Tę książkę dedykuję…
**Moim synom —
którzy nauczyli mnie, że miłość ma wiele odcieni
i wszystkie są prawdziwe.**
**I Emilce —
duszy światła, która przyszła, by otworzyć we mnie drzwi, o których istnieniu nawet nie wiedziałam.**
Jak powstała książka?
Ta książka narodziła się nie z planu, ale z drogi. Z matczynego serca, które pękało, i z duszy, która uczyła się na nowo oddychać.
Nie jest to opowieść o chorobie. Nie jest to opowieść o trudnościach. To opowieść o świetle, które przyszło do mnie w najmniejszej, najdelikatniejszej formie — w mojej córce.
Pisząc te rozdziały, wracałam do siebie. Do prawdy. Do miłości większej niż strach. Do kobiety, którą zawsze byłam, ale której długo nie widziałam.
Jeśli ta książka otworzy w Tobie choć jedno okno, jedno pytanie, jedno ukojenie — to znaczy, że trafiła tam, gdzie miała trafić.
Z czułością, Wioleta Czyżak
PROLOG
Światło, które przyszło ciszą
Kiedy wracam pamięcią do tamtych dni, widzę przede wszystkim ciszę. Nie tę pustą, niepokojącą ciszę, lecz tę, która przychodzi wtedy, gdy Wszechświat czegoś dotyka — delikatnie, ostrożnie, jakby badał, czy serce jest gotowe na swoje nowe zadanie.
Emilka była cicha już wtedy, kiedy była jeszcze pod moim sercem. Nie kopała, nie wierciła się, nie przypominała o sobie tak, jak inne dzieci. Była jak światło, które nie potrzebuje błysku, żeby istnieć. Jakby już wtedy wiedziała, że jej obecność będzie mówić inaczej. Ciszej. Głębiej.
Do siódmego miesiąca ciąży wszystko wydawało się zwyczajne. A potem jedna decyzja — tak prosta i codzienna — zmieniła bieg naszej historii. Zmęczona czekaniem wyszłam z gabinetu lekarza, do którego chodziłam od początku. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to wyjście było symbolicznym przejściem przez próg innego życia.
Nowy lekarz nie musiał długo patrzeć na ekran, żeby powiedzieć „coś jest nie tak”. Te słowa nie brzmiały dramatycznie, wręcz przeciwnie — były wypowiedziane z taką zwyczajnością, że przez chwilę nie dotarły do mojego ciała. Dopiero potem uderzyły we mnie jak fala. Rozszerzone komory mózgowe. Agenezja ciała modzelowatego.
Pamiętam, że wyszłam z gabinetu jak osoba, która nagle wypadła ze swojego życia. Michał czekał w samochodzie. Otworzyłam drzwi i nie potrafiłam nic powiedzieć. Płacz mówił za mnie. A on — zamiast paniki, zamiast tysiąca pytań — miał w sobie tylko ciszę. Tę, którą znam u niego do dziś. Tę, która mówi: „jestem tu, cokolwiek się wydarzy”.
A jednak we mnie pojawił się strach. Pierwsza myśl była prosta i brutalna: czy ona będzie dzieckiem całkowicie niepełnosprawnym?
Czy moje życie zostanie pochłonięte przez coś, czego nie rozumiem?
W tamtych dniach udawałam, że wszystko jest w porządku. Nie dlatego, że byłam silna. Dlatego, że byłam przerażona.
A potem nadszedł dzień porodu. Dwie sekundy. Tyle trwało nasze pierwsze spotkanie. Dwie sekundy, w których zobaczyłam, że jest piękna. Że wygląda jak zdrowe dziecko. Że chcę ją mieć przy sobie. A zaraz potem zostałam przewieziona na salę, a Emilka — do innego świata. Do innego szpitala. Do miejsca, które miało stać się jej domem na trzy miesiące, a dla mnie — duchową inicjacją.
Przez te pierwsze tygodnie była taka maleńka, tak delikatna, że bałam się oddychać obok niej. Jej energia była jak krucha poświata. Jakby była zrobiona z czegoś subtelniejszego niż reszta świata.
Nie mogłam być z nią cały czas. Miałam w sobie poczucie winy, a jednocześnie… odcięcie. Jakby część mnie zamknęła się na emocje, bo wiedziała, że inaczej nie przetrwam.
Ale był też drugi proces — cichy, powolny, intuicyjny. Jakieś miejsce we mnie zaczęło rozpoznawać tę drogę. Nie rozumem. Nie planem. Duszą.
I przyszło wewnętrzne „tak”. Tak ciche, że prawie go nie słyszałam. „Ja to udźwignę. Ja to znam. To jest moja droga.”
I może właśnie dlatego Emilka przyszła do nas nie jak zwykłe dziecko, ale jak anioł. Nie anioł z obrazków. Anioł w energii. Światło w ludzkim ciele. Czystość, która nie mówi głośno, ale zmienia wszystko, czego dotknie.
Gdy dziś myślę o jej imieniu, czuję, że ono samo było znakiem. Emilka — imię, które niesie w sobie światło. Imię, które brzmi jak delikatne skrzydło dotykające serca. Imię anioła, który przyszedł po coś ważniejszego niż słowa.
I właśnie ta historia — nasza, nieidealna, bolesna, piękna — zaczyna się od ciszy. Od światła. Od anioła, który wybrał nas, zanim my zdążyliśmy wybrać jego.
ROZDZIAŁ 1
“Gdy świat zatrzymał oddech — moment, w którym zaczęła się moja droga”
Nie wiedziałam wtedy, że człowiek może czuć pod skórą przyszłość — jeszcze zanim zdarzenia ją potwierdzą. Ale dziś, kiedy patrzę wstecz, widzę to wyraźnie: wszystko we mnie było ciszą, jakby moja dusza trzymała oddech przed czymś, czego mój umysł jeszcze nie rozumiał.
Byłam w siódmym miesiącu ciąży. Niby spokojna, niby gotowa. Emilka prawie się nie ruszała, jakby jej ruchy były świadomym wyborem, nie przypadkiem. Jakby już wtedy miała w sobie ten nieziemski spokój, który znałam później tak dobrze.
Jej energia była inna. Delikatna, lekka, ale wyraźna. Nie taka, jak energii dzieci, które „pukają”, „kopią”, które walczą o uwagę. Ona jakby… była. Cicha obecność. Światło, które nie musi udowadniać, że świeci.
Ale ja wtedy tego nie widziałam. Byłam kobietą, która dopiero uczyła się siebie. Świeżo dorosłą, trochę zagubioną, trochę w biegu, trochę w schematach, które przyjęłam, nawet nie wiedząc, że można je porzucić.
W tamtym czasie wierzyłam, że życie będzie takie, jakie sobie zaplanuję. Że kontrola daje bezpieczeństwo. Że jeśli zadbam o wszystko, to wszystko pójdzie według planu.
A potem przyszedł dzień, który rozciął całe moje życie na pół.
Lekarz, którego znałam, spóźniał się ponad godzinę. Pamiętam swoje zniecierpliwienie, irytację, to poczucie: „Dlaczego nie traktuje mnie poważnie?”
To była energia ego — ta, która domaga się, żeby świat potwierdzał naszą wartość.
Wyszłam. Obrażona. Nieświadoma, że to była decyzja, którą ktoś jakby poprowadził za mnie.
Trafiłam do innego lekarza. Do człowieka, który miał odegrać w moim życiu rolę, o jakiej nie śniłam.
On nie patrzył na mnie jak na pacjentkę. On patrzył na ekran. A potem — w moje oczy.
I wiedziałam.
Wiedziałam zanim powiedział.
Są takie momenty, w których ciało wie szybciej niż słowa. Czujesz, jakby powietrze zgęstniało. Jakby czas się spłaszczył. Jakby twoja dusza próbowała cofnąć rzeczywistość, ale już nie może.
„Coś jest nie tak.”
To jedno zdanie złamało mi ciało. Ale dopiero później zrozumiałam, że nie złamało duszy. Dusza potrafi przyjąć wszystko, zanim umysł zrozumie cokolwiek.
Wyszłam z gabinetu i zobaczyłam Michała. Czekał w samochodzie, uśmiechnięty, nic nie podejrzewał. Usiadłam obok niego i poczułam, jak spływa ze mnie cały świat, który sobie zbudowałam. Nie płakałam od razu. Najpierw było zdziwienie, jakby życie otworzyło nade mną drzwi, o których istnieniu nie miałam pojęcia.
A potem przyszły łzy. Ciche, gorące, ciężkie. Takie, które wypłukują wszystko, czego nie da się utrzymać.
Nie miałam jeszcze słów. Miałam tylko strach. Taki, który wciska się pod skórę i nie pyta o zgodę.
Diagnoza: agenezja ciała modzelowatego. Brzmiało to jak zagraniczny kod, którego nikt mi nie przetłumaczył. Jakby ktoś nazwał coś, co zmieni moje życie, ale nie chciał powiedzieć, jak dokładnie.
Nie wiedziałam, czy Emilka będzie chodziła. Nie wiedziałam, czy będzie mówiła. Nie wiedziałam, czy będzie rozumiała świat.
Wiedziałam tylko, że ja mam ją kochać. Ale… nie czułam tego wtedy.
I wstydziłam się tego najbardziej. Że pierwszą emocją, jaka przyszła, był strach — a nie miłość. Dzisiaj wiem, że to normalne. Strach jest pierwszym strażnikiem nowej drogi.
Ale wtedy czułam się winna, pusta, niegotowa. Energia chaosu mieszała się ze spokojem, który próbowała wnieść Emilka. Jakby ona już wtedy trzymała światło, a ja dopiero uczyłam się nie zasłaniać go własnym cieniem.
Jej energia była cicha. Stała. Jakby dusza wiedziała więcej niż lekarze. Jakby przyszła na świat nie po to, by mnie obciążyć, ale by mnie obudzić.
I to był moment, w którym zaczęła się moja przemiana. Jeszcze nieświadoma. Jeszcze nie nazwana. Ale prawdziwa.
Przemiana, która nauczyła mnie wszystkiego: akceptacji, pokory, miłości bez warunków, patrzenia sercem, obecności, energii.
Tylko wtedy nie wiedziałam, że to początek. Myślałam, że to koniec.
Ale życie czasem układa się odwrotnie, niż zakładamy: Gdy coś się kończy, zaczyna się wszystko inne.
Refleksja Autorki #1
Są takie chwile, w których świat zabiera Ci grunt spod nóg, ale robi to tylko po to, byś przestała chodzić tam, gdzie już dawno nie było dla Ciebie miejsca.
Czasem najciemniejsze momenty są początkiem życia, którego nie miałaś odwagi sobie wyobrazić.
ROZDZIAŁ 2
“Cisza między oddechami — narodziny Emilki i narodziny mnie”
Nie spodziewałam się, że człowiek może jednocześnie czuć się matką i nie czuć nią wcale.
Że można nosić w sobie miłość potencjalną, uśpioną, jeszcze nieukształtowaną.
Że serce może być gotowe i niegotowe równocześnie.
Kiedy Emilka trafiła do Instytutu Matki i Dziecka, świat podzielił się na dwa światy.
W jednym byłam ja — w szpitalnej koszuli, świeżo po cięciu, obolała, wciąż bardziej w ciele niż w duszy.
W drugim była ona — drobna, maleńka, oderwana ode mnie tak szybko, że aż nierealnie.
Kilka pierwszych dni spędziła w inkubatorze.
Nie dlatego, że była skrajnie chora.
Ale dlatego, że potrzebowała więcej troski, niż mogłam jej dać tuż po porodzie.
Pamiętam, jak stałam przy tej przezroczystej kopule i patrzyłam na nią jak na jakiś cud nie do dotknięcia.
Rączki jak płatki kwiatów.
Ciałko, które mogłoby się zmieścić na mojej dłoni.
Oddech tak lekki, że musiałam patrzeć na jej klatkę piersiową, żeby upewnić się, że żyje.
Kiedy po kilku dniach przenieśli ją do zwykłego łóżeczka, w sercu poczułam pierwszy drobny oddech ulgi.
Jakby ktoś uchylił mi okno i pozwolił wpuścić światło.
Przywoziliśmy jej z Michałem wszystko, co miało sprawić, że poczuje naszą obecność.
Nie mogliśmy być z nią codziennie, więc próbowaliśmy zostawić tam kawałki naszego domu.
Grajki, które grały za nas kołysanki.
Miękkie kocyki, które miały otulić ją tak, jak chciałam ją otulić ja.
Maleńkie sukieneczki, które wybierałam z taką czułością, jakby od ich koloru zależało jej jutro.
To były symbole.
Nie zawsze świadomie wybierane, ale energetycznie trafne.
To była moja pierwsza próba wysyłania jej miłości na odległość — zanim zrozumiałam, że miłość nie potrzebuje odległości ani bliskości.
Ona po prostu jest.
Kiedy siedziałam obok jej łóżeczka, czułam, jakby czas zwalniał tylko dla nas dwóch.
Jakby świat chciał mi dać przestrzeń, żebym mogła patrzeć na nią wystarczająco długo, aż w końcu poczuję, że to naprawdę moje dziecko.
Ale prawda była taka, że nie czułam się jeszcze matką.
Czułam się gościem w życiu, które przyszło do mnie, zanim zdążyłam przygotować na nie swoje serce.
Czułam się jak ktoś, kto trzyma w dłoniach coś bardzo kruchego i boi się, że jeden nieuważny ruch wszystko zniszczy.
Bałam się jej delikatności.
Bałam się tego, że jest inna niż wyobrażałam sobie dziecko.
Bałam się, że nie udźwignę tej historii, którą świat mi podsunął.
Ale kiedy brałam ją na ręce — tę maleńką, ciepłą istotę — w ciele działo się coś niezwykłego.
Jakby jej energia wchodziła we mnie powoli, ciepłym, milczącym światłem.
Jakby mówiła:
„Nie musisz mnie rozumieć. Wystarczy, że jesteś.”
Tam zaczęłam pierwszy raz rozumieć, że dusze wybierają sobie drogi, a my — ludzie — próbujemy jedynie nadążyć.
Emilka przyszła z mądrością, której wtedy nie widziałam, ale którą czułam intuicyjnie.
Z mądrością duszy, która przyszła mnie czegoś nauczyć.
Jej spokój nie był przypadkiem.
Jej cicha obecność była przewodnictwem.
Jej delikatność była siłą, tylko zakrytą warstwami moich lęków.
Byłam między dwoma światami:
światem matki, która chce chronić, i światem kobiety, która musi najpierw uzdrowić siebie.
To właśnie wtedy zaczęła się moja przemiana.
Nie spektakularna, nie z fajerwerkami, nie z pełnym zrozumieniem.
Cicha.
Powolna.
Prawdziwa.
Bo zrozumiałam jedno:
że to nie ja uczę Emilkę życia.
To ona przyszła nauczyć mnie miłości, jakiej jeszcze nie znałam.
Refleksja Autorki #2
Delikatność nie jest brakiem siły.
Delikatność jest jej początkiem.
To, czego dotykasz lekko, zaczyna się w Tobie budzić.
To, co kochasz powoli, staje się częścią Twojego serca.
A niektóre dusze przychodzą na świat po to,
by nauczyć nas kochać nie to, co jest łatwe,
ale to, co jest prawdziwe.
ROZDZIAŁ 3
“Tam, gdzie boli, rodzi się światło — pierwsze tygodnie rozłąki”
Były dni, kiedy czułam się jak w zawieszeniu.
Jakbym stała na moście pomiędzy życiem, które znałam, a życiem, którego nie umiałam jeszcze nazwać.
Lekarze mówili swoje.
Diagnozy trzymały mnie za gardło.
A ja próbowałam zrozumieć, co właściwie wydarza się we mnie — nie tylko w mojej codzienności, ale w mojej energii.
Bo od początku czułam, że ta historia nie jest zwykła.
Że Emilka nie przyszła na świat bez celu.
Że jej dusza niesie w sobie coś, czego moje serce nie potrafiło jeszcze nazwać, ale czuło to wyraźniej niż cokolwiek innego.
Świat zewnętrzny mówił: „patologia, wada, niepełnosprawność, zagrożenie”.
Świat wewnętrzny szeptał: „poczekaj, zobaczysz”.
I to właśnie ten szept ratował mnie najbardziej.
Zaczęłam wtedy po raz pierwszy w życiu słuchać nie tego, co mówią inni —
ale tego, co mówi energia.
To nie była łatwa droga.
Byłam wtedy kobietą, która dopiero odkrywa, że intuicja nie jest „przeczuciem”,
ale głębokim prowadzeniem duszy.
Kiedy Emilka leżała w łóżeczku, otoczona zabaweczkami grającymi cicho, jej energia była jak biały płomień — nieruchoma, czysta, pewna.
Nie taka jak energia niemowląt, które krzyczą o uwagę, domagają się obecności, potrzebują głośno, intensywnie.
Emilka była spokojem.
Jasnością.
Światłem, które nie potrzebuje hałasu, by być widoczne.
Kiedy siedziałam obok niej, pochylona nad jej małą główką, miałam wrażenie, że ona nie jest tu, żeby walczyć o życie.
Ona jest tu, żeby mnie zatrzymać.
Żeby pokazać mi świat, którego nie widziałam, chociaż miałam go przed oczami całe życie.
Byłam matką z trzeciego miesiąca pobytu w szpitalu dziecka,
ale bardziej byłam uczennicą, która dopiero zaczyna rozumieć język energii.
Czasem, kiedy brałam ją na ręce, czułam, jakby przenikała mnie jakaś informacja —
nie słowa, nie myśli.
Coś w rodzaju cichego zaufania.
Jakby Emilka mówiła do mnie bez języka:
„Jestem taka, jaka mam być.
A Twoja droga zaczyna się dopiero wtedy, kiedy przestaniesz chcieć mnie naprawiać.”
Ale ja wtedy chciałam naprawiać.
Chciałam, żeby była zdrowa.
Chciałam, żeby było tak, jak miało być.
Chciałam życia bez bólu, bez strachu, bez niewiadomej.
Bo niewiadoma bolała bardziej niż wszystko inne.
Były momenty, kiedy zazdrościłam innym matkom.
Tym, które mogły tulić swoje dzieci codziennie,
karmić, pielęgnować, układać do snu,
patrzeć, jak rosną w ich ramionach.
Ja patrzyłam na swoją córkę przez szybę łóżeczka.
Patrzyłam na jej spokojną twarz i czułam się jednocześnie blisko i bardzo daleko.
Ale z czasem zrozumiałam coś, co było początkiem mojej wewnętrznej przemiany:
Miłość nie potrzebuje dotyku, żeby się narodzić.
Miłość potrzebuje prawdy.
A prawda była taka, że Emilka uczyła mnie kochać nie tak, jak chciałam —
ale tak, jak było trzeba.
To był czas, kiedy zaczęłam pojmować energię nie jak coś magicznego, ale jak coś naturalnego.
Coś, co zawsze było częścią mnie, ale czego nie zauważałam, bo byłam zbyt zajęta życiem według świata.
A teraz świat się zatrzymał.
Zawiesił na cienkiej nitce jej oddechu.
A ja po raz pierwszy od lat usłyszałam siebie.
Czasem siadałam przy jej łóżeczku i czułam, że wszystko we mnie rozciąga się między bólem a spokojem.
Że w jednej chwili mogę płakać, a w drugiej — czuć wdzięczność.
Że jestem w miejscu, które niszczy mój plan na życie, ale jednocześnie tworzy coś piękniejszego:
moją świadomość.
Przy Emilce energia była jak powietrze: obecna, ale nienachalna.
Mówiła do mnie delikatnie.
Pokazywała, że wszystko, co ciężkie, jest też drogą.
Że wszystko, co trudne, jest bramą.
Że wszystko, co inne, jest nauczycielem.
To był czas, kiedy zaczęłam rosnąć — nie w sile, ale w głębi.
Nie wiedziałam jeszcze, że to dopiero początek.
Że moje życie zacznie układać się wokół rzeczy, których kiedyś nie chciałam widzieć.
Że moja córka — ta cicha, spokojna, delikatna istota — obudzi we mnie kobietę, która już nigdy nie będzie taka jak dawniej.
Ale czułam to w energii.
Czułam to w jej obecności.
Czułam to w każdym jej oddechu.
Refleksja Autorki #3
Niektóre dusze nie przychodzą po to,
by żyć zgodnie z naszymi oczekiwaniami.
Przychodzą po to,
by otworzyć nam oczy na życie, którego nie widziałyśmy.
I często robią to nie słowami,
ale samą swoją obecnością.
ROZDZIAŁ 4
“Serce, które rozciąga się na troje — jak chłopcy uczyli mnie miłości większej”
Kiedy Emilka leżała w szpitalu, w domu czekał na mnie inny świat.
Świat chłopców.
Ich głosy, ich zabawki, ich śmiechy, ich potrzeby — te zwyczajne, codzienne, które wcześniej wydawały mi się wymagające, a teraz były jak miękkie tło, w którym mogłam na chwilę odpocząć od bólu.
W tamtym czasie byłam rozdarta.
Część mnie była przy Emilce — tam, gdzie pulsowała cisza, niepewność, lęk i energia tak delikatna, że bałam się ją dotknąć.
Druga część była w domu — w świecie, który znałam, który rozumiałam, który umiałam unieść.
Chłopcy patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami.
Dzieci widzą więcej niż dorośli.
Nie umieją nazwać energii, ale czują ją całą powierzchnią swojego małego ciała.
Czuli, że jestem.
Ale nie cała.
Jakby połowa mnie została tam, gdzie leżało moje najmłodsze dziecko.
„Mamo, kiedy Emilka wróci?”
To było pytanie, które słyszałam częściej niż potrafiłam udźwignąć.
Nie było we mnie gotowej odpowiedzi.
Znałam tylko prawdę, która bolała:
Nie wiem.
A jednak za każdym razem, kiedy wypowiadałam te słowa, czułam, jak we mnie rośnie coś nowego.
Coś, co było mieszaniną pokory, miłości i poczucia odpowiedzialności większej niż wszystko, co znałam.
Przy nich byłam silna.
Przy Emilce byłam krucha.
A między tymi dwoma światami powoli rodziła się nowa kobieta —
kobieta, która uczy się, że siła i kruchość mogą istnieć razem, nie wykluczając się, a tworząc całość, którą dopiero zaczynałam rozumieć.
Często siedziałam wieczorami na kanapie.
Chłopcy bawili się obok, a ja patrzyłam na nich i czułam, jak zmienia się energia naszego domu.
Nie była ciężka.
Nie była smutna.
Była inna.
Głębsza.
Jakby to, co działo się z Emilką, przygotowywało miejsce dla nowej jakości — takiej, która miała dopiero nadejść.
Czułam, jakbyśmy wszyscy zostali zaproszeni do jakiegoś procesu, którego nie rozumieliśmy, ale byliśmy jego częścią.
Chłopcy reagowali to intuicyjnie.
Przynosili Emi rysunki.
Pytali, czy możemy jej kupić zabawkę.
Chcieli, żeby czuła się kochana, nawet jeśli nie mogli jej zobaczyć.
Patrzyłam na to z mieszanką wzruszenia i bólu.
Bo oni kochali ją naturalnie — bez lęku, bez pytań, bez analizy.
A ja byłam w środku transformacji, której nie umiałam jeszcze nazwać.
Były dni, kiedy czułam, że nie mam już siły przełączać się między tymi dwoma rzeczywistościami.
Między oddziałem szpitalnym a domowym salonem.
Między energią strachu a energią czułej codzienności.
Między matką, która tuli, a matką, która czeka, modli się, oddycha głębiej, bo inaczej by pękła.
Ale właśnie w tym balansie zaczęłam rozumieć coś ważnego:
Że miłość nie jest uczuciem.
Miłość jest przestrzenią, którą w sobie tworzysz.
A ta przestrzeń rośnie najbardziej wtedy, kiedy jest Ci najtrudniej.
Czułam, że wewnątrz mnie zachodzi proces, którego nie mogłam zatrzymać.
Jakby ktoś rozciągał moje serce od środka, robiąc w nim miejsce na coś, czego jeszcze nie znałam — ale co miało stać się fundamentem całej mojej późniejszej drogi.
Chłopcy byli wtedy jak most.
Trzymali mnie przy życiu, przy normalności, przy tym, że nadal byłam „mamą”,
nie tylko „kobietą w kryzysie”.
To oni swoją naturalnością przypominali mi, że wciąż potrafię się śmiać.
Że wciąż potrafię czuć radość.
Że choć część mojego serca jest w szpitalnym łóżeczku, ta druga część nadal bije w rytmie codzienności.
Dopiero po latach zrozumiałam, że Emilka nie przyszła zmienić tylko mnie.
Przyszła zmienić nas wszystkich.
Refleksja Autorki #4
Rodzina to nie jest grupa ludzi pod jednym dachem.
Rodzina to przepływ energii.
Czasem jedna dusza przychodzi na świat w taki sposób,
że wszyscy pozostali muszą nauczyć się kochać głębiej.
I choć wtedy wydaje się to trudne —
później widzimy, że to była najpiękniejsza forma przebudzenia.
ROZDZIAŁ 5
“Pęknięcie, które mnie otworzyło — początek mojej wewnętrznej przemiany”