiecznym wejściem na stację. Obok cyfry na szybie wydrapano coś, co wyglądem przypomina liść jakiegoś egzotycznego drzewa. Ogromna stacja jest w pełni skomputeryzowana. Dookoła nie ma śladu żywego ducha. Żaden człowiek nie zajmuje się obsługą komunikacji. Rozglądam się po ścianach, brak kamer czy skanerów.

— Nikt nie zauważy intruzów? — pyta Edward.

— Tutaj nikt nie pilnuje kolejki. Jeżeli weszlibyście bez karty dostępu, którą was ściągnąłem — wyciąga z kieszeni bojówek okrągłą płytkę z wybitym logiem DL Corporation — komputer wysłałby wtedy informację do odpowiednich służb.

— Przecież Daniel musi coś podejrzewać — dodaję. — Musiał wzmocnić kontrolę.

— Ja jestem jego kontrolą. Odpowiadam za kanał transportu pomiędzy miastami. Dopóki mi ufa, mamy wolną rękę. Wątpię, że będzie podejrzewał takiego starca jak ja.

— Obyś miał rację — szepczę.

Przechodząc przez przystanek, wchodzimy w jedyne drzwi znajdujące się w tej budowli. Ciemny, chłodny korytarz i kamienne stopnie. Strome schody prowadzące w dół zdają się nie mieć końca. Na dole jest jaśniej, jakaś szyba przed nami odgradza nas od drugiego świata. Wydaje mi się jakby za nią nic nie było, tylko skała. To drzwi. Alan podchodzi do szklanych drzwi i przykłada swoją przepustkę do skanera. Szklana ściana rozsuwa się przed nami. Przed twarzą mam ogromną skałę, a zza niej wydobywa się jakby dźwięk rwącej rzeki. Wyciągam dłoń w stronę kamienia, nie zatrzymuje się na nim, a wtapia w jego oblicze. Robię krok w jego stronę.

— Elia… — Edward kładzie na moim ramieniu dłoń, delikatnie zatrzymując mnie.

— To tylko hologram — uspokajam.

— Ma rację. Musimy przejść dalej. — Alan wskazuje na skałę.

— Czyli nie muszę bać się o głowę? — pyta Tina.

— Nie. Za skałą czeka na nas transport.

— Kolejny? — marudzi.

Z pewnością wolałaby teraz stać za barową ladą, obsługując stado podchmielonych pijaczków. Nie dziwię się jej, nikt z nas nie spodziewał się takiej podróży. Ja również usadowiłabym swoje cztery litery na wygodniej kanapie, podjadając czekoladowe trufle i zapijając aromatyczną kawą lub pomarańczowym sokiem. Sama myśl leniuchowania wywołuje u mnie błogi uśmiech. Potrząsam głową, muszę skupić się na naszej misji.

Idę przodem, a Edward i reszta za mną. Wykonuję dwa kroki przed siebie. Nagle stoję po kostki w chłodnej rzece.

— Mogłeś uprzedzić, że będzie mokro — grymasi Tina.

Przed nami stoi zacumowana mała łódź. Na środku szarawa plandeka okrywa małe skrzynki. Wchodzimy pospiesznie na jej pokład. Rozbrzmiewa warkot odpalanego silnika, który niesie się echem, odbijając od ścian. Płyniemy wzdłuż groty, oświetlając drogę przytwierdzonym do dziobu szperaczem. Skała jest gładka, jej kolory przypominają piasek za miastem. Na jej powierzchni widoczne są ciemniejsze pierścienie tworzące interesujące malowidło stworzone przez naturę. Wilgoć skręca moje włosy w delikatne fale, a chłód orzeźwia rozgrzaną skórę. Nagle światło szperacza gaśnie. Brzask słońca wskazuje nam wyjście. Wypływając z groty, naszym oczom ukazują się zielone, gęste tropikalne drzewa. Wysokie na kilka pięter zmuszają do zadarcia brody. Na ich końcach ogromne płaty zielonych talerzy zasłaniają promienie słońca, padające na ich powierzchnię.

— Załóżcie te opaski na ramiona.

Alan przekazuje nam opaski z dziwnego materiału. Tina dostaje zieloną, odpowiednią dla zaopatrzeniowca, a ja z Edwardem żółtą, dla techników. Przykładając ją do ramienia, opaska owija się samoczynnie, dopasowując do kształtu ramienia i zapobiegając osunięciu się podczas ruchu.

— Ale czad! — krzyczy Tina, oglądając swoje ramię.

Pod powierzchnią materiału daje się wyczuć maleńkie wypustki przyjemnie wczepiające się w skórę. To chyba jakiegoś rodzaju inteligentny materiał albo coś, o czym znowu nie mamy pojęcia. Ciekawa jestem, ile rzeczy nadal czeka na poznanie przez nas — szare istoty żyjące w niewiedzy, co się dookoła nas dzieje.

Płyniemy wzdłuż rzeki wprost do lasu.

— Rzeka zatacza koło. Trzymając się głównego koryta, opłyniemy prawie całe miasto — opowiada Alan. — Przypomina to raj. Jest niezwykłą ostoją spokoju dla tutejszych ludzi. Tutaj czas biegnie wolno.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.23
drukowana A5
za 56.54
drukowana A5
Kolorowa
za 82.06