E-book
16.14
drukowana A5
44.99
Dziecko z Sorg

Bezpłatny fragment - Dziecko z Sorg


3
Objętość:
264 str.
ISBN:
978-83-8273-875-9
E-book
za 16.14
drukowana A5
za 44.99

Dziecko z Sorg
autor
Kacper Mielcarek

Rozdział 1

Bagna Ichtial wieczorem rozbrzmiewały muzyką setek żab i świerszczy. Cichy szum płynącej leniwie wody i kropel kapiących z liści gęstej flory tworzyły niepowtarzalny klimat. Pomiędzy zamglonymi ziemiami bagien powoli połyskiwały świetliki, odgrywając swój conocny rytuał. Atramentowe niebo z pojedynczymi gwiazdami rzadko kiedy przedzierało się przez niskie korony powykręcanych drzew. Ich korzenie sięgały głęboko w grunt, a tworząca się plątanina pewnie utrzymywała je w tak niedogodnym podłożu.

Pomiędzy gęstymi krzewami siedział przyczajony mężczyzna. Poszarpana i brudna peleryna doskonale maskowała przybysza wśród brązu i zieleni otoczenia. Jedynym, co odcinało przypominającego głaz człowieka od natury, były jaskrawo niebieskie oczy, uważnie obserwujące otoczenie. Unoszący się wokół gaz błotny uniemożliwiał rozpalenie choćby najmniejszego płomienia — ubrania już na dobre nasiąknęły wilgocią, grożąc wyziębieniem i bólem stawów.

Mimo to, Bran ani na moment nie spuścił z oka leżącego kilka metrów przed nim trupa. Ciało nieszczęśnika leżało w większości na skrawku suchego podłoża, z nogami zanurzonymi w zielonej mazi. Ofiara ubrana była w proste, rolnicze odzienie z przekrzywioną, lnianą czapą. Kiedyś biała koszula została rozdarta na plecach w kilku miejscach przy pomocy potężnych pazurów. Szyja denata była rozszarpana, a krew na dobre wsiąkła już w glebę. Szara skóra i napęczniałe tkanki tylko potwierdzały dawny czas zgonu. Ciało leżało na plecach ze sporą dziurą po prawej stronie brzucha, dzięki czemu Bran wiedział, z czym ma do czynienia.

Zlecenie na potwory z bagien wisiało już dość długo na tablicy ogłoszeniowej przy karczmie „Szybki Śledź”. Mieszkańcy wsi Morgwa, na skraju Ichtial, zmagali się z tym problemem od przeszło kilku miesięcy. Pomimo listów z prośbą o pomoc, wysyłanych przez sołtysa do króla, żołnierze stacjonujący w okolicy nie otrzymali jak dotąd żadnego rozkazu. Sterroryzowani wieśniacy poczęli szukać pomocy gdziekolwiek, licząc na przybycie najemników lub łowców potworów. Gdy zaczęli tracić nadzieję na ratunek, a kolejni farmerzy ginęli bez wieści podczas szukania drewna na opał, we wsi pojawił się Bran. Górujący na wszystkimi, nie znany nikomu wojownik przyjął zlecenie bez zastanowienia. Poza brakiem standardowych negocjacji w kwestii nagrody, okolicznych ludzi zaskoczyła prezencja bohatera. Nietutejsze spojrzenie, kryjące w sobie bolesne wspomnienia mocno kontrastowało z burzą długich i kręconych włosów o barwie miedzi.

Trzask mokrej gałęzi zaalarmował łowcę. Mruknął cicho do siebie, kiedy ujrzał skradające się w stronę zwłok ghule. Pokraczne istoty poruszające się na czterech kończynach węszyły smród rozkładającego się mięsa. Ich wychudzone ciała oblekała ciasno biała skóra bez ani jednego włosa, a pyski przypominały skrzyżowanie głowy człowieka z koniem. Wysunięte, wąskie szczęki z odsłoniętymi siekaczami z łatwością odcinały mięso od kości; ogromne, wyłupiaste oczy były doskonale przystosowane do nocnego trybu życia, a silne palce z mocnymi pazurami ułatwiały walkę na wypadek zbyt żywego stanu ofiary. Nawet najsilniejsi, zahartowani w boju mężczyźni stawali do konfrontacji z niepewnością, czy wyjdą z niej zwycięsko.

Ghule wydawały z siebie bliżej nieokreślone chrząknięcia i jęki, przypominające zniekształcone chrumkanie świń. Cztery osobniki, ustawione w czworokąt — największy z nich prowadził pozostałą trójkę, dwóch po bokach i jeden zamykający pochód. Gdy dotarły do umarlaka, największy ostrożnie obwąchał ciało, aby po chwili rzucić się żarłocznie na pozostawione resztki. Pozostali czekali niecierpliwie, porykując po swojemu i drapiąc glebę pazurami. Gdy przywódca skończył jeść, reszta poszła jego śladem.

Bran zacisnął mocno dłoń na rękojeści miecza. Trwanie w jednej pozycji miało doprowadzić go do tego momentu, całe polowanie zależało teraz od stalowych nerwów mężczyzny. Utarło się, że jedynie szaleńcy są w stanie walczyć z nimi na otwartym polu. Najczęściej łowcy zastawiają zmyślne pułapki, a oddziały króla atakują grupą. Bran, z braku czasu i przez nieznajomość terenu porwał się na niemal samobójczy plan. Uniósł wolną dłoń nad taflę wody, w której przykucnął i pacnął lekko w powierzchnię.

Mokre plaśnięcie ostro przebiło się przez szum natury. Przywódca stada, który umościł się wygodnie po skończonym posiłku, uniósł łeb, kierując nim w stronę ukrywającego się człowieka. Po chwili podniósł się z powrotem na cztery łapy i zaczął powoli kroczyć w kierunku łowcy. Pozostała trójka znieruchomiała, jednak po chwili wrócili do chłeptania resztek krwi, skrytych pomiędzy nieuszkodzonymi tkankami trupa.

Alfa grupy wpełzł do wody, próbując wyłapać zapach czegoś, co zakłóciło ciszę nocną. Powoli podchodził do Brana, aż woda zaczęła sięgać na wysokość tułowia bestii. Łowca spiął wszystkie mięśnie. Po tafli wody rozniosły się drobne okręgi ułatwiające ghulowi zlokalizowanie ofiary. Krok za krokiem, potwór znalazł się niecały metr od podejrzanie wyglądającego głazu wśród traw. Ostrożnie pochylił pysk, aby dokładnie obwąchać obiekt. W jednej chwili ghul dostrzegł oczy Brana, a spod wody błyskawicznie wysunęło się ostrze miecza, przebijające gardziel i czaszkę bestii.

Stwór zaryczał i zaczął wierzgać, rżąc przy tym niemiłosiernie. Zaalarmowane stado uniosło łby tylko po to, aby dostrzec przywódcę unoszącego się powoli w powietrzu, ze stalowym mieczem wychodzącym z głowy. Alfa zakołysał się, odsłaniając sterującego nim Brana. Zdeterminowany łowca patrzył na pozostałych spode łba, z dłoni dzierżącej miecz spływała powoli strużka zielonej krwi. Jednocześnie peleryna zsunęła się z jego ramion, ukazując podróżny ubiór podszywany cienką kolczugą. Długie włosy uplótł w ciasny warkocz, a po spiętej małymi obrączkami brodzie spływały krople brudnej wody. W drugą dłoń chwycił topór jednoręczny, zamachnął się i uderzył w bok wierzgającego ghula. Krew trysnęła wraz z wyrwanym ostrzem, a ghul wierzgnął jeszcze trzy razy, nim całkiem znieruchomiał. Bran pchnął mieczem na bok, ofiarując cielsko mokradłom, po czym ruszył w kierunku pozostałych.

Stojący najbliżej potwór spiął tylne kończyny i skoczył w stronę łowcy. Gotowy na atak mężczyzna uchylił się i ciął brzuch bestii w locie. Ghul upadł na bok, a jego wnętrzności pociągnęły się za nim, opryskując Brana zieloną posoką. Pozostała dwójka ruszyła na łowcę z obu stron, zmuszając go do podzielenia uwagi. Nie wiedział, który zaatakuje pierwszy — mógł zdać się tylko na własny instynkt. Zacisnął mocniej dłonie na rękojeściach, przeskakując wzrokiem pomiędzy potworami. Stojąca do kolan woda i muł nie ułatwiały walki.

Przeciwnik po prawej warknął na łowcę, a w tej samej chwili ten z lewej skoczył. Mężczyzna za późno zorientował się, z której strony nastąpi atak. Uderzył niezgrabnie lecącą bestię przedramieniem. Stwór zaskoczony siłą łowcy odbił się od uzbrojonej ręki i runął w toń, ostatni natomiast skoczył zaraz po swoim poprzedniku. Bran tym razem miał ułatwione zadanie, tą samą dłonią przedłużył ruch i wziął zamach, wbijając ostrze topora w głowę ghula. Chrupot miażdżonej czaszki rozszedł się po okolicy, a zaraz po nim kolejny plusk upadającego w płytką toń cielska.

Wcześniej ogłuszona bestia uniosła się z wody i skoczyła na plecy łowcy. Stwór wbił się pazurami w ramiona, zaparł nogami o biodra i spróbował zaatakować odsłoniętą szyję. W ostatniej chwili Bran wypuścił broń z dłoni, chwycił ghula za kark i ramię, po czym przerzucił przez głowę, raniąc się wyrywanymi z ciała pazurami. Grymas bólu przeciągnął się przez twarz łowcy. Chwycił ghula za krtań obiema dłońmi i zaczął dusić. Nacisk potężnych palców po chwili złamał kręgi potwora, który tylko jęknął i znieruchomiał.

Bran puścił cielsko i sam jęknął z bólu, gdy poraniona skóra otarła się o ubrania. Na szczęście kolczuga stłumiła silne pazury, które ledwo drasnęły mięśnie mężczyzny. Oparł dłonie o kolana, łapiąc ciężko oddech. Kiedy tętno zwolniło, wyprostował się i rozejrzał wokół w poszukiwaniu upuszczonego dobytku. Z toni wystawała jedynie rękojeść topora, miecz natomiast znikł bez śladu w szlamie. Bran westchnął ciężko, zapisując sobie w głowie konieczność wizyty u kowala.

– Czterech leży, kontrakt był na jedną bestię – mruknął sam do siebie, pocierając miejsca wbicia pazurów. – Szlag, oby to była cała wataha.

Podszedł do drzewa, w którego dziupli schował torbę podróżną. Na suchym terenie strzepnął większość brudu z ubrań, a przemoczoną pelerynę rozwiesił na znalezionym w pobliżu kiju. Przy takiej ilości wody mogłaby zacząć pleśnieć jeszcze przed dotarciem do wioski. Wreszcie ruszył w stronę Morgwy, marząc jedynie o pieczeni i ciepłym łóżku.

Rozdział 2

Opróżniony cynowy kufel odbijał niewyraźny kontur twarzy Brana. Od miesięcy podróżował bez pomyślunku, zatrzymując się w napotkanych wioskach. Imał się każdej pracy, byleby starczało na odpoczynek i jedzenie. W cięższych momentach sypiał pod gołym niebem, zawijając się we własną pelerynę. A zima zbliżała się wielkimi krokami; już obecne poranki atakowały ostrym, przeszywającym kości chłodem. Mężczyzna mruknął, wyciągnął sakiewkę z nagrodą za ghule i przeliczył całość. „Trzy porteny za łóżko i wikt, jeden za zapasy na drogę i pewnie około czterdziestu na nowy miecz…” pomyślał i westchnął ciężko. Z całej nagrody zostało mu sześć monet, smutno pobrzękujących na dnie lnianej sakiewki.

Wokół niego trwał w najlepsze wieczór „Szybkiego śledzia”. Karczma miała kształt prostokąta z paleniskiem na środku, nad którym wesoło obracało się prosię zabite na polecenie sołtysa — cała wieś przyszła świętować śmierć potwora z bagien. Strop podparty był po bokach drewnianymi belkami, pomiędzy którymi poustawiano przy ścianach niskie ławy ze stołami. Na jednym końcu prostokątnej sali znajdował się szynkwas, zza którego właściciel przybytku rozlewał piwo i wódkę. Karczmarz był niskim mężczyzną w kwiecie wieku, z wiecznymi rumieńcami na twarzy. Pomimo krępej sylwetki poruszał się wyjątkowo sprawnie, zawsze witając każdego niekompletnym uśmiechem. Po oberży żwawo poruszały się żona i córka gospodarza, donosząc jedzenia i wtórując swoimi głosami bardowi. W pomieszczeniu panowała atmosfera radości i beztroski. Trudne czasy w królestwie Edwan nakłaniały do świętowania nawet tak błahych wydarzeń.

Choć Bran wolał unikać zamieszania spowodowanego własną osobą, nie ominęło go gromkie powitanie po przekroczeniu progu „Szybkiego Śledzia”. Karl, właściciel obejścia sam wyskoczył zza kontuaru, podbiegł do przybysza i obiema dłońmi gorączkowo podziękował za uratowanie wioski, a przede wszystkim interesu. Następnie zaprosił go do ogniska, podał najlepsze piwo i ukroił potężny kawał udźca świeżo zabitej lochy.

— To nic takiego… — zaczął Barn, onieśmielony gościnnością.

— Jak to nic, panie! Ludzi coraz mniej bywało przez tę zmorę, jak żeś ją ukatrupił to wrócą, a ja nie zostanę skazany na lokalnych moczygębów! Jedz i pij! — Energiczny głos Karla przebił się przez szum gawiedzi spędzającej wieczór przy procentach.

Jak na zawołanie wszyscy wznieśli toast za bohatera, kilkoro z nich poklepało go po plecach. Mimo zasług Brana, kilku klientów nieufnie spoglądało w jego kierunku. Szeptali między sobą, posądzając go o hochsztaplerstwo — łowcy potworów niesłusznie zapracowali sobie na nieprzychylną opinię. Potwory, które rozlały się lata temu po świecie, w oczach prostych ludzi zdawały się niezwyciężone. Wojsko, choć skuteczne, często wykorzystywało okazję w czasie polowań na bestie — gwałcąc wioskowe dziewczęta lub zabierając większość zapasów w ramach „zapłaty”. Dlatego jedna osoba, która radziła sobie z problemem, dodatkowo nie stwarzając kolejnych, stawała się w oczach rolników kimś mocno podejrzanym.

Wrogie spojrzenia wznosiły włosy na karku Brana, dlatego szybko zwinął swój dobytek i kiwnął głową karczmarzowi w podziękowaniu. Ruszył po schodach na górę gospody, do skromnego pokoju. Wewnątrz stało proste łóżko z materacem wypchanym sianem, taboret z miską na wodę, mała skrzynka na ekwipunek podróżnika i biurko z krzesłem ustawione przy oknie. Widok z niego wychodził na mały plac pośrodku wioski, przez który ciągnęła się główna ulica. W oknach niektórych domostw paliły się świece, przy których kobiety szyły ubrania dla swoich mężów i dzieci. Pomiędzy chatami przebiegały luźno puszczone, wychudzone psy.

Mężczyzna usiadł na brzegu łóżka, w miejscu poduszki złożył swój tobołek a obok — topór. W nowych miejscach zawsze spał z bronią blisko dłoni. Rozplótł włosy i przeczesał je grubymi palcami. Zdjął z siebie ubrania, pozostając w samej bieliźnie, i ułożył się na łóżku. Ciało zagłębiło się w sienniku, a myśli zaczęły ulatywać w niebyt.

Ktoś zapukał do drzwi. Mężczyzna zmarszczył brwi i bez unoszenia powiek powiedział:

— Proszę!

Zawiasy lekko zaskrzypiały, a do pokoju wpłynęła łuna światła i szum dźwięków z sali biesiadnej. Na deskach pomieszczenia stanęły nieśmiało małe stopy, drewno cicho jęknęło i znów zapadła ciemność. Bran otworzył oczy i uniósł się do pozycji siedzącej, aby spytać o przybycie niespodziewanego gościa. Ujrzał córkę gospodarza, niespełna czternastoletnią dziewuszkę o włosach w kolorze miodu. Ubrana była w prostą białą koszulę i szarą spódnicę z brązowym, długim pasem materiału wokół talii. Drobny biust jeszcze nie wymagał ujmowania w osobny strój, a sama twarz dziewczyny dopiero nabierała ostrzejszych rysów. Przybyszka stanęła przy łóżku Brana, a ten obrócił się i postawił stopy na podłodze.

— Tak słucham? Twój ojciec cię przysyła? — spytał grzecznie mężczyzna, splatając razem dłonie i opierając się o kolana. Nie mógł się doczekać powrotu do snu.

— Tak… — odparła nieśmiało, rumieniąc się. Imponował jej swoją obecnością, jednak szybko przywołała się w duchu do porządku. Przeniosła dłonie za plecy i po chwili okalający ją pas tkaniny opadł na podłogę.

— Chcemy ci podziękować za ratunek.

Bran otworzył szerzej oczy, a resztki zaspania zniknęły bez śladu.

— O czym…

Dziewczyna sięgnęła do wiązadeł spinających dekolt koszuli. Gdy pociągnęła za pierwszy z nich, Bran błyskawicznie złapał jej dłoń. Skrępowany łowca odchrząknął i wbił spojrzenie w podłogę.

— Naprawdę nie trzeba — powiedział. Po chwili spojrzał na zaskoczoną nastolatkę. Twarz łowcy zgęstniała, gdy uświadomił sobie, że to nie jest jej pierwszy raz. — Podziękuj ojcu za gościnę, mam tu wszystko czego potrzebuję. Jutro z samego rana wyjeżdżam.

Duże, błękitne oczy poszybowały w dół pod naciskiem spojrzenia łowcy. Szybko podniosła upuszczony materiał z ziemi i czmychnęła, w duchu dziękując Branowi. Zbiegła po schodach, ubierając się w pośpiechu, po czym chwyciła odstawioną tacę i wróciła do pracy. Z dwojga złego wolała podszczypywanie i niewybredne komentarze pijaczków.

Bran wrócił na łóżko i zamyślił się, spoglądając przez okno. Przez sekundę, kiedy patrzyli sobie w oczy, mężczyznę zalało wspomnienie własnej siostry. W jej spojrzeniu tliła się ta sama dziecięca niewinność, która za każdym razem rozczulała starszego brata. Wspomnienie Miriam ścisnęło serce mężczyzny, a w oczach pojawiły się łzy. Szybko przełknął powstającą w gardle gulę, legł z powrotem na boku, modląc się o odpoczynek bez koszmarów z przeszłości.

Rozdział 3

Pianie koguta tuż pod oknem karczmy skutecznie wybudziło Brana z niespokojnego snu. Mężczyzna zerwał się nagle, wciąż mając w głowie obrazy prześladujące go noc w noc w tej samej formie. Kilka szybkich oddechów, dotyk pledu na skórze i wnętrze pokoju odegnały złe mary. Niestety trzymany głęboko w sercu niepokój nie opuszczał wojownika ani na chwilę.

Zwlókł się z łóżka i obmył twarz w misce z zimną wodą. Przeciągnął się kilka razy, wrócił na miejsce spoczynku i założył buty. Przy naciąganiu obuwia na stopę, przez czubek przebił się gruby paluch Brana. Ten tylko spojrzał smętnie na dziurę i dokończył ubieranie się. Przy prawym biodrze zwisał ulubiony topór, a przy lewym dyndała pusta pochwa po zagubionym orężu. Włosy związał jak zawsze w ciasny warkocz, zarzucił torbę na ramię i przyklepując sakiewkę przytroczoną do pasa, opuścił pokój.

Wychodzący z gospody mężczyzna poczuł ciarki na odsłoniętej powierzchni skóry. Późnojesienne poranki rozpoczynały się już przymrozkami, z rozchylonych ust wojownika wypływały małe kłęby pary. Zszedł po stopniach na twardą ziemię, z której ciągnął chłód i skierował się w stronę pracowni kowala. Dźwięk młota uderzającego o stalowe narzędzia niósł się po całej wiosce, dzięki czemu nawet bez instrukcji Karla Bran z łatwością odnalazłby czeladnika.

Kuźnia była przybudówką do dwa razy większego domu rzemieślnika. Otoczona ze wszystkich stron drewnianą poręczą, skryta pod dachem ze strzechy zawierała w sobie wszystko, czego potrzebował kowal w małej miejscowości. Kamienny piec, oparty o ścianę budynku z dużym miechem przymocowanym z jednej strony, roznosił wokół ciepło tak potrzebne o tej porze roku. Stół rzemieślniczy, kowadło i kamień szlifierski upchane były na niewielkiej przestrzeni w taki sposób, że właścicielowi wystarczył jeden krok w każdą stronę aby dostać się do stanowiska. Pomimo hałasu, mieszkańcy zwalniali przy kuźni, aby choć trochę się ogrzać.

Po środku warsztatu przy kowadle stał niepozorny mężczyzna w średnim wieku. Jego łysina połyskiwała od potu, gdy w grubych rękawicach nadawał kształt wykuwanej siekierze. Bran oparł się o poręcz kuźni, czekając aż stojący do niego plecami kowal go zauważy. Mistrz w końcu uderzył po raz ostatni, uniósł rozgrzany do czerwoności obuch, obrócił wokół własnej osi i po bliższych oględzinach umieścił w wiadrze z wodą obok kowadła. Głośny syk i tumany pary uniosły się w powietrze. Po chwili wyjął ciemną grudę metalu z pojemnika i odłożył na kamienną podłogę. Otrzepał dłonie i obrócił się, wreszcie zauważając potencjalnego klienta.

Bran już otwierał usta, ale kowal uniósł palec do góry i zmarszczył brwi. Następnie sięgnął do uszu i wyjął z nich grube pęczki waty nasączone woskiem.

— Uch, zawsze myślę że lepiej słyszę po wyjęciu tego. Witam, witam! To ty pokonałeś bestie z bagien? — Głos mężczyzny, choć szorstki, był jednocześnie pełen ciepła.

— Tak wyszło, dobry człowieku. Niestety zgubiłem swój miecz gdzieś w mule bagien i chciałem poprosić o…

Twarz rzemieślnika zmarkotniała. Bran przerwał wypowiedź, spodziewając się tego co może usłyszeć.

— Przykro mi łowco, ale nie przyuczałem się nigdy płatnerstwa. Jakbym mógł, to i za darmo zmajstrowałbym coś w podzięce. Niestety najwyżej młot, wszystko inne pękło by ci w dłoniach po paru machnięciach.

— Rozumiem… — Bran westchnął i oderwał się od poręczy.

— Panie, zaczekajcie! — Mężczyzna zatrzymał go. Zdjął rękawice i zszedł z warsztatu na ubitą glebę. — Skąd przybywacie? Na północny wschód stąd jest większe miasto, Foren, gdzie na pewno znajdziecie dobry sprzęt. — Machnął ręką w opisywanym kierunku.

— Hm… może być — stwierdził Bran. — Daleko?

— Będzie z półtora dnia drogi piechotą, ale jest szansa na złapanie jakiegoś wozu po drodze. Wtedy w try miga znajdziecie się na miejscu.

— Dziękuję, mistrzu. — Bran uścisnął wysuniętą dłoń. Kowal uniósł kącik ust i kiwnął głową. — W takim razie ruszam czym prędzej, sam topór może nie wyst…

Tętent i rżenie koni przerwało ich rozmowę. Dobiegający z oddali hałas zwrócił uwagę przechodzących w pobliżu wieśniaków, którzy po chwili trwożnie przyspieszyli kroku. Chowający się mieszkańcy wzbudzili ciekawość Brana, a gdy spojrzał na swojego rozmówcę, ten tylko uniósł górną wargę w geście odrazy i mruknął niezadowolony.

— Żołnierze króla. — Prychnął, wycierając dłonie w szmatkę zwisającą z poręczy kuźni. — Ciekawe kogo teraz okradną w imię „pańszczyzny”.

— Zobaczymy — przytaknął Bran, obserwując postacie w lekkich pancerzach wjeżdżające do wsi.

Oddział złożony z sześciu żołdaków poruszających się na kasztanowych, skarogniadych i jednym karym koniu zatrzymał się na głównym placu. Zwierzęta były zadbane i wyczesane, w odróżnieniu od jeźdźców, których odór przepoconych mundurów niemal wyprzedzał wypowiadane słowa. Lekkie, skórzane zbroje podszyte kolczugą mieniły się barwami władcy Ezekiela; czerwono–czarne wzornictwo zakrywały jednak pył i błoto. Na czele poruszał się dowódca dosiadający rumaka o barwie smoły. Oprócz nich, na ryneczku znajdowali się tylko Bran i kowal.

Dowódca oddziału rozejrzał się pogardliwie, po czym zsiadł z konia i zdjął hełm. Spod skórzanej czapki wystawały kosmyki przepoconych włosów opadające na gęste brwi. Spojrzenie mężczyzny było zimne i zdystansowane, przepełnione pychą. Zauważywszy dwójkę rozmówców, ruszył w kierunku kuźni, trzymając hełm pod pachą. Gładko ogolona i zadbana twarz kontrastowała z resztą prezencji przybysza.

— W imieniu lorda Grisrama, miłującego nam litościwie zarządcy obecnych ziem przybywamy aby rozprawić się z tutejszym problemem z potworami. Wskażcie mi waszego rządcę — powiedział oficjalnym tonem nieznoszącym sprzeciwu, kierując palcem wskazującym na kowala.

Ten jedynie prychnął i wzruszył ramionami. Następnie skinął głową w stronę Brana i odrzekł:

— Na próżno przybywacie, panowie. Ten tu woj załatwił potwory szybciej i taniej niż wy byście policzyli. A i straty we wsi mniejsze.

Twarz dowódcy drgnęła, po czym przeniósł spojrzenie na łowcę. Zmierzył go od góry do dołu, a po chwili ciszy rozpogodził się i uniósł głowę w geście uznania.

— Gratuluję udanego polowania. Pewnyś zatem, że zagrożenie przeminęło?

— Ghule były dość martwe, gdy je zostawiałem.

— Ha! — zaśmiał się żywo żołnierz, po czym poklepał Brana po ramieniu. Trep sięgał mu ledwo do klatki piersiowej. — W takim razie dziękujemy ci w imieniu lorda i króla za ocalenie naszych ludzi. Jak cię zwą przyjacielu?

— Bran, panie.

— Bran… tylko? Taki wojownik powinien nosić tytuł!

— Nie widzę potrzeby — odparł wymijająco, krzyżując ramiona na piersi.

— Skromność to cenna rzecz — podsumował żołnierz, wyciągając dłoń w rękawicy. — Zwą mnie Hiver Długoręki, to zaszczyt.

Stojący obok kowal nieufnie patrzył na witających się mężczyzn. Rzucił tylko Branowi ostrzegawcze spojrzenie, po czym odchrząknął i wrócił do pracy.

— Zatrzymajmy się przeto na kufel złocistego w karczmie, chętnie posłucham jak udały się łowy. Prócz tego zapewne skrywasz wiele ciekawych historii ze swoich wypraw, prawda? — Żołdak uwolnił się z miażdżącego uścisku giganta, po czym machnął ręką na swoich towarzyszy, aby zsiedli z koni i podprowadzili zwierzęta pod znany im budynek.

— Hojność króla nie zna granic — odpowiedział Bran. Poprawił torbę na ramieniu i oparł prawą dłoń o trzonek topora. — Niestety, muszę dotrzeć do Foren tak szybko jak to możliwe.

— Właśnie stamtąd przybywamy! — Uśmiech dowódcy rozciągnął się jeszcze mocniej. Mimo to nie objął oczu, które pozostały czujne i chytre. — Damy jedynie odpocząć koniom i ruszymy w drogę powrotną. Skoro problem rozwiązany, nic nas tu nie trzyma. Należą ci się prywatne podziękowania, szybszy powrót do kantyny wojskowej jest zawsze mile widziany.

— Brakuje konia dla mnie — stwierdził Bran, licząc wierzchowce.

— Z pewnością tutejszy sołtys użyczy bohaterowi wsi najlepsze zwierzę — odpowiedział arogancko Hiver. Na poparcie swoich słów położył dłoń na głowni miecza.

Nagle przez wioskę przetoczył okrzyk:

— ŚMIERĆ SŁUGOM DEMONA!

Nagle na głowie dowódcy rozbiło się dorodne kurze jajko. Oszołomiony mężczyzna przez chwilę nie wiedział, co się stało. Dopiero gdy dotknął spływającego po materiale żółtka, jego twarz stężała i zalała się czerwienią. Szybko spojrzał w stronę rzucającego, zauważając tylko znikającą za budynkiem pelerynę. Warknął do żołnierzy, aby rzucili się w pogoń, po czym jednym ruchem dłoni starł większość jajka z ubrania. Bran stał zaskoczony równie mocno jak rozmówca, jednak w środku czuł tylko rozbawienie. Pochwalił w myślach celność odważnego chłopaka.

— Nie wszyscy doceniają dobra, jakimi obdarza nas król — wycedził Hiver przez zęby, otrzepując zbroję. — Niech tylko dorwę tego bachora.

— Oby dobroć lorda uchroniła od poważnej kary — rzucił łowca, tłumiąc uśmiech.

Hiver rzucił Branowi gromiące spojrzenie, szybko jednak opamiętał się i na jego twarzy wypłynął sztuczny uśmiech. Przytaknął na słowa towarzysza, po czym odwrócił się i ruszył w stronę karczmy.


***


Po dłuższej chwili oddział zebrał się przy koniach. Brakowało dwójki żołnierzy, ich konie rżały i tarły o ziemię nerwowo, widząc jak pozostałym luzują strzemiona. Bran siedział niedaleko pod rozłożystym drzewem, przesuwając leniwie osełką po ostrzu topora. Otrzymał narzędzie w prezencie od kowala z przestrogą, aby nie spoufalać się zbytnio z Hiverem.

— Od lat przyjeżdża tu ze swoimi ludźmi i jeno ferment sieje. Raz po pijaku spalił stodołę! Kobiety chowamy przed nim, choć nie zawsze się udaje. Więcej szkody przynoszą niż pożytku, uważajcie, panie.

Słowa rzemieślnika obijały się w głowie łowcy, gdy ten obserwował szykujących się do odjazdu. Wreszcie nieobecna dwójka pojawiła się, prowadząc młodego chłopaka ze skrępowanymi z tyłu dłońmi i brudną od tarzania się w ziemi peleryną. Tą samą, która zniknęła za domem po rzucie. Bran wstał na równe nogi i równocześnie z żołnierzami zbliżył się do Hivera.

— Mamy go, kapitanie — odparł dumnie jeden z trepów, szczerząc zepsute zęby w chytrym uśmiechu. — Na początku myśleli my, że to jaki gówniarz co mu się buntować zachciało…

— Ale? — spytał zniecierpliwiony Hiver, obrzucając winowajcę twardym spojrzeniem.

Szybkim ruchem zerwano kaptur razem z czapką rzucającego, którego kręcone włosy rozlały się po ramionach. W czekoladowych oczach dziewczyny płonął gniew i odraza do rechoczących wokół mężczyzn. Za duże ubrania skutecznie ukrywały kobiecości wieśniaczki, co w połączeniu z męskimi spodniami świetnie sprawdzało się jako przebranie.

— Co za czasy… — westchnął Hiver. Po raz pierwszy na jego twarzy ukazała się prawdziwa radość. — Skoro tak lubisz wyglądać jak chłop, potraktujemy cię jak chłopa.

Podszedł bliżej, po czym uderzył dziewczynę pięścią w twarz. Ta jęknęła. a do oczu napłynęły łzy bólu. Uniosła głowę, przez krótką chwilę mierzyła dowódcę wzrokiem, po czym splunęła mu w twarz. Hiver tylko przymknął powieki, kolejny raz starł z siebie nieprzyjemny płyn, po czym chwycił dziewkę za włosy, odgiął głowę do tyłu i przyłożył do szyi sztylet wyciągnięty z cholewki. Ich spojrzenia skrzyżowały się, a ostrze noża po chwili uwolniło krople krwi ze skóry. Jeden z trzymających kobietę żołnierzy odchrząknął i szepnął coś do Hivera. Ten opamiętał się, schował broń i wyprostował.

— Ta kobieta znieważyła straż lorda Grisrama, jednocześnie ukazując haniebną postawę wobec chroniących wasze życia wojsk króla Ezekiela. Przeto z władzą nadaną mi przez mojego pana, aresztuję…

— LIVIA!

Krzyk starszej kobiety przeszył powietrze, gdy ta upuściła kosz z ubraniami w błoto, widząc córkę trzymaną przez żołdaków. Rzuciła się w stronę grupy z grymasem przerażenia na twarzy, jednak silne ramiona dwójki z nich powstrzymały ją. Zrozpaczona mogła tylko patrzeć, jak wojsko traktuje jej jedyne dziecko.

— … Livię i przeprowadzę ją do Foren, gdzie odbędzie się sąd. Traktowana będzie na równi z mężem, aby kara była sprawiedliwa dla każdego bez wyjątku.

Kończąc obwieszczenie, nakazał przerzucenie Livii przez siodło swojego konia i skrępowanie jej kończyn. Dziewczyna wierzgała i przeklinała żołnierzy, jej krzyki pełne wściekłości przeplatały się z lamentem matki. Bran stał z tyłu. Podróżował samotnie i zawsze starał się unikać konfliktów z prawem, pomimo jego oczywistego nadużywania przez przedstawicieli władzy. Czekał ze skrzyżowanymi ramionami, aż pochód będzie gotowy do wyjazdu.

Hiver oddelegował trójkę żołnierzy, aby zostali we wsi i na wszelki wypadek zaprowadzili porządek tam gdzie trzeba. Dla wieśniaków oznaczało to gwałty, rozbój i batożenie za najmniejsze przewinienia. Dla władzy był to sposób na spokój — zaspokojony żołnierz to lojalny żołnierz.

Dowódca przyprowadził jednego z koni do łowcy, podał mu lejce i powiedział:

— Gościnność Morgwy niestety cię ominie, towarzyszu. Wystarczy ci wierzchowiec Kiriama, ruszajmy w drogę.

Bran przejął konia bez słowa, wsiadł zręcznie w siodło i, tuż przed ruszeniem w drogę, rozejrzał się po wsi. Płacząca w błocie rodzicielka, która straciła ostatniego członka rodziny. Hałas, jaki pozostawieni żołdacy czynili i zwisająca niczym worek ziemniaków Livia przy siodle Hivera niebezpiecznie przybliżały moment przelania czary żalu i wściekłości.

„Nie” zganił się w duchu. „Musisz się kontrolować. Im mniej ludzi wie…”

Łowca wziął głęboki oddech i strzelił lejcami. Rumak puścił się truchtem w stronę traktu, zostawiając za sobą jedno z wielu miejsc, które bogowie opuścili.

Rozdział 4

Konie poruszały się stępem, bez pośpiechu zmierzając ku celu podróży. Cisza panująca na leśnym trakcie niepokoiła, zupełnie jakby natura w skupieniu przyglądała się przemierzającym jej tereny. Drzewa tkwiły nieruchomo w swoich pozycjach, niezakłócane najmniejszym podmuchem wiatru. Gruba warstwa wilgotnej ściółki skutecznie maskowała obecność przemykającej dzikiej zwierzyny.

Dwójka pozostałych w drużynie żołnierzy gawędziła ze sobą, spoglądając co rusz na przywiązaną do siodła dowódcy Livię. Wyższy z nich, młody i niebieskooki blondyn był wyraźnie zaniepokojony sytuacją. Słyszał wcześniej plotki o swoim kapitanie i martwił się, czy nie przerwą w pewnym momencie podróży, aby Hiver wymierzył jej własną karę. Zaciągnął się do wojska aby utrzymać własną rodzinę po tragicznej śmierci ojca, a zasady wpajane mu przez babkę ostro kłóciły się z tym, co prezentował dowódca. Drugi z nich, przysadzisty brunet podzielał zdanie Hivera co do kobiet. „Normalna dziewka siedzi w kuchni z bachorami i nie wtrąca się w sprawy mężczyzn” tak mawiał, gdy dyskutowali w karczmach przy piwie, jednocześnie obmacując przechodzące wieśniaczki.

Bran i Hiver jechali przodem, żołnierz wysuwał się dalej wyznaczając kierunek trasy. Na początku Bran niechętnie odpowiadał, jednak z czasem rozluźnił się na tyle aby prowadzić luźną rozmowę. Streścił przebieg polowania i utratę własnej broni, a dociekliwsze pytania zbywał monosylabami lub mruknięciem. Wreszcie zebrał się w sobie i zadał pytanie, które męczyło go od początku podróży z Morgwy:

— Jaka kara ją czeka? — Ruchem głowy wskazał na uwięzioną.

Hiver parsknął śmiechem i pokręcił głową. Już i tak mała sympatia Brana do mężczyzny niemal prysła.

— Szkoda czasu na wożenie jej do miasta i czekanie na proces. Zrobimy małą przerwę i z chłopakami damy jej nauczkę na przyszłość. Potem może wróci do wioski, a może nie. To już nie mój problem — Uśmiechnął się zjadliwie, spoglądając przed siebie.

— Tak, szefie! — Jego słowom zawtórował okrzyk bruneta. Małe oczy żołnierza zaświeciły się.

Bran skrzywił się, słysząc obły ton głosu mężczyzn. Postanowił jak najszybciej odłączyć się od towarzyszy i nigdy więcej nie mieć z nimi do czynienia. Livia, na dźwięk słów kapitana zaczęła wierzgać i wydawać stłumione przez knebel jęki, które bez niego brzmiałyby jak błagania o litość. Hiver skrzywił się i uzbrojoną w kolczugę pięścią uderzył bok dziewczyny. Powietrze wydarło się z jej płuc w akompaniamencie zduszonego okrzyku bólu. Bran kątem oka zerknął na porwaną, która świdrowała łowcę załzawionym wzrokiem. Obok wcześniejszej nienawiści do porywacza, w jej oczach pojawił się głęboki strach. Bran skręcił głową w stronę ściany lasu, walcząc sam ze sobą. „Jeszcze tylko kilka godzin” powtarzał w myślach, zaciskając mocno dłonie na wodzach. Tylko spokój utrzymywał jego sekret w tajemnicy.

Droga do Foren wiodła przez liczne zagajniki i pomniejsze wyżyny. Bran nie zdawał sobie sprawy z ogromu świata, dopóki nie opuścił rodzinnych terenów. Wychowany w niewielkiej wiosce Inwer na archipelagu Roun, przez większość dzieciństwa nie opuszczał wysp. Jedynie przybywający handlarze stanowili dla niego łącznik z tym tajemniczym światem kontynentu, a ich opowieści o wznoszących się ku niebu górach i niemierzalnych wzrokiem połaciach piasku brzmiały niczym wyssane z palca bajania bardów. Dla Brana i pozostałych mieszkańców morze było źródłem wszystkiego, co potrzebne do życia. Ubierało ich, karmiło, wystawiało na mordercze próby, których podołanie było ostatecznym testem dojrzałości. Młokos musiał przeżyć dwadzieścia trzy dni samotnego rejsu małą łódką, z samym tylko nożem, aby wrócić i móc nazwać się mężczyzną. Morze było ich całym światem, a podług rouńskich legend władał nim nieustraszony Hippur, patron Worrinów. Niestety, nawet bóg nie powstrzymał zagłady Inwer.

Nagle Hiver zatrzymał pochód. Znajdowali się wewnątrz małej kotliny, otoczeni gęstym lasem. Rozejrzał się wokół i skinął głową do bruneta. Upiorny uśmiech rozciągnął jego usta, po czym zeskoczył z konia. Livia, widząc podchodzącego do niej żołdaka zaczęła wierzgać gwałtowniej niż poprzednio, wgryzając się do bólu w poszarpany knebel.

Hiver w tym czasie zwrócił się do Brana:

— Stąd już prosta droga tym szlakiem, jak wyjdziesz z kotliny to zobaczysz mury Foren. My dotrzemy do miasta trochę później…

Zsiadł z wierzchowca i pomógł brunetowi odpiąć szamoczącą się kobietę. W momencie zrzucenia na twardą glebę, udało jej się poluzować knebel i wrzasnęła gardłowo do łowcy:

— BŁAGAM, ZRÓB COŚ! — rozdzierający głos Livii uderzył Brana. Krzyk kobiety zmroził krew w żyłach, a wpatrzone w niego przerażone spojrzenie obudziło w mężczyźnie uśpione demony.

Wysoki blondyn, widząc rozgrywającą się scenę, z wyraźną niechęcią odsunął się od zgrai. Nie chciał słyszeć jej krzyków ani śmiechów towarzyszy, obawiał się jednak kary ze strony dowódcy. Gdyby teraz uciekł, z pewnością oskarżono by go o dezercję, a na rodzinę żołnierza w najlepszym wypadku spadłaby hańba. Kiedy przed oczami pojawiła mu się smutna twarz babki, zadrżał. Nie mógł jej opuścić, nawet jeśli oznaczałoby to pogwałcenie wszystkich wartości, które wpajano mu od dziecka. Zacisnął dłonie na lejcach i zagryzł mocno zęby, odwracając wzrok.

— Hiverze! — bas Brana gromko przebił się przez odgłosy szarpaniny.

Wszyscy jak na komendę ucichli i zwrócili się w stronę łowcy. Twarz mężczyzny wyraźnie pociemniała, a grzmiący wzrok wbijał dowódcę patrolu w ziemię. On sam pobladł, momentalnie spocone dłonie wypuściły ramiona Livii. Nawet rozochocony grubas zwątpił w przewagę liczebną, której był pewny od początku ich podróży. Bran zmierzył wzrokiem całą czwórkę, a gdy dotarł do blondyna, jego spojrzenie na moment złagodniało. Szybko wrócił do Hivera i kontynuował:

— Lordowi Grisramowi nie przeszkadza, jak poczynają sobie jego żołnierze? — Zmrużył powieki, świdrując spojrzeniem bladego dowódcę. Żołdak jakby zmalał pod ciężarem postaci Brana. — Nie będę dłużej znosił waszego zachowania wobec poddanych, zwłaszcza kobiet. Co wasze matki by powiedziały? A gdyby to była córka któregoś z was?!

Pytanie zawisło niebezpiecznie w powietrzu. Brunet zwiesił głowę i zagryzł wargę, zupełnie jak karany przez profesora student. Zszokowany obserwował scenkę, niedowierzając własnym oczom. Twarz Hivera natomiast stężała, a w oczach znów rozpaliły się pogardliwe iskierki.

— Podróżujemy dalej w zgodzie czy wyjaśnimy to tu i teraz?

Pytanie dodatkowo rozsierdziło Hivera, rzadko otrzymującego rozkazy od kogoś nie będącego lordem. Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami, żołnierz jednak uspokoił się szybko i z kamienną twarzą skinął głową brunetowi, aby zostawił dziewczynę. Obaj pod okiem Brana przywiązali ciężko dyszącą kobietę z powrotem do siodła, po czym wsiedli na koń. Hiver zwrócił się na koniu w stronę łowcy, jednocześnie dając dyskretny znak podwładnemu. Blondyn dopiero po chwili zrozumiał rozkaz dowódcy i momentalnie zbladł. Bran odwrócił się i ruszył wierzchowcem w stronę wskazanego wyjścia z kotliny, lecz po kilku krokach zwierzęcia, powietrze przeciął świst cięciwy.

Wystrzelona przez bruneta strzała dosięgnęła Brana tuż pod lewą łopatką. Mężczyzna wygiął plecy w łuk, wrzasnął i opadł tułowiem na szyję przestraszonego konia. Wprawne oko pulchnego żołdaka idealnie wycelowało w serce Brana. Wierzchowiec łowcy wierzgnął i zrzucił z siebie ciężkie ciało, po czym w panice puścił się galopem przed siebie. Skrępowana Livia na widok upadającego Brana jęknęła, a ledwo co wyschłe oczy znów zaszkliły się z bezsilności i strachu. Już nikt jej nie wybroni przed pomysłami żołnierzy.

Hiver triumfalnie podprowadził konia do zwłok, spojrzał z góry na postrzelonego i splunął pogardliwie.

— Nie dość, że zabrałeś nasze pieniądze za ghule, to jeszcze wydajesz mi rozkazy? Odważnyś był, „przyjacielu”, ale tu kończą się twoje przygody. Szkoda. — Odwrócił się do towarzyszy, a twarz Livii znalazła się tuż nad postrzelonym. Wpierw wstrzymała oddech, po czym na jej twarzy pojawił się stłumiony kneblem uśmiech.

— Luter, co tak stoisz i gapisz się jak kurwa w gnat? Sprzątnij gnojka z traktu i znajdź konia, a potem wróć do miasta. Wyrobimy się do tego czasu — mówiąc to, poklepał pośladki Livii.

Stojący dotąd jak słup soli blondyn oprzytomniał i powstrzymując wzbierającą się w gardle żółć, ruszył wykonać rozkaz. W momencie, kiedy podejmował niewerbalnie decyzje o przeniesieniu się do innej jednostki, wstrzymał konia. Hiver i brunet, zajęci nietypowo spokojną Livią, nie zauważyli jak ręka Brana porusza się i sięga za plecy. Dopiero trzask łamanej strzały zwrócił uwagę wszystkich. Luter wyglądał, jakby zobaczył ducha.

Bran bez słowa podniósł się, a ułamany fragment strzały sam wyleciał z jego pleców jakby wypchnięty siłą mięśni. Kiedy rzekomo martwy łowca odwrócił się, pozostałych przeraziła nieludzkość jego twarzy z lśniącymi czerwienią oczami. Hiver ostatecznie zrzucił maskę opanowania.

— ZABIJCIE GO, IDIOCI! — wrzasnął, samemu sięgając po broń. Długi miecz przytroczony do jego pasa wysunął się gładko z cichym świstem. Trzymając go prawą ręką za rękojeść, lewą przytknął do głowicy. Ugiął nogi w kolanach, szykując się do błyskawicznego ataku.

Brunet w popłochu nałożył kolejną strzałę na cięciwę i wystrzelił. Grot wbił się głęboko w pierś łowcy, który jednak zdawał się nie zwracać szczególnej uwagi na ranę. Ruszył w stronę Hivera, sięgając po własną broń. Przygotowany kapitan płynnym ruchem pchnął ostrze, celując w trzustkę mężczyzny. Trafił jednak w pustą przestrzeń, a po chwili oderwana gołą ręką głowa potoczyła się po ziemi, znacząc trasę tryskającą z tętnicy krwią. Ruchy łowcy były nadludzko szybkie; łucznik nie zdążył nałożyć kolejnej strzały, kiedy ten pojawił się tuż przy nim. Krótkie spojrzenie w przerażające oczy Brana było ostatnim, co zobaczył, gdy miecz łowcy przebił podniebienie bruneta.

Luter zeskoczył z konia i w panice pobiegł przed siebie. Nie wiedział, który kierunek będzie bezpieczny; pragnął jedynie znaleźć się jak najdalej od miejsca kaźni. Płuca po chwili zaczęły palić żywym ogniem; żołnierze stacjonujący w mieście nie byli przyzwyczajeni do długiego wysiłku. Mimo tego starał się biec dalej. Suche gałęzie zaczęły trzaskać pod jego stopami, kiedy znalazł się w bujnej gęstwinie lasu. Nie odwracał się za siebie, wszystkie siły przeznaczał na ratowanie własnej skóry.

Wreszcie ból zmusił go do zwolnienia tempa. Zataczając się, wpadł na pień drzewa i oparł dłonie o kolana, chwytając łapczywie zimne powietrze. Pośpiesznie rozejrzał się na boki, z ulgą nie zauważając śladu żywego ducha. Wziął ostatni głęboki oddech i wyprostował się, wypuszczając powoli powietrze z obolałych płuc.

Gałęzie za nim trzasnęły. Obrócił się i ujrzał stojącego kilka metrów od niego łowcę, nie wykazującego najmniejszego śladu zmęczenia. Spływająca z twarzy Brana krew żołnierzy zjeżyła wszystkie włosy na ciele Lutera. Chłopak wydał z siebie żałosny jęk zmieszany z krzykiem, cofnął się i przewrócił, obijając się o leżący pniak.

— Nie ucieknę dalej — wymamrotał przerażony przez zziębnięte gardło, mimowolnie odczołgując się od stojącego niedaleko łowcy.

— Wiem — odrzekł Bran spokojnym głosem.

Luter zatrzymał się. Słowo wypowiedziane przez, jego zdaniem zło z najgłębszych piekieł zabrzmiało… wstydliwie. Zebrał całą pozostałą mu odwagę i odwrócił głowę w kierunku Brana. Łowca pokonał dzielącą ich odległość i usiadł na powalonym pniu, opierając łokcie na kolanach. Zwiesił głowę, przetarł dłonią brudną twarz i westchnął. Skonfundowany Luter obrócił się na plecy i usiadł prosto, nieufnie obserwując nawet najmniejszy ruch mężczyzny. Trwali tak przez chwilę w milczeniu, przerywanym nerwowym oddechem żołnierza. Wreszcie Bran uniósł wzrok, a na jego obliczu malował się bezbrzeżny smutek.

— Przykro mi z powodu twoich towarzyszy… — Zawiesił głos, czując narastającą w przełyku gulę. — Gdyby nie próbowali mnie zabić, pewnie dalej by żyli.

— Dlaczego? Jak–jakim cudem TY żyjesz? — Blady jak ściana Luter intensywnie mrugał, próbując wytłumaczyć sobie, że to nie sen. — Oni… Fakt, nie przepadałem za ich towarzystwem, ale to co zrobiłeś…. W świetle prawa Foren powinienem cię teraz aresztować za podwójne morderstwo i…

— A chcesz? — Prychnął Bran, patrząc na własne dłonie.

Przygnębiony ton głosu łowcy sprawił, że strach Lutera kurczył się — żołnierz zaczął powoli uspokajać oddech. Gdy opanował głos, odpowiedział:

— W tym momencie marzę tylko o powrocie do domu i wyrzuceniu z pamięci ostatnich minut. — Luter wstał, otrzepał ciało z leśnego runa i zachowując bezpieczną odległość, spytał ponownie: — Jakim cudem przeżyłeś tę strzałę? Ni medyk ze mnie ni kapłan, ale jak na moje to powinieneś wyzionąć ducha.

— Opowiem ci później. Masz szczęście, że szał minął mi podczas biegu. — Westchnął ciężko i mocno potarł twarz dłońmi. Wyglądał na wyjątkowo zmęczonego fizycznie jak i psychicznie. — Musimy pochować ciała i odwieźć Livię do wsi. — Bran zebrał się i wstał, otrzepując dłonie.

Luter nerwowo pokręcił głową i skrzyżował ramiona.

— Nie, nie… nie może tam wrócić! Hiver zostawił tam przecież Gerta, Mlavina i Kiriama, a są niewiele lepsi od niego samego. Musimy wrócić do miasta i złożyć raport Grisramowi…

— Musimy? — Przerwał mu Bran. Luter zbladł. — Pomogę ci pochować zwłoki, ale ani myślę po tym wszystkim grzecznie pojechać z tobą do Foren. Nie potrzebuję mieszać się w problemy królestwa, mam swoich aż nadto.

— Uciekasz? — spytał z niedowierzaniem Luter. Bran spochmurniał, ale nic nie odpowiedział i ruszył w stronę miejsca starcia. — Najpierw zamordowałeś dwóch przedstawicieli władzy, a teraz chcesz wszystko zamieść pod dywan i udawać że nic się nie stało? A jak się wyda, to ja mam wziąć to na siebie?!

— Wyglądasz na rozgarniętego, co to więcej w książkach siedzi aniżeli na arenie. Wymyślisz coś.

— C–co? — Tym razem oblicze żołnierza spurpurowiało. Ruszył za olbrzymem, stawiając co najmniej dwa kroki na jego jeden. — Ty jesteś bezczelny! Typowy łowca, aż dziwne że zareagowałeś jak chcieli ją zgwałcić!

— Nie jestem potworem. — Mężczyzna zmierzył dużo niższego od siebie Lutera groźnym wzrokiem, nie zwalniając kroku.

— A zachowujesz się całkiem jak one! Co, na własną rodzinę też się tak wypiąłeś, że jesteś sam?!

Bran zesztywniał. Głos żołnierza ugrzązł w gardle, kiedy zorientował się, że trafił w czuły punkt. Stał blisko łowcy, jednak bał się wydać nawet najmniejszy dźwięk. Niemal czuł gotującą się Branie złość; Luter zaczął odmawiać w głowie ostatnią modlitwę. Nagle ramiona łowcy uniosły się i opadły w geście rezygnacji.

— Ech… Masz rację, chłopcze. — Mężczyzna potarł dłonią kark. Odwrócił się do Lutera i zagryzł wewnętrzną stronę policzka. — Przynajmniej nie zrezygnuję z wizyty u płatnerza.


***


Aż do celu ich powrotnego marszu żaden nie odezwał się ani słowem. Wyłaniając się z gęstwiny drzew ujrzeli przetrzepującą kieszenie martwych żołnierzy Livię. Była tak pochłonięta kradzieżą, że dopiero głośne chrząknięcie Brana zwróciło jej uwagę. Obrzuciła ich przerażonym spojrzeniem i zastygła w miejscu, patrząc to na jednego, to na drugiego mężczyznę. Przedłużająca się cisza potęgowała niezręczność sytuacji.

— No co! — powiedziała oburzonym tonem Livia. — Wszyscy wiemy co chcieli mi zrobić, ja odbieram tylko…

— Zadośćuczynienie? — spytał Bran, unosząc jedną brew. Stojący ze skrzyżowanymi ramionami gigant wydawał się być rozbawiony całą sytuacją.

— A żebyś wiedział. — Prychnęła, po czym schowała trzymaną w dłoni zawartość sakiewki Hivera do własnej. — Pozwolicie mi odejść czy tym razem nie mam liczyć na cud w postaci zmartwychwstania bohatera? — Łypnęła niechętnym spojrzeniem w stronę Lutera.

Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie i tylko przewrócili oczami. Podeszli bliżej, jednak cała ich uwaga skierowana była w stronę dwójki martwych. Luter znów pobladł, nieprzyzwyczajony do widoku rzezi.

— Ciężko będzie zamaskować prawdziwy powód ich śmierci — mruknął Bran. Potarł dłonią czoło, zastanawiając się nad możliwymi rozwiązaniami.

— Śmierć z przyczyn naturalnych odpada, co nie? — Liv prychnęła, trącając stopą leżącą obok głowę Hivera. Twarz mężczyzny zastygła w wyrazie szoku.

— Możesz zabrać ją sobie pamiątkę — odpowiedział Luter, przełykając zbierającą się w ustach żółć.

— Ha, ha. Jeśli nie chcecie, aby ktokolwiek ich znalazł, musicie rozebrać ciała do naga, ubrania spalić a zbroje zakopać — mówiła pewnym głosem. — Zwłoki zanieście dalej w głąb lasu i zostawcie na żer zwierzętom. Zazwyczaj we wsi nacinamy je dodatkowo, żeby zapach krwi lepiej się rozchodził, ale tu chyba nie będzie potrzeby.

Wymowne milczenie mężczyzn było wystarczającym pytaniem.

— No co? — spytała znów z tym samym poirytowaniem. — Myślicie, że ile można znosić nękanie władzy? Chłop też człowiek i nieraz zdarzało nam się tracić nerwy.

— To ja nie mam pytań — odpowiedział tylko Bran, po czym cała trójka zabrała się do roboty zgodnie z instrukcjami Livii.

Rozdział 5

Tereny znajdujące się pod władzą lorda Grisrama były niezwykle zróżnicowane. Opuszczając Morgwę, podróżnicy zmierzający w stronę Foren przemierzali wyżynne krajobrazy z gęstymi borami i licznymi pagórkami. Samo miasto w znacznej części znajdowało się jednak na równinie graniczącej z wyższymi terenami krainy Aaranos. Foren, choć nie mogło się równać ze stolicą Torsk, miało wiele do zaoferowania. Centrum miasta, gdzie znajdował się główny skwer, pałac lorda, domy wysoko urodzonych, ratusz i świątynia, otoczone było wysokim murem pełniącym bardziej funkcję reprezentatywną, oddzielającą wysoko urodzonych od kupców i rzemieślników. Przechadzała się po nim raz mniej, raz bardziej czujna straż miejska. Na ścianach obwarowania powiewały proporce w barwach króla Ezekiela, pomiędzy którymi znajdowały się gdzieniegdzie sztandary lorda Grisrama. Do miasta prowadziły dwie bramy, wybudowane równolegle od południowej i północnej strony.

Tereny poza centrum były przynajmniej trzy razy większe od jego samego, rozciągały się na co najmniej kilometr promienia w stronę równin. Przylegające do murów, aż do głównego obwarowania, domostwa były miejscem zamieszkania osób o niższym stanie urodzenia — w tej części miasta mieszkańcy byli prostsi i prowadzili bardziej otwarty styl życia. Zewnętrzny pierścień był głównym celem wędrownych handlarzy, których towar stanowił rarytas dla obecnych mieszkańców. To tu kwitła znaczna część gospodarki — niezliczone kramy oferowały swoje usługi w każdej możliwej dziedzinie, od krawców, poprzez zielarzy, na burdelach kończąc. Sam teren również znajdował się wewnątrz niskiego i szerokiego muru, stanowiącego rzeczywistą ochronę miasta przed zagrożeniami ze strony potworów i potencjalnej armii wroga. Poza większym obwarowaniem rozciągały się pola uprawne należące do najbogatszych wieśniaków w prowincji, zapewniających żywność całemu miastu.

Wieczorowa pora zbliżała się nieubłaganie. Kupcy powoli zwijali swój dobytek aby odpocząć po ciężkim dniu i zrelaksować się na placu z pozostałymi mieszkańcami. Rozpalano wtedy ogniska, a na stanowiskach roboczych zostawali jedynie kramarze oferujący rozcieńczane piwo dla pospólstwa i pełne pszeniczne spod lady dla sypiących portenami. Samozwańczy grajkowie rozpoczynali swoje koncerty, umilając czas pozostałym. Ruch na trakcie zamierał, jedynie pracownicy z pobliskich pól przemykali pod okiem średnio czujnych strażników, aby posmakować ułamka miejskiego życia. Pośród takowych trzy postacie nieudolnie próbowały wmieszać się w tłum.

Choć Bran zwracał na siebie uwagę wyglądem i posturą, to samotny Luter wracający z patrolu budził większe zainteresowanie. Duma nie pozwalała mu zdjąć zbroi, dlatego nawet leniwe oko wartownika skupiło się na nadchodzącej gromadce.

— Stać! W imieniu Lorda Grisrama, nakazuję odsłonić twarze i podać swoje imiona — rozkazał strażnik, blokując przejście trzymaną halabardą. — Żołnierzu, gdzie twój patrol?

Bran i Livia niechętnie wykonali polecenie, wystawiając oblicza w blasku pochodni rozpalonej przy bramie. Luter natomiast, jak przystało na królewskiego służbistę, wyprostował się i z wypiętą piersią odpowiedział:

— Luter Jovick, piechur oddziału czwartego straży miejskiej w Foren, panie! Wracam ze złym meldunkiem, który muszę jak najprędzej przekazać naczelnikowi Stormowi.

— Że zła informacja to widać… — mruknął strażnik, kręcąc sumiastym wąsem. Był to mężczyzna w wieku bliższym emeryturze niż czynnej wojaczce, a wieczorowa pora dodatkowo umniejszała ochotę na przestrzeganie kodeksu i etykiety wojskowej. — Pewnie napadły was potwory czy inne złe licho? Hiver był dobrym żołnierzem… Dobra, wchodźcie panie i raportujcie. A wasza dwójka — spojrzał pobieżnie na łowcę i dziewczynę. — Ech… żadnych burd albo żebrania, jasne?

Wszyscy trzej przytaknęli i ruszyli w głąb murów miasta. Tylko Bran nie poczuł ulgi, wkraczając na ogrodzone tereny — tak duży tłum i zgiełk niepokoiły go. Życie w podróży nauczyło go wyczuwać nadchodzące zagrożenie ze strony natury — ludzie za to doskonale maskowali swoje prawdziwe intencje.

Tuż za bramą zaczynała się wytarta tysiącami stóp, brukowana droga główna, prowadząca w stronę centrum. Od niej odchodziły mniejsze uliczki otwierające dostęp do ciemnych zaułków ukrytych pomiędzy domami mieszczan. Budownictwo w Foren nie odbiegało od standardów innych miast Edwan — kamienice mieszczańskie składały się z kilku kondygnacji ze szczytami zwróconymi w stronę ulicy, oraz małych podwórek z tyłu. Na parterach w większości domostw znajdowały się kramy i sklepy czeladnicze, na piętrach natomiast izby mieszkalne właścicieli przybytków i robotników na najwyższym piętrze. Dolne części kamienic zbudowane były z kamienia, natomiast wyższe kondygnacje konstruowano w sposób ryglowy. Wysuwane z lica ściany piętra sprawiały wrażenie, jakby budynki nachylały się i obserwowały przechodniów.

Około stu metrów od bramy wjazdowej brukowana ulica otwierała się na niewielki rynek, który za dnia pełnił funkcję placu targowego, nocą natomiast na miejscach stoisk rozkładano ławy i rozpoczynano nocne życie. Bezpośrednio do rynku przylegał kontuar otwartej karczmy, a rechot podchmielonych mieszczan niósł się aż do muru obronnego miasta.

Do uszu podróżników zaczęła docierać narastająca z wolna muzyka. Gdy wyszli na otwarty plac, ich uwagę przykuł zespół trubadurów zbierający wokół siebie zainteresowany tłum. Grający ubrani byli w jaskrawe, przyciągające wzrok stroje. Grupa składała się z czwórki muzyków — dwojga mężczyzn i kobiet. Każde dokładało własną cegiełkę do występu — w ruch szły: lira, której struny pociągała szczupła blondynka, bęben trzymany przez wysokiego bruneta i własny głos drugiej kobiety, mocny i śpiewny. Ostatni z trupy potrząsał niewielkim tamburynem, tworząc podstawę rytmu wraz z bębniarzem.

Cała trójka przystanęła na chwilę, podziwiając grających. Kobiecy wokal żywiołowo rozdzierał szum głosów rozmawiających i trzask płomieni. Śpiewali nieznaną wcześniej pieśń, której rytm przywodził na myśl dzikie, niezmierzone ludzkim okiem połacie terenu. Zachwycona gawiedź dawała się porwać muzyce, odpływając na moment w wyobrażenia takowych miejsc. Oczy Livii również się zaświeciły, mężczyźni natomiast pozostali twardo na miejscu. Wreszcie Luter przerwał panującą między nimi ciszę:

— Muszę ruszać do garnizonu.

Niepewny wzrok Brana spoczął na żołnierzu.

— Spokojnie, łowco. W tej krainie cały czas ktoś znika bez wieści, najczęściej przez potwory. — Luter uśmiechnął się nieswojo. — Jeśli znów się spotkamy, to obym był tylko na patrolu w mieście. Livio, Branie — pożegnał ich, po czym ruszył w stronę koszar.

Łowca odprowadził wzrokiem żołnierza, w duchu ciesząc się z jego roztrzepania. Dopiero po zakopaniu zwłok Luter zdał sobie sprawę, że musi skłamać. Jeśli pisnąłby słówko, posądziliby go o zacieranie dowodów.

— Przynajmniej dobry z niego człowiek — stwierdził po cichu Bran. Skrzyżował ręce na piersi i obrócił się w stronę Livii. — Foren to spore miasto, lepiej żebyś trzymała się blisko…

Dziewczyna jednak zniknęła z zasięgu spojrzenia Brana. Mężczyzna przerwał wywód w połowie, rozejrzał się skonsternowany i westchnął. Poklepał pustą pochwę miecza i skierował się w stronę karczmy. Prowiant zaoszczędzony dzięki jeździe konnej wystarczy mu jeszcze na jakiś czas. Zamierzał dobrze wykorzystać pozostałe mu porteny.

Przystanął przy szynkwasie i oparł się łokciami o blat. Wodził za sprawnie obsługującym innych mężczyzną o wątłej posturze — jego wprawa i siła były zdumiewające; Bran nigdy nie posądził by chuderlaka o taką werwę. Łowca rozejrzał się wokół, nic jednak nie przykuło jego uwagi na dłużej. „Może nie będzie tak źle…” pomyślał, po czym wzdrygnął się, kiedy tuż przed nim karczmarz postawił kufel jasnego pszenicznego.

— Ja jeszcze nic… — zaczął Bran, ale zaraz mu przerwano.

— Wiem, wiem, panie. Wszystko to na koszt lorda! — odparł szybko mężczyzna, po czym odwrócił się i kontynuował rozdawanie darmowego trunku.

Zdumiony łowca nie zastanawiał się długo, szybko chwycił kufel i odwrócił się twarzą do rynku, sącząc piwo.

— Ciekawa sprawa, co nie? — Usłyszał pytanie po swojej lewej.

Obok łowcy, oparty o blat, stał zakapturzony mężczyzna. Spod materiału wystawał mu garbaty nos i błyskały małe, chytre oczy. Jego nietypowy, prawie odpychający wygląd zupełnie nie pasował do cichego, przypominającego szum liści głosu.

— Ludzie u władzy zrobią wszystko, aby utrzymać swoją pozycję — kontynuował.

— Czyżby? — odrzekł Bran, nie spuszczając oka z postaci.

— Skąd przybywasz? — spytał niewzruszony przybysz, opierając się podobnie jak Bran plecami o kontuar. — Przyciągasz uwagę bardziej niż latarnie na Ghvin. Archipelag Roun?

Bran nic nie odpowiedział. Tajemniczy jegomość uznał to za potwierdzenie.

— Tragedia na Sorg od lat sprowadza jej ofiary w głąb lądu.

Łowca zesztywniał, słysząc nazwę swojej rodzimej wyspy. Odchrząknął i pociągnął niewielki łyk przez zaciśnięte usta. Cisza narastająca pomiędzy dwójką stawała się uciążliwa.

— Lord Grisram ma… kłopoty? — spytał Bran z nadzieją na możliwy zarobek. Miał fach w fizycznym rozwiązywaniu problemów. — Darmowe piwo na ulicy nie leży.

Mężczyzna uniósł głowę, odsłaniając chytry uśmiech rozciągający policzki. Miał pociągłą twarz z ziemistą cerą, czarne kosmyki włosów oklejały czoło a zaniedbany, twardy zarost mógł posłużyć do krzesania ognia.

— Ależ skąd! Wszystko w najlepszym porządku, mamy obfite zbiory, kwitniemy handlowo a ludzie chadzają po ulicach z ciągłym uśmiechem! — Uniósł kufel i upił potężny łyk. — Pytanie… — Odbeknął. — Pytanie, czy interesuje cię polityka?

— Nie ważne, kto płaci. Bylebym miał z czego żyć — stwierdził spokojnie łowca.

— To źle — odparł brunet. — Uchodźcy z Roun powinni tym bardziej orientować się w obecnych czasach. Niemalże wszyscy są barbarzyńcami i uciekając przed własną katastrofą, sprowadzają kolejną na kontynent. Oczywiście nie mówię, że ty…

— Hmpf. — Prychnął Bran, w duchu nie pałając dumą do swoich pobratymców. Worrinowie, z których się wywodził, byli znani z najazdów na sąsiadujące siedziby innych ludów. Niewzruszeni niczym skały na morzu; opisywano ich w bajkach dla dzieci jako bezwzględnych, złych ludzi bez grama uczuć i poszanowania dla życia.

— Harpen, tak w ogóle — przedstawił się, unosząc kufel w stronę łowcy.

— Bran.

— No i elegancko. Jak rozumiem, jesteś całkowitym przeciwieństwem plotek o Worrinach, które krążą po kontynencie?

— Czego chcesz? — spytał poirytowany Bran. „Czemu zawsze musi się przyczepić jakaś gaduła?”

— Ja? Wszystko, czego chcę, to miejsce które mógłbym nazwać bezpiecznym domem. — Głos Harpena spoważniał.

Bran zmarszczył brwi i spojrzał w stronę rozmówcy. Ten zniknął, wtapiając się w przechodzący obok tłum. Poczuł się jeszcze bardziej nieswojo niż w momencie przyjścia do miasta. Dopiero po rozmowie z tajemniczym człowiekiem zauważył, jak mocno skupia na sobie uwagę przechodniów. W ich oczach oprócz ciekawości, do której przywykł, dostrzegał również irracjonalny lęk. Strach zrodzony ze strasznych opowieści na dobranoc, w których niestety często tkwiło ziarno prawdy. „Bezpieczny dom” powtórzył w myślach, przechylając kufel.

Łowca lata dzieciństwa spędził w Inwer, niewielkiej wiosce rybackiej, w której powoli rozkwitał również handel morski. Inwer było jednym z pierwszych osiedli archipelagu, które próbowało odciąć się od krwawej tradycji napadów. Wychowywani w duchu pokoju, Worrinnowie z Inwer zarabiali sprzedając własne wyroby, owoce udanych połowów, futra zwierząt gospodarskich i produkty rolne. Surowy klimat Roun początkowo nie sprzyjał rolnictwu, jednak upór i zaciętość mieszkańców wygrały z twardą ziemią i zimnym powietrzem. Inwer z biegiem czasu stawało się standardowym punktem szlaku handlowego i może rozrastałoby się dalej, gdyby nie wspomniana przez Harpena tragedia na Sorg.

Bran spojrzał na pozostawiony po towarzyszu pusty kufel i postanowił wziąć z niego przykład. Wychynął do końca, odstawił na blat i spytał biegającego jak kot z pęcherzem karczmarza o tani nocleg.

— Oj panie, panie. Teraz ciężkawo o solidny sen w dobrym łóżku, ale chyba w Opaliku znajdzie się jakiś ciepły kąt. — Po czym wskazał palcem drogę w stronę centrum.

— Dziękuję — odpowiedział Bran, ruszając w drogę.

Kiedy wkroczył w uliczkę między budynkami, gdzie kończyło się światło rzucane przez ogniska, znów przytłoczyła go ciężka atmosfera panująca wokół. „Miasto jak miasto, nic specjalnego” powtarzał w głowie, szukając wzrokiem szyldu noclegowni. Dobiegające z różnych stron odgłosy zasypiającego miasta niepokoiły Worrina. Trzask zamykanych okiennic, pałętające się po zakamarkach koty, czy bezpańskie psy warczące z ciemności, odgłosy miłości. Wreszcie po ujściu około trzystu metrów dojrzał kołyszący się na słabym wietrze znak z podpisem Łóżka z Opalikiem powieszony na piętrowym budynku. W niektórych oknach paliły się słabe światła świec.

Otworzył drzwi frontowe i wkroczył do małej izby. Trzy metry od drzwi znajdowało się stare biurko, z lewej strony schody prowadzące na piętro, a z prawej drzwi i mały kącik z kominkiem, otoczony dwoma obdartymi fotelami. Choć wystrój wnętrza nie był nowy, nie można było zarzucić właścicielowi zaniedbania — podłoga była wyszorowana a meble solidne. Za biurkiem siedziała kobieta w długiej sukni z wąskimi rękawami. Ramiona i plecy miała okryte rąbkiem, zapewniającym ciepło podczas wypełniania księgi rachunkowej leżącej przed nią na biurku. W świetle dygoczącej świecy cienie zmarszczonych brwi zabawnie tańczyły na jej czole.

Na dźwięk otwieranych drzwi ledwie uniosła spojrzenie znad kartek, jednak na widok Brana spięła się i sięgnęła odruchowo pod blat.

— Dobry wieczór, czy mógłbym spędzić tutaj noc lub dwie w razie potrzeby? — spytał łowca, splatając palce dłoni na wysokości podołka.

Kobieta przez chwilę mierzyła Brana spojrzeniem od stóp do głów, zmrużyła na chwilę powieki po czym wstała.

— Dobry wieczór… Jeśli masz pieniądze i nie wniesiesz broni na piętro, możesz korzystać do woli. Tylko żadnych bijatyk ani sprowadzania dziewek! To porządny lokal.

— Oczywiście — odparł szybko. Wyciągnął topór z paska i położył na blacie biurka. Kobieta wyraźnie rozluźniła się i minęła stojący na drodze mebel. Podała drobną dłoń do powitania, która niemal całkowicie zniknęła w łapie Brana.

— Proszę wybaczyć… Niebezpieczne czasy nastały, strach z niektórymi ludźmi spotkać się sam na sam w ciemnym zaułku… — przerwała nagle, czerwieniejąc się ze wstydu. — J–Ja przepraszam.

Bran wydawał się niewzruszony słowami gospodyni. Wzruszył ramionami.

— Nic nie szkodzi. Ile płacę za noc?

— Dwa porteny.

Westchnął ciężko i zapłacił. Musiał szybko znaleźć sposób na zdobycie jedzenia — za dwie noce nie zostanie mu ani wenta przy duszy. Przez chwilę zastanawiał się, co robią Livia i Luter, lecz szybko odegnał tę myśl. Dopóki nie zadba o siebie, nie ma sensu martwić się o innych. Z tą myślą udał się na piętro budynku i opadł zmęczony na sienniku w sporej sali z tuzinem innych osób. Potrzebował odpoczynku po tak długim dniu i marzył, aby duchy przeszłości dziś wyjątkowo dały mu spokój.


***


— Co to ma znaczyć, że zaginęli na szlaku? — spytał ostro naczelnik Storm, mierząc groźnym spojrzeniem Lutera.

— Tak jak przekazałem, naczelniku! Na nasz oddział napadły potwory, jedynie mi udało się uciec gdy… Gdy dojadały resztki… — Żołnierz starał się brzmieć przekonująco. Niestety nieudolne kłamstwa nie przekonywały jego zwierzchnika.

— Te kilka ghuli, których mieliście się pozbyć pokonało jednego z moich najlepszych ludzi?! — Storm uderzył okutą pięścią w biurko, aż drewno zatrzeszczało.

— Ja wiem… — zaczął Luter, jednak natychmiast przerwał widząc uniesiony palec dowódcy. Mężczyzna świdrował spojrzeniem zastraszonego chłopaka, a w myślach zadawał sobie w kółko to samo pytanie: Czy naprawdę w tych czasach nie stać nas na prawdziwych żołnierzy?

Zapadła krępująca cisza. Luter stopniowo malał pod ciężarem wzroku rozmówcy, usilnie starał się nie porzucić wyprostowanej pozycji. Po chwili Storm mruknął gardłowo, na co Luter nieznacznie drgnął. Naczelnik oparł się dłońmi o blat i pochylił głowę, analizując obecną sytuację. W chłopaku od momentu przejścia przez bramy Foren narastało poczucie winy i panika, że nie poradzi sobie z oszustwem. Wpakował się w bagno po uszy.

— Nie dość, że w mieście już brakuje rąk do pracy, to jeszcze potwory bez skrępowania zjadają moich żołnierzy — powiedział po chwili Storm jakby do samego siebie. Uniósł głowę, a Luter ujrzał w jego wyrazie twarzy coś, czego kompletnie się nie spodziewał: rezygnację.

— Odwiedźcie żołnierzu rodzinę i odpocznijcie. Jutro z samego rana chcę was widzieć w koszarach, przeniesiemy was do straży miejskiej.

Luter, nie wierząc własnym uszom przetwarzał przez chwile zasłyszane wieści. Wreszcie dopisało mu trochę szczęścia i nawet nie otrzymał kary za opuszczenie oddziału. Przez lata nasłuchał się opowiadanych historii o bezwzględności i twardości Storma. Lata wiernej służby i ciężkiej pracy wyniosły go na tak wysokie stanowisko, jednak obecne czasy widocznie przerastały nawet naczelnika. Dopiero teraz Luter zwrócił uwagę na siwiejące włosy i przeoraną bruzdami zmęczenia twarz Storma. Nie mogły pojawić się tak szybko za sprawą samej natury.

— Tak jest, naczelniku Storm!

— Potrzebujemy wsparcia wewnątrz miasta, trzeba ukrócić złodziei i inne szumowiny. A potwory… ech, oby lord Grisram wezwał pomoc z innych miast. Nie możemy dopuścić aby na traktach było tak niebezpiecznie, karawany już teraz pojawiają się coraz rzadziej. Spocznijcie.

Luter zasalutował, po czym obrócił się na pięcie, uradowany rozwiązaniem sytuacji. Kładąc dłoń na klamce od drzwi gabinetu Storma, wstrzymał się. Do głowy przyszło mu oczywiste rozwiązanie.

— Właściwie, naczelniku…

Rozdział 6

Foren szybko budziło się do życia. Wraz z nastaniem świtu, zaprzęgane w konie wozy przetaczały się po brukowanych ulicach miasta. Tętent kopyt i powoli narastający miejski gwar wybudziły Brana z błogosławionego snu bez marzeń. Zaskoczony dobrym samopoczuciem, sprawnie spakował swój dobytek i opuścił piętro sypialniane. Wychodząc, skłonił się właścicielce, która poranek spędzała zamiatając ganek przed budynkiem. Odpowiedziała mu tym samym i lekkim uśmiechem, zadowolona z dotrzymanej przez niego obietnicy.

Poranne słońce wydobyło na świat kolory miasta, całkiem różne od ciemnoszarej palety barw dominującej w nocy. Fronty budynków były jasne, poprzecinane brązowymi belkami i z gromadzącym się na nich zielonkawym osadem. Jasnobrązowe, drewniane dachy uchowały się od nalotu z pomocą smagającego wiatru. Wolne przestrzenie zdominowane były przez zieleń roślin — mieszanka klimatów wyżyn i nizin skutkowała doskonałym nasłonecznieniem i odżywczym powietrzem. Nawet obecność cegielni kilka kilometrów od miasta niemal nie wpływała na obecną florę.

Bran ruszył w stronę odwiedzonego wcześniej placu targowego. Dopisująca pogoda i noc bez koszmarów uspokoiły nieco nerwy łowcy. Spacerując pomiędzy mieszkańcami miasta stopniowo oswajał się z obecnością dużej ilości ludzi wokół. Choć większość unikała wzroku olbrzyma, pojedyncze osoby pozdrawiały go z wyrazem wdzięczności na twarzy. Obecność łowcy w mieście uspokajała mieszczan bojących się o własne życie i dobytek.

Im bliżej placu, tym donośniejszy stawał się mieszczański szum. Do Brana docierały pojedyncze strzępki rozmów wyrwane z kontekstu, głosy matek nawołujących rozbiegane dzieci i okrzyki handlarzy zachęcających do kupna towaru. W powietrzu unosiła się mieszanka przeróżnych zapachów — od kuszącego zapachu pieczywa przygotowanego jeszcze przed świtem, poprzez aromatyczną woń świeżych i suszonych ziół, po charakterystyczny odór kramu z rybami łowionymi w rzece Norrung. Mężczyzna ruszył przez tłum, kurczowo trzymając własną sakiewkę, a prawą dłoń oparł na głowicy topora.

Stoisko z bronią przytulone było do jednej ze ścian kamienic okalających rynek. Na kształt litery U rozstawione były stojaki z bronią, zawierające wszelakiej maści oręż obuchowy, miecze krótkie, kilka egzemplarzy szabel i bułatów z dalekiego południa. W głębi kramu stał oparty o blat mężczyzna w średnim wieku, ćmiący w spokoju fajkę. Zaintrygowany Bran udał się w jego kierunku.

— Witajcie, handlarzu.

— Witajcie, witajcie. — Kupiec uśmiechnął się z fajką w ustach, którą wygodnie umościł w dziurze między zębami. — Widzę, żeście woj na schwał. Czego wam potrzeba? Ofertę mam niewielką, bo i z dostawami ciężko…

— Widzę właśnie — odpowiedział Bran, przeglądając lichy ekwipunek. — Przykro mi, chude lata nadchodzą.

— Przykro? A to ci dopiero — rzekł zaskoczony. — Nie spodziewałbym się takich słów od…

— Worrina? Wiem — dokończył Bran, nie patrząc w stronę rozmówcy. Ten zamilkł, miętosząc ustnik. — Szukam miecza do metra długości, z prostym ostrzem szlifowanym po obu stronach. Płaz może być szerszy niż zazwyczaj, koniecznie porządne mocowania na jelcu. Jeśli pasowałby do mojej pochwy, zapłacę dodatkowo.

— O rany. — Handlarz podrapał się po głowie. — Toś mi listę życzeń podał.

Ruszył się z miejsca i dopiero wtedy Bran zauważył, że kupiec nie ma prawej nogi od wysokości kolana — na jej miejscu znajdowała się drewniana proteza z koślawo wyciętą stopą. Handlarz dokuśtykał do jednego ze stojaków, pogrzebał przez chwilę i wyciągnął jego zdaniem odpowiedni miecz.

— Mam coś takiego, przywieziony ze wschodu. Wszystko się zgadza oprócz rękojeści — podsumował, pokazując nietypowe dwa pierścienie okalające miejsce uchwytu bliżej jelca.

Bran rzucił okiem i tylko pokręcił głową. Nie mógł sobie pozwolić na niepewny chwyt — gdyby walczył czymś takim na bagnach, już dawno byłby o głowę niższy i bez części wnętrzności.

— Hm — mruknął handlarz, odkładając broń na miejsce. Chwycił się lewą dłonią za szyję i pomasował, szukając wzrokiem odpowiedniego oręża. — Musi być miecz?

— W ostateczności większy kord — odparł lekko zawiedziony łowca. „Faktycznie ciężkie czasy nastały, skoro tak trudno o broń” pomyślał, przyglądając się pozostałemu wyposażeniu.

Wreszcie handlarz wyciągnął niewielkie, jednosieczne ostrze z głownią o zakrzywionym sztychu. Rękojeść była wytarta, a na płazie znajdowały się liczne ślady użytkowania, sama broń wyglądała jednak solidnie i parę poprawek u płatnerza wystarczyłoby, aby znów odzyskała świetność. Kupiec podał kord Branowi, który chwycił za drewnianą rączkę. Zamachnął się parę razy, przecinając szybko powietrze, westchnął lekko i ostatecznie skinął głową.

— Ile sobie policzycie za to?

— Piętnaście portenów, panie.

Bran zmarszczył brwi. Pchany obawą, pociągnął sprzedawcę za język.

— Cena jak za drewniany miecz.

— Prędzej niż później to pęknie wam w dłoniach, Worrinie. Chłop na schwał z was, a dzieci nie osierocę, bom sprzedał złom za zawyżoną cenę. — Mężczyzna wyraźnie posmutniał. Sytuacja w jego domu musiała być bardziej niż tragiczna.

— Co się dzieje z Edwan? — spytał Bran, kręcąc głową w niedowierzaniu. — Na Roun mówiono o was jak o kraju mlekiem i miodem płynącym. A odkąd podróżuję, widzę jedynie biedę i śmierć.

— Więc czym prędzej wracajcie do siebie, panie. Głosy się panoszą, jakoby króla Ezekiela dopadły złe duchy — szaleństwo w jego oczach się tli, gdy wydaje rozkazy; do armii zbiera niedorostków, wysyła do walki z potworami i nie ma kto w polu robić. A bestie tylko tłustsze się stają. Ja — wskazał na siebie z łamiącym się głosem — wojsko żem przetrwał, jeno kulasa zostawił na polach bitwy. To mnie odprawili z kwitkiem lata temu, a teraz pewnie dalej walczyłbym w „imię władzy”, choćby skacząc na jednej nodze. — Przysiadł na skrzyni, odruchowo chwytając się za pobolewający kikut. — Jak wszystkich na wojaczkę wysyłają, to strawy nie ma kto hodować. Kobietom pękają kręgosłupy od pracy, a głód i tak zagląda wszystkim w oczy.

„Chyba, że jest się żołnierzem króla” z przekąsem stwierdził Bran, wspominając opasłego łucznika.

— Mroczne lata nam się trafiły, mości Worrinie — westchnął kupiec. Spojrzał na Brana i uśmiechnął się posępnie. — Zazdroszczę wam zdrowia, panie. A i pewnie obowiązków nie macie tylu, co starzy jak ja.

Łowca jeszcze raz spojrzał na sprzedawcę. Wiele lat mu nie zostało, a bez nogi nawet na pracę w polu się nie nada. Odliczył pieniądze i przekazał handlarzowi trzydzieści portenów. Przytrzymał je w dłoniach zdumionego kupca.

— Twoje dzieci mają dobrego ojca. Wróćcie dzisiaj prędzej — powiedział łowca, po czym odwrócił się i odszedł, zostawiając zszokowanego szczodrością handlarza.

— Ażeby bogowie wam błogosławili na ścieżkach i pomagali w potrzebie! — zawołał za klientem, ocierając wzbierające się w oczach łzy. Zacisnął pięść na monetach, aż zbielały mu kostki.

— To nie bogowie zmieniają świat — mruknął Bran, wmaszerowując powoli w tłum ludzi.

Łowca postanowił pospacerować wokół stoisk, a za pozostałe pieniądze podreperować swój nadszarpnięty podróżą ekwipunek. Zarówno dziurawe buty, jak i znoszona torba podróżna, balansowały na granicy między łataniem a kupnem następcy. Po rozmowie z handlarzem bardziej zwracał uwagę na otaczający go tłum. Większość przechodniów miała zmęczone, wychudzone twarze i puste spojrzenie, zaś stoiska często świeciły pustymi miejscami. Niosące się zewsząd strzępki rozmów brzmiały przygnębiająco, pełne obaw o następny dzień. Wspominając pozdrawiające go z rana osoby zrozumiał, dlaczego niebezpieczeństwo zza murów skutecznie burzy uprzedzenia wobec jego ludu.

Nagle gdzieś z lewej strony rozległ się krzyk:

— Złodziej! Łapać go, jedzenie kradną!

Ludzie wokół natychmiast zwrócili się w stronę wołania. Wąsaty piekarz z czerwoną twarzą krzyczał, wskazując palcem na przemykającą między przechodniami, zakapturzoną postać. Łotrzyk skrzętnie wymijał przeszkody, kierując się w stronę bocznej uliczki między kamienicami. Strażnik miejski, pełniący wartę w jednym z rogów placu, wybudził się z letargu i ruszył w pogoń. Gdy postać niemal dotarła do krańca targowiska, jeden z obywateli zdołał szarpnąć za jego kaptur. Choć długie, kręcone włosy rozlały się na sekundę przed zniknięciem w uliczce, Bran doskonale wiedział, kto połasił się na świeże wypieki.

Łowca zaczął przepychać się między mieszkańcami, podążając za Livią i strażnikiem. Nie znana mu potrzeba nakazała interweniować, chociaż ledwo znał tę dziewczynę. Wbiegł w wąską uliczkę, wspomagając się jedynie niknącym szczękiem zbroi wartownika. Przebiegł kilkadziesiąt metrów, jednak szybko stracił orientację w murowanej dziczy. Siatka ślepych dróżek, zaułków, skrótów wykopanych pod murkami i płotami była idealnym polem dla tak drobnej osoby jak ona. Mężczyzna przystanął w miejscu, rozejrzał się wokół i tylko westchnął. Zganił w duchu samego siebie i ruszył z powrotem na plac, zastanawiając się, co robić dalej.

Ciąg myśli przerwał mu kobiecy krzyk i męski wrzask. Nagle z małego zaułka po prawej stronie wyturlała się Livia, a tuż za nią wyszedł strażnik. Był trochę starszy od Brana, miał ciemną, krótko przystrzyżoną bródkę i sięgał łowcy do ramion.

— Proszę proszę, ciekawe co dostanę za złapanie szczura z Konfraterni Złodziei — splunął obok dziewczyny, po czym zauważył stojącego niedaleko Brana. — Ty! — wskazał na niego palcem. — Poświadczysz, że ta dziewka dopuściła się kradzieży i próby morderstwa, rozumiesz?

— Słucham? — prychnęła Livia, ocierając krew wypływającą z rozbitego nosa. Po bruku wzdłuż jej toru lotu ciągnęły się krople posoki.

— Słucham? — powtórzył Bran, patrząc to na wartownika to na Livię. Zagotował się, kiedy zauważył jej poranioną twarz. Odpowiedź strażnika tylko dolała oliwy do ognia.

— Proste. Za zeznania świadka o takim przestępstwie od razu pójdzie na szafot, a i nagroda spora. Pieniędzy nigdy mało, racja?

— I to ja jestem złodziejką?!

Bran zmrużył oczy. „Kolejny, któremu porteny zaćmiły wzrok”.

— Nie płacą wam za samą służbę, żołnierzu?

Strażnik na chwilę osłupiał, po czym położył dłoń na głowicy miecza.

— Odmawiacie wykonania rozkazu? — spytał wrogo, piorunując Brana spojrzeniem. Stali tak przez moment, pojedynkując się wzrokiem.

— Obywatelu! Zwiążecie tę tu złodziejkę i grzecznie pójdziecie ze mną do koszar miejskich, albo wezwę całą straż z miasta i rozwiążemy to bez litowania się — jego władczy ton zirytował łowcę, który westchnął tylko i podszedł do skulonej na ziemi Livii.

— Kolejny raz muszę cię ratować — szepnął do niej, gdy pochylił się aby związać nadgarstki dziewczyny.

— Gówno musisz– warknęła cicho, patrząc wrogo to na Brana, to na zadowolonego z siebie strażnika. — Czemu nie wywiniesz jego wnętrzności na zewnątrz? Poszłoby ci równie łatwo jak z…

Bran zacisnął pętlę mocniej niż powinien, uciszając gadułę. Nie potrzebował więcej problemów, a zwłaszcza węszących za zaginionymi żołnierzami strażników. Gdyby spojrzenie dziewczyny mogło zabijać, łowca padłby właśnie trupem. Zarzucił ją sobie na ramię jak lekki tobołek i odwrócił się do strażnika.

Mężczyzna zawiesił spojrzenie na trzymanej Livii, jednak po sekundzieodzyskał rezon.

— Za mną.

Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wewnętrznego muru okalającego centrum miasta. Bran poprawił bagaż i ruszył. Na koślawe uderzenia skrępowanych dłoni o plecy odpowiadał lekkim podskokiem, wbijając ramię w brzuch dziewczyny.

Wyszli na jedną z głównych ulic miasta, rozlokowanych na kształt pajęczyny. Od głównych dróg odchodziły mniejsze, tworzące skomplikowaną i nieregularną siatkę połączeń, powstałą w ciągu lat wznoszenia budynków przez napływających mieszkańców. Na początku Foren było małym grodem, rozlokowanym na granicy dzikich lasów Ichtial i równin Sefren. Dobra lokalizacja z czasem uformowało miasto do obecnych rozmiarów.

Mijani przechodnie szeptali między sobą i śledzili wzrokiem nietypowy pochód. Coraz mniej szamocząca się Livia rzucała co ciekawskim wrogie spojrzenia, natomiast strażnik idący przodem wypinał dumnie pierś, planując w głowie na co wyda nagrodę. Jedynie Bran miał niewzruszony wyraz twarzy, rozpisując w głowie plan miasta.

Trasa strażnika prowadziła przez inny, mniejszy plac na którym zebrała się podekscytowana gawiedź. Szum głosów niósł się przez sporą część miasta. Gdy dotarli, ich oczom ukazał się niemały tłum skotłowany wokół zbudowanego z drewna podwyższenia, na którym stały dwie postacie. Trzecia przywiązana była do wysokiego pala wystającego pośrodku sceny. Zaciekawiony żołnierz przystanął, gestem ręki nakazał zrobić to samo Branowi. Gdy ujrzał, kim jest ofiara, uśmiechnął się pogardliwie i splunął.

— Wynaturzenia — warknął, po czym wskazał na pal i spojrzał w stronę łowcy. — Dlatego się przydajecie. Potwory już nawet od środka próbują zniszczyć nasz świat.

Dopiero teraz Bran zauważył, że w rzeczywistości przybita gwoźdźmi ofiara wcale nie jest człowiekiem. Niewysoka, humanoidalna postać posiadała srebrne futro na całym ciele, w które wbijały się wiążące łańcuchy skrzące się na niebiesko w świetle dnia. Stworzenie przy każdym mocniejszym błysku szamotało się mocniej — magia zaklęta w więzach trzymała zdolności bestii na wodzy i zapewniała bezpieczeństwo postronnej ludności. Kopyta zamiast nóg uginały się pod ciężarem konającego ciała, a spływająca z ran na dłoniach krew znaczyła rubinowe ścieżki wzdłuż drewna. Z obu stron głowy wyrastały długie na kilkanaście centymetrów płaty skóry, przypominające oklapnięte uszy zająca. Mimo nietypowej aparycji, większą potwornością wykazywał się kat, który ostrym nożem ciął przy krawędzi „twarzy”.

Lico potwora zakrywała twarda, powleczona ciemnoszarą skórą skorupa. Groteskowa twarz miała stożkowaty kształt, duża górna warga i ostro zakończone nad oczami wypustki nadawały kocich cech, reszta jednak bardziej przypominała anatomią oblicze lisa bądź psa.

— WIDZICIE!? LUDZIE, OTO POKAZUJEMY WAM PRAWDZIWE OBLICZE CZYSTEGO ZŁA! — krzyczał w międzyczasie nawiedzony kapłan. Krążył wzdłuż sceny, wskazując sękatym palcem na konające stworzenie. — DREDNIKI WŚLIZGUJĄ SIĘ DO NASZYCH DOMÓW, PRZEBRANI ZA WASZYCH KREWNYCH I BLISKICH. MANIPULUJĄ WAMI! CHCĄ WASZEJ ZGUBY! JEDYNIE ŚWIATŁOŚĆ Z’HOROSA, SPŁYWAJĄCA NA POKORNE SŁUGI UJAWNIA NIECZYSTOŚĆ I ZŁO! NAWRÓĆCIE SIĘ I BŁAGAJCIE O ŁASKĘ, ALBO TO — spojrzał na drednika jak na gnijący ochłap. — ZAWŁADNIE WASZYMI DUSZAMI I ZGUBI LUDZKOŚĆ!

Tłum zawtórował gorliwej przemowie, wiwatując i wznosząc okrzyki uwielbienia. Kiedy kat dokończył krwawy obrys wokół twardej maski, stanął naprzeciwko potwora i chwycił za boczne krawędzie. Szarpnął raz, a bestia wydała z siebie mrożący krew w żyłach krzyk. Nie był to głos ludzki, ani tym bardziej zwierzęcy. Był obcy. Tak nietypowy i niesłyszany, jak tylko można sobie wyobrazić.

Bran zmarszczył gniewnie twarz, obserwując rozgrywającą się scenę. Imię wzywanego boga znajomo odbijało się w jego pamięci. Kat zaparł się stopą o pal i szarpnął ponownie, odrywając część maski potwora. Ponownie nieludzki krzyk rozdarł powietrze, napawając ludzi zimnym, głębokim lękiem. Człowiek nie powinien słyszeć takiej kakofonii.

Oprawca poprawił chwyt i szarpnął po raz trzeci, odrywając całość z głośnym mlaśnięciem. Potwór zdarł gardło, rycząc w niebo. Pod skorupą znajdowała się mięsista, poraniona tkanka stworzenia, z wybałuszonymi oczami bez tęczówek i bezkształtnym otworem w miejscu ust.

— CZYSTE ZŁO W CAŁEJ OKAZAŁOŚCI! ZNISZCZY WAS, JEŚLI WY NIE ZAATAKUJECIE PIERWSI. NIE WIERZCIE BLISKIM, KTÓRZY NAGLE ZNIKNĘLI BEZ SŁOWA I WRÓCILI ZMIENIENI. ZMUŚCIE ICH DO MODLITWY, SKROPCIE ŚWIĘTĄ WODĄ LUB SPARZCIE DŁONIE OGNIEM Z’HOROSA, A WYDOBĘDZIE BESTIE Z PRZEBRANIA!

Potwór już tylko oddychał płytko, ze zwieszoną głową. Jeden z płatów imitujących uszy przykleił się do poranionej twarzy. Tłum zaczął skandować imię Z’horosa, a nawiedzony kapłan obrócił się w stronę ofiary. Widok powiewającego na znoszonym płaszczu duchownego symbolu zmroził krew w żyłach Brana.

Cała uwaga łowcy skupiła się na haftowanym znaku. Przedstawiał on leżące poziomo litery V, przecinające się nawzajem pośrodku wraz z pionową strzałą, której grot celował w niebo. Na widok symbolu, czas jakby stanął miejscu…


***


Znów znajdował się w Inwer, koszmar powrócił tym razem na jawie. Matka Brana obudziła go, przytrzymując dłonią usta chłopaka, aby nie wydał z siebie najlżejszego dźwięku. Jej przerażone spojrzenie wbijało się rozpaczliwie w rozespane oczy syna, gdy tłumaczyła mu dlaczego musi ukryć się wraz z siostrą. Wyciągnęła Brana i Miriam z łóżek, po czym gwałtownie szarpnęła za ich dłonie, ciągnąc dzieci w stronę sterty wiklinowych koszy i szmatek.

— Schowajcie się, szybko! I na litość Hippura, ani słowa, błagam was — ostatnie słowa wypowiedziała niemal z płaczem, ściskając mocno własne pociechy.

— Mamo, co się dzieje? — spytał Bran wysokim głosem.

— Boję się — odpowiedziała Miriam, trzymając mocno dłoń starszego brata.

— Wszystko będzie w porządku — jej oczy mówiły jednak co innego. Ucałowała rodzeństwo, zakryła dwójkę starym kocem i podniosła się. Nagle poczuła małą dłoń na nadgarstku. Spojrzała w oczy dwunastoletniego Brana, tak podobne do oczu jej męża. Palił się w nich ten sam ogień.

— Obronię cię, mamo. To ty się schowaj.

— Bran…

Nagle powietrze rozdarł huk. Sąsiednia chata stanęła w płomieniach, a części wyrzuconego w powietrze drewna i tlącego się siana wpadły przez okno do środka. W ostatniej chwili matka Brana osłoniła chłopaka przed odłamkami, raniąc własne ciało. Oczy kobiety na moment przysłoniła czerwona poświata, szybko jednak zanikła. Pchnęła syna w stronę Miriam, po czym ruszyła w stronę stojącego przy progu miecza. Gdy otworzyła drzwi na zewnątrz, do pomieszczenia wdarła się czerwona poświata pożaru obejmującego większość wioski, a upiorne okrzyki z najgorszych koszmarów mieszały się z gromem szalejącego inferno. Kobieta dziarsko ruszyła w przed siebie, gotowa bronić wszystkiego, co zostawiła za plecami.

— Mamo! — krzyknęła Miriam, jednak Bran szybko objął siostrę. Czuł zapach jej włosów, zaczął głaskać dziewczynkę po głowie i powtarzać szeptem słowa rodzicielki: wszystko będzie dobrze. Jednocześnie przez wyrwaną z desek dziurą, gdzie kiedyś było okno, zaczęły powiewać nieznane na archipelagu sztandary. Proporce z symbolem przeciętych dwóch liter V furkotały gniewnie na morskim wietrze.


***


Świst topora kata przywrócił Brana do rzeczywistości. Następnie głowa stwora opadła na deski i potoczyła się z głuchym łoskotem. Tłum zamarł na moment, lecz po chwili wzniósł na nowo wiwat.

— Taka kolej rzeczy — prychnął strażnik, uśmiechając się z pogardą. Gestem dłoni nakazał dalszy marsz w stronę górnego miasta. Drwiąca maniera przedstawiciela władzy coraz mocniej działała Branowi na nerwy.

Na końcu wskazanej trasy zamajaczyła się brama do centrum. Ulokowana na południu, strzegła granicy między pierścieniami miasta. Zdobiona struktura ułatwiała bogatszym mieszkańcom zapomnieć o istnieniu biedniejszej sfery życia. Chorągwie Grisrama i Ezekiela powiewały leniwie nad głowami gwardzistów stacjonujących przy przejściu. Posiadali bogaciej zdobione zbroje niż zwykła straż, a na głowach nosili gładkie, stalowe hełmy zwężające się ku górze. W dłoniach dzierżyli halabardy, którymi blokowali przejście nieproszonym gościom, u pasa zaś zwisały im migające niebieskimi iskrami łańcuchy, takie same jakimi związany był stwór na placu.

Dumny strażnik skinął głową i bez słowa wprowadził dwójkę do górnego miasta. Bran, mijając wartowników zauważył, że nie są w najlepszej kondycji — u obu na twarzach jawiły się głębokie zmarszczki, a włosy i broda w większości oprószyła już siwizna.

Górne miasto diametralnie odstawało poziomem od terenów poza murem. Już od wejścia, po obu stronach elegancko wybrukowanej ulicy piętrzyły się smukłe, zadbane kamienice lśniące czystością. Metraż mieszkań był niemal trzy razy większy od lokali w dolnym mieście, bielących się frontów praktycznie nie poznaczył ząb czasu, a sama okolica była dużo spokojniejsza. Mężczyźni nosili trzyczęściowe stroje w jasnych kolorach, złożone z wamsa, spodni i płaszcza, kobiety natomiast przechadzały się po mieście w dwóch warstwach sukien — w większości czarne z wierzchu z rękawami sięgającymi do łokcia, spod której wystawała jaśniejsza, u bogatszych zrobiona z jedwabiu. Cechą wspólną u wszystkich mieszczan z górnego miasta była wrodzona wyniosłość, z jaką traktowali otoczenie. Większość z nich urodziła się majętnie, nigdy nie zaznawszy znoju biednych ludzi. Ci, którzy własnoręcznie zapracowali na swoją fortunę, zazwyczaj nie zwracali w ogóle uwagi na osoby o niższym statusie społecznym.

— Przemiło tu… — mruknął Bran, czując na sobie sceptyczne spojrzenia rzucane przez bogatych gapiów.

— Przynajmniej widzisz coś więcej niż twoje pięty — warknęła Livia.

— Ruszać się!

Przyspieszyli tempa, kierując się w stronę niskiego, długiego budynku wyraźnie odstającego surowością od pozostałych. Tak jak mur, przeważała w nim czerwona cegła z wydrążonymi gdzieniegdzie otworami na okna. Przybytek miał kształt czworokąta z odsłoniętym wewnątrz placem ćwiczebnym, gdzie szkolono kadetów na żołnierzy Grisrama. W południowej części, nieco większej od pozostałych trzech, znajdowało się biuro naczelnika i więzienie. Z dachu wyrastała wysoka wieża, skąd rozciągał się widok na całe miasto i część terenów poza zewnętrznym murem.

Do orszaku dotarł szczęk broni i zbroi żołdaków szkolących się do służby. Kiedy weszli na plac, ujrzeli kilkunastu mężczyzn w każdym wieku, jednak z takim samym zacięciem w oczach, walczących z ustawionymi kukłami treningowymi. Strażnik nie pozwolił zatrzymać się na dłużej, wskazał dłonią na drzwi umieszczone po prawej od wejścia, prowadzące do siedziby głównej.

— Naczelnik Storm zdecyduje, co z wami zrobić. Będziecie czuli mój oddech na karku, jeden fałszywy ruch i żaden osąd nie będzie już potrzebny, jasne?

— Jak słońce nad pustynią Khatim — odparł Bran, profilaktycznie ściskając tułów Liv aby nie pogorszyła sytuacji swoim ciętym językiem.

— Nad czym…?

Nie zdążył dokończyć pytania, kiedy wcześniej wskazane wrota otwarły się z hukiem. Z ciemnego korytarza wyłonił się sam Storm, przyćmiewając posturą obecnych na zewnątrz kadetów. Ubrany w ciężki, zbrojny uniform, z sumiastym wąsem i twardym spojrzeniem sprawiał niesamowite wrażenie. Na placu nastała niemal idealna cisza, gdy spojrzenia większości spoczęły na naczelniku. Jedynie w najdalszym kącie kwadratu pulchny chłopaczek dalej okładał słomianą kukłę niewprawnymi uderzeniami stępionego miecza treningowego. Dopiero po chwili stojący obok niego staruszek chrząknął znacząco i wskazał lekkim ruchem głowy na naczelnika. Waleczny młodziak zaczerwienił się i spuścił wzrok, czując na sobie spojrzenie Storma.

Dowódca ruszył na środek placu, nie zaszczyciwszy Brana i Liv najmniejszym spojrzeniem.

— Dlaczego tu jesteście? — spytał tłum, nie oczekując konkretnej odpowiedzi. — Dlaczego tydzień lub dwa wcześniej wstaliście z myślą, że przywdziejecie barwy króla i zaczniecie walczyć w jego imieniu? Patrzę na was i wiecie, co widzę?

Zrobił krótką pauzę, której nikt nie odważył się przerwać.

— Mięso armatnie! Widzę szarą masę, z której pożytek taki jak z rzuconej kłody drewna! Uderzacie w cel jakby strach wam było choćby popchnąć przeciwnika, a macie go zniszczyć. W imię króla Ezekiela i lorda Grisrama waszym celem ma być zwycięstwo! Oficerze Derzt! — zwrócił się bezpośrednio do twardo zbudowanego żołnierza, który nadzorował trening. — Co to ma znaczyć?! Machają bronią jakby trzymali cepy w dłoniach miast stali. Tak wykonujecie swoje obowiązki?! POTRZEBUJE ŻOŁNIERZY GOTOWYCH WALCZYĆ ZA CENĘ ŻYCIA. Jeszcze raz zobaczę, że stoicie z boku i ignorujecie własne obowiązki, osobiście pokiereszuję wam plecy lepiej niż zastęp katów!

Storm wbił wzrok w otyłego kadeta, który ze strachu zaczął zielenieć na twarzy.

— A wy… — cały plac wstrzymał oddech czekając na kolejny grom. — Wyprostujcie się gdy do was mówię! Bardziejosłaniajcie ciało, nie atakujcie na ślepo, byleby uderzyć. Martwy żołnierz to bezużyteczny żołnierz. ZROZUMIANO!? — krzyknął na cały plac, po którym przebiegł przytakujący pomruk.

Naczelnik odchrząknął, położył dłoń na przytroczonym do pasa mieczu i już oficjalniej przemówił:

— Oddziały kapitana Hivera i Malcolma zostały wczorajszego dnia zdziesiątkowane przez ghule na trakcie. Sytuacja robi się coraz cięższa, dostawy czegokolwiek nie docierają do Foren. Większość z was urodziła się tutaj. Ochrona własnego domu to obowiązek każdego mężczyzny, dlatego szkolimy was tak, abyście byli w stanie odeprzeć zagrożenie czyhające na wasze rodziny i sąsiadów. A ja wierzę… Wierzę, że bóstwa nam sprzyjają. W tych mrocznych czasach płomieniem rozjaśniającym drogę niech będzie błogosławieństwo Z’horosa i wasza miłość do ojczyzny. Z jego imieniem na ustach i symbolami króla na piersiach, ocalimy nasz świat! Ten, kto chce pokoju, niech szykuje się na wojnę.

Storm zakończył, z kamienną twarzą przyjmując wiwaty zgromadzonych wokół mężczyzn. Jeszcze raz obrzucił wszystkich twardym, przywódczym spojrzeniem, po czym obrócił się na pięcie w kierunku własnego biura. Dumny ze swojej pracy strażnik wyprostował się i zasalutował przechodzącemu dowódcy.

— Naczelniku Storm, melduję udane aresztowanie złodziejki i jej towarzysza. Dopuścili się kradzieży jedzenia, co przy sytuacji jaką dowódca obwieścił jest wyjątkowo karygodne. Przekazuję ich w ręce dowódcy z dumą z wykonanej pracy dla król…

— Chwila, zaraz — przerwał mu Storm. Zatrzymał się i przyjrzał Branowi, mierząc jego sylwetkę od stóp do głów. Na chwilę zatrzymał się na Livii, uniósł tylko brew i spojrzał w oczy Worrina.

— Ty jesteś Bran? — spytał, ignorując płaszczącego się przed nim strażnika.

— Tak jest, naczelniku — odpowiedział po żołniersku, zdziwiony wiedzą Storma. „Jeśli Luter wymiękł…”

— Jeden z członków oddziału Hivera opisał was jako lek na sporo zła, jakie toczy ten kraj. Podobno ocaliliście mu życie przed ghulami i tylko dlatego był w stanie zobaczyć dzisiaj własną babkę.

Bran nic nie odpowiedział, w duchu poklepując Lutera po plecach.

— Odstawcie te dziewczę i za mną, mam dla was ciekawą ofertę pracy. A wy, żołnierzu — wracajcie na stanowisko. I jak was znam, macie przeprosić łowcę Brana za wasze zachowanie.

Strażnik zbaraniał, a gdy zaczął mamrotać gniewnie pod nosem, Storm spiorunował go spojrzeniem.

— Słyszę sprzeciw?

— N–nie.. Przepraszam waszmość — po czym wycofał się, uciekając przed gniewem naczelnika.

Storm otworzył drzwi i gestem dłoni zaprosił łowcę do środka. Bran zdjął wreszcie Livię z barku, zdjął powróz z nadgarstków i położył dłoń jej na ramieniu.

— Jeśli to nie problem, ona pójdzie ze mną — dziewczyna obejrzała się na Worrina zirytowana, po czym skrzyżowała przedramiona i wbiła wzrok w ziemię. — Będę miał pewność, że w nic się nie wpakuje.

Livia zmęłła w ustach przekleństwo, a Storm tylko przytaknął. Bran miał wrażenie, że przez twarz naczelnika przemknął grymas rozbawienia. Nowo uformowana trójka ruszyła w głąb budynku, zostawiając za sobą podniesionych na duchu przyszłych żołnierzy. Szczęk stali rozbrzmiał żwawiej, jednak szybko zagłuszyły go kamienne ściany koszar.

Rozdział 7

Nad stolicą królestwa Edwan szalała burza. Z kotłujących się mas chmur co rusz wyskakiwały pioruny, rozsiewając zapach ozonu. Ciężkie powietrze zdawało się przytłaczać Torsk, a nieliczni przechodnie kłębili się pod dachami otwartych do późnej nocy kramów. Aura niepokoju wyraźnie wpływała na mieszkańców, zerkających ku niebu z przestrachem.

W tym samym czasie z okien pałacu królewskiego Ezekiel obserwował miasto. Ręce trzymał za plecami i niewzruszony przyglądał się przemykającym po ulicach mieszczanom. Spod rozpiętej koszuli nocnej wystawał fragment Otefira, wszczepiony w pierś króla. Niebiański materiał przypominał fakturą obsydian, pośród którego wtopiono diamentowe krople. Zimne, niebieskie spojrzenie władcy omiatało stolicę, myślami był jednak zupełnie gdzie indziej. Dogłębnie analizował raporty, jakie spływały do stolicy z większości podległych mu terenów. Szala zwycięstwa powoli przechylała się na stronę wroga. Coraz więcej żołnierzy ginie zagryzionych przez potwory, niż jest rekrutowanych. Niesprzyjająca pogoda niszczy uprawy i nawet obecna burza przyczyni się bardziej do szkód, niż nawodni pola.

Władca przymknął powieki i westchnął. Z każdą kolejną złą wiadomością korona na jego głowie ciążyła coraz mocniej. Podczas bezsennych nocy takich jak ta zastanawiał się, czy zrobił dobrze obejmując tron. Ślady przygód odznaczały się na obecnie królewskim ciele, nie pozwalając zapomnieć o przeszłości. Spojrzał na swoje dłonie, którym daleko było do arystokrackiego profilu. Częściej dzierżyły miecz niż berło. Częściej krzywdziły, niż ratowały.

— Nie… — mruknął, zaciskając je w pięści.

„Muszę wytrwać. Dla królestwa. To nie czas na słabość” pomyślał, po czym odszedł od okna. Ezekiel skierował się w stronę królewskich sypialni krokiem pewniejszym, niż tym, który skierował go do sali tronowej godzinę temu. Jego kroki głucho odbijały się w pustej przestrzeni długiego korytarza. Mijał kolejne ciężkie drzwi, kryjące za sobą sypialnie, kuchnie, sale obradową i pokoje dla królewskich gości. Przyzwyczaił się już do panującej w nocy ciszy, kiedy jako jedyny nie potrafił uporządkować własnych myśli. Coraz częściej odnosił wrażenie, że to nie jego umysł jest ich właścicielem. Ciche, rozbrzmiewające z tyłu głowy głosy były złośliwe, a ich szepty przepełnione jadem; kiedy tylko Ezekiel skupiał się na podsuwanej mu znikąd myśli, głosy cichły. Wiedziały, że są niechciane. Pchnął niedomknięte drzwi własnej komnaty i z zaskoczeniem zauważył, że jego towarzysz nie śpi.

Sypialnia króla miała kształt oktagonu. Okna wbudowane były w cztery ścianki znajdujące się naprzeciwko drzwi wejściowych. Wychodziły na pałacowe ogrody i dalej, rozciągając widok na bogatszą część miasta i tereny za nim. Pod parapetami i po bokach pokoju znajdowały się biblioteczki wypełnione rozmaitymi tomami o wartości kilku wsi każdy. Z prawej strony drzwi znajdowało się kolejne przejście prowadzące do garderoby, a po lewej otwarta łazienka królewska z dużą balią kąpielową. Na środku sali znajdowało się łoże z baldachimem, gdzie w atłasowej pościeli siedział chudy mężczyzna. Jego zmierzwione włosy okalały smukłą, przystojną twarz bez zarostu, za to z niewielką blizną przebiegającą od lewego ucha, wzdłuż żuchwy do podbródka. Niewiele starszy kochanek wpatrywał się w zmęczone oblicze Ezekiela, kiedy ten wszedł w krąg światła rzucanego przez świecznik.

— Znów za dużo myśli, wasza wysokość — bardziej stwierdził niż spytał, uśmiechając się współczująco.

Król uniósł prawy kącik ust w grymasie gorzkiego uśmiechu i pokiwał głową. Zakasał rękawy lnianej koszuli nocnej i obmył twarz w stojącej przy ścianie toaletce. Przemył dokładnie dłonie, na których zdawał się dostrzegać spływającą krew ofiar. Szybko wyparł nieprzyjemny obraz, otarł ręce i twarz do sucha. Odwrócił się do mężczyzny i przysiadł na skraju łóżka, kładąc dłoń na jego udzie.

— Cyrylu, dobrze wiesz, że cenię twoje zdanie w wielu sprawach. Doskonale radzisz sobie jako mój królewski doradca.

— To dla mnie zaszczyt.

— Trawi mnie jednak pytanie nie bezpośrednio związane z władzą. Mogę liczyć na twoją szczerość?

— Jak zawsze — odpowiedział, uśmiechając się ciepło. Złączył dłonie i przebierał kciukami, czekając na słowa Ezekiela.

— Czy uważasz mnie za dobrego człowieka? Odrzućmy na moment etykietę, chce usłyszeć szczerą opinię.

— Hm — Cyryl zamyślił się. Po krótkiej chwili odrzekł. — Znam cię równie długo jako króla i wojownika. Mogę śmiało stwierdzić, że nie jesteś człowiekiem na wskroś złym. Twoje poczynania są rozważne i zawsze przemyślane z korzyścią dla królestwa. Edwan rozkwitło po ciężkiej wojnie przetaczającej się po Aaranos od momentu przybycia potworów. Przypomnę ci, że jesteś jej osobistym bohaterem, a mało który władca walczył własnymi rękoma za swój dom. Lud potrzebuje rządów twardej ręki, póty ta sama ręka dba o jego dobro. Co do dziejów sprzed koronowania… Robiliśmy wszystko, aby zapewnić naszemu ludowi bezpieczny dom. Nie każdy nasz czyn był chwalebny… Lecz liczy się ostateczny rezultat.

Cyryl nachylił się i ujął dłonie Ezekiela we własne.

— Jeśli jakakolwiek myśl sprawia, że czujesz się złym człowiekiem, powiedz mi o niej. Jeśli to coś z przeszłości, zatarte i skrzętnie skryte w pamięci wspomnienie, to pozostaw je w takiej postaci. Nie rozdrapujmy dawnych ran. Mimo najszczerszych chęci nie znam cię tak dobrze, jak ty sam siebie. Tylko ty siedzisz we własnej głowie.

— Z pewnością… — szepnął Ezekiel, unikając wzroku kochanka.

— Czy mylę się? — spytał z lekkim uśmiechem. — Ktoś intrygujący zaprząta twoje myśli? Ezekielu, po tym wszystkim co razem przeszliśmy… — zawiesił przekornie głos.

— Głupiś — odparł król również się uśmiechając. Usiadł obok Cyryla i objął go w talii. Trwali tak przez moment, każdy pogrążając się we własnych myślach.

— Po prostu obawiam się przyszłości i rozliczenia, jakie mnie czeka — podsumował swoje obawy Ezekiel.

— Bogowie obsypią cię chwałą, a pieśni o twych czynach rozejdą się na cztery strony świata. Wyciągnąłeś Edwan z wydawałoby się przegranego położenia. Stawia cię to na piedestale zarówno wśród żywych jak i martwych — rzucił pewnie Cyryl, układając się wygodnie na swojej połowie.

— Dziękuję… — odrzekł tylko król, uciszając tajemnicze podszepty w głowie. — Będę wznosił modły, aby okazało się to prawdą.

Rozdział 8

Przez wąskie okna do gabinetu naczelnika wpadałomało światła dziennego. Stół z mapami rozświetlało kilka świec, utrzymując większość pomieszczenia w półmroku. Przy swoim biurku zasiadł Storm, a naprzeciwko stanęli Bran i Livia, ignorując niskie stołki. Dziewczyna ze skrzyżowanymi na piersi ramionami lustrowała pomieszczenia, łowca natomiast obserwował naczelnika.

Kiedy wkroczyli do gabinetu, dowódca zrezygnował z wojskowej prezencji. Zgarbiony zwolnił kroku, a na twarzy pojawiło się zmęczenie i rezygnacja. Ostatnie, czego Bran spodziewałby się zobaczyć w jego oczach, to smutek.

— Ghule to jeden z naszych najmniejszych problemów, Worrinie — zaczął Storm, łącząc ze sobą dłonie na blacie. — Karawany i wsie atakowane są przez arniki, foraty… Z granic lordowskim ziem dochodzą plotki nawet o ogromnym walerze, pustoszejącym stada zwierząt rolnych i chaty pasterzy.

— Dzięki tym problemom jestem w stanie wyżyć — skwitował Bran.

— I chwała wam za to. Ile jednak czasu planujecie tułać się od miasta do miasta? Wątpię, żebyście podróżowali w konkretnym kierunku. Nie chcielibyście zatrzymać się gdzieś, gdzie pieniądz jest pewny, a łóżko ciepłe? W służbie króla zawsze znajdzie się miejsce…

— Nie — przerwał mu łowca. Głos mężczyzny stwardniał. — Od lat przemierzam cały kontynent i za każdym razem, kiedy mieszałem się w sprawy władców, żałowałem. Nie znajdzie się dla mnie miejsce wśród was — zawsze będę bardziej Worrinem niż poddanym króla, czego oboje jesteśmy świadomi. A wasi ludzie również nie dadzą mi zapomnieć, skąd pochodzę.

Storm zamyślił się i ponownie zlustrował łowcę z góry na dół. Zatrząsnął wąsem i zebrał się, aby odpowiedzieć, lecz z brzucha Livii wydobyło się nagłe burczenie. Złodziejka objęła talię rękoma i udawała, że nic nie zakłóciło spotkania. Naczelnik westchnął, wstał i podszedł do drugich drzwi znajdujących się z lewej strony, uchylił je i przekazał szybko rozkaz. Następnie wrócił do dwójki i kontynuował rozmowę, stając na równi z Branem.

— Nie jesteście obywatelem Edwan, więc nie wydam wam rozkazu do pozostania w Foren. Jednak, jeśli potrzebujecie złota i prowiantu, mam dla was ciekawą ofertę pracy.

— Słuchamy.

— Chwila, jakie my? — wtrąciła Livia, tym razem specjalnie. Zmarszczyła brwi i przerzucała wzrokiem to na jednego, to na drugiego mężczyznę. — Nie będę podróżować z tym osiłkiem, mam własne plany co do tego miasta i ani mi się śni narażanie życia w walce.

— Rozumiem — stwierdził naczelnik, kiwając głową. — W takim wypadku zaraz po ustaleniu wszystkiego z Branem, zostaniecie posądzeni o kradzież, zakłócanie spokoju publicznego i spadną na was moje podejrzenia co do zniknięcia oddziału kapitana Hivera.

Podróżnicy zesztywnieli. Szybka wymiana spojrzeń pomiędzy dwójką nie umknęła uwadze Storma. Rozległo się pukanie do drzwi, przez które następnie wkroczył jeden z żołnierzy trzymający tackę z pieczywem, kawałkiem sera i kilka główek rzepy. Storm wskazał głową na dziewczynę. Żołdak przekazał jedzenie, skinął głową dowódcy i wyszedł.

— Lepiej to wygląda, niż schowany pod pazuchą kawałek chleba, prawda? — spytał retorycznie, krzyżując z zadowoleniem ramiona na klatce piersiowej.

— Naczelniku, odnośnie Hivera… — zaczął łowca.

— Wiem, jakim był człowiekiem — szybko ukrócił Storm, machając niedbale dłonią. — Wojownik wspaniały, ale chuj. Piechur Luter to poczciwy żołnierz, tylko kłamie słabiej niż ja kaligrafuję. Jego wersja nie trzymała się kupy i prawie skazałem go na banicję, jednak wspomniał o was, Worrinie. Co się naprawdę stało?

Bran westchnął ciężko i usiadł. Livia obserwowała bacznie sytuację, przeżuwając łapczywie przyniesioną strawę, kiedy łowca w skrócie relacjonował fakty. Wiedział, że od jego słów zależą w tej chwili losy przypadkowych towarzyszy. Pominął jedynie informacje o swoich zdolnościach — gdyby rozeszło się to dalej, ściągnąłby na siebie zbyt dużo uwagi. Po wszystkim twarz Storma nieco się rozpogodziła, jakby elementy układanki wreszcie złożyły się w całość.

— O zmarłych źle się nie mówi, więc niech mu tylko ziemia lekką będzie. Pani, wybaczcie za przykrości, jakie was spotkały ze strony przedstawicieli władzy.

— Widok jego ciała zadośćuczynił wszystko — skwitowała tylko, ścierając okruszki z ust. — Dziękuję za jedzenie i wspaniałe zakończenie sporego kłamstwa, ale wątpię, że przydam wam się w dalszej rozmowie. Mam kilka ważnych spraw do załatwienia…

— Panno Livio, o ile Worrinowie podlegają władzy archipelagu Roun, tak wy jesteście dziećmi tej ziemi. Na ten moment podlegacie rozkazom lorda Grisrama, a więc mojego zdania również musicie wysłuchać.

— Ale…

— Siedź cicho — skarcił ją Bran, marzący tylko o rozłące z tą kobietą.

Storm prychnął rozbawiony.

— Za dwa dni z Foren wyrusza miejska karawana kilkunastu handlarzy przejezdnych i pochodzących z miasta. Wyruszają w stronę Gaus, po drodze rozdzielą się na dwie grupy — jedna planuje dotrzeć do miasta, druga natomiast rozjedzie się po okolicznych wsiach, aby wykupić tamtejsze zbiory. Waszym zadaniem będzie pozostanie z pierwszą częścią i ochrona ich przejazdu. Kiedy dotrą do Gaus, będziecie mogli kontynuować swoją podróż gdzie wam się żywnie podoba.

— Hm… jaki jest haczyk? — spytał Bran, analizując w głowie mapę Edwan. Trasa trwałaby od pięciu do sześciu dni przy dobrej pogodzie. Niestety, na taką się nie zapowiadało.

— Są dwa, gwoli ścisłości. Pierwszy, tuż przed wyruszeniem podpiszecie dokument w którym zobowiążecie się do wypełnienia zlecenia od początku do końca. W razie złamania któregoś z punktów umowy, zostaniecie pociągnięci do konsekwencji zgodnie z edwańskim prawem karnym.

— Przyszłościowa myśl — stwierdził Bran. — A drugi haczyk?

Storm spojrzał w stronę Livii.

— Panienka będzie podróżować z wami.

— Co?! — jęknęli oboje jak na zawołanie, po czym spojrzeli po sobie z niechęcią.

— Dokładnie. Nie chcemy w Foren złodziei, a widzę że jest między wami jakaś zażyłość. Dwie pieczenie na jednym ogniu.

Bran obmyślał w głowie wszystkie za i przeciw, po czym niechętnie zgodził się z myśleniem naczelnika. Westchnął ciężko.

— Ile portenów dostanę za tę pracę?

— Myślę, że dwieście będzie całkiem dobrą stawką.

— Czterysta.

— Ile?! — zagrzmiał Storm zaskoczony. — Horrendalne żądanie, Worrinie!

— Wystarczające za jej towarzystwo.

— Myślisz, że gdyby nie szubienica, to marzyłabym o podróży z tobą?!

— Dwieście osiemdziesiąt — zaproponował naczelnik.

— Trzysta i knebel.

— Może być — uścisnęli sobie dłonie, dobijając targu.

Dowódca wyjął z mosiężnego sejfu sakiewkę, doliczył umówioną ilość portenów i przekazał Branowi. Następnie spojrzał na wzburzoną Liv.

— To nic osobistego panienko. W Gaus z pewnością docenią wasze zręczne palce, kto wie, może najmiecie się u złotnika albo rymarza.

— Jeszcze raz ktoś mnie nazwie panienką, to przysięgam, że żadna karawana nie ruszy na własnych nogach!

— Wtedy zawiśniesz — stwierdził Bran. Spojrzał w jej stronę, modląc się w duchu aby sześć dni podróży nie trwały dłużej niż powinny. Mimo nieprzyjemnego charakteru i czystej niechęci do jej osoby, Bran wyczuwał w Liv coś intrygującego. Nie było jednak czasu na zastanawianie się nad tym.

— Potrzebuję lepszej broni i zapasów na drogę. Dla siebie i dla niej.

— Udostępnię wam zbrojownie, a karawana zapewni wszystko, co potrzebne. Rozumiem, że doszliśmy do porozumienia. Wyruszycie wraz ze wschodem słońca.

Storm wskazał głową w stronę drzwi wyjściowych i na odchodne dodał jeszcze:

— Dziękuję.

Bran skinął głową i uderzył się pięścią w klatkę piersiową. Livia mruknęła tylko pod nosem i wyszła, zmuszając Brana do przyspieszenia kroku za nią.

„Jak duża jest szansa, że to on?” Storm zamyślił się, chwytając małe pióro. Obracał narzędziem w dłoni, analizując historię Brana. Czuł, że łowca pominął coś ważnego.


***


W ciągu dnia sala tronowa Torsk skąpana była w słońcu, a tłumy poddanych gromadzących się na audiencję u króla kreowały typowy gwar cichnący jedynie podczas podejmowania decyzji przez Ezekiela. Strażnicy królewscy wiernie przestrzegali porządku, w każdym momencie gotowi byli do usunięcia awanturników, którym słowa króla nie przypadły do gustu. Pod ścianą, przy której stał tron, gromadzili się doradcy króla, bacznie przysłuchując się jego decyzjom, spisując kronikę i wspierając władcę swoimi osądami w chwilach zawahania. Sam Ezekiel siedział w centrum, podpierając się prawą dłonią o podbródek — wzrok miał zmęczony, a dawniej błyszczące, ciemne włosy z każdym dniem zyskiwały kolejne siwe pasma. Dzisiejsze audiencje wyjątkowo rozwlekały się w czasie.

— Wasza Świątobliwa Wysokość, dziękujemy za przyjęcie w tak wysokie progi — rozpoczął kolejny poddany, ściskając w dłoniach lnianą czapkę. Tuż za nim stała jego żona i trójka dzieci, chowających się za znoszoną spódnicą matki.

— Jak brzmi wasza prośba?

— My… my nie jesteśmy w stanie zapłacić daniny, Wasza Miłość. Słońce zniszczyło uprawy, no i mieszkamy blisko lasu i diabelskie stwory jeno czekają, aby dorwać się do gardeł naszych i zwierząt…

— Nie jesteście pierwszymi, którzy przychodzą błagać o łaskę — Ezekiel przeszył rolnika zimnym, znudzonym spojrzeniem. — I nie przychodzicie z taką prośbą po raz pierwszy. Czyż nie dozbrajam waszej wioski odpowiednią ilością straży? Nie rozkazałem dbać o królewskie pola i trzodę, która karmi całe Edwan?

— O–owszem, Wasza Wysokość… Tylko że sami nie mamy co do garnka włożyć, sobie od ust odejmujemy z lubą, aby dziatki nie pomarły… Zdani jesteśmy na sąsiadów i dobroć obcych, a i wasi żołnierze często zagrabiają to co urośnie…

— Och… — twarz króla jakby skamieniała. Uniósł się z tronu i zbliżył do rozmówcy, nie odrywając wzroku od roztrzęsionego pasterza. Dzieci rolnika skuliły się, a on sam pobladł i przełknął nerwowo ślinę.

— Rozumiem, że uważasz pomoc swojego króla za niewystarczającą. Czego oczekiwałeś, kiedy planowałeś tę podróż i przedstawienie swojego błagania? Że obrażając mnie, rękę która otacza was ochroną i obdarowuje płodną ziemią, a w zamian żąda jedynie ułamka tego, co byle prosię potrafiłoby wyhodować, zyskacie cokolwiek? — ostatnie zdanie niemal wykrzyczał. Na sali zapanowała duszna cisza. Wszyscy obawiali się wydać jakikolwiek dźwięk, który skierowałby na nich gniew Ezekiela. Z każdym krokiem króla, rolnik coraz wyraźniej widział nieludzki cień władający spojrzeniem jego Wysokości.

— M–m–my nie chcieliśmy…

— Milczcie. Spójrzcie mi na dłonie! NATYCHMIAST! — krzyknął Ezekiel, wyciągając przed siebie ręce. Na palcach widniały dwa pierścienie królewskie, a sama skóra władcy była pomarszczona i w świetle dnia mieniła się różnymi odcieniami brązu. — Czy tak wyglądają dłonie szlachcica? Nie. Widzisz przed sobą lata pracy w polu, dzierżenia broni w imię ojcowizny, poparzenia i wiecznie wbity w skórę brud walki. Mawiacie, że ciężko wam obronić nadaną przeze mnie ziemię przed kilkoma potworami, co szkody czynią nie większe niż lisy? Że podatki są zbyt wysokie? Może po prostu praca w polu jest ponad wasze zdolności rozumienia?!

Rolnik zaczął zielenieć na twarzy, a w gardle utknęła mu gula wstydu i strachu.

— Niewdzięcznicy. Jak moje królestwo ma być silne, kiedy u jego korzeni rozwija się taka zgnilizna lenistwa i tchórzostwa? Zawiedliście mnie.

Ezekiel zrobił pauzę, aby wypowiedziane przez niego słowa dłużej zawisły w powietrzu. Wszyscy poza strażą wbili spojrzenie w podłogę, biczując własne sumienie. Król zawrócił do tronu, a po wejściu na najwyższy schodek ponownie zwrócił się w stronę tłumu.

— Widzę was, wciąż odczuwających skutki wojny z nieludzkim najeźdźcą. Sam odniosłem potworne straty, jednak nie poddałem się tak, jak ten tutaj. Własną krwią wywalczyłem zwycięstwo wraz z innymi, godnymi tego zaszczytu mężami. Rozumiem, że nie każdy nadaje się do wojaczki. Aby żyć godnie i spokojnie, w królestwie potrzebni są na równi żołnierze, rolnicy, rzemieślnicy i politycy. I wszystko będzie działać tak jak powinno… chyba, że ktoś nie będzie spełniał swojej powinności. Straże, zabrać go.

Dwójka stojących najbliżej żołdaków bez zawahania unieruchomili rolnika. Rozpaczliwy krzyk żony rozległ się po sali, kiedy ta rzuciła się w stronę swojego ukochanego. Silne ramię trzeciego strażnika zatrzymało ją i nie zwalniało uścisku, dopóki szamoczący się i wyklinający Ezekiela wieśniak nie zniknął za bocznymi drzwiami.

Król skinął głową w stronę zapłakanej kobiety i przerażonych dzieci.

— Przykro mi, że pojęłaś za męża kogoś tak nieporadnego. Wasze gospodarstwo przejmie ktoś bardziej kompetentny, a w tym czasie znajdzie się dla was miejsce gdzieś w stolicy.

— C–co? Jak to? — zachlipiała kobieta, obronnym gestem otaczając własne dzieci. — Czemu naraz odbieracie nam ojca i dom?!

— Macie szansę rozwinąć się tu, w szwalni lub na czeladnika. Będziecie bezpieczni, a dzieci nie będą chodzić głodne. Astorio?

Ezekiel zwrócił się do stojącej pod drzwiami kobiety o okrągłej twarzy, ubranej w kucharski fartuch i lnianą suknię. Szybko podeszła do zrozpaczonej wieśniaczki i dygnęła przed królem.

— Zajmij się tą rodziną. Na pewno znajdziesz dla każdego z nich zajęcie w mieście, popytaj wśród rzemieślników. Ewentualnie weź któreś z dzieci pod swoje skrzydła.

— Tak, mój panie — ponownie dygnęła, unosząc przód sukni i gestem dłoni poprosiła gromadkę, aby ruszyła za nią.

— Koniec audiencji na dziś. Wyprowadźcie wszystkich.

Wśród tłumu wzniosły się pojedyncze głosy sprzeciwu. Większość jednak posłusznie, z pochylonymi głowami ruszyła w stronę wyjścia. Kiedy sala opustoszała, a gniewny pomruk niewysłuchanych ucichł, do tronu Ezekiela podszedł Cyryl.

— Królu, nigdy nie śmiałbym podważać twoich decyzji…

— Więc? Chyba właśnie to robisz?! — obrzucił doradcę morderczym spojrzeniem, natychmiast ucinając dyskusję. Przez ten ułamek sekundy Cyryl dostrzegł w spojrzeniu władcy tajemniczy cień. Na usta cisnęły mu się kolejne słowa, jednak w porę się zreflektował. Nie teraz.

— Musimy wypleniać takie chwasty jak najszybciej — Ezekiel przeniósł wzrok na główne drzwi sali. — Skoro nie potrafią wykorzystać tego, co im ofiarowałem wraz z przyjęciem korony, nie zasługują na moją łaskę.

— Tako rzecze król.

Cyryl skłonił się, a wraz z nim pozostali ze świty, po czym wyszli z sali tronowej. Po skończonych audiencjach Ezekiel potrzebował czasu sam na sam ze swoimi myślami. Czekało go jeszcze przejrzenie raportów wywiadu poszczególnych miast, za czym umęczony władca niespecjalnie przepadał. Nie mógł jednak pozwolić sobie na gnuśność w tej kwestii, potrzebował znać aktualne wydarzenia i odpowiednio reagować. Choć sala opustoszała, gwar rozmów bezustannie mącił umysł króla. Na twarzy wystąpił mu grymas udręki, kiedy przycisnął obie dłonie do uszu, aby choć trochę stłumić męczącą kakofonię. „Ich nie ma” próbował powtarzać w głowie, jednak bez skutku. Głosy nie cichły nawet na moment, a pośród szumu niezrozumiałych dialogów krążył cichy, złowieszczy chichot.

Ezekiel oderwał dłonie od uszu i chwycił za niewielki sztylet skryty pod połami płaszcza. Odciągnął lewy rękaw i przyłożył ostrze do poznaczonej drobnymi bliznami skóry. Odkrył to jakiś czas temu — ból przegania głosy. Wziął głęboki oddech i przeciągnął sztylet w poprzek przedramienia. Wraz z wykwitającymi, rubinowymi kroplami przez ciało mężczyzny przepłynęła fala zimnego bólu, natychmiast uciszająca gwar z tyłu głowy. Niczym wrzucone do głębokiej wody, głosy zamilkły, zostawiając błogą pustkę. Mężczyzna zacisnął kilkukrotnie dłoń rannej kończyny, pozwalając krwi swobodnie wypływać. Po chwili odłożył ostrze na podłokietnik, wyciągnął kawałek materiału i obwiązał ranę. Odzyskawszy kontrolę nad własnym umysłem, podniósł się z tronu, schował zabrudzoną broń do rękawa i ruszył w kierunku własnej komnaty.

Zasiadłszy ciężko przy zawalonym papierami biurku, niechętnie zabrał się do pracy. Minęły godziny, kiedy ze sterty pism regularnie nadsyłanych mu z zakątków kraju wydobył kolejne, zdawałoby się takie samo jak reszta. Po pierwszym przeczytaniu zwątpił we własny wzrok. Z niedowierzaniem czytał jednak raz za razem słowa spisane przez wywiad w Foren, w którym poza standardowym spisem strat w ludności i żołnierzach, pojawiła się wzmianka o egzekucji schwytanego potwora. Nie oszczędzono brutalnego opis praktyki kata, natomiast nie sam sposób pozbycia się ofiary zszokował Ezekiela. Król uporczywie wpatrywał się w imię kapłana, który patronował nad osądem.


…prowadził Goerning Mursk, kapłan Z’horosa, którego płomienne kazanie…


— Kapłan Z’horosa… — powtórzył cicho Ezekiel. — Lata walki z tą herezją zdały się na nic? Przeklęty niech będzie Grisram… Wiedziałem, wiedziałem że nie powinniśmy mu ufać! A jeśli… Czy to możliwe, że jednak przeżył? Nie… Nie. Wykluczone. Wiedziałbym.

Gonitwę myśli króla przerwało stukanie do drzwi. Do komnaty wkroczyła jedna ze służek, trzymająca misę z gorącą wodą; rozbiegane spojrzenie króla zbiło ją z tropu.

— Wasza Wysokość…? Wszystko w porządku? Dzisiaj jest dzień kąpieli, ale jeśli potrzeba mogę przerwać przygotowania…

— Odejdź. Potrzebuję spokoju, wynocha!

Zdezorientowana dziewczyna na moment zastygła, po czym szybko wybiegła z komnat króla, obawiając się jego wybuchu. W tym momencie uwierzyła, że szepty i plotki o pogłębiającym się szaleństwie Ezekiela mogły być czymś więcej niż bajdurzeniem kucharek i urzędników królewskich. Widziała w jego oczach pustkę, kiedy krzyczał. To nie było spojrzenie jej władcy.

Rozdział 9

Pomimo szczerej niechęci, jaką dziewczyna darzyła łowcę, ku jego zdumieniu nie ulotniła się po wyjściu od Storma. Towarzyszyła Branowi podczas zwiedzania miasta i przy skupowaniu rzeczy niezbędnych podczas podróży. Na początku markotna towarzyszka z czasem żywo zainteresowała się sprzętem wybieranym przez łowcę. Jej uwagę szczególnie przykuły buty podróżnicze z brunatnej, porządnie wygarbowanej skóry. Bez pytania przymierzyła obuwie i z nieskrywanym entuzjazmem zaczęła przechadzać się wokół stoiska, ciesząc stopy miękką podeszwą. Podskoczyła kilka razy, za każdym razem niemal bezszelestnie lądując na kamiennym rynku. Zaaferowana podbiegła do Brana, który skrupulatnie przyglądał się czubkom ogromnych butów traperskich.

— Hej, wielkoludzie!

— Hm?

— Przydałaby mi się nowe buty, a nie dam się nieść przez kilka dni na twoich plecach — rzekła dziarsko, podtrzymując dłonie na biodrach.

— Tak? A myślałem, że spodobał ci się nasz spacer. Ile?

— Drobnostka w porównaniu do tego, za ile mnie kupiłeś! — uniosła głos, rozglądając się ukradkiem po przechodniach. Ci, którzy dosłyszeli uwagę dziewczyny, obrzucili łowcę spojrzeniami przepełnionymi niedowierzaniem i niechęcią.

Bran zgromił ją wzrokiem, wyszarpnął buty które trzymała i podał sprzedawcy wraz z własnym modelem.

— Jak mogłem zapomnieć o tym kneblu — burknął ozięble Worrin, ruszając w stronę stoiska zielarza.

— Dobry żart jeszcze nikogo nie zabił. A tak w ogóle, co znajduje się w Gaus? Nie, żebym planowała tęsknić za Foren.

— Z tego, co pamiętam to Gaus jest sporą osadą górniczą na północnym wschodzie. Dojedziemy tam we dwójkę, a potem nasze drogi się rozejdą.

— I co, będę musiała sama wracać do Morgwy? — spytała jojczącym głosem Liv, teatralnie kładąc dłoń na czole.

— To już twój problem.

— Wiesz, nie zaszkodziło by ci nabrania odpowiednich manier.

— Przyganiał rybak wędkarzowi.

Mocny zapach ziół rozłożonych na stole i zwisających ze szczebli stoiska uderzał swoją różnorodnością. Większość roślin Bran rozpoznał, jednak część z nich stanowiła nie lada zagadkę. Pośród bukietów dziurawca, rumianku, pokrzywy i mniszków lekarskich znajdowały się tajemnicze gatunki o nieznanych liściach, fioletowych kwiatach i ususzonych czerwonych owocach, od których bił ostry zapach. Staruszka obsługująca zainteresowanych mieszczan donośnym głosem wykłócała się o ceny, a sękate dłonie z zadziwiająca sprawnością odważały porcje ziół na wadze szalkowej.

Gdy spostrzegła wzrok Brana, uśmiechnęła się i odmachała jak na widok starego przyjaciela.

— Witajcie Worrinie! Co was sprowadziło tak daleko od Roun? Wierzam, że wiatry wam sprzyjały podczas podróży.

— Witajcie babciu. Pogoda niezbyt łaskawa, ale jak widać przybyłem cały — usta łowcy rozciągnęły się w lekkim uśmiechu. — Potrzebowałbym odpowiednio dużo lanceolaty i tilli cordata.

— Ruszacie w górskie tereny? — spytała, sięgając po wskazane rośliny. — Dobry wybór, ale mam też coś nowego, jak wymieszacie ze smalcem to w trymiga rozgrzeje wam zmarznięte korzonki!

— Dobry pomysł. Co tam trzymacie pod ladą w takim razie?

— Leży przed wami! — odparła, śmiejąc się i wskazując na tajemnicze zioła. — Ususzony owoc pieprzowca, powiadam wam remedium na każdy ból! Zdobyłam kilka sadzonek od kupca ze wschodu, ale hodowanie tego to udręka jak stąd od Torsk. Podobno w tamtych krajach ludzie to jedzą, ale gdy sama spróbowałam tego wynalazku to prawie brzuch mi pękł od wody, gdy próbowałam zgasić to palenie w ustach.

— Mniam — stwierdziła Liv, unosząc prawy kącik ust w uśmiechu.

— To też wezmę, a jeśli babcia ma rację, to na pewno wrócę po kolejne — zapewnił Bran, wyciągając sakiewkę z pieniędzmi.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.14
drukowana A5
za 44.99