E-book
24.99
drukowana A5
84.84
drukowana A5
Kolorowa
123.07
Dzieci Roślin. Lily and the Moon. Tom 1

Bezpłatny fragment - Dzieci Roślin. Lily and the Moon. Tom 1


Objętość:
539 str.
ISBN:
978-83-8273-441-6
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 84.84
drukowana A5
Kolorowa
za 123.07

I hope

In some way they may understand

Green grass and blue skies

A sunset tapestry of mother nature

Bestowed with fragments from the heart of man

Without a language only emotion translates


Say hello to the dreamers of planet earth

Imparting all that we know

In hopes it will show

Everything we’re made of

We implore you to measure our planet’s worth

A chance to look at ourselves

If life somewhere else isn’t just a fable


This is who we really are

Manifested as

A work of art

Our translation of what

It means to be alive

So do you feel as we have?

Will you hear the story

Of us?


Anup Sastry, Story of Us

Prolog
Z rośliny powstałeś, w roślinę się obrócisz

Fanatycy religijni i zwolennicy dekadenckich teorii o rychłej zagładzie cywilizacji głosili te idee od wieków. Spragnieni dramatyzmu ludzie sięgali po dzieła o końcu świata, szukając w nich rozrywki. Motyw ten towarzyszył ludzkości od zawsze. Z początku był opowieścią o nieuchronnej przyszłości, która czeka wszystkich — zarówno śmiertelników, jak i bogów. Stał się doktryną, nurtem filozoficznym, aż w końcu przyjął formę interesującego, wiecznie żywego w kulturze, a jednak wciąż abstrakcyjnego zjawiska, któremu nikt nie poświęcał uwagi dłużej, niż dwie godziny niezbędne do obejrzenia filmu z gatunku science fiction.

Nic dziwnego, że gdy apokalipsa rzeczywiście nadeszła, nikt nie był na nią gotowy. Co więcej, koniec okazał się nie mieć nic wspólnego z umierającą pomału planetą, atakiem obcej cywilizacji na Bogu ducha winną ludzkość czy klęską żywiołową, po której nie byłoby już czego ratować.

Zagłada nadeszła z najmniej oczekiwanej strony — ze strony roślin.

Niektórzy upierali się, że ludzie sami ściągnęli na siebie ten los. Prześcigano się w tworzeniu teorii. Jedne mówiły, że gniew natury to ostateczny znak, że człowiek zatracił się w grzechu i pysze. Drugie, że to nieuchronna konsekwencja fiksacji na punkcie broni nuklearnej. Jeszcze inne, że to wszystko jest efektem bawienia się w Boga i przekraczania granic, że w końcu spotkała nas karma.

Bunt roślin, odwet Matki Ziemi, choroba kwiatów… Różnie to nazywano, ale koniec końców uniwersalnym określeniem stało się miano Zielonej Zarazy. Zielona, bo pochodząca od drzew, krzewów i traw. Zaraza, bo rozprzestrzeniała się w błyskawicznym tempie, zajmując coraz to nowe i nowe tereny.

Proces ten nie zaczął się niewinnie. Jego początek był wyjątkowo gwałtowny i przyspieszał z każdą kolejną godziną. W momencie, kiedy to się stało, było już za późno na jakiekolwiek działania.

W XXI wieku, około roku 2050, w jednym z większych ośrodków badawczych na terenie ówczesnej Republiki Federalnej Niemiec doszło do katastrofalnego wybuchu. Co było katalizatorem — nie wiadomo. Jego konsekwencje miały jednak na zawsze odmienić oblicze Ziemi i los wszystkich jej mieszkańców.

Ci, którzy byli tego świadkami, mówili potem, że rośliny zyskały wolną wolę. Drzewa zaczęły poruszać gałęziami jak rękoma. Pnącza pełzły po chodnikach i budynkach, unieruchamiając tych, którzy mieli nieszczęście stanąć im na drodze. Liście i trawa porastały każdą powierzchnię, jaką tylko były w stanie zająć, a wszelakie kwiaty rozkwitały szaleńczo, jakby jutro miało nigdy nie nadejść.

Zdawało się, że chcą pochłonąć wszystko i wszystkich.

Ludzkość nie pozostawiła tego bez odpowiedzi. Część z nich ruszyła do boju. Uzbrojeni w najlepsze zdobycze technologiczne, gotowi walczyć za pomocą ognia, chemikaliów oraz maszyn, wyszli roślinom naprzeciw. Głęboko wierzyli w to, że uświadomią naturze, kto naprawdę dzierży władzę nad Ziemią.

Żaden z nich nie powrócił.

Niektórych spotkała okropna śmierć. Zginęli rozerwani na strzępy przez potężne korzenie, zgnieceni przez grube łodygi, pokłuci ostrymi kolcami, uduszeni otępiającym zapachem kwiatów. Byli też tacy, których uśmierciły rozszalałe zwierzęta. Każde z nich zwróciło się przeciwko ludziom, stając w obronie braci i sióstr posiadających liście. Później zaobserwowano, że niektóre zwierzęta stały się miniaturowymi, chodzącymi ekosystemami, bowiem ich ciała porosły zielenią, mchem oraz kwiatami.

Innych ludzkich śmiałków spotkał jeszcze gorszy koniec. Widok tych nieszczęśników przypominał kadry z filmów grozy. Kimkolwiek się stali, bez najmniejszych wątpliwości nie byli już ludźmi — zostali w całości przejęci przez florę, która dostała się nie tylko na ich ciała, ale też do ich organizmów. Oderwane kończyny, zastąpione przez kolorowe łodygi, głowy zarosłe świeżym mchem, kilka osób połączonych w jedno za sprawą gałęzi i korzeni… Po niedługim czasie było jasne — mimo że ci biedacy nadal żyli, nie byli już sobą. Stali się jednością z naturą — czy tego chcieli, czy nie.

Nastała masowa panika. Zarządzano spontaniczne ewakuacje, opuszczano domostwa i całe miasta, zamykano granice państw. Wstrzymano wszelaki transport do i z Europy. Pierwotnie sądzono, że powstanie roślin to najgorsze, co mogło się wydarzyć.

Wkrótce okazało się jednak, że wszyscy się mylili.

Pojawili się pierwsi mutanci. Z początku nie mieli żadnej oficjalnej nazwy. Wołano na nich „potwory”, „Zieloni”, „chwasty”. Wyglądali jak ludzie, ale nimi nie byli. Skóra niektórych przypominała korę, inni mieli liście i kwiaty rosnące między włosami. Promieniowanie powstałe w wyniku wybuchu wpłynęło na ich geny i uczyniło z nich rośliny o ludzkich kształtach.

Umieli komunikować się z naturą.

Najpierw uważano ich za nosicieli Zarazy. Obwiniano o całe zło. Ludzie niedotknięci Zielonym Genem, nieposiadający Zielonych Dłoni — jak zaczęto to nazywać — nie chcieli mieć z „napromieniowanymi” nic wspólnego. Naukowcy szacowali, że żaden ze skażonych osobników nie przeżyje choćby roku. Odcinano się od nich, zmuszając do ucieczki, poszukiwania schronienia lub nielegalnych sposobów, by przedostać się na inny kontynent.

Musiały minąć niemal dwie dekady, by zrozumiano, że mutanci to klucz do okiełznania chaosu. Pierwsze kroki okazały się niełatwe. Syndyro — takie bowiem miano przyjął najnowszy ziemski gatunek — mieli w pamięci to, jak potraktowali ich ludzie i nie kwapili się do pomocy. W rezultacie jednak takie rozwiązanie stało się ostatnią rozsądną alternatywą: sytuacja na całym świecie wymagała czyjejś interwencji. Choć rośliny po pierwszym ataku wściekłości uspokoiły się na tyle, by nie stanowić zagrożenia dla ludzi, w dalszym ciągu zajmowały tereny dawnych miast. Nie miały zamiaru ułatwiać egzystencji stworzeniom, które wcześniej wykorzystywały je na każdym kroku. Syndyro musieli stać się mediatorami, pośrednikami pomiędzy naturą a ludzkością — jeśli nie po to, by przywrócić dawny ład, to po to, by zbudować lepszy.

Syndyro okazali się być tak różni, jak różne były rośliny. Potrafili być nieugięci jak róże, mocni niczym dęby albo delikatni na podobieństwo płatków wiśni. Nie zmuszali flory do niczego — rozmawiali z nią tak, jak dzieci zwracają się do swych rodzin. Ich zadanie było jedno i jasne: nakłonić zdziczałą przyrodę do współpracy. Dać ludzkości ostatnią szansę.

Podzielono ich na kilka Generacji, zależnych od stopnia złączenia z daną rośliną.

Przedstawicielami Pierwszej Generacji byli osobnicy całkowicie owładnięci przez rośliny, którzy zrośli się z nimi po wybuchu i zostali roślinami za życia, tracąc wolną wolę i poczucie własnego „Ja” jako istoty ludzkie. Nie przypominali już ludzi prawie wcale. Tym, co odróżniało ich od stuprocentowych roślin była możliwość komunikowania się z członkami następnych generacji telepatycznie. To Pierwsza Generacja rozsiała się po świecie, doprowadzając do dalszego krzyżowania się człowieka z rośliną.

W Drugiej Generacji umieszczono tych, których najsilniejsi przodkowie zdołali przeżyć Zieloną Zarazę bez mutacji w roślinę, przez co ich DNA zmutowało tylko częściowo. Tacy Syndyro posiadali wolną wolę i wyglądali niemal jak zwyczajni ludzie, aczkolwiek przejęli fenotyp od roślin — kolory oczu, włosów, wybór klimatu. Potrafili porozumieć się z Pierwszą Generacją i kontrolować ją z zewnątrz z pomocą Zielonych Dłoni — tak nazwano posiadany przez nich dar komunikacji z florą. Większość Syndyro pochodziło z Drugiej Generacji, co oznaczało, że potrafili kontrolować rośliny z zewnątrz, przez co zachęcali swoje gatunki do współpracy.

Syndyro Trzeciej Generacji również byli jak ludzie, jednak częściej przybierali wygląd roślin. Mieli zmieniające kolor i rosnące w rozmaity sposób włosy przypominające liście czy kwiaty, nawet fragmenty ich ciał były powiązane z florą. Byli też bardziej zależni od zmian klimatycznych, a także odpowiedzialni za kontrolę roślin z wewnątrz. Na pierwszy rzut oka ich dary nie przypominały umiejętności związanych z kontrolowaniem kwiatów, ale przejawiały właściwości przypisane swojej roślinie.

Syndyro Czwartej Generacji potrafili kontrolować rośliny spoza swojego gatunku, jednak nie poświęcono im zbyt wiele zapisków w historii ze względu na ich niewielką ilość lub wysoką śmiertelność.

W miarę upływu czasu przekonano się, że to, co wcześniej widziano jako zagładę, było w rzeczywistości nowym początkiem — początkiem świata, w jakim ludzie musieli ponownie odkryć, co oznaczał szacunek do natury.

Szybko wyszło na jaw, że rośliny nie były mściwymi, łaknącymi krwi stworzeniami. Służyły pomocą, gdy mogły same decydować o własnym losie, zamiast być zdane na łaskę i niełaskę człowieka.

Wbrew pierwszym ponurym prognozom, nauka i technologia także ruszyły do przodu. Świat naukowy opracował świeże systemy, zaplanował udogodnienia oraz aktywnie poszukiwał sposobów, by w tym nowym, dziwnym świecie dało się żyć.

Choć Europa była miejscem, które w pierwszej chwili spisano na straty, to właśnie tam — ku zaskoczeniu niektórych — prężnie rozwinęła się pionierska cywilizacja. Reszta świata została w większości pozostawiona naturze, choć w późniejszych latach nie brakowało tych, którzy szukali szczęścia oraz wrażeń na innych kontynentach. Jednak to właśnie Europa stała się kolebką progresywnej kultury, symbolem odrodzenia, a także głównym ośrodkiem nauki.

Zatarły się granice między krajami — zamiast kolejnych państw, rozpoczęto budowę ekologicznych metropolii, które miały współgrać z dominującymi teraz nad planetą roślinami. Niemal w pełni zaprzestano używania papieru, coraz częściej zwracając się ku technologii. Zaczęto na masową skalę korzystać z energii odnawialnej, głównymi środkami transportu stały się metra, pociągi, rowery i ekobusy, konstruowane tak, by nie zanieczyszczały środowiska. Tworzyły się nowe miasta, a wraz z nimi rozrastała się flora, pokrywając wszystko zachwycającymi odcieniami zieleni i całym wachlarzem barw w miejscach, gdzie pyszniły się kwiaty.

Syndyro stali się szanowanymi członkami społeczeństwa — z ambasadorów Matki Natury przeobrazili się w zwykłych obywateli, bez których funkcjonowanie w rządzącym przez rośliny świecie byłoby znacznie utrudnione.

W żyłach następnych pokoleń płynęło znacznie więcej krwi Syndyro, niż u zarania Zielonej Zarazy. Mieszańcy stali się nie tylko obrońcami, ale i przyjaciółmi ludzi. Nowa, zielona Ziemia i całe jej odrodzone społeczeństwo rosły w siłę.

Prędko jednak pojawił się kolejny problem. Nie każdy Syndyron związany był z niegroźną lub wręcz dobroczynną dla zdrowia rośliną. Geny niektórych Syndyro sięgały trujących, nierzadko śmiertelnych gatunków. Nie wszyscy pochwalali pomysł charytatywnej pracy na rzecz ludzkości, a nawet ogółu narodów. Inni wskazywali niedoskonałości nowego systemu sprawiedliwości, a także rodzącego się uprzedzenia względem osób mających kontakt z trującą florą.

Trudno wskazać konkretny dzień, w którym uformowała się pierwsza grupa odłamu nazwanego później Trucicielami. Nie minęło wiele czasu, gdy do życia powołano przeciwstawną im frakcję, okrzykniętą mianem Ogrodników. Wkrótce obie strony zmieniły się w zwalczające się nawzajem obozy.

Na przełomie XXII i XXIII wieku, w sercu Europy, a dokładniej — u zbiegu dawnych ziem niemieckich, czeskich i polskich — triumfalnie wzniosły się mury metropolii Jorden — miasta będącego symbolem postępu oraz, dla wielu, synonimem wielkich ambicji. Właśnie w tym miejscu wszystko miało swój początek — i, być może, właśnie w tym miejscu wszystko znajdzie też swój koniec.

Rozdział 1
Dar, który nie rozkwitł

Rok 2243, Europa Centralna, metropolia Jorden


Dziewięciolatek o jasnych jak pustynny piasek i rozwianych jak jesienne liście włosach usiadł na trawie, wpatrując się w kwiaty rosnące w ogródku. Lilie wspaniałe, bo tak się nazywały, kierowały się w stronę światła. Pochłaniały promienie słońca, jak spragniony człowiek wodę — szybko, łapczywie i bez ustanku.

Blondyn wyszczerzył zęby w uśmiechu i klasnął w dłonie. Właśnie przygotowywał się do czegoś wielkiego. Nie wiedział jeszcze, czy to zadziała, ponieważ dotychczasowe próby porozumienia się z liliami spalały na panewce. Doszedł jednak do wniosku, że skoro odziedziczył imię właśnie po tych kwiatach, musiał mieć z nimi jakieś specjalne połączenie, bez względu na to, co mówili inni.

„Dalej, Lilianie, dasz sobie radę!”, usłyszał w myślach głos ojca i matki, zawsze zachęcających go do walki o to, czego chciał. W jego czerwonych tęczówkach odbiło się światło. Zacisnął z determinacją piąstki i odetchnął, chcąc się skupić.

Dotknął palcami wskazującymi skroni i zaczął wytrwale wpatrywać się w rosnące nieopodal lilie. Wydawało się, że ma zamiar porozumieć się z kwiatami i dokonać czegoś niezwykłego. Kwiaty były jednak niewzruszone. Wcale nie reagowały na jego próby.

— Proszę! — żachnął się Lilian. — Róbcie, co mówię!

Lilie pozostawały niewzruszone mimo wielu prób podjętych przez chłopca.

Lilian zacisnął zęby z dezaprobatą i odwrócił się, szukając narzędzia, które mogłoby mu pomóc. Zauważył błyszczące się w słońcu kule leżące na beczce w głębi ogrodu. Uśmiechnął się złowieszczo i pobiegł po nie, odwracając się w stronę lilii.

— Skoro nie chcecie po dobroci, to będzie po złości!

Mówiąc to, chłopiec pokazał liliom niewielkie przezroczyste kule wypełnione chemicznym pyłem i rzucił je w stronę lilii.

Granatniki ze zmodyfikowanym nawozem, użyte w dobry sposób, były bardzo przydatne. Opracowane w lokalnym laboratorium ogrodniczym działały na rośliny niemal tak, jak leki na ludzi — w odpowiednich ilościach mogły im pomóc. Jeśli wiedziało się, którego nawozu użyć, roślina mogła stać się otumaniona i posłuszna człowiekowi.

Jeśli jednak nawozu użyło się niezgodnie z jego przeznaczeniem lub w nieodpowiedniej dawce, skutki mogły być opłakane.

Właśnie tak stało się w przypadku Liliana.

Niewielkie kulki rozmiaru piłki tenisowej pękły, lądując na ziemi. Ukryta w nich substancja chemiczna rozpyliła się w powietrzu, dostając się w pobliże rosnących tam lilii. Kwiaty zaczęły momentalnie rosnąć w oczach, pochylając się nad chłopcem.

— To jak, dojdziemy do porozumienia — aaaaaaaaaaaaaaaa! — wrzasnął Lilian, gdy za kostkę złapała go liana zawinięta wcześniej wokół pobliskiego drzewa. Chłopiec momentalnie znalazł się na ziemi.

— Wredne zielsko! Puść mnie! — krzyknął Lilian, chcąc oswobodzić się z uścisku liany ciągnącej go po trawniku niczym węża ogrodowego. Czyste do tej pory ubrania chłopca zaczęły nabierać zielonego i brunatnego koloru.

— Puść mnie, mówię! — Lilian denerwował się coraz bardziej, czując roznoszący się po okolicy zapach lilii.

Chwycił się leżących na ziemi grabi i uderzył nimi lianę. Ucisk nie rozluźnił się jednak, a jeszcze mocniej zacisnął na jego kostce, sprawiając, że Lilian zgrzytnął zębami. Miał już tego dosyć, nienawidził tych kwiatów, nienawidził swojego imienia i tego całego zielska, a przede wszystkim jego zapachu.

— Lilian!

Dzieciak obrócił głowę, widząc swoją matkę wybiegającą z letniej kuchni. Kobieta o krótkich, lekko kręcących się przy uszach jasnych włosach, stanęła na środku ogródka, wpatrując się w syna napadniętego przez liany. W jej złotych tęczówkach zagościł strach. Pociągnęła nosem, czując w nozdrzach drażniący zapach lilii.

— Och, nie… — jęknęła, rozglądając się po ogrodzie. Skierowała swój wzrok na rozwścieczone kwiaty i wyciągnęła dłoń, skanując otoczenie BIO-identyfikatorem, specjalnym smartwatchem służącym do identyfikacji flory.

— Kochanie, musisz się uspokoić! — krzyknęła kobieta, zatykając nos dłonią. — Inaczej wszyscy w okolicy pomdleją!

Lilian, obserwujący wydarzenia z wysoka i do góry nogami, niespecjalnie usłyszał prośbę matki. Zaczął się szamotać jeszcze bardziej. Zauważył idącego ulicą sąsiada i krzyknął do niego o pomoc. Nie doczekał się jej jednak. Zapach, który znalazł się w płucach mężczyzny, totalnie go unieruchomił. Sąsiad zaczął się krztusić, lądując na chodniku.

Lilian złapał się gałęzi drzewa, chcąc powstrzymać lianę przed dalszym ciągnięciem go. Odwrócił się w stronę nieprzytomnego sąsiada. Nie rozumiał, co się dzieje, gdy usłyszał znajomy głos.

Jego matka biegła w jego stronę, w międzyczasie rozrywając zębami niewielki woreczek. Rozsypała jego zawartość wokół nagromadzonych w ogrodzie lilii.

Z ziemi w mgnieniu oka wyrosły chwasty, których lilie wyjątkowo nienawidziły — komosy. Zdezorganizowana kwiatowa armia zaczęła wić się między sobą, nie zwracając już uwagi na zwisającego z drzewa Liliana. Dąb ulitował się nad chłopcem, opuścił swoją gałąź, pozwalając mu zeskoczyć na ziemię — prosto w ramiona zmartwionej matki.

— Czy ja naprawdę jestem jakiś inny? — szepnął Lilian, przecierając załzawione oczy.

Kobieta poczuła znajomy chłód, gdy wspomnienia cofnęły ją w czasie.


***


Lilian siedział pod drzwiami gabinetu razem ze swoją matką. Mężczyzna w białym fartuchu wyszedł na korytarz. Poprawił swoje okulary, po czym zwrócił się w stronę jego matki.

— Liana Fehér? — Kobieta wstała. Zacisnęła gumkę na jasnych włosach, skręcając je w kok, po czym skinęła głową.

Mężczyzna zaprosił ją i syna do swojego gabinetu, zamykając za nimi drzwi.

— Przykro mi to mówić, ale jego dar nie rozkwitł — powiedział lekarz, gdy Liana i jej syn Lilian weszli do pomieszczenia.

— Co? Jak to? — spytała kobieta, kręcąc głową z niedowierzaniem.

— Widzi pani? — spytał lekarz, stukając długopisem w ekran podświetlający rentgen. — W organizmie posiadacza Zielonych Dłoni znajdują się charakterystyczne kanaliki przypominające słupki i pręciki kwiatów. Oznacza to, że dana osoba jest w stanie rozpylać wokół siebie zapach zachęcający rośliny do współpracy. W przypadku pani syna sprawa ma się inaczej. Nie wytwarza tych feromonów.

Liana zerknęła na syna, w oczach którego pojawiły się łzy.

— Pani jest posiadaczką Zielonych Dłoni, prawda? — upewnił się lekarz.

— Tak, tak… Oboje z mężem potrafimy porozumiewać się z naszymi pobratymcami.

Lekarz zdjął okulary z nosa, pocierając go.

— Czasami zdarza się, że przy krzyżowaniu się rodziców należących do różnych generacji dochodzi do komplikacji genowej — kontynuował, bezradnie rozkładając dłonie. — Dziecko jest efemerofitem. U Syndyrona, który z różnych powodów nie ma możliwości przejścia całego cyklu rozwojowego, dar Zielonych Dłoni nie ujawnia się.

Liana zmartwiła się jeszcze bardziej.

Gdy Lilian pojawił się na świecie, wokół niego roznosił się zapach lilii. Był tak mocny, że doprowadzał do omdlenia niektórych osób. Mimo intensywności, same rośliny na niego nie reagowały. Nikt nie potrafił wyjaśnić, dlaczego. Liana nadała mu imię po kwiatach, z ramienia których zakwitnął, nie sądziła jednak, że chłopiec nigdy nie będzie w stanie połączyć się z nimi tak jak inni posiadacze Zielonych Dłoni.

Liana i jej mąż ze wszystkich sił starali się pokazać synowi, że bez daru również jest wyjątkowym człowiekiem. On jednak nie mógł w to uwierzyć, widząc dzieciaki świetnie porozumiewające się z roślinami z własnych szczepów rodzinnych. Czuł się wybrakowany. Stał się niespokojny, wręcz nerwowy. Zamknął się w sobie. Nie mógł się z nikim zaprzyjaźnić z powodu własnej agresywności, a jednocześnie uważał się za gorszego od innych.

Nigdy nie będzie mógł zostać Ogrodnikiem.


***


— Mamo?

Liana pokręciła głową, wracając do rzeczywistości. Postawiła syna na ziemi, strzepując z niego pozostałości trawy.

— Tyle razy mówiłam ci, żebyś nie bawił się granatnikami nawozowymi ojca — powiedziała, gniewnie zerkając na syna.

— Ale ja tylko chciałem… Tata powiedział, że można przejąć nad roślinami kontrolę, kiedy…

— Pracuje w BioLabie, Lilianie. Wie, jak stosować takie mieszanki. Jeśli chcesz pomóc mu je testować, rób to w kontrolowanych warunkach, dobrze?

Chłopiec wpatrywał się w ziemię bez słowa. Gniewnie zacisnął pięści.

Liana westchnęła głośno, kucając naprzeciwko niego.

— Kwiatuszku… Jeśli naprawdę chcesz zastosować się do słów taty, to zacznij się uczyć — kontynuowała, stukając palcem w swój BIO-identyfikator. — Kto wie, może jeśli poznasz mocne i słabe strony roślin, pewnego dnia będziesz w stanie się z nimi porozumieć? — Uśmiechnęła się. — Chodź, zrobię ci twój ulubiony pudding waniliowy.

Lilian pociągnął nosem i podniósł wzrok, spoglądając w jasne oczy swojej matki. Skinął głową, podążając za nią w stronę domu.

Wchodząc do kuchni, zerknął w stronę pokoju ojca, w którym ten trzymał rozmaite encyklopedie dotyczące roślin. Podszedł bliżej, chwytając za jedną z nich. Była niezwykle ciężka; wypełniała ją masa obrazków i szczegółowych opisów.

Lilian uśmiechnął się do siebie.

Przejmiesz nad nimi kontrolę, jeśli poznasz ich słabe punkty, Lilianie.

Wkrótce wszyscy to zobaczą, był tego pewien.

Rozdział 2
Zielone Dłonie

Siedem lat później


Lilian siedział przy biurku z lupą w jednej i śrubokrętem w drugiej ręce, skręcając pokrywkę BIO-identyfikatora. Ojciec nauczył go, jak dokonać zmian w systemie urządzenia tak, by od razu pokazywało to, czego dany użytkownik od niego wymagał. Jako że Lilian nie posiadał Zielonych Dłoni, musiał nieco podrasować urządzenie pod swoim kątem.

Gdy skończył, założył BIO-identyfikator na lewy nadgarstek. System natychmiast związał się z jego DNA, wykrywając znajomy kod genetyczny. Teraz był niezdejmowalny, chyba że ktoś wiedział, jak dokonać zmian w systemie.

Chłopak uśmiechnął się sam do siebie i ruszył się na obrotowym krześle, by podjechać bliżej półki z książkami. Wyciągnął z niej kalendarz, w którym zapisywał ostatnie wprowadzone przez siebie zmiany w systemie BI. System mógł je zapamiętać, jeśli nie został zhakowany — czego oczywiście Lilian dopuścił się, grzebiąc pod pokrywką urządzenia.

— Kochanie, już jesteś!

Chłopak uniósł głowę, słysząc głos matki witającej ojca. Zamknął kalendarz i rzucił go na biurko. Wyszedł z pokoju, stanął na schodach i zobaczył ojca.

— Słuchajcie, muszę wam coś powiedzieć. Tobie też, Lilianie. — Mężczyzna o krótkich włosach w kolorze magenty i jasnoróżowych tęczówkach uśmiechnął się, machając prostokątnymi okularami w jego stronę.

— Co takiego? — spytał chłopak, wchodząc do jadalni za ojcem i matką.

— Rady wszystkich metropolii Europy wspólnie chcą wprowadzić zmiany w laboratoriach, powołując specjalnych pracowników do nowych badań nad zachowaniem roślin. Metropolia Jorden została wybrana jako pierwsza. Zgadnijcie, kto będzie brał w tym udział — powiedział mężczyzna, wskazując na siebie palcem.

— Czy to coś zmieni, jeśli chodzi o twoją pracę? — spytała Liana, rozkładając naczynia na stole.

— Będę miał do czynienia z więźniami przebywającymi w Hodowli.

Lilian usłyszał, jak naczynia zgrzytnęły w dłoniach matki.

— Alcatraz wśród więzień? Nie zgadzam się, Leirionie — powiedziała kobieta, odwracając się w stronę męża.

— To nie moja decyzja, tylko przełożonego, Liano. Nie mogę zrezygnować z tego stanowiska, inaczej cała moja kariera naukowa się skończy.

— Ale możesz zrezygnować z rodziny na jej rzecz, tak? Wiesz, z czym wiąże się taka praca? Godziny spędzone na badaniu najgorszych szumowin, najokropniejszych Trucicieli, z jakimi mógłbyś mieć do czynienia… Wiesz, ile istnień mają na sumieniu?

— Ech… Widzisz, Lilianie — westchnął Leirion, zwracając się do syna. — Właśnie dlatego nie można wiązać nauki z emocjami.

— Nie ignoruj mnie — ciągnęła Liana, gniewnie zakładając ręce na piersi. — Odpowiedz na moje pytanie.

Leirion potarł nos czubkami palców i zastanowił się chwilę. Podszedł do żony i złapał ją za dłonie, patrząc jej w oczy.

— Skarbie, obiecuję ci, że nie zabiorę naszej rodzinie ani jednej godziny więcej. Nie będę sprowadzał problemów naukowych do domu — wyjaśnił, gładząc kobietę po policzku. — Nie będę się widywać z więźniami bezpośrednio, zajmę się ich materiałem genetycznym i badaniem pewnych zależności. Chcę wykorzystać swoją wiedzę właśnie po to, by nikt więcej nie zginął z ręki Trucicieli.

Lilian zerknął na matkę, która gniewnie wpatrywała się w klatkę piersiową męża, jakby nie chciała mu spojrzeć w oczy. Chłopak wiedział, że emocjonalność odziedziczył po niej, jednak nigdy nie wplątywał emocji w naukę. Inaczej nie mógłby się skupić. W niektórych momentach należało odstawić uczucia na bok i skupić się na tym, co dobre dla ludzkości i pozostałych stworzeń.

— Mamo, tata ma rację — powiedział w końcu, sięgając po kubek. — Jeśli chcesz, mogę go pilnować.

Liana zaśmiała się z niedowierzaniem, jednak nie skomentowała propozycji syna. W końcu skinęła głową, przytulając się do męża.

— Obiecaj mi, że będziemy ważniejsi niż wyniki badań.

— Jesteście najważniejsi — odparł Leirion, całując ją w czoło.

— Co na obiad? — rzucił Lilian, przerywając rodzicom ich romantyczne wynurzenia.

Liana i Leirion spojrzeli po sobie z uśmiechem. Niebawem wszyscy zasiedli do stołu.


***


Gdy w Jordenie zapadł zmrok, w salonie Fehérów słychać było lokalną audycję dotyczącą pozyskiwania energii ze słońca za sprawą medytacji. Liana wsłuchiwała się w nią z uwagą, a Leirion zajmował się czyszczeniem swoich okularów. Kiedy jego żona zasnęła, przykrył ją kocem i wyłączył radio. Sam wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Lilian czekał na niego w korytarzu w specjalnym stroju do ćwiczeń. Miał na sobie biały podkoszulek i jeansowe ogrodniczki. W kieszeni spodni ukrył odpowiednie narzędzia. Zawiązał sznurowadła traperów i narzucił na siebie bluzę. Nałożył kaptur na głowę, chowając pod nim rozczochrane włosy. Na dłonie naciągnął grube rękawice, zapinając je na rzepy.

— Gotowy? — spytał ojciec.

— Jak zawsze — odparł chłopak, podążając za mężczyzną.

Wyszli z domu, kierując się w stronę krzaków, gdzie znajdowało się podziemne przejście. Leirion odsunął metalową klapę, pozwalając Lilianowi zejść po drabinie. Ruszył za nim, zamykając właz.

Podziemne przejście prowadziło do opuszczonej polany ogrodzonej płotem i wysoko pnącym się bluszczem, który chronił przybyszów przed wścibskimi gapiami. Był to dawny teren ćwiczeń wojskowych, jednak po przeniesieniu bazy poza Jorden stał się jednym wielkim wysypiskiem pełnym chwastów i drobniejszych śmieci roznoszonych przez wiatr.

Lilian i jego ojciec już od ponad pół roku przychodzili na to miejsce, by chłopak mógł ćwiczyć. Mimo braku Zielonych Dłoni, był niezwykle uparty. Jego ojciec pracował na rzecz Ogrodników, również nie posiadając wysoce rozwiniętego daru. Widząc determinację ojca w dochodzeniu do zamierzonych celów, Lilian podjął decyzję — zaliczy egzamin wstępny w Akademii i stanie się Ogrodnikiem.

Nie była to łatwa droga dla kogoś, komu brakowało Zielonych Dłoni. Lilian od samego początku był poddawany ciężkiemu treningowi. Dużo ćwiczył, by zyskać większą sprawność fizyczną i móc uciec z pola walki lub obronić się, gdy była taka potrzeba. Uczył się, pochłaniając wiadomości z BIO-identyfikatora niczym gąbka. Wkrótce był w stanie cytować klasyfikację roślin i ich właściwości, wady i zalety bez ciągłego używania BI. Wiedząc, co potrafiły zrobić rośliny, wiedział również o zależnościach łączących z nimi użytkowników Zielonych Dłoni.

— Przygotuj się, Lilianie — powiedział Leirion, wyrywając syna z zamyślenia.

Lilian skinął głową, ustawiając się obok niego w pozycji biegacza startującego w wyścigu. Mężczyzna wziął do ręki torbę z przygotowanymi wcześniej granatnikami nawozowymi, które pozwalały mu przejąć kontrolę nad roślinami, oraz pakunki z nasionami, dzięki którym na polu pojawiała się nowa flora. Była ona modyfikowana w laboratorium, odpowiednia do przeprowadzania ćwiczeń. Nie wyrządzała szkód środowisku, a wręcz pomagała mu, zwalczając toksyczne kąkole.

Leirion spojrzał na syna po raz ostatni, po czym rzucił granatnikiem w jego stronę.

Lilian przetoczył się po ziemi, biegnąc przed siebie. Odwrócił się, widząc wijące się za nim pnącza. Podskoczył, chwytając się gałęzi drzewa. Nie musiał używać BIO-identyfikatora, by wiedzieć, z czym miał do czynienia.

Pnącza pochodziły z rodziny winorośli i nie były toksyczne, natomiast łatwo było się w nie zaplątać. Musiał dobrze je obejść, by nie znaleźć się w ich labiryncie. Chłopak wykorzystał w tym celu ukryty w bocznej kieszeni niewielki opryskiwacz. Poprawił gogle i zeskoczył na ziemię, rzucając bombę dymną w stronę pnączy. Te rozstąpiły się tak, jak ludzie zaskoczeni nagłym nadejściem mgły.

Chłopak przebiegł pomiędzy pnączami, wyciągając zza pleców niewielki kultywator. Przejechał nim po ziemi, pozbawiając chwasty korzeni. Wbiegł na górkę, obserwując okolicę. Chciał złapać oddech, gdy w jego stronę nadleciała kolejna bomba dymna. Lilian wywinął fikołka, lądując w trawie tuż obok grubej gałęzi. Chwycił ją i wsadził w paszczę przerośniętej rosiczki, która chciała go zaatakować.

— Skąd ty ją wziąłeś, tato?! — wrzasnął chłopak, rozglądając się za mężczyzną.

Nie usłyszawszy odpowiedzi, pobiegł w stronę miejsca, w którym rozstał się z ojcem, jednak nie znalazł go tam. Był tak zajęty treningiem, że musiał nie zauważyć, kiedy ojciec zniknął. Ściągnął gogle, próbując dostrzec go w panującym wokół mroku. W końcu zauważył unoszący się zza drzew dym.

Znał to miejsce. Za lasem znajdowało się laboratorium, w którym pracował ojciec, czyli BioLab. Był ogromną placówką badawczą, kilkupiętrowym budynkiem złożonym głównie ze szkła. Lewa i prawa strona gmachu były bardziej prostokątne, sięgające nieba. Pomiędzy nimi znajdowała się kwadratowa część będąca przejściem pomiędzy jednym sektorem a drugim. Jej dach osłonięto szklaną kopułą, przez którą do środka budynku dostawało się światło słoneczne.

Teraz, zamiast światła słonecznego, widać było tylko łunę ognia.

— Nie…

Lilian przyspieszył kroku, przeskakując przez ogrodzenie. Zrzucił z ramion pozostałości bluszczowych liści i pobiegł przed siebie, docierając do krzewów porastających okolice BioLabu. Widział, że ludzie mieszkający w okolicach zbierają się blisko laboratorium, a na miejsce już przyjechały odpowiednie służby, w tym wyszkoleni Ogrodnicy. Osłonili wejście, nie pozwalając żadnemu cywilowi wejść na teren placówki badawczej.

— Romashka do bazy — odezwał się starszy, brodaty Ogrodnik. — Mamy atak Trucicieli na placówkę BioLabu. Powtarzam, atak…

— Holt, zajmij się poszkodowanymi! — krzyknęła białowłosa kobieta w zielonym kombinezonie. — Ja i Calen wchodzimy do środka ze strażakami.

Lilian zjawił się na miejscu, oddychając ciężko. Całą drogę do laboratorium przebył biegiem. Był przekonany, że ojciec, widząc dym, udał się w stronę pracowni i nie mylił się. Jego sygnał był widoczny na nawigatorze ukrytym w BIO-identyfikatorze chłopaka. Lilian pociągnął nosem, czując wszechobecny zapach dymu.

Na miejscu zjawili się fotoreporterzy i dziennikarze, którzy nie dali się tak łatwo odpędzić służbom. Lilian postanowił wykorzystać to zamieszanie, by przedostać się do laboratorium tylnym wejściem — nie zrobiłby tego, gdyby nie wiedza, którą przekazał mu ojciec.

Wnętrze odznaczało się niezwykłą sterylnością. Białe ściany współgrały z zielenią natury. Na główną halę prowadziły ścieżki, spomiędzy których wyglądały rozmaite kwiaty oraz wysokie rośliny, na przykład bambus. Gdzieniegdzie dało się zauważyć płynącą w specjalnych duktach wodę, która nawadniała rośliny, a jej nadmiar zbierał się w fontannie na środku wewnętrznego dziedzińca. Ten również porastały rozmaite gatunki roślin i drzew.

Lilian, wchodząc tylnym wejściem, znalazł się na korytarzu pełnym czerwonych, kolczastych kulek. Rozpoznał je. Były wypełnione zabójczą rycyną. Każdy, kto się na nie nadział, miał później poważne problemy zdrowotne.

Chłopak ruszył w stronę gabinetu ojca, chcąc go znaleźć. Skradał się, mając na uwadze, że ktoś może go wykryć. Usłyszał czyjeś kroki i odwrócił głowę. Zobaczył łańcuch rycynowych owoców, który zbliżał się do niego z prędkością błyskawicy. Lilian zdążył w porę wskoczyć do sąsiedniego pomieszczenia, lądując obok jednego z nieprzytomnych naukowców.

— Cholera — szepnął, widząc kobietę leżącą pod stołem. Nie zdążył jednak jej ocucić, ponieważ usłyszał znajomy głos ojca dobiegający z głównej sali laboratoryjnej.

Nie wiedząc, jak ma wydostać się z pomieszczenia, zaczął rozglądać się wokół, w końcu wypatrując wejście do szybu wentylacyjnego. Wskoczył na biurko, uderzając w kratę. Udało mu się ją poluzować, by dostać się do labiryntu metalowych korytarzy. Spojrzał na swój BI, by znaleźć wyjście i skierować się w stronę ojca. Jego sygnał wciąż był wykrywalny.

Lilian czołgał się przez szyb, słysząc pod sobą czyjeś głosy. Jeden z nich należał do Leiriona, drugiego nie rozpoznawał.

— Odsuń się od tego urządzenia, wciąż jest w fazie doświadczeń!

Miał na myśli reaktor genetyczny, ogromną maszynę w kształcie drzewa, którego pniem była dwumetrowa szklana tuba. Wychodziły z niej aluminiowe rury i przęsła łączące pozostałe metalowe kolumny z nieznaną Lilianowi zawartością.

Drugi mężczyzna zaśmiał się.

— Sprawdzimy, jak dobrymi naukowcami byliście. Jeśli to ustrojstwo działa, ty i twoi kompani nie zginiecie.

— Nic nie rozumiesz! — bronił się Leirion. — Chcesz doprowadzić do takiej samej katastrofy jak kilkaset lat temu?

Lilian pochylił się nad kratą wentylacyjną, widząc pod sobą wysokiego mężczyznę o czerwonych włosach z zielonymi pasemkami, który zapędził ojca w kozi róg.

Leirion krwawił. Był związany lianami kontrolowanymi przez Truciciela i leżał tuż pod reaktorem genetycznym. Lilian zgrzytnął zębami. Matka byłaby wściekła, gdyby to widziała.

— Jedynymi sprawcami tego, co nas wszystkich spotkało, jesteście wy, naukowcy — powiedział Truciciel. — Czas, byście za to odpowiedzieli.

Lilian usłyszał, jak ktoś wpada do pomieszczenia przez okno.

— Ruki wjerch! Jesteś aresztowany! — krzyknął brodaty Ogrodnik, celując w napastnika z broni palnej.

— Ech, następny bohater — westchnął leniwie Truciciel.

Bicz z czerwonych kul pokrytych kolcami poszybował w stronę Ogrodnika, który w porę zdążył uskoczyć. W tym samym czasie po sąsiedniej stronie drugi Ogrodnik przeciągał naukowców z pomocą trawy, której źdźbła przesuwały nieprzytomne ciała w stronę wyjścia. Do brodatego mężczyzny dołączyła Ogrodniczka o białych włosach.

Lilian chciał jak najszybciej znaleźć się na dole, ale krata wentylacyjna odmawiała współpracy. Pociągał ją mocno, jednak ani drgnęła. W końcu postanowił załatwić ją w inny sposób.

W międzyczasie Truciciele przebywający na dole nie próżnowali.

— Dwoje na jednego? To nie fair — mruknął czerwonowłosy. — Abrin!

W tym momencie po podłodze potoczyły się czerwono-czarne kulki przypominające korale. Gdy zatrzymały się przy Ogrodnikach, wybuchły niczym niewielkie petardy.

— Kielo! — krzyknął brodaty Ogrodnik, odpychając swoją towarzyszkę na bok.

— Romashka, nie wdychaj tego! — krzyknęła kobieta, odrzucając włosy. Wydobył się z nich zapach konwalii, który zneutralizował działanie trucizny.

Zza rogu sali wyłonił się chłopak nieco starszy od Liliana. W splątane blond włosy miał wplecione kulki modligroszka różańcowego. Cechowała go heterochromia oczu widoczna już z daleka, jedna z jego tęczówek była czerwona, druga — żółta. Podwinął rękawy koszuli, stając obok drugiego Truciciela. Jego rośliny zablokowały wejście do sali, uniemożliwiając pozostałym strażnikom dostanie się do środka.

— Nie mamy czasu, Ricinusie. Wezwali posiłki.

— To bierz doktorka za łachy i do roboty, ale już!

Abrin mruknął coś pod nosem i chwycił Leiriona, ciągnąc za liany, którymi był splątany. W tym czasie Ricinus odgrodził się od obserwujących go Ogrodników i strażników łańcuchem z eksplodujących nasion. Odwrócił się w stronę Leiriona, który był wciskany do stojącej obok maszyny przez Abrina.

Fehér próbował się uwolnić, jednak ten mu na to nie pozwolił. Uderzył go w twarz otwartą dłonią, chcąc nad nim zapanować. Zaskoczony tym ciosem Leirion wywrócił się na podłogę i stoczył po schodkach do urządzenia. Podniósł głowę, zerkając na Truciciela jednym okiem — znad drugiego poleciała krew.

— Będziesz tego żałował — charknął, wypluwając krew z ust.

Abrin zmrużył oczy tak, jakby próbował sobie coś przypomnieć, patrząc na Leiriona. W tym samym czasie rozległ się huk. Coś urwało się z góry. Młody Truciciel nie zdążył zareagować — został pociągnięty kolczastym łańcuchem Ricinusa i odrzucony na bok, gdy ogromna metalowa konstrukcja podtrzymująca lampy runęła o podłogę.

Lilian podniósł się z ziemi, kaszląc.

— Tato, wszystko w porządku?! — krzyknął, chcąc podbiec do ojca.

— Uważaj!

Chłopak nie zdążył zareagować na słowa mężczyzny. Coś silnego pchnęło go w tył. Wylądował w środku szklanego zbiornika, który zamknął się natychmiast, wypuszczając z rur specjalny dym. Lilian zaczął walić rękoma w szybę, jednak ta ani drgnęła. W środku pojawiły się niewielkie kable, które wpiły się w ciało Liliana.

— Lilian! — zawołał Leirion, słysząc krzyk chłopaka. Zaczął czołgać się w stronę maszyny. Ricinus kopnął go, pchając w stronę pulpitu z przyciskami sterującymi reaktorem. Po chwili zmiażdżył klawiaturę na oczach mężczyzny, uniemożliwiając mu kontrolę nad urządzeniem.

Leirion nie zdążył zareagować. Zmrużył oczy, widząc, jak po klawiaturze latają błyskawice.

W laboratorium rozległ się huk. Pomieszczenie zadrżało. Szklana pułapka, w której znalazł się Lilian, pękła na kawałki. Siła wybuchu odrzuciła Trucicieli na ścianę.

Leirion oślepł na chwilę, gdy do jego oczu dostał się pył. Liany Ricinusa poluzowały się, uwalniając go. Naukowiec zaczął czołgać się w stronę reaktora, szukając syna. Nie było go jednak w pobliżu. Mężczyzna zaczął wołać go po imieniu, jednak nie słyszał żadnej odpowiedzi.

— Pomóżcie mi znaleźć syna! — krzyknął w stronę strażników wbiegających do sali.

Dwójka Ogrodników ruszyła w kierunku Trucicieli, jednak Ricinus wezwał na pomoc pnącza, które wyciągnęły jego i Abrina przez rozbity szklany sufit laboratorium. Zanim Kielo i Romashka zdążyli dostać się na dach, złoczyńcy ulotnili się jak dym.

Oszołomiony Leirion nie mógł się uspokoić. Biegał po sali, szukając Liliana w każdym możliwym kącie. Przewracał wszystko dookoła, wykrzykując jego imię.

W końcu stanął w miejscu. Właśnie zaczęło świtać. W tym samym momencie mężczyzna poczuł znajomy zapach. Spojrzał w górę.

Jego syn był zamknięty w kokonie utworzonym z lian, które owinęły się wokół niego niczym kombinezon ochronny. Przybrały dziwny kolor, niespotykany wśród swojego rodzaju. Przypominały lilie szczepu jednej z pierwszych modyfikacji genetycznych tego gatunku. Były to hybrydy orientalne kochające słońce.

— Tutaj! — krzyknął Leirion, wskazując palcem na kokon.

Podbiegł do niego Ogrodnik o włosach krótkich i białych jak śnieg. Otworzył kieszeń kurtki i rzucił w kierunku kokonu kapsułkę z nawozem. Kokon zaczął się rozwijać.

Lilian wypadł z niego wprost w ramiona ojca. Mężczyzna położył go na ziemi, próbując ocucić.

Chłopak mrużył oczy przez chwilę, w końcu otworzył je i spojrzał na Leiriona.

— Matka nas zabije, prawda? — szepnął.

Ojciec uśmiechnął się, przytulając go do siebie.

Rozdział 3
Akademia Ogrodników

Wkrótce o napadzie na laboratorium wiedzieli już wszyscy mieszkańcy Jordenu. Zawdzięczali to wścibskim dziennikarzom, którym udało się nagrać zdarzenie — a przynajmniej jego fragmenty, dopóki wybuch nie zgasił połowy świateł w mieście. Nagranie z udziałem Ogrodników hulało po mediach społecznościowych, a lokalna stacja radiowa wspominała o tym kolejny dzień z rzędu.

Liana nie zabiła ani swojego syna, ani męża. Nie zmieniało to jednak faktu, że jako zatroskana matka i żona, była na nich wściekła. Umieściła ich w areszcie domowym, zmuszając do pozostania w łóżkach i odpoczynku. Dowiedziała się o treningach syna i zbeształa jego oraz męża za trzymanie tego w tajemnicy.

Lilian został zbadany przez lekarza pod kątem dziwnych zmian, które zaszły w jego wyglądzie. Włosy przybrały kolor lilii, piaskowy blond zdobiły różowe lub czerwone pasemka wystające tu i ówdzie niczym pręciki. Czerwone tęczówki mrugały kolorem tak, jakby tańczyły w nich błyskawice. Ciało uległo nieznacznym poparzeniom i towarzyszył mu nieustający zapach lilii. Chłopca zbadano także pod kątem genetycznym, jednak nie wykryto żadnych specyficznych zmian w kodzie DNA. Ostatecznie opatrzono jego rany i wysłano go do domu.

Leirion nie rozumiał tego przypadku, mimo że był naukowcem.

Jego syn nadal nie był posiadaczem Zielonych Dłoni, a prowadzone przez BioLab badania dążyły właśnie do tego — by pomóc efemerofitom. Fakt, była to dopiero faza testowa, być może należało jeszcze dokonać wielu zmian. Może maszyna po prostu nadawała się na złom? Póki co, laboratorium było w ruinie, a oczekiwanie na rządowe wsparcie w postaci dofinansowania zajmowało masę czasu.

— … nie są znane przyczyny napadu na laboratorium. Można się jednak cieszyć, że plan Trucicieli został udaremniony przez Ogrodników z oddziału…

Liana wyłączyła radio, biorąc do ręki nóż, by pokroić warzywa z ogrodu.

— Gdyby byli tacy dzielni, nie dopuściliby do tego — skomentowała, mieszając sałatkę z sosem.

— Mamo…

— Ani słowa, Lilianie — zagroziła mu Liana, niemal wbijając nóż w deskę. — Nie zgadzam się na to, byś przystąpił do egzaminu wstępnego w Akademii Ogrodników.

— Ale kochanie — wtrącił Leirion, próbując ją uspokoić. — Nie mamy pojęcia, czy coś się jednak nie zmieniło. Powinnaś dać mu szansę.

— Dostałeś już swoją szansę. Nie widzisz różnicy? — prychnęła kobieta, wskazując na przepaskę na prawym oku męża, która zakrywała szramę po wypadku.

— To był cios poniżej pasa — mruknął mężczyzna, zakładając ręce na piersi.

Lilian odwrócił się w stronę okna, chcąc skupić się na czymś innym. W tym momencie zauważył zbliżającą się do domu znajomą sylwetkę. Po chwili rozległ się dzwonek do drzwi.

Lilian odskoczył od stołu i pobiegł je otworzyć.

Jego oczom ukazał się mężczyzna z brodą, którego widział wczoraj w laboratorium. Starszy Ogrodnik poprawił czapkę i chrząknął.

— Ty jesteś Lilian, da? — spytał z rosyjskim akcentem.

Chłopak skinął głową. W tym czasie zza kuchennej futryny wyjrzeli Liana i Leirion.

— Major Romashka Tsvetok. Jestem jednym z wykładowców w Akademii. Mogę wejść?

Liana gniewnie zmrużyła oczy, jednak nie odmówiła mężczyźnie. Westchnęła i skinęła głową, po czym zaprosiła go do salonu, sama zaś ruszyła do kuchni przygotować kwiatowy napar.

— Co pana do nas sprowadza? — spytał Leirion, siadając z Lilianem naprzeciwko Romashki.

— Doktorze Fehér — zaczął mężczyzna, ściągając czapkę z głowy. — Wysłał mnie do państwa dyrektor Akademii, Black Orchid. Od rana przysłuchuje się wiadomościom z wydarzeń z BioLabu i chciał złożyć Lilianowi pewną propozycję.

— Mnie? — zainteresował się Lilian, niemal podskakując na kanapie.

Romashka skinął głową. W tym czasie do pokoju weszła Liana, stawiając przed nim filiżankę z gorącym naparem. Usiadła obok męża i założyła ręce na piersi.

— Jeśli chodzi o Akademię Ogrodników, nie zgadzam się — wtrąciła, zanim Romashka otworzył usta, by kontynuować swoją wypowiedź. — Nie chcę, by Lilian brał w tym udział.

— Kochanie, może pozwolisz panu wyjaśnić, o co chodzi — zwrócił się Leirion do swojej małżonki.

Liana zacisnęła usta w cienką linię, wpatrując się w Ogrodnika w milczeniu.

— Pani syn ma ukryty potencjał — ciągnął Romashka, zerkając na Liliana. — Często obserwuję tereny Jordenu w poszukiwaniu nowych nasion naszej Akademii. Nie raz natknąłem się na Liliana w trakcie ćwiczeń.

— To był pan! A ja miałem pana za zwykłego menela — oznajmił Lilian, podpierając głowę ręką.

— Lilianie! — zganiła go matka.

— Charaszo, to znaczy, że moje przebranie działa — zaśmiał się Romashka, biorąc łyk gorącego naparu. — Jak już mówiłem, Lilian ma ukryty potencjał. Jako że złożył już papiery do Akademii, zdążyłem prześledzić jego dotychczasową karierę naukową i muszę powiedzieć, że ma dość wysokie wyniki. Z tego, co widziałem, jego kondycja fizyczna również jest zadowalająca.

— Doprawdy? — wtrąciła Liana. — Do rzeczy proszę.

— Pani Fehér, jeśli pani syn zostanie uczniem Akademii, będziemy mogli odpowiednio go wyszkolić i przygotować w razie kolejnego ataku Trucicieli. Widziała pani, do czego są zdolni. — Tu Romashka wskazał na przepaskę na oku Leiriona oraz bandaże Liliana. — Nie cofną się przed niczym, by osiągnąć cel. Na razie nie wiemy, co planują, wiemy jednak, że państwa rodzina musi zostać objęta specjalnym programem asekuracji.

— Doskonale — odparła Liana, podnosząc się z miejsca. — Jeśli jesteście tacy dobrzy, to powinno wystarczyć, prawda? Żegnam.

W pokoju zapanowała niezręczna cisza, którą postanowił przerwać Lilian.

— Dlaczego sama zaprzeczasz swoim słowom, mamo?

Kobieta odwróciła się w stronę syna.

— Słucham?

— Zawsze mówiłaś mi, żebym podążał za swoimi marzeniami — ciągnął Lilian, stając naprzeciwko niej. — Teraz zamykasz mi do nich drogę.

— Kochanie, nie możesz podążać za marzeniami kosztem własnego życia — wyjaśniła Liana, kładąc dłoń na jego głowie. — Marzeń możesz mieć setki, a życie tylko jedno…

Chłopak cofnął się, wpatrując się w nią. W jego oczach pojawiły się iskry, a wokół niego rozniósł się liliowy zapach.

— Mylisz się, mamo. Dokładnie wiem, z czym wiąże się zostanie Ogrodnikiem. Nie robię tego dla własnego widzimisię — powiedział Lilian. — Chcę, tak jak tata, wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności dla dobra innych. Ty też zawsze się o nas troszczysz. Chcę ci się odwdzięczyć za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Ja też chcę cię chronić. Proszę, nie utrudniaj mi tego.

Z oczu Liany mimowolnie popłynęły łzy. Kobieta odezwała się trzęsącym się głosem.

— Może to samolubne, ale… Mam tylko ciebie i tatę. Niedawno prawie was straciłam — mówiąc to, rozpłakała się. — Nie chcę, by to wydarzyło się jeszcze raz. Następnego razu możecie już nie przeżyć.

Lilian podszedł do niej, przytulając ją.

— Nie będzie następnego razu, mamo. Obiecuję ci to.

Kobieta pociągnęła nosem, mocno przytulając nastolatka do siebie. Leirion wstał z kanapy i podszedł do nich, przytulając ich oboje.

— Proszę zająć się naszym synem, majorze Romashka — powiedział mężczyzna, zwracając się do Ogrodnika.

— Konechno! — zasalutował Tsvetok, stajac na baczność. — Ma pan moje słowo.

Liana przetarła oczy chusteczką.

— Przepraszam, ja… Ekhm… — chrząknęła, odwracając się w stronę majora. — Pozwolę na udział Liliana w sprawdzianie umiejętności w Akademii. Ale jeśli nie zda, ma wrócić do domu.

Romashka skinął głową.

Lilian uśmiechnął się do Leiriona. Ojciec mrugnął do niego.

Może jego marzenie jednak się spełni.


***


Lilian jechał ścieżkami rowerowymi, chcąc zdążyć na czas. Jorden był ogromną metropolią, liczącą kilkanaście milionów mieszkańców, ale on nie obawiał się korków ani utrudnień na drodze, ponieważ wcześniej zapoznał się z mapą, a znajdujący się w BIO-identyfikatorze GPS prowadził go wytyczoną wcześniej trasą.

Po Zielonej Zagładzie świat musiał pożegnać się z rzeczami niesprzyjającymi środowisku, gdyż był zależny od zieleni. Większość rodzaju ludzkiego, w tym późniejszych Syndyro, przerzuciła się na bardziej ekologiczne środki transportu. Auta mieszkańców Jordenu były napędzane elektrycznie; zazwyczaj posiadały je większe rodziny, stosując się do ekologicznych i ekonomicznych ograniczeń. Po mieście kursowały głównie rowery, elektryczne hulajnogi oraz ekobusy, poruszano się również metrem. Pojazdy latające, takie jak deskoloty, również nie były rzadkością.

W przeciwieństwie do XXI-wiecznych metropolii, miasta nie pokrywał głównie bruk, lecz zieleń. Jorden był jednym, wielkim wiszącym ogrodem Semiramidy, odrodzonym w XXIII wieku. Budynki, w większej części przeszklone, by zapewnić florze równomierny dostęp do światła, porastały różne gatunki roślin, pnączy, kwiatów, i ziół. Zielenie, żółcie, pomarańcze, czerwienie, róże, fiolety, błękity — o czymkolwiek można było marzyć — tęcza kolorytu towarzyszyła mieszkańcom każdego dnia. W parkach, na skwerach, przy wielu zabudowaniach znajdowały się fontanny i sadzawki. Balkony i tarasy przypominały mikroskopijne ogrody. Drzewa, wokół których wybudowano bloki i kamienice, malowały obraz codzienności. Roślinność była wszędzie — począwszy od ziemi, aż po dachy budynków — i stanowiła bijące serce Jordenu.

Szpitale korzystały z dobrodziejstw nowoczesnych helikopterów i ambulansów. W związku z dostępnymi niemal w każdej dzielnicy zielarzami, współczesnymi lekarzami, nie było problemów z odpowiednią opieką medyczną. Markety zostały zastąpione ogrodami. Opiekujący się nimi Ogrodnicy dostarczali roślinom potrzebnych składników do rozwoju, w zamian otrzymywali rozmaite warzywa i owoce.

Symbiotyczność infrastruktury miejskiej i natury zachwycała wielu, dlatego większość późniejszych europejskich i światowych metropolii wzorowała się na Jordenie. Należały do nich między innymi Vand i Bjerg, z którymi Jorden był metropolią partnerską. Razem stanowiły trzy największe metropolie Europy Centralnej.

Ten świat byłby idealny, gdyby nie Truciciele, współcześni złoczyńcy. Mimo zmian, jakie zaszły w społeczeństwie, nadal żyli ci, którzy wykorzystywali innych do swoich celów. Na szczęście właśnie po to powołano specjalne oddziały Ogrodników i Sadowników, by ci mogli zapewnić mieszkańcom bezpieczeństwo.

Lilian zajechał przed budynek Akademii. Był to przepiękny, trzypiętrowy gmach o kremowej fasadzie z wieloma zdobieniami, opleciony kolorowymi pnączami i pędami rozmaitych kwiatów. Ogromne okna ukazywały porządek panujący w klasach. Przed i za budynkiem roztaczała się polana, na której adepci wypoczywali podczas przerw, ukrywając się w cieniu drzew lub czerpiąc energię ze słońca. Barwy pnących się tam roślin niejednemu mogły zawrócić w głowie.

Lilian zostawił rower na parkingu, w specjalnej altanie, przyczepiając go kłódką do metalowej barierki.

Romashka zdążył już znaleźć się w budynku szkoły, w tej chwili przebywał w auli, w której tłumnie zjawili się wszyscy kandydaci chcący pobierać nauki w Akademii. Lilian poprawił swój plecak na ramieniu i ruszył w stronę wejścia.

W auli panował szum i gwar, wszyscy rozmawiali o wydarzeniach mających miejsce w BioLabie. Na szczęście dla Liliana, nie był on zbyt rozpoznawalną postacią — przynajmniej tak mu się wydawało, ponieważ nikt nie zwrócił na niego uwagi. Z tego, co widział, na nagraniach były głównie sylwetki czerwonowłosego Truciciela i Ogrodników. Kamera nie uchwyciła jego ojca, który leżał na ziemi związany lianami.

Lilian usiadł na jedynym wolnym miejscu, wpatrując się w rudego mężczyznę o długich do ramion włosach, który stanął przy mównicy. Poprawił mikrofon, przez co w auli rozległ się szum i pisk. Wszyscy uczniowie zatkali uszy dłońmi.

— Witam wszystkich na egzaminie wstępnym do Akademii Ogrodników — zaczął mężczyzna, zerkając na uczniów. — Nazywam się Calendula Haračy i reprezentuję Dyrektora. Jeśli dostaniecie się do Akademii, możliwe, że jeszcze się spotkamy. Zacznijmy zatem.

Calendula obrócił się w stronę stojącego za nim ogromnego telebimu, na którym pojawiły się obrazy przedstawiające zarośniętą arenę służącą do ćwiczeń.

— Waszym zadaniem będzie przedostanie się z punktu A do punktu B. Pokonanie wszelkich przeszkód na waszej drodze będzie związane ze zdobyciem odpowiedniej ilości punktów. Im więcej punktów, tym wyżej w rankingu będziecie. Ranking ma określoną liczbę miejsc. Jeśli zobaczycie się w pierwszej piętnastce, zdaliście. Zielone Dłonie są waszym atutem, dobrze wykorzystajcie talenty.

Słysząc to, Lilian przełknął ślinę. Będzie musiał poradzić sobie w inny sposób.

— Skupcie się na tym, by dostać się tam bez utraty jakichkolwiek kończyn, bo ciężko będzie was poskładać — dodał Calendula, zwracając się do słuchaczy. — Powodzenia.

Kandydaci podnieśli się z miejsc, kierując się w stronę wyjścia z auli. Wszyscy skierowali się w stronę szatni, by następnie przejść tam, gdzie kierował ich Calendula.

Lilian stanął pomiędzy pozostałymi, próbując dostrzec jakieś znajome twarze. Nawet jeśli wcześniej widział tych ludzi, nie znał ich osobiście. Najwyraźniej wszyscy jego bliscy znajomi z poprzedniej szkoły postanowili wybrać inną drogę.

Może jego matka miała rację i to jest zbyt niebezpieczne?

Pokręcił głową. Nie podda się bez względu na to, jak trudny miałby być ten egzamin.

Odwrócił się, widząc przed sobą czyjąś twarz. Wrzasnął, lądując na ziemi.

— Wybacz, wystraszyłam cię — powiedziała uśmiechnięta dziewczyna, podając mu dłoń. — Pewnie stresujesz się jak wszyscy.

Lilian stanął na nogach, gdy dziewczyna związywała gumką swoje karminowe włosy. W jej wiśniowych oczach pojawiło się światło.

— Powodzenia! — Dziewczyna klepnęła go w ramię, po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie w podskokach.

Lilian przez chwilę nie ruszył się z miejsca. W końcu pokręcił głową, by wrócić do rzeczywistości i w tej chwili usłyszał ryk syreny ogłaszającej początek egzaminu wstępnego.

Wszyscy kandydaci pobiegli w stronę wyznaczonego przez Akademię punktu B. Po drodze musieli się zmierzyć z rozmaitymi robotami-trucicielami zbudowanymi specjalnie w celach ćwiczeniowych oraz zmutowanymi roślinami, nad którymi należało sprawować kontrolę, by nie wpaść w ich sidła. Roboty i rośliny były różnorodnej wielkości, co miało dać uczestnikom niejednolitą liczbę punktów.

Lilian zaczął biec, gdy nad jego głową pojawił się cień. Właśnie przelatywał nad nim ktoś w otoczeniu dmuchawców. Pewnie mógł zobaczyć większość terenu.

Jakaś dziewczyna wykorzystywała wytwarzany przez astry zapach do stworzenia specjalnej mgły. Lilian dostrzegł też chłopaka, który potrafił namierzyć roboty z pomocą Zielonych Dłoni — jego fryzura przypominała kolorem i układem kwiat lotosu. W oddali zauważył też uczestniczkę egzaminu, która używała różanych kolców, formując je w wir. Tak broniła się przed atakiem toksycznych roślin.

Lilian musiał się pospieszyć, jeśli chciał znaleźć się w pierwszej lidze, inaczej tylko pomarzy o nauce w Akademii Ogrodników. Postanowił wykorzystać swoją znajomość BIO-identyfikatora. Ukrył się i poczekał, aż wyminie go chłopak, którego długie do ramion blond włosy zaczęły zmieniać kolor na zielony przy kontakcie z wodą. Zdawało się, że umiał wyciągać ją z roślin i atakować nią roboty, doprowadzając w nich do spięcia. Pomógł wstać niższemu chłopakowi o fioletowych włosach, który właśnie zbierał dane do swojego BI.

Gdy pobiegli dalej, Lilian podszedł do zepsutego robota i z pomocą metalowego pręta oderwał pokrywę zabezpieczającą dysk, przeglądając jego wnętrze. Zauważył coś ciekawego — układ scalony robota mógł zostać zniszczony w prosty sposób. Wystarczy, że zostanie zanieczyszczony pyłkiem z rośliny.

Nie dokończył swojej myśli, ponieważ kątem oka dostrzegł poznaną wcześniej dziewczynę i biegnącego w jej stronę trzymetrowego robota przypominającego goryla. Wyminęła Liliana krzycząc, by uciekał. Robot ruszył wprost na niego. Lilian, mając zaledwie sekundę na reakcję, odruchowo wyciągnął dłoń i zamknął oczy.

W tym momencie poczuł niewiarygodne ciepło, jakby dotknął ognia, i usłyszał okropny hałas. Coś w jego pobliżu wybuchło, a on sam przewrócił się.

Robot padł na ziemię jak długi. W jego metalowej klatce piersiowej znajdowała się ogromna dziura, jakby coś przeleciało przez nią na wylot.

Lilian spojrzał na swoją dłoń. Jego rękawica ogrodnicza dosłownie wyparowała, jej pozostałości dopalały się. Po materiale skakały niewielkie błyskawice. Dłoń chłopaka była zabarwiona nieznanym mu pyłkiem w żółto-różowym kolorze. Jedyne, co Lilian rozpoznał, to zapach lilii.

Będący w szoku chłopak został chwycony przez dziewczynę za szelki od ogrodniczek. Oboje wrócili na ścieżkę.

— Co to było? — krzyknęła, gdy oboje biegli w stronę mety. — Ty to zrobiłeś?

Nic nie odpowiedział. Prawda była taka, że nie miał zielonego pojęcia.


***


Poczynaniom egzaminujących z ukrycia swojego gabinetu przyglądał się Dyrektor Akademii, Black Orchid. Jego ciemne włosy zalśniły w świetle promieni słonecznych, gdy obrócił się na krześle.

Nacisnął na guzik komunikatora znajdującego się na biurku.

— Majorze Romashka. Macie już wyniki egzaminu praktycznego?

— Da, Dyrektorze. Prawie kończymy.

— Chcę mieć je na biurku w ciągu kwadransa. Bez odbioru.

Black Orchid, trzymając w dłoniach tablet, cofnął nagranie z kamery do punktu, w którym z dłoni Liliana coś wystrzeliło. Zrobił to jeszcze kilka razy, przyglądając się samemu momentowi wybuchu. W jego szmaragdowych oczach nagle pojawiła się iskra. Coś mu się nie zgadzało.

Przeniósł się do elektronicznego folderu z danymi uczniów, przeglądając zgłoszenia do Akademii razem z medyczną bazą. W końcu trafił na poszukiwanego przez siebie ucznia.

— A to niespodzianka — szepnął, uśmiechając się do siebie.

Zdaje się, że miał do czynienia z ciekawym ewenementem.

Rozdział 4
Pręciki i słupki

Kilka dni później Liana przyglądała się synowi, który siedział przed ekranem laptopa, oczekując na powiadomienie dotyczące całościowych wyników egzaminu. Gdy ten się skończył, chłopak nie pokusił się nawet, by porozmawiać z jego pozostałymi uczestnikami — wrócił do domu bez słowa i zamknął się w pokoju. Wielokrotnie porównywał swój test pisemny z odpowiedziami, których dostarczyła Akademia. Prawdopodobnie zdał go bez problemu. Znał właściwości BIO-identyfikatora niemal w stu procentach. Dzięki temu mógłby wylądować na przodzie listy, gdyby nie fakt, że egzamin praktyczny również zaliczał się do średniej…

Liana westchnęła, opierając się o framugę drzwi pokoju Liliana. Jej syn był w dobrej kondycji fizycznej, jednak bez Zielonych Dłoni nie mógł wykonać wielu rzeczy przypisanych przeciętnemu Syndyronowi. Bycie efemerofitem można przyrównać do bycia kaleką. Gdyby tylko Liana mogła dowiedzieć się czegoś więcej o zależnościach genetycznych wcześniej, może nie doszłoby do tego.

Spojrzała na zdjęcie rodzinne wiszące na ścianie korytarza. Przedstawiało ją, Liliana i Leiriona na rodzinnym spacerze w parku. Lilian miał dziesięć lat, siedział na barkach ojca i uśmiechał się promiennie. Już wtedy był bardzo wpatrzony w ojca, który mimo mało rozwiniętego daru, zainwestował całe swoje życie w poszerzanie wiedzy o Zielonych Dłoniach.

Początkowo kobieta nie była przekonana, czy pójście jej syna w ślady ojca to dobry pomysł. Kariera naukowa w BioLabie, jak okazało się po ostatnim napadzie Trucicieli, była równie niebezpieczna, co zostanie Ogrodnikiem. Liana, jako zwyczajna zielarka, starała się unikać zagrożenia. A jednak nie mogła pozbyć się wrażenia, że życie całej jej rodziny było związane z niebezpieczeństwami, począwszy od jej rodziców, aż po jej ukochanych domowników.

Może własnymi lękami faktycznie odgradzała Liliana od marzeń.

— Ping-ping!

Liana i Lilian podskoczyli, słysząc dźwięk powiadomienia. Kobieta weszła do pokoju syna, stając obok niego, gdy ze zniecierpliwieniem czekał, aż jego mail załaduje się w całości. W końcu pojawiło się logo uczelni oraz jej hasło przewodnie, a następnie kilka ogólnych słów na temat egzaminu i w końcu plik z listą osób przyjętych do Akademii. Lilian natychmiast zaczął czytać wiadomość.


Szanowni pretendenci do Akademii,


początkowym założeniem egzaminu — zarówno pisemnego jak i praktycznego — było przyjęcie do naszej szkoły tych, którzy zdobyli największą liczbą punktów. Jednak pośród całego biurokratycznego zamieszania nie można zapomnieć o najważniejszym — w byciu Ogrodnikiem nie liczą się statystyki, lecz służba społeczeństwu, w tym odpowiednie umiejętności logistyczne i charyzma.

Na polu walki oceniliśmy Waszą sprawność fizyczną, związaną nie tylko z użytkowaniem Zielonych Dłoni, ale też psychiczną. Dołączyliśmy do tego wiedzę praktyczną i teoretyczną z testu pisemnego. W wyjątkowych przypadkach przydzielaliśmy także punkty dodatkowe (vide załącznik). Podliczenie wszystkich punktów znajduje się w tabeli.

Wszystkim, którzy zdali test z wynikiem pozytywnym, gratuluję. Do zobaczenia w murach szkoły.


Z uszanowaniem,

Black Orchid

Dyrektor Akademii Ogrodnictwa


Lilian chwycił za myszkę i trzęsącymi się dłońmi nacisnął kursorem na plik, w którym znajdowały się imiona i nazwiska przyszłych Ogrodników. Tabelę podzielono na rubryki według punktacji. Z maila od Akademii wynikało, że w klasie miało się znaleźć piętnaście najlepszych osób. Lilian rzucił okiem na pierwsze nazwiska znajdujące się na szczycie oraz ich punktacje.

Lilian uznał, że nie musi szukać siebie, bo i tak się tam nie znajdował.

— Kochanie, wszystko w porządku? — spytała Liana, oczekując na dalszy rozwój wydarzeń.

— Nie zdałem, wracam do pracy w ogrodzie — stęknął Lilian, chcąc zamknąć klapę laptopa. — W czym mam ci pom…

— Zaczekaj — przerwała mu Liana, łapiąc za jego nadgarstek. — Nie widziałeś jeszcze wszystkiego. Spójrz.

Wskazała mu palcem na odnośnik znajdujący się na końcu listy oznaczony gwiazdką: Punkty dodatkowe przyznane za nadzwyczajne umiejętności (logistyczne, etc.).

Zniecierpliwiony Lilian ponownie zerknął w ekran i oniemiał. Na końcu listy znajdowała się osoba z trzydziestoma punktami za egzamin pisemny i dwudziestoma punktami dodatkowymi, co umieszczało ją na ostatnim miejscu wśród szczęśliwej piętnastki.

Tą osobą był on.

Uświadomienie sobie tego zajęło mu na tyle długo, że Liana musiała nim potrząsnąć, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.

— Dostałem się — wybełkotał, zerkając na nią z dziwnie wykrzywionym uśmiechem na ustach. — Dostałem się do Akademii…

— Dobra robota, Ogrodniku — powiedziała Liana, klepiąc go po ramieniu. — Zaraz napiszę o tym ojcu. Będzie dumny.

Lilian obrócił się na krześle, łapiąc ją w pasie i przytulając.

— Dzięki, mamo!

Liana uśmiechnęła się.

Wiara, że to ma sens, uzupełniła w sercu Liany puste miejsca, które zostawił po sobie lęk.


***


Kilka dni później Lilian z dumą założył na siebie mundurek szkolny. Nie różnił się on od przeciętnych strojów galowych, które znał, poza faktem, że był w ciemnozielonym kolorze i miał na klapce marynarki logo Akademii, dwie pozłacane litery będące skrótem nazwy szkoły, oplecione pnączami różnych kwiatów. Chłopak narzucił na ramię torbę i wyskoczył z domu, wsiadając na rower. Nacisnął na pedał i zauważył machającą mu z okna mamę. Uśmiechnął się do niej i ruszył przed siebie.

Zanim się spakował, przeglądał statystyki. Co roku do Akademii Ogrodników chciało się dostać jakieś dwieście osób, a przyjmowano zaledwie piętnaście. Lilian miał wrażenie, że do czegokolwiek doszło podczas egzaminu praktycznego, właśnie to wydarzenie dało mu dodatkowe punkty.

Do tej pory nie dowiedział się, co to było. Nie powiedział o tym rodzicom. Miał wrażenie, że znowu targaliby go po laboratoriach badawczych, a i tak nie dowiedzieliby się niczego konkretnego. Będzie to musiał rozgryźć sam, czasu na to miał sporo.

Dowiedział się już, że rok szkolny w Akademii Ogrodnictwa był podzielony dość specyficznie, będąc uzależnionym od pór najlepszych dla rozkwitu roślin. Pierwszy semestr zaczynał się w marcu i kończył ostatniego dnia czerwca. Przerwa letnia obejmowała lipiec i sierpień. Uczniowie wracali do szkoły we wrześniu i kończyli naukę w połowie grudnia. Przerwa zimowa trwała od drugiej połowy grudnia do końca lutego włącznie.

Chłopak zajechał pod budynek Akademii. Zostawił rower pod specjalną altaną i pobiegł w stronę wejścia, poszukując drzwi do swojej klasy. Gdy je odnalazł, ostrożnie wszedł do środka.

Uczniowie rozmawiali ze sobą na tyle głośno, że nie zauważyli go. Lilian stał w drzwiach, rozglądając się po klasie. Widział osoby mijane podczas egzaminu, ale dojrzał też kilka nowych twarzy.

Chłopak roztaczający wokół siebie zapach rozmarynu rozmawiał z towarzyszem od dmuchawców, wciągając do rozmowy ucznia o ciemniejszej karnacji i włosach jasnych jak żółty neon, z pieprzykiem pod prawym okiem. Obok nich siedzieli również dwaj przyjaciele, których Lilian minął podczas egzaminu.

Po przeciwnej stronie sali dziewczyna o długich włosach w kolorze irysów syberyjskich rozmawiała z koleżanką posługującą się Zielonymi Dłońmi z użyciem fiołków. Prócz nich w klasie siedziała dziewczyna z gracją rozczesująca swoje bordowe włosy, jakaś roześmiana różowowłosa oraz rozmarzona przedstawicielka hodowców opium. Obie rozmawiały z uczniem, który żonglował owocami dzikiej róży. Siedzący obok chłopak o włosach przypominających kwiat lotosu przeglądał książkę na temat relaksacji, kompletnie ignorując panujący wokół niego tumult.

— Siemanko!

Lilian niemal podskoczył, słysząc za sobą głośny okrzyk powitania. Odwrócił głowę, widząc dziewczynę, z którą biegł do mety podczas egzaminu. Z tego, co pamiętał, ona również znajdowała się dość wysoko na liście. Wyglądała w mundurku niezwykle dziewczęco, nie taką ją pamiętał ze sprawdzianu umiejętności praktycznych.

— Chciałam z tobą porozmawiać po egzaminie, ale szybko się ulotniłeś — powiedziała, z uśmiechem klepiąc go po ramieniu. — Miło cię poznać. Jestem Juniper.

— Lilian — przedstawił się chłopak, nie wiedząc, co jeszcze mógłby dodać.

— A cóż to za zastój?

Lilian i Juniper, podobnie jak reszta klasy, zamilkli i spojrzeli przed siebie.

W drzwiach stanął mężczyzna o długich jasnych włosach. Pogłaskał swoją kozią bródkę i rozejrzał się po klasie.

— Erigeron Arfor — przedstawił się. — Jestem waszym wychowawcą. — Klasnął w dłonie. — Pozwolicie, że odpuścimy sobie inaugurację i przejdziemy do rzeczy. Przebierzcie się i marsz na arenę.

Uczniowie spojrzeli po sobie, jednak żaden z nich się nie sprzeciwił.


***


Gdy wszyscy się przebrali, narzucając na siebie ogrodniczki, odpowiednie buty i rękawice, trafili na ogromne połacie ziemi z tyłu budynku Akademii, gdzie miały odbywać się treningi. Erigeron chciał przetestować siłę fizyczną swoich uczniów.

— Sprint na 50 metrów, skok w dal, podnoszenie się, et cetera. To wszystko, co musieliście robić wcześniej, ale bez użycia darów — wyjaśnił Arfor, wpatrując się w uczniów jak generał w swój oddział. — Tutaj nie będziemy się bawić bez nich. Macie trzy lata na to, by zostać Ogrodnikami. W tym czasie będziemy wam rzucać sporo kłód pod nogi.

— Cierpienie jest nauką, jak mawiali przodkowie — szepnął do siebie chłopak o fioletowo-zielonych włosach.

— Iatrikós! — zawołał Erigeron, zwracając się w jego stronę. — Możemy sprawdzić, jak bardzo prawdziwe jest to, co mówili w antycznej Grecji.

Lilian spojrzał na chłopaka. Zdaje się, że miał na imię Romy. Znajdował się najwyżej na liście wyników, co oznaczało, że — jeśli chodzi o egzaminy wstępne — był prymusem.

Erigeron pokazał Romy’emu miejsce, w którym miał się ustawić i stanął za nim, wiążąc mu oczy opaską. Chłopak wydawał się nieco zdezorientowany, jednak po chwili nauczyciel wytłumaczył mu, na czym polega zadanie.

— Twoje cele będą się wyłaniać spod ziemi. Zneutralizuj je.

Mężczyzna poklepał nastolatka po ramieniu, po czym wycofał się za uczniów. Pozostali, widząc to, cofnęli się jeszcze dalej.

Lilian przyglądał się wysiłkom kolegi z klasy. Romy wypuścił powietrze z ust, skupiając się. Po chwili w jego pobliżu pojawiła się tarcza przypominająca Truciciela. Romy wykonał obrót w tamtą stronę i wyprostował dłoń. W tym samym momencie w stronę tarczy poleciały setki igieł rozmarynu, przebijając się przez nią jak przez balon.

Wokół Romy’ego wyrosła jeszcze masa przeszkód, które rozmnażały się jak grzyby po deszczu. Chłopak za każdym razem omijał je, wsłuchując się w dźwięki z otoczenia lub dotykając ziemi raz po raz. Igły rozmarynu latały wokół, neutralizując większość przeszkód.

Lilian stał jak wryty, nawet gdy igły poleciały w jego stronę. W ostatniej chwili przed twarzą chłopaka pojawiła się niebieska bariera składająca się z płatków kwiatów irysów.

— Uwaga na ostre kolce — powiedziała wysoka dziewczyna stojąca obok, Iris.

— Niezły refleks, Kholodna — wtrącił Erigeron, chwaląc ją.

Iris uśmiechnęła się promiennie.

Następna była próba przedostania się przez błotniste tereny i wspinaczka na ścianę. W tej dyscyplinie przodował Lotus Tsuyoi, który wykorzystywał błotnistą wodę do regeneracji, potrafił także szybko chwytać się żelaznych uchwytów. Znajdował je jak za pomocą magicznej różdżki. Raizel Chuva, który potrafił pochłaniać wodę, osuszał teren, by szybciej dostać się do celu. Nazrin Jamila rzucała przed siebie wiry kolców róż, po których skakała jak po kamieniach w rzece. Dandelion Iremía nie musiał się wspinać — wystarczyło, że użył dmuchawców. To one unosiły go w powietrzu.

W konkurencji, która polegała na odstraszaniu niebezpiecznych zwierząt, przodowała różowowłosa Aster Doeth. Jej ciało nie pokrywało się potem, a zapachem kwiatów, które odstraszały rozmaite gady. Poznana przez Liliana Juniper Reinigung rzucała granatami z owoców jałowca i sztyletami z kolcami rośliny, by pozbyć się napastników. Valerian Snažan potrafił po prostu je osłabić lub uśpić, korzystając z możliwości kozłka lekarskiego. Podobnie rzecz miała się z Poppy Huzurlu, która wytwarzała opium, narkotyk usypiający.

W przypadku, gdy ktoś był ranny, najlepiej sprawdzały się umiejętności Violet Sanft — dziewczyna potrafiła wytworzyć środek zwalniający rozprzestrzenianie się toksyn w organizmie, szczególnie tych powodujących oparzenia. Małomówny Crocus Rejtélyes był jak cicha woda — mimo swoich niewielkich rozmiarów stwarzał sporą ilość substancji łagodzącej ból.

Fomację obronną opracowali Briar Lääke, który stworzył wokół siebie barierę z kwiatów i kolców dzikiej róży, oraz Fennel Furbo — ten z kolei uformował ogromny parasol z pomocą kopru włoskiego.

W tym całym zamieszaniu Lilian potrafił korzystać jedynie ze swojej wiedzy oraz umiejętności fizycznych. Nie potrafił wykrzesać z siebie tego czegoś, co stało się podczas egzaminu praktycznego do Akademii. Zastanawiał się, jakim cudem tu trafił, skoro nie potrafił zrobić niczego poza tym, co zwykły człowiek.

Może tamten robot po prostu wybuchł sam, a ciepło wybuchu wypaliło Lilianowi rękawicę, bo stał za blisko? Wydawało się to lepszym wytłumaczeniem niż to, że nagle, po szesnastu latach życia, zyskał dar Zielonych Dłoni.

Wkrótce Erigeron ogłosił koniec lekcji, pokazując zgromadzonym uczniom tabelę wyników. Lilian znalazł się na ostatnim miejscu, tak jak podejrzewał.

— Możecie udać się do klasy. W biurkach znajdziecie plany lekcji na następne dni. Widzimy się niebawem.

Wszyscy ruszyli w stronę szatni, rozmawiając między sobą.

Tymczasem Erigeron skierował się do pokoju nauczycielskiego, trafiając po drodze na Romashkę.

— Jesteś pewien, że Dyrektorowi i tobie się nie przewidziało?

— Szto wy gawarili? — spytał major, zatrzymując go w korytarzu.

— Poza faktem, że Fehér jest szybki i zwinny, nie przejawia jakichś szczególnych cech świadczących o posiadaniu Zielonych Dłoni — wyjaśnił Erigeron, drapiąc się po bródce.

— Poczekajcie, a zobaczycie.

Mężczyźni obrócili się, widząc Dyrektora Akademii.

— Nie bez powodu kazałem go obserwować — powiedział Black Orchid, podchodząc do nich. — Wiem coś o ukrytych talentach. Czasami potrzeba wiele czasu, by je rozbudzić. Dajcie mu czas i… odpowiednie bodźce.

Erigeron i Romashka wymienili się spojrzeniami, gdy mężczyzna wyminął ich i ruszył w stronę gabinetu, zamykając za sobą drzwi.

Rozdział 5
Rośnij w siłę

Gdy uczniowie znaleźli się w klasie, przeglądając swoje plany zajęć, zawitała do nich kobieta, którą Lilian pamiętał z wydarzeń w BioLabie. Teraz, gdy mógł się jej bliżej przyjrzeć, stwierdził, że jest naprawdę piękna. Miała długie, lekko kręcone białe włosy roztaczające wokół siebie zapach konwalii. Ubrana była w zielony kombinezon, a na nadgarstkach i szyi miała złote dodatki.

Kobieta położyła na biurku swojego laptopa. Kątem oka zerknęła na Liliana. Zdawało się, że go pamięta, jednak chłopak nie był tego pewien — wtedy, w laboratorium, działo się zbyt wiele. Kielo chrząknęła lekko, po czym zwróciła się w stronę klasy.

— Witajcie, kochani. Nazywam się Kielo Älykäs — przedstawiła się, opierając się o biurko. — Będę prowadzić dla was zajęcia z historii współczesnej botaniki. Usiądźcie, proszę.

Wszyscy zajęli swoje miejsca, wpatrując się w nauczycielkę. Kielo ruszyła w stronę elektronicznej tablicy i rozrysowała na niej graf.

— Być może wiecie, że za ojca botaniki uważa się Teofrasta, filozofa antycznej Grecji. Jako pierwszy omówił w swoich dziełach botanikę ogólną i fizjologię roślin…

Kielo rozejrzała się po klasie. Uśmiechnęła się, a potem — ku zdumieniu uczniów — wymazała wszystko, co do tej pory napisała.

— Zapewne uczylibyśmy się tego, gdyby nie wydarzenia sprzed kilkuset lat — wyjaśniła, odkładając kredę na biurko. — W naszej historii doszło do niebywałego ewenementu, mającego wpływ na pozostałe pokolenia. Znacie go pod nazwą Zielonej Zarazy. Stąd, możemy wyrzucić część naszej wiedzy do kosza lub wykorzystać ją na naszą korzyść. Ja postaram się nauczyć was czegoś przydatnego.

W klasie rozległ się szum. Lilian spojrzał na Juniper, która zapisywała niemal każde słowo Kielo. Zastanawiał się, czy była pilną uczennicą.

— W dobie istnienia BIO-identyfikatora, którego twórcą jest genialny wynalazca, Heinrich Sonnenblumen, odpowiedzi na nasze pytania znajdują się w niewielkim urządzeniu. Każdy z was ma je na nadgarstku.

Uczniowie symultanicznie spojrzeli na swoje BI.

— Zapewne jesteście doskonale zaznajomieni z jego właściwościami…

Lilian uśmiechnął się do siebie. Oczywiście, aż za bardzo. Sonnenblumen był również założycielem BioLabu, w którym pracował jego ojciec. Lilian znał BI wzdłuż i wszerz. Wiedział nawet, jak wprowadzić niewielkie zmiany w jego systemie.

— Sonnenblumen wprowadził całą znaną Syndyro kartotekę każdej rośliny, jaką kiedykolwiek sklasyfikowano — kontynuowała Kielo, przechadzając się po klasie. — Naszym, przyszli Ogrodnicy, zadaniem jest zbieranie informacji na temat napotkanych Syndyronów oraz ich pobratymców i przekazywanie ich do bazy głównej. W tej sposób pomagamy nie tylko naukowcom, ale też sobie nawzajem.

Kielo zatrzymała się pośrodku sali, zakładając ręce na piersi.

— Ciekawa jestem, w jakim stopniu znacie własne BIO-identyfikatory. Zrobię wam quiz. Nie będzie on na ocenę, spokojnie, ale dzięki niemu będę mogła zobaczyć, czego musicie się jeszcze nauczyć.

Po klasie rozniosły się ciche pomruki, jednak nikt nie zaprotestował. Kielo usiadła przed swoim laptopem i rozesłała pytania każdemu z uczniów. Zagadnienia wyświetliły się w ich BI w postaci hologramów. Urządzenia były niczym telefony komórkowe, za pomocą których można było połączyć się z siecią. Taki sposób wykorzystywała Akademia, by porozumieć się z uczniami lub przeprowadzić pisemne testy.

— Podczas zaznaczania odpowiedzi macie zablokowaną możliwość wyjścia z aplikacji testowej Akademii, więc nie ma mowy o ściąganiu, poza tym, każdy z was ma inny zestaw pytań. Powodzenia.

Uczniowie zabrali się za rozwiązywanie zadań. Na rozwiązanie testu było pół godziny, jednak Lilian pozaznaczał wszystkie odpowiedzi w ciągu dziesięciu minut. Natychmiast pojawiły się one na serwerze Akademii, dając Kielo znać, że jeden z uczniów już skończył quiz.

Lilian ukradkiem rozejrzał się po klasie. Pozostali wciąż zastanawiali się nad rozwiązaniami. Wyglądało na to, że jako jeden z niewielu miał tak obszerną wiedzę na temat roślin. Patrząc po uczniach, najlepiej radzili sobie Romy, Iris i Fennel. Pozostali długo zastanawiali się nad odpowiedziami. Może lepiej radzili sobie na polu walki.

Lilian wyjrzał za okno, obserwując boisko do ćwiczeń. Według planu, pierwszą jutrzejszą lekcją miała być samoobrona, którą prowadził major Romashka. Wcześniej chłopak widział, jak mężczyzna radził sobie w starciu z Trucicielami. Później Tsvetok zawitał do jego domu, rozmawiając z jego rodzicami o możliwym przyjęciu Liliana do Akademii.

W tym wszystkim istniał jeszcze Black Orchid, dyrektor Akademii. Podobno to on wysłał Romashkę do domu Fehérów. Zdaje się, że był bardzo skrytą osobą, skoro nie pojawił się nawet na rozpoczęciu roku, lecz wysłał kogoś z kadry. Jak i kiedy zdążył zaobserwować Liliana, gdy ten ćwiczył z ojcem?

— Koniec czasu!

Chłopak wzdrygnął się, słysząc głos Kielo.

— Na następnych zajęciach omówimy wyniki. Zastanowimy się też nad odpowiednim sposobem omawiania tematu botaniki w formie teoretycznej. Do zobaczenia, kochani — powiedziała kobieta, wstając z krzesła.

Uczniowie również podnieśli się z miejsc, maszerując w stronę wyjścia.

Lilian wyszedł z budynku, idąc w stronę swojego roweru. Przy stojakach zauważył odpinającą kłódkę swojego roweru Juniper. Tuż obok niej stali Raizel, chłopak o włosach pochłaniających wodę z otoczenia, a także Briar, którego kwiatem rozpoznawczym była dzika róża. Za Briarem chowała się Aster, zapinająca swój kask.

— Lilian! — zawołała Juniper, machając dłonią. — Też jedziesz rowerem?

— Tak, w stronę Liliowej Alei.

— Świetnie, Zielona Promenada jest niedaleko — powiedziała dziewczyna. — Właśnie tam jedziemy. Chcesz wpaść z nami na koktajl?

Lilian skinął głową, odpinając rower od stojaka.

— Nie czekamy na Crocusa? — spytała Aster, zwracając się w stronę Raizela.

— Nie, musiał wpaść na wizytę do Holtasoleya — wyjaśnił chłopak, wsiadając na swój rower. — Potrzebuje zaświadczenia na jutrzejsze zajęcia u Romashki.

— W porządku, to ruszamy — powiedziała Juniper, uśmiechając się do reszty.

Pięcioro uczniów Akademii ruszyło w stronę Zielonej Promenady.

Prowadziła ich asfaltowa ścieżka, wokół której rosły rozmaite rośliny. Ich widok był nieodłączną częścią świata Syndyro. Były mieszanką wielu napotykanych na Ziemi gatunków i wrastały w okoliczną infrastrukturę.

Lilian i jego nowi znajomi zaparkowali rowery przed wejściem do popularnej kafejki na Zielonej Promenadzie o tej samej nazwie. Weszli po schodach do oszklonego budynku. Wybudowano go wokół ogromnego drzewa, które zmutowało jeszcze w czasach Zielonej Zarazy. W pomieszczeniu rozstawiono wiklinowe fotele. Otaczały one szklane blaty przymocowane do wystających korzeni drzewa.

Uczniowie Akademii usiedli przy jednym z większych stolików i przyjrzeli się menu, wypisanym kredą na ogromnej tablicy. Po chwili zjawiła się kelnerka. Ogromne drzewo będące w centrum kafejki pełniło również rolę kelnera — gdy zamówienia były gotowe, jego gałęzie pochylały się nad odpowiednim stolikiem, podając klientom ich tacę.

— Co sądzicie o naszym wychowawcy? — rzucił Briar, zagadując pozostałych w oczekiwaniu na ich koktajle.

— Sama nie wiem. Wydaje się oschły, ale moim zdaniem to tylko taka powłoka — rzuciła Aster, podpierając głowę dłońmi — A ty co myślisz, Juniper?

— Totalnie — zgodziła się dziewczyna. — Jestem ciekawa pozostałych.

— A co jeszcze mamy w planie?

— Głównie botanikę i jej historię, praktykę ogrodniczą, do tego wiedzę o współczesnym społeczeństwie… — zaczął wyliczać Raizel, po kolei wyciągając palce. — Poza tym godzinę wychowawczą, lecznictwo i samoobronę.

Nad ich głowami pojawiła się gałąź, na której spoczywała taca z koktajlami. Juniper sięgnęła po nią i postawiła ją na stole.

— Toast za pierwszy dzień szkoły? — spytała, biorąc w dłoń ozdobne szkło.

Pozostali skinęli głowami, unosząc swoje szklanki.

Lilian zastanawiał się, jak będą wyglądać jego następne dni w Akademii Ogrodnictwa. Póki co zdążył poznać niezwykłych Syndyro i był z tego powodu bardzo wdzięczny.

— Tutaj jesteście.

Wszyscy odwrócili głowy, widząc zbliżającego się w ich stronę niskiego chłopaka o krótkich fioletowych włosach przeplatanych żółtymi pasemkami.

— Crocus! — zawołał Raizel, uśmiechając się szeroko. Przesunął się, wskazując mu wolne siedzenie. — Co ci tak długo zajęło?

Crocus pokazał mu trzymany w dłoniach tablet, a na nim wszystkie ogrodnicze lektury wypożyczone z Ekobiblioteki, największej w Jordenie biblioteki z e-bookami. Zastąpiono nimi większość książek papierowych, a te można było przeglądać jedynie w czytelni, traktowano je często jako muzealne eksponaty. Współczesne e-booki były bardziej przyjazne dla środowiska Syndyro.

— Myślałam, że tego, czego potrzebujemy na zajęcia, nie będziemy szukać poza BIO-identyfikatorem — westchnęła Juniper, dopijając swój koktajl.

— Nie zwracajcie na niego uwagi, Cro od dziecka był kujonem — powiedział Raizel, mierzwiąc przybyszowi włosy.

— Wcale nie! — żachnął się chłopak. — Po prostu wiem, gdzie szukać informacji.

— Od jak dawna się znacie? — wtrąciła Juniper, wpatrując się w towarzyszy.

— Właśnie od dziecka — odparł Raizel, uśmiechając się promiennie. — Mieszkamy naprzeciwko siebie.

— Naprawdę? Super!

— Jeśli lubisz, jak ktoś budzi cię codziennie rano, stukając w twoje szyby, to tak — westchnął Crocus, chowając tablet do kieszeni torby.

Pozostali spojrzeli na Raizela, po czym roześmiali się. Raizel pokręcił głową z uśmiechem, zakładając ręce na piersi. Zdaje się, że ten przytyk wcale go nie zabolał.

Lilian pamiętał, że podczas walki na egzaminie, Raizel i Crocus trzymali się razem. Już wtedy mógł się domyślić, że byli niczym starzy przyjaciele.

— Chcesz się zająć botaniką teoretyczną jeszcze przed następnymi zajęciami Kielo? — spytał, zerkając na Crocusa zza ramienia Juniper.

Chłopak skinął głową z uśmiechem.

W tym samym momencie ich BIO-identyfikatory podświetliły się i wydały z siebie lekkie piknięcie oznaczające nową wiadomość w skrzynce mailowej.

— Co? Są już wyniki? — rzuciła Aster, uderzając dłońmi o stolik.

Wszyscy spojrzeli w swoje BI. Kielo udostępniła im dostęp do tabeli, w której znajdowały się wyniki testu.

— Lilian, jakim cudem masz sto procent?! — zainteresowała się Juniper, zerkając w ekran jego BIO-identyfikatora.

— Nikt poza tobą nie uzyskał takiego wyniku, przynajmniej tak mówią statystyki — wtrącił Crocus. — Z jakich źródeł korzystałeś?

— Nie ściągałeś, prawda? — rzucił Raizel, mrużąc oczy i uśmiechając się tajemniczo.

Lilian, zaskoczony nagłą lawiną uwagi, jaką otrzymał, milczał przez chwilę. Prawdą było, że znał BI od podszewki dzięki ojcu i własnej zaciętości. Spodziewał się tego lub bliskiemu stu procent wyniku, jednak reakcja pozostałych wytrąciła go z równowagi. W końcu podrapał się po głowie, jakby próbował wyrzucić z niej odpowiedzi na wszystkie zadane mu pytania.

— Studiuję BI od lat, więc…

Wszyscy zgromadzeni przy stole uczniowie rozdziawili usta ze zdziwieniem. Wkrótce posypały się z nich pytania.

— Nauczysz mnie jak z tego korzystać? — spytała Juniper.

— Gdzie mogę znaleźć dodatkowe źródła? — wtrącił Crocus.

— Udzielasz korepetycji? — dorzucił Raizel.

Lilian roześmiał się, kiwając głową. Zdaje się, że nie będzie miał żadnych problemów z zaprzyjaźnieniem się z przyszłymi Ogrodnikami.

Rozdział 6
Kolorowe barwy kwiatów

Po otrzymaniu wyników testu dotyczącego znajomości BIO-identyfikatora, Lilian był w pełni przygotowany na trening bojowy, jaki miał mieć miejsce na zajęciach Romashki. Wiedział, na czym mogą polegać zajęcia z samoobrony, wcześniej przygotowywał się do nich z ojcem, a po tym, co wydarzyło się w laboratorium… Był pewien, że da sobie radę, w końcu przeżył atak Trucicieli.

Zanim zajęcia się rozpoczęły, każdy z uczniów miał założyć na siebie strój Ogrodnika. Były one do siebie dość podobne — spodnie ogrodnicze, do tego buty przypominające trapery i specjalne bluzy. Wiele kieszeni znajdujących się zarówno w spodniach jak i bluzach, miało służyć do chowania nasion kwiatów lub owoców. Materiał, z którego wykonano ubrania, był na tyle wytrzymały, by chronił Ogrodnika niezależnie od warunków pogodowych. Każdy strój był przystosowany do właściwości Zielonych Dłoni danego Ogrodnika. Jeśli narzędziem pracy Ogrodnika były dłonie, posiadał on specjalne rękawice pomagające w używaniu właściwości danej rośliny. Jeśli wokół Ogrodnika roznosił się zapach, jego ubrania przepuszczały go do otoczenia.

Lilian dotychczas nie figurował w spisie ludności Jordenu jako osoba posiadająca dar, więc jego strój nie był przygotowany do zmian. Niemniej jednak, nie spodziewał się wielkich ewolucji w swoim otoczeniu. Jedyne, o czym pamiętał, to unoszący się wokół niego zapach, który stawał się silniejszy podczas walki. Zupełnie tak, jakby jego ciało zamiast zwyczajnego, ludzkiego potu zaczęło wytwarzać aromat liliowy. Zerknął na swoje gogle, które miały chronić go przed dostaniem się pyłku do oczu. Ciekawe, czy będzie musiał z nich skorzystać.

Wszyscy uczniowie pojawili się na zewnątrz budynku Akademii, gdzie zwołał ich Romashka.

— Gotowi na trening bojowy, moi deti? — rzucił mężczyzna, odwracając się w stronę przybyłych studentów.

Wszyscy zgodnie pokiwali głowami. Lilian spojrzał na Juniper, która podbiegła do niego i uśmiechnęła się szeroko. Tuż za nią znaleźli się Briar, Aster i Raizel.

— A gdzie Crocus? — spytał Lilian, będąc przyzwyczajonym, że ten zawsze towarzyszy Raizelowi.

— Siedzi u Holtasoleya, naszego szkolnego pielęgniarza — odparł chłopak. — Póki co nie może wziąć udziału w treningu.

— Problemy zdrowotne?

— Można tak powiedzieć.

Lilian zastanawiał się, od czego to zależy. Widział Crocusa zaledwie wczoraj. Czyżby chłopak mógł brać udział w walkach tylko w określonym czasie?

Z rozważań wytrącił go Romashka, który zapowiedział, jak będzie wyglądał trening.

— Jak zapewne pamiętacie, jakiś czas temu miał miejsce napad na tutejszy BioLab. Truciciele najczęściej atakują cywili w zamkniętej przestrzeni, szczególnie w budynkach — wyjaśniał prowadzący, przechadzając się w tę i z powrotem pomiędzy uczniami. — Łatwiej jest zapędzić kogoś w kozi róg, ponimayete? Dlatego dzisiaj skupimy się na ćwiczeniach w specjalnie do tego przygotowanym bloku treningowym.

Uczniowie spojrzeli w kierunku, który wskazywał im wykładowca. Tereny Akademii były ogromne, w zasięgu wzroku uczniów znajdował się budynek przypominający stary blok. Porastały go różne rośliny, więc można było skorzystać z połączenia między nimi.

— Waszym zadaniem będzie dostanie się do zakładników uwięzionych na najwyższym piętrze budynku. Zostaniecie podzieleni na Ogrodników oraz Trucicieli walczących o zakładnika. Będziecie pracować w trójkach i zmieniać się po każdej rozgrywce.

Wśród przyszłych adeptów Akademii zapanowała wrzawa.

— Będziemy musieli walczyć przeciw sobie? — spytała Poppy.

— Można usypiać wrogów? — rzucił Valerian.

— Jak długo mamy walczyć? — zagaił Briar.

— Spokoyno, pamiętajcie, że to tylko trening bojowy — kontynuował Romashka, uspokajając ich powolnymi ruchami dłoni. — Macie powstrzymywać się nawzajem. Wygrają ci, którzy albo odbiją zakładników, albo ich zatrzymają.

Romashka uruchomił program losujący i w tym momencie wyświetlił się przed nim hologram, który wskazywał uczniom, do których grup należą. Lilian, Juniper i Raizel znaleźli się w grupie Ogrodników. Romy, Poppy i Briar mieli stać się Trucicielami, natomiast Iris była ich zakładnikiem. Pozostali mieli obserwować walki na znajdującym się w sali obserwacyjnej telebimie, by później dołączyć do treningu osobiście.

— Ustawcie się w wyznaczonych miejscach — powiedział Romashka, zwracając się w stronę wybranych. — Zakładnika poproszę o przejście na najwyższe piętro. Trucicieli, do budynku, ochraniajcie swoje tyły. Ogrodnicy niebawem rozpoczną szturm. I nie bójcie się, że kogoś zranicie. Jeśli ktoś przesadzi, przerywamy trening. Gotowi? Nachalo!

„Truciciele” i „zakładnik” ruszyli przed siebie. Ogrodnicy otworzyli swoje BI, by odnaleźć w nich mapę budynku. Romashka i pozostali uczniowie wybrali się do pokoju, w którym znajdował się monitoring.

Juniper obeszła budynek i wstrzeliła w ścianę igły jałowca, by uformować z nich schodki. Wskoczyła po nich do okna i pomachała Raizelowi oraz Lilianowi.

— Najlepiej unikać głównego wejścia. Musimy ich zaskoczyć — powiedziała, gdy chłopcy wspięli się tuż za nią.

— Dobry pomysł — rzucił Raizel, potrząsając głową. W tym momencie jego czupryna zaczęła unosić się, wskazując mu źródła wody.

— Są aż tak czułe? — spytał Lilian, widząc, jak włosy Raizela powoli zmieniają kolor z blond na zielony.

— Wskażą większość źródeł wodnych, nawet osób, które się pocą. A przecież to właśnie dzieje się, gdy ktoś ucieka, co nie?

Juniper i Lilian spojrzeli na siebie z zaskoczeniem. Wydawali się zachwyceni tą umiejętnością.

Uczniowie ruszyli przed siebie. Lilian starał się przypomnieć sobie wszystko, czego ojciec uczył go o walce w zamkniętych przestrzeniach. Jedno było pewne — nie mógł dać się zaskoczyć.

— Na bok! — krzyknęła Juniper, w mgnieniu oka blokując atakujące ich ostre sztylety igieł rozmarynu. Kolce odbiły się od siebie i wylądowały w różnych miejscach na piętrze.

Raizel chlusnął w Romy’ego wodą, która wydostała się z rury pod budynkiem niczym z hydrantu. Ogromne ciśnienie odrzuciło chłopaka na drugi kraniec korytarza.

Czy umiejętność Zielonych Dłoni Raizela była tak silna, że ten był w stanie wydobyć wodę nawet spod grubej warstwy muru i metalu? Tego Lilian zdecydowanie się nie spodziewał. Potrząsnął głową i ruszył za pozostałymi w stronę schodów.

— Nie rozdzielajmy się, skoro oni to zrobili — powiedziała Juniper, wbiegając na wyższe piętro.

Lilian zgodził się z nią, zerkając na mapę w swoim BI. Od zakładnika dzieliły ich jeszcze dwa piętra, na których mogło stać się absolutnie wszystko.

Chłopak założył swoje gogle, by uchronić się przed atakiem pozostałych niby-Trucicieli. Uważał, że Ogrodnicy powinni posiadać okulary na podczerwień, wtedy łatwiej byłoby im wykryć wrogów. Przypomniał sobie jednak, że obecność innych roślin w budynku nie wpływałaby pozytywnie na odczyty ciepła.

Wchodząc na górę poczuł się dziwnie śpiący. To dało mu do myślenia.

— Zakryjcie usta i nos, szybko!

Raizel nie zdążył zareagować na jego wołanie. Osunął się na ziemię. Wyglądał tak, jakby spał. Był to skutek działania Zielonych Dłoni Poppy, która potrafiła korzystać z opiumowych właściwości maku. Lilian upewnił się, że Raizelowi nic nie będzie, oparł go o ścianę, po czym pobiegł dalej. Pomieszczenie wydawało się znajdować za mgłą. Mimo wszystko chłopak mógł widzieć nieco więcej dzięki swoim goglom. Okazały się przydatnym dodatkiem.

— Juni, z lewej!

Juniper w ostatniej chwili udało się zablokować atak Poppy, która rzuciła w zgromadzonych makowymi granatami. Jej zwinność nie pomagała dziewczynie, która próbowała unieszkodliwić ją. W tym czasie Lilian zdecydował się sięgnąć po jedno z prostszych rozwiązań — zebrał rzucone przez Poppy kule, które nie miały okazji pęknąć i zlepił je, korzystając z wypływającego z nich soku. Złączył je linką, uważając, by nie zetknąć się z opium. Gdy stworzył coś, co przypominało makowe nunczako, rzucił je w stronę Poppy. Jej nogi zostały w tej sposób splątane przez jej własną broń.

— Szybko, zanim się wydostanie! — krzyknął Lilian, pomagając Juniper wspiąć się po ściance.

— Wiesz, nie sądziłam, że nauka naprawdę może tu coś zdziałać — powiedziała dziewczyna, biegnąc razem z nim po schodach na ostatnie piętro.

Lilian nie odpowiedział. Prawda była taka, że to właśnie nauka stworzyła świat, który oboje znali.

Gdy udało im się dostać na najwyższe piętro, zdobyli się na największą ostrożność. W pobliżu mógł czaić się ostatni z niby-Trucicieli, czyli Briar. Lilian jeszcze nie poznał jego umiejętności w pełnej krasie, ale był pewien, że chłopak mimo przyjaznego wyglądu mógłby zrobić komuś krzywdę, gdyby tylko chciał.

Juniper użyła kolców jałowca, by otworzyć zamek drzwi prowadzących do pomieszczenia, w którym znajdował się zakładnik. Zobaczyła Iris siedzącą w kącie przy oknie, narażoną na atak dzikiej róży.

— Trzymaj się! — zawołała, biegnąc w jej stronę.

Iris uniosła wzrok, jednak nie zdążyła już nic powiedzieć. W stronę Juniper wystrzeliła ogromna pułapka, której końce zabezpieczały owoce dzikiej róży. Siła wyrzutu sprawiła, że Juniper została przybita do muru i związana siatką.

Lilian natychmiast schował się za jednym z murków, próbując wypatrzeć Briarara. Wiedział, z której strony nadleciała siatka. Zsunął gogle z oczu na czubek głowy, skupiając się na odgłosach dochodzących z pomieszczenia. Milczący chłopak nie ułatwiał mu tego zadania. Zdaje się, że ataki z zaskoczenia były jego ulubionymi.

W tym czasie Lilian spostrzegł, że Juniper próbowała wyswobodzić się z więzów siatki, jednak szło jej to bardzo mozolnie. Chłopak postanowił dobiec do Iris, tym samym zapewniając swojej drużynie wygraną.

Z impetem ruszył w jej stronę.

Kule owoców dzikiej róży zaczęły pojawiać się przed nim, gdy tylko wykonał pierwszy krok. Unikając gradu pocisków, schował się za kolejnym słupem.

Jego serce zaczęło bić mocniej, gdy jedna z kulek potoczyła się w jego stronę. Przed oczyma stanęły mu wydarzenia z BioLabu i ataku prawdziwych Trucicieli. To wtedy jego ojciec został zaatakowany przez złoczyńcę kontrolującego zabójczo niebezpieczną truciznę.

Lilian poczuł, że jego przestrzeń wypełnia się zapachem lilii, tak mocnym, że mógłby kogoś udusić.

W tym momencie zdał sobie sprawę, że nie reaguje na niego tak, jak kiedyś. Wydawało się, że ten zapach mu sprzyja. Potarł dłonie, chcąc go lepiej poczuć. Przebiegły po nich iskry.

Uniósł głowę, słysząc jakiś trzask. W tym momencie nad jego głową pojawił się Briar, atakując go z góry. Lilian w ostatniej chwili uniósł dłoń, jakby to miało go ochronić przed atakiem.

Ku zdziwieniu wszystkich obecnych w pomieszczeniu, w stronę Briara wystrzeliło coś przypominającego chmurę pyłu otoczonego błyskawicami. Wybuch odrzucił Briara na sąsiednią ścianę. Zszokowany Lilian spojrzał na niego. Briar zacisnął zęby i ruszył w jego stronę z impetem.

Lilian zaczął rzucać w niego kulami wypełnionymi kolorowymi błyskawicami, które roznosiły wokół siebie liliowy pył blokujący zarówno ataki siłowe jak i wizję przeciwnika. Pole walki przypominało teraz miejsce, w którym odbywały się zawody paintballa. Lilian zdał sobie sprawę, że eksplozje były na tyle silne, by mógł odbijać się z ich pomocą od ziemi.

Briar nie odpuszczał, próbując zapędzić Liliana w kozi róg i zamknąć go w tej samej pułapce co Juniper i Iris. Lilian postanowił spróbować swoich sił z nowo odkrytą umiejętnością.

Wskoczył na przewróconą kolumnę i wybił się w stronę Iris. Złapał ją i, wciąż lecąc, z impetem wybił szybę w oknie.

— Co ty wyprawiasz!? — krzyczała Iris, uczepiając się go niczym tonący brzytwy.

— Trzymaj się mocno! — wrzasnął Lilian, mocno uderzając dłonią o dłoń.

Powstała przed nim ogromna kula, dzięki mocy której mógł odbić się od ziemi. Podskakując w powietrzu kilka razy z pomocą liliowych wybuchów, Lilian w końcu znalazł się na trawie, a razem z nim Iris, która przy upadku wylądowała na nim.

— Drużyna Ogrodników wygrywa! — Głos Romashki rozniósł się na polu treningowym.

Iris podniosła się, strzepując z siebie kolorowy pyłek. Lilian usiadł i pokręcił głową, wytrząsając z niej pozostałości po liliach.

— Chyba nie…

Juniper i Poppy wybiegły z budynku. Briar niósł na plecach wciąż śpiącego Raizela.

— Długo jeszcze będzie tak spał? — spytał, kładąc Raizela na trawie.

Poppy pokręciła głową i wyciągnęła z kieszeni spodni buteleczkę. Otworzyła ją i pomachała Raizelowi przed nosem. Pobudzający olejek sprawił, że chłopak powoli odzyskiwał przytomność. Wstał i przeciągnął się, ziewając. Rozejrzał się po pozostałych, wciąż będących pod wrażeniem treningu bojowego.

— Co się dzieje? Coś przegapiłem?

— Wygraliśmy — wtrącił Lilian, zanim ktokolwiek zdążył skomentować jego nową umiejętność.

— Myślałam, że umrę — żachnęła się Iris, zakładając ręce na piersi.

— W ramionach faceta, to romantyczne — wtrąciła Juniper, zerkając na nią z tajemniczym uśmieszkiem na ustach.

— Chyba reumatyczne — odparła dziewczyna, dając jej kuksańca w ramię.

— Otlichnaya rabota, Ogrodnicy — powiedział Romashka, wciąż widząc zgromadzonych przez monitoring. — Wejdźcie do sali obserwacyjnej, by pozostali mieli szansę się zmierzyć.

— Ty oszuście, najlepsze trzymałeś na koniec! — zawołał Briar, klepiąc Liliana po ramieniu.

Lilian spojrzał na swoje dłonie, pokryte kolorowym, głównie żółtym i czerwonym pyłkiem. Wciąż nie wiedział, czy tak objawiły się jego Zielone Dłonie?

Uczniowie weszli do sali, w której siedział Romashka wraz z pozostałymi.

— Zanim zaczniecie obserwować swoich towarzyszy, mam wam coś do powiedzenia — zaczął Romashka, zwracając się do przybyłych. — Raizel, musisz być ostrożniejszy w zamkniętych pomieszczeniach. Nie wiesz, która rura się ruszy i czy przypadkiem nie przebije ciebie. Juniper, najpierw myśl, później rób. Inaczej sprowadzisz na siebie niebezpieczeństwo. Lilian…

Romashka zatrzymał się przy chłopaku, pochylając się nad nim.

— Jeśli nie umiesz kontrolować Zielonych Dłoni, nie korzystaj ze swojego daru.

— Ale przecież… Uratował Iris, czy nie o to chodziło? — wtrąciła Poppy.

— Wszyscy widzieliśmy, co się tam działo, molodaya — odparł Romashka, pocierając swoją brodę. — Niekontrolowane wybuchy? Wyskok przez okno z piątego piętra? Tak nie zachowują się Ogrodnicy wiedzący, że chronią ludzkie życia.

Lilian zerknął na swoich towarzyszy, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. Juniper położyła mu dłoń na ramieniu.

— Spokojnie, to tylko trening bojowy. Następny razem poradzimy sobie lepiej. Prawda, drużyno?

Pozostali uczestnicy walki skinęli głowami z uśmiechem.

— I o takie nastawienie nam chodzi — podsumował Romashka. — Pozostali, przygotujcie się do następnej walki.

Uczniowie ruszyli przed siebie. Tym razem to Lilian, Juniper, Raizel, Poppy, Romy i Briar byli obserwatorami. Valerian ruszył pierwszy jako zakładnik, tuż za nim podążali wybrani „Truciciele” — Lotus, Nazrin i Aster. Ogrodnikami byli Dandelion, Fennel i Violet.

Lilian widział, że Nazrin doskonale radzi sobie w walce, korzystając ze swoich różano-kolczastych tornad. Dorównywała jej Aster, która potrafiła wykorzystać śliską substancję wytwarzaną przez własne ciało, by wytrącić przeciwnika z równowagi. Lotus znał wschodnie sztuki walki, więc nie miał sobie równych, jeśli chodziło o bezpośrednie starcie.

Jednak Ogrodnicy również nie dawali za wygraną. Dandelion tworzył wokół siebie mgłę, dzięki której mógł przejść pomiędzy wrogami niemal bez dźwięku. Fennel i Violet również wiedzieli, jak wykorzystać przestrzeń wokół nich oraz Zielone Dłonie, by jak najlepiej sprawić się w walce.

Podczas sesji treningowej Ogrodnicy zwyciężali wielokrotnie mimo zmęczenia uczniów oraz wielu pojedynczych przegranych pomiędzy starciami jeden na jeden.

W końcu Romashka ogłosił koniec treningu, wysyłając poszkodowanych na wizytę u Holtasoleya i zmęczonych na odpoczynek.

Gdy przyszli Ogrodnicy mogli wreszcie przebrać się w swoje mundurki, odetchnęli z ulgą.

— Umieram z głodu — rzucił Raizel, narzucając na siebie koszulkę.

Lilian skinął głową. Po kilkugodzinnym treningu jemu również przydałaby mu się porcja dobrego jedzenia.

Wszyscy uczniowie skierowali się na stołówkę, dołączając do pozostałych klas. Z sali nie korzystali tylko obecni uczniowie Akademii Ogrodnictwa, ale też masa innych, starszych studentów, toteż miejsce to było niezwykle zatłoczone. Na szczęście Lilianowi udało się znaleźć wolne miejsca. Dołączyli do niego Aster, Juniper i Briar.

— Kochane jedzonko — westchnęła Juniper, chwytając za sztućce. — Koniec…

— Jeszcze nie. Po przerwie mamy spotkanie z wychowawcą — wtrąciła Aster, burząc nadzieje dziewczyny na spokojne popołudnie. — Ma nam coś ważnego do powiedzenia.

— E? A co?

— Musimy wybrać przewodniczącego klasy oraz zastępcę.

Wszyscy odwrócili się, widząc Crocusa trzymającego tackę z jedzeniem. Towarzyszył mu Raizel, zajadający się koktajlem.

— W Akademii Ogrodnictwa też mamy zajmować się takimi bzdurami? — rzucił Briar, podpierając głowę dłonią.

— Jakby nie patrzeć, wciąż jesteśmy uczniami — powiedział Crocus, siadając obok Liliana. — Mamy przeprowadzić głosowanie. W zależności od otrzymanych głosów wybierzemy zwycięzcę. Chyba że już kogoś wytypowaliście i nie będzie to konieczne.

Pozostali pokręcili głowami. Nie mieli pojęcia, kto najlepiej nadawałby się na to stanowisko.

— Widziałem, co zrobiłeś podczas treningu, Lilian — zagaił Crocus, odwracając się w stronę chłopaka. — Jesteś na jakichś sterydach, czy co?

Lilian niemal spadł z ławki, słysząc to. Czy on go o coś oskarża?

— Dlaczego tak uważasz? — wtrącił Raizel, wgryzając się w kanapkę.

Crocus chyba zdał sobie sprawę z tego, że jego pytanie mogło zabrzmieć dziwnie, więc natychmiast je sprostował.

— To znaczy… Nie miałem nic złego na myśli. Chodziło mi tylko o to, że przejawiasz siłę o wiele większą niż myślałem — wyjaśnił, wpatrując się w stół. — W pewien sposób wam zazdroszczę. Nie mogłem wziąć udziału w walce i…

— Spokojnie — powiedział Lilian, zerkając na chłopaka z uśmiechem. — Potrzebowałem odpowiedniego bodźca… czy coś.

Lub odpowiedniego wspomnienia, dodał w myślach. W końcu to właśnie stres związany z wydarzeniami w BioLabie wzmocnił jego dar. A może go uruchomił?

Crocus skinął głową, nie odzywając się już ani słowem. Lilianowi wydawało się, że przejawiał coś w rodzaju wyrzutów sumienia. Wciąż zastanawiał się, czy mógł o to pytać. Doszedł jednak do wniosku, że pytanie o stan zdrowia Crocusa byłoby zbyt bezpośrednie. Postanowił, że dowie się czegoś na ten temat, gdy będzie miał ku temu okazję.

Póki co, sam miał inny problem — musiał rozpracować wybuchowo-prochowe działanie swoich Zielonych Dłoni.

Rozdział 7
Korzenie

Uczniowie pierwszej klasy Ogrodniczej ponownie znaleźli się w klasie, czekając na swojego wychowawcę, Erigerona. Valerian zauważył, że to dość specyficzny osobnik i lepiej będzie nie denerwować go, ponieważ ostatnio od razu wysłał ich na trening. Zgodni z jego słowami, wszyscy usiedli w ławkach, czekając na mężczyznę. Ku ich zdziwieniu do klasy nie zmierzał jedynie on — towarzyszyła mu młoda nauczycielka o płomiennych włosach przypominających kwiat tulipana.

— Mówiłem, że sam to przeprowadzę…

— Nie ma mowy! — żachnęła się kobieta, wchodząc za mężczyzną do klasy. — Znając ciebie, nie mieli nawet lekcji zapoznawczej. Nie wiesz nic o społeczeństwie?

Dorośli weszli do klasy, widząc uczniów siedzących w swoich ławkach.

— Och. Zaskoczyliście mnie — powiedział zgromadzonym Erigeron, siadając przy biurku. — Nie będziecie musieli zostawać na przerwie, o ile uda wam się zakończyć głosowanie na tej lekcji. — Zerknął w stronę towarzyszki, która czekała na jego reakcję. — No dobrze, jak chcesz.

Kobieta klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się, stając przodem do uczniów.

— Witajcie kochani. Jestem Tulipa Sylvestris. Moim przedmiotem jest wiedza o współczesnym społeczeństwie. W ramach tego wskoczyłam dziś na lekcję do waszego wychowawcy, który jest zbyt leniwy, żeby…

— Ej! — wciął się mężczyzna, groźnie łypiąc na nią oczami.

— … który zapomniał, że możecie się nie znać — poprawiła się Tulipa, ukradkiem zerkając na Erigerona z szyderczym uśmieszkiem na ustach. — Jako że znajomość naszych korzeni to również część wiedzy o społeczeństwie, poproszę każdego z was, by przedstawił się pozostałym oraz powiedział, dokąd sięgają jego korzenie i dlaczego chciał dołączyć do Akademii. Zacznijmy od strony okna.

Uczniowie spojrzeli po sobie. Jako pierwsza miała się przedstawić Nazrin. Dziewczyna podeszła do biurka, odwracając się przodem do pozostałych.

Lilian przypomniał sobie, co potrafiła zrobić w trakcie walki. Wyglądała na nieśmiałą i delikatną, ale to były tylko pozory. Jak jej rodzime kwiaty, potrafiła nieźle zaskoczyć człowieka. Rządziła tornadem kolców, atakując przeciwnika pędami róż. Była przy tym niezwykle wdzięczna.

— Moje korzenie sięgają Bliskiego Wschodu — zaczęła Nazrin. — Moim celem jest stać się Ogrodnikiem chroniącym tych najdelikatniejszych.

Po tonie jej głosu można było stwierdzić, że stanowiła prawdziwy kwiat pustyni — piękną roślinę wśród powtarzających się ziaren piasku. Była jedynaczką z zamożnego domu dwójki prawników. Lilian zastanawiał się, czy patrzyła na wszystkich z góry, ponieważ jej mimika mocno to sugerowała. Wydawało się, że pozostali również mieli takie wrażenie. Zdaje się, że Lilian będzie miał okazję się przekonać, w końcu spędzi w Akademii trzy lata.

Następną osobą, która się przedstawiła, była Poppy. Jej rodzina pochodziła z okolic Europy południowo-zachodniej. Doskonale radziła sobie podczas walki, korzystając ze swoich makowych granatów, jej zwinność to niejeden atut podczas bitwy. Była niezwykle spokojna, wyglądała na zadowoloną z życia — chociaż może to była sprawa wytwarzanego przez nią opium. Miała dwójkę młodszego rodzeństwa, brata i siostrę, a ich rodzice prowadzili cukiernię i piekli (podobno) najlepszy makowiec w mieście. Do Akademii dołączyła po to, by pokazać im, że to, co uznawane za narkotyk, nie musi służyć złu.

— Bardzo słusznie, Poppy — pochwaliła ją Tulipa. — Crocus?

Crocus nieśmiało podniósł się z krzesła. Jako że był najniższym chłopakiem w klasie, siedział z przodu, by nikt nie zasłaniał mu widoku na tablicę. Lilian zdążył już nauczyć się, że pojawiał się znikąd i nagle znikał, zawdzięczał to swojemu rozmiarowi oraz cichemu głosowi.

— Moje korzenie… Umm… Wyrastają z ziem węgierskich. Rodzice są architektami krajobrazu. Dołączyłem do Akademii, bo… — Ucichł na moment, kątem oka zerkając na Raizela. — Obiecałem sobie, że dam z siebie wszystko.

Większość uczniów nie miała jeszcze okazji zobaczyć go w walce poza dniem, w którym odbył się egzamin, dlatego nie do końca wiedzieli, czego się spodziewać. Na dobrą sprawę wiedział to tylko Raizel, z którym Crocus przyjaźnił się od dziecka, jako że byli jedynakami. Zdaje się, że był kimś w rodzaju jego… podpory? Lilian nie do końca wiedział, jak to ująć.

Następną osobą, która stanęła przed klasą, była Aster. Jej rodzina wywodziła się z ziem walijskich. Jej Zielone Dłonie zamiast zwykłego potu produkowały substancję zapachową odstraszającą wszelkie gady i płazy. Aster również była jedynaczką, pomagającą rodzicom w prowadzeniu niewielkiego sklepu z akcesoriami ogrodniczymi. Do Akademii wstąpiła po to, by pójść inną ścieżką niż rodzice –praca w sklepie jej nie interesowała, marzyła natomiast o byciu medykiem.

— Trzymam kciuki! — wtrąciła Tulipa, uśmiechając się do dziewczyny. — Następną osobą jest…

— Violet — powiedziała dziewczyna, stając obok nauczycielki. — Pochodzę z ziem niemieckich. Większość czasu wolę spędzać w laboratorium, ale jeśli już muszę walczyć, używam tego. — Mówiąc to, dziewczyna obróciła w dłoniach swoje kolorowe wachlarze. Służyły jej do rozprowadzania drażniącego oczy pyłku w powietrzu oraz do obrony lub ataku, lecz tylko w ostateczności. — Jeśli będziecie chcieli, żeby podrasować wam jakieś sprzęty, zgłoście się do mnie. Albo do Fennela. Siedzimy w tym razem.

Fennel, który był następny w kolejce, skinął głową z uśmiechem. Przybił dziewczynie piątkę, gdy ta wróciła do ławki. Sam ruszył w stronę tablicy.

— Słyszeliście pewnie o tym, żeby dostać z liścia, ale czy widzieliście, jak ktoś dostaje z kopra? — rzucił chłopak, unosząc pięści. — Wiem, kiepski żart. To przez moje włoskie korzenie.

Uczniowie spojrzeli po sobie, parę osób parsknęło śmiechem.

Fennela można byłoby nazwać Kopropięścią z racji tego, że cechował go bokserski styl walki. Może nie wyglądał, ale był niezwykle silny. Zamiast walczyć, wolał jednak spędzać czas w laboratorium zupełnie tak, jak Violet.

Oboje mieli rodziców pracujących przy produkcji narzędzi ogrodniczych, ale w różnych firmach, dlatego poznali się dopiero w Akademii i od razu do siebie zagadali. Od tamtej pory siedzą w laboratorium w wolnym czasie, próbując udoskonalić rozmaite sprzęty. Fennel miał podobną misję do tej, którą wyznaczyła sobie Violet: pomagać wszystkim, którzy tego potrzebują — najlepiej w laboratorium.

Tulipa zaprosiła następną osobę. Na środek klasy skocznym krokiem wyszedł Romy. Jego fioletowo-zielone loki bujały w powietrzu, dopóki nie stanął w miejscu. Był niezwykle radosnym osobnikiem i wydawało się, że rozsiewa wokół siebie nasiona przyjaznej energii.

Jego korzenie sięgały ziem greckich. Miał sporą rodzinę — starszą siostrę i multum kuzynów. Taneczne kroki Romy zawdzięczał matce choreografce, a docenianie piękna — ojcu fotografowi. Podczas walki chłopak posługiwał się wyrzutniami zaostrzonych igieł rozmarynu, które zakładał na nadgarstki. Lilian zdążył już zobaczyć go w akcji — gdyby nie Raizel, możliwe, że oberwałby którymś z ostrzy.

Podobnie jak w przypadku Romy’ego, z ziem greckich pochodziła również rodzina Dandeliona. Jego ojciec był pilotem, matka zajmowała się domem, okazjonalnie chwytając się różnych prac. Trójka starszego rodzeństwa w różnym wieku — siostra i dwóch braci — zawsze śmiała się, że ich najmłodszy brat nie rozumiał sarkazmu. Miał za to wysoką tolerancję na ból i był dość konkretny. W walce posługiwał się mgłą z nasion mniszka lekarskiego, umiał też wykorzystać dmuchawce do stworzenia spadochronu lub paralotni — unosiły go w niebo tak, jakby nic nie ważył.

Powiedział, że poszedł do Akademii dlatego, że chciał utrzeć nosa starszemu rodzeństwu. Jego celem było pokazanie, że potrafi myśleć za siebie.

Słuchając go, Lilian uwierzył, że to dojdzie do skutku. Miał szczęście, że sam nie musiał się od nikogo uwalniać.

— Dzięki, Dandelionie — powiedziała Tulipa. — Juniper, twoja kolej.

Juniper wstała z krzesła, idąc w stronę środka sali.

— Na inauguracji zakończenia zafunduję nam wszystkim gin! — zawołała, uśmiechając się szeroko. — Babcina receptura jest najlepsza, wierzcie mi.

Lilian wiedział już, w jaki sposób walczyła i musiał przyznać, że była w tym naprawdę dobra. Ostrza jałowca potrafiła formować niemal we wszystko, chociaż najbardziej przydawały jej się jako ostrza noży. Dowiedział się jeszcze, że jej korzenie sięgają ziem niemieckich, a jej rodzina prowadzi firmę produkującą gin. Dziewczyna wstąpiła do Akademii po to, by stać się jednym z Ogrodników.

Następną osobą, która wyszła na środek, był Raizel. Jego rodzina pochodziła z ziem portugalskich. Mama prowadziła lokalny stragan z sadzonkami, a ojciec był strażakiem Jordenu, Ogrodnikiem korzystającym z połączenia swoich genów z widliczką łuskowatą.

— Gdyby ktoś potrzebował wody, wiem, gdzie jej szukać — powiedział chłopak z uśmiechem. — Chciałbym pomagać zagrożonym gatunkom ją odnajdywać. Po to tu jestem.

Podczas walki Lilian widział, jak chłopak namierzał wodę i dosłownie wchłaniał ją, zatrzymując we włosach, które zmieniały kolor — blond zmieniał się w soczystą zieleń. Właściwości takie przejawiała znana mu zmartwychwstanka.

Tulipa podziękowała Raizelowi, zapraszając Valeriana na przód klasy.

Jego matka była przedszkolanką, a ojciec pracował w zakładzie produkcji części mechanicznych do eko-pojazdów. Starszy brat był Ogrodnikiem.

Valerianowi udało się uciszyć rozmowy przed dzisiejszą lekcją bez podnoszenia głosu. Być może była to zasługa jego Zielonych Dłoni, które potrafiły zarówno wspomóc jak i namieszać w systemie nerwowym. Valerian potrafił również nieźle usypiać rozgorączkowanych przeciwników na polu walki z pomocą swoich rac do dyfuzji kojącego zapachu kozłka lekarskiego.

Chyba nie musieli już zastanawiać się nad wyborem przewodniczącego.

Lotus był niemal tak samo zrównoważony i spokojny jak Valerian. Jego rodzina wywodziła się z ziem japońskich, a jego rodzice prowadzili onsen, w którym on sam często pomagał. Przyszedł do Akademii po to, by nauczyć się panować nad swoimi Zielonymi Dłońmi i w przyszłości używać ich do uspokajania ofiar traum lub innych ciężkich przeżyć. Uważał, że znajomość metod relaksacyjnych to podstawa. Na polu walki jego bronią były lotosowe shurikeny.

Po Lotusie przyszedł czas na Briara, którego rodzina pochodziła z ziem fińskich. Jego rodzice zajmowali się medycyną. On również chciał iść w tym kierunku, uznał jednak, że mimo wszystko chce brać udział w akcjach ratowniczych na większą skalę — chronić ludzi przed Trucicielami zanim zaatakują niewinnych, a nie po fakcie.

Briar przekazał pałeczkę Iris, która wywodziła się z ziem rosyjskich. Jej znana w Jordenie rodzina zajmowała się wytwarzaniem drogich perfum. Zielone Dłonie dziewczyny pozwalały na utrzymanie młodego wyglądu. Na polu walki używała irysowej lancy, potrafiła również stworzyć tarczę ochronną i zwiększyć ją w zależności od ilości osób, które należało ochronić. Bycie Ogrodnikiem miało otworzyć jej drogę do poznawania ludzi i świata oraz pomagania tym, którzy pomocy potrzebują.

— Dzięki, Iris — powiedziała Tulipa, rozglądając się po klasie. — Ostatnim osobnikiem jest… Lilian.

Lilian poruszył się, słysząc swoje imię. Odetchnął głęboko, jakby chciał się uspokoić, po czym ruszył w stronę Tulipy.

Nie powinien mówić, że jego dar pojawił się nagle — po tym, co stało się w BioLabie. Musi zachować się tak, jakby posiadał go od dziecka, nawet jeśli wciąż nie wie, jak dostatecznie go kontrolować.

— Powiesz nam coś na swój temat? — zachęciła go nauczycielka.

— Łatwo go wkurzyć, więc nie zdziwcie się, jak kiedyś coś wybuchnie wam przed twarzą — rzucił głośno Briar, zanim Lilian zdążył cokolwiek powiedzieć.

Klasa roześmiała się, przypominając sobie, co wydarzyło się parę godzin temu.

Liliana zdenerwowałby ten komentarz, gdyby nie to, że to była idealna wymówka. Nie musiał się tłumaczyć z własnych działań podczas treningu bojowego. Rozłożył dłonie, chcąc tym samym oznajmić wszystkim, że nic na to nie poradzi.

— Przyszedłem do Akademii, bo od dziecka chciałem zostać Ogrodnikiem — kontynuował za Briara. Powiedział jeszcze, że jego rodzice zajmują się głównie pracą z domu, co nie było kłamstwem — ale też nie całą prawdą.

— To takie urocze — uśmiechnęła się Tulipa. — Jeszcze przed wybuchem Zielonej Zarazy bycie ogrodnikiem nie brzmiało poważnie. Czasy się zmieniają, Ogrodnicy również. Właśnie o tym będziemy rozmawiać na moich zajęciach. Dzięki, Lilianie.

Chłopak skinął głową i wrócił na swoje miejsce.

— Czy to coś dało? — rzucił Erigeron, który przez większość zajęć siedział cicho. — Możecie już wybrać przewodniczącego i zastępcę?

Podekscytowani uczniowie zaczęli szeptać między sobą.

— Pomogę wam — powiedziała Tulipa, otwierając specjalną aplikację w BIO-identyfikatorze. — W ten sposób przeprowadzimy głosowanie.

Wszyscy stuknęli w ekrany swoich BI, tym samym oznaczając odpowiednie osoby, które ich zdaniem nadawały się na przedstawicieli klasy.

Aplikacja natychmiastowo podliczyła głosy. Tulipa wyświetliła na biurku hologram przedstawiający wyniki.

Najwięcej głosów zdobył Valerian. Było to, jak podejrzewał Lilian, wspólną decyzją całej klasy. Chłopak nie zgłosił żadnych zastrzeżeń. Na drugim miejscu ex aequo znaleźli się Romy i Violet.

— Myślę, że będziesz lepsza ode mnie na tym stanowisku — powiedział chłopak, zerkając na Violet. — Zgodzisz się?

— Pewnie! — odezwała się. — Dzięki, Romy.

— W porządku, zatem mamy wyniki. Wasza dwójka — zaczął Erigeron, wpatrując się w Valeriana i Violet — będzie reprezentować klasę. Jeśli nie macie więcej pytań…

— Widzimy się na mojej lekcji za tydzień — wtrąciła Tulipa. — Macie wolne!

Uczniowie poderwali się z miejsc, wychodząc z klasy, zanim Erigeron zdążył im powiedzieć, że do końca zajęć został jeszcze kwadrans.

Mężczyzna westchnął ciężko, zerkając na Tulipę spod byka.

— Oj no, chodź na kawę! — zawołała kobieta, ciągnąc go za sobą.

Erigeron nie zaprotestował. Oboje ruszyli w stronę pokoju nauczycielskiego.


***


Po lekcji Lilian znalazł się wraz z kolegami w szkolnym ogrodzie. Usiadł na pagórku, wpatrując się w ekran swojego BI. Chciał zobaczyć, czy są już jakieś informacje na temat przywrócenia BioLabu do stanu używalności. Im szybciej się to stanie, tym szybciej będzie mógł podać ojcu jakąś wymówkę, by skorzystać z tamtejszego sprzętu i zbadać pochodzenie swojego wyjątkowo wybuchowego daru.

— Mamy jeszcze lecznictwo — rzuciła Juniper, zerkając mu przez ramię.

— Ach! — zawołał chłopak, zestresowany jej nagłym pojawieniem się za jego plecami.

— Nie sprawdzałeś planu, prawda?

— Nie, raczej… Wiadomości. Takie tam ogólniki — wydukał, zamykając BI.

Dziewczyna usiadła obok niego, podkulając nogi. Jej szkolna torba lekko uchyliła się, ukazując swoją zawartość.

Zauważając w niej kolorowe pudełko z drogerii, Lilian postanowił zmienić temat.

— Farbujesz włosy?

Dziewczyna obruszyła się, piorunem zamykając torbę.

— Jesteś strasznie ciekawski, wiesz? — burknęła, próbując ukryć rumieniec. Po chwili zaśmiała się. — No, skoro już się wydało… Naturalnie nie są czerwone, tylko granatowe.

— Czemu je farbujesz?

— Za bardzo kojarzą mi się z kimś, kogo wolę nie pamiętać — odparła enigmatycznie Juniper.

Lilian zastanawiał się, czy wciąż drążyć temat, czy sama postanowi mu to powiedzieć. Po jej milczeniu wywnioskował jednak, że nie była to odpowiednia pora. Faktycznie, znali się dopiero parę dni, a on już wchodził z butami w jej prywatne życie — przynajmniej tak określiłaby to jego mama.

Odwrócili głowy, słysząc za sobą szum kroków.

— Koniec przerwy — oznajmiła Juniper, wstając z ziemi.

Lilian podążył za nią, wpatrując się w trawę.

Rozdział 8
Leki natury i atak paniki

Uczniowie weszli do klasy, widząc siedzącego przy biurku nauczyciela. Miał krótkie, jasne włosy i wyglądał na przyjaźnie nastawionego do życia. Gdy zobaczył przybyłych, uśmiechnął się i poprosił, żeby usiedli w ławkach. Wstał z krzesła i podszedł do tablicy, wypisując na niej swoje dane, dzięki którym będą mogli się z nim kontaktować. Nazywał się Holtasoley Laeknir i był nie tylko szkolnym pielęgniarzem, lecz również medykiem oraz prowadzącym zajęcia z lecznictwa.

Lilian przypomniał sobie, że to właśnie do niego poszedł Crocus, gdy nie uczestniczył w treningu bojowym. Może jego kondycja dotyczyła przyjmowania jakichś leków? Chłopak nie mógł nic poradzić na to, że interesował go ten temat. W końcu ojciec był laborantem i również zajmował się tymi sprawami, więc taka ciekawość dotycząca kondycji zdrowia innych i jakichkolwiek przemian była wrodzona.

— Witajcie na pierwszych zajęciach z lecznictwa — zaczął Holtasoley, opierając się o biurko. — Najpierw krótko przedstawię wam założenia programowe tego przedmiotu, a później wybierzemy się w teren.

Uczniowie rozejrzeli się po sobie. Nie sądzili, że będą mieli okazję wyjść poza budynek szkoły na tych zajęciach.

— Tylko w ten sposób będziecie mogli zobaczyć, czym zajmują się zielarze — kontynuował mężczyzna. — Zacznijmy zatem. Moim celem jest pokazanie wam podstawowych umiejętności dotyczących udzielania pierwszej pomocy, zapobiegania zatruciom oraz uzyskiwania preparatów ziołowych opartych o wasze rodzime rośliny.

— Świetnie, właśnie o to mi chodziło — rzuciła cicho Iris w stronę Violet.

Violet skinęła głową, Briar również odwrócił się do nich, unosząc kciuk w górę. Większość uczniów miała zamiar poznać możliwości swoich roślin.

— Otwórzcie swoje BIO-identyfikatory, żebym mógł wysłać wam wytyczne — kontynuował Holtasoley. — Gdy wszyscy je dostaniecie, wyruszymy w drogę. Przebierzcie się w stroje Ogrodników, ponieważ będziemy się poruszać po różnym terenie w poszukiwaniu odpowiednich składników.

Aplikacja Akademii Ogrodnictwa w błyskawicznym tempie uaktualniła się, pokazując uczniom spis lektur oraz wytyczne dotyczące zajęć, a także kilka innych przydatnych informacji.

— Jeśli jesteście gotowi, ruszamy. Centrum Ziołolecznictwa znajduje się kawałek stąd, więc podjedziemy tam ekobusem. Na miejscu dołączy do nas gość.

Gdy wszyscy byli gotowi, udali się na parking Akademii. Valerian poprosił, by wszyscy ustawili się gęsiego, by łatwiej było wsiąść do auta.

— Widzę, że jest w swoim żywiole — zaśmiał się Lotus, zakładając ręce na piersi. Pozostali skinęli głowami, zgadzając się z nim. Mimo wszystko, nie protestowali. Zajęli swoje miejsca, a kierowca ruszył.

Jadąc do Centrum Ziołolecznictwa, uczniowie mieli okazję porozmawiać ze sobą i zaprzyjaźnić się. Iris ucięła sobie pogawędkę z Violet na temat użyteczności ich kwiatów, Poppy zamieniła się z Nazrin miejscami, by ta mogła podziwiać widoki zza okna. Romy i Dandelion, zgodnie z greckim zwyczajem, ucięli sobie drzemkę. Pozostali uczniowie objaśniali sobie angaż Zielonych Dłoni zarówno w życiu codziennym jak i podczas walki.

Lilian wpatrywał się w mijane po drodze drzewa, zastanawiając się, do czego mogą przydać się lilie poza rozsiewaniem zapachu. W gruncie rzeczy nie były to kwiaty lecznicze, w niczym nie przypominały bratków, krokusów czy dzikich róż. Być może jego celem wcale nie było lecznictwo, a przynajmniej nie takie, jakie miał na myśli Holtasoley.

— Słuchaj — zaczęła Juniper, wyrywając go z zamyślenia. — Mogę cię prosić, żebyś nie mówił nikomu o tym, czego się dowiedziałeś?

Lilian skinął głową. Nie dowiedział się w sumie niczego szczególnego. Farbowanie włosów nie było przestępstwem, a jedynie żmudnym zajęciem, ponieważ kolory nadane przez rodzime kwiaty były niezwykle silne.

— Wiesz już, jak kontrolować swoje wybuchy?

Lilian spojrzał na swoje dłonie.

— Lilie pomagają mi w sytuacji silnego stresu, więc… Muszę być naprawdę zdeterminowany, by użyć ich pełnego potencjału. Nie wiem nawet, gdzie się kończy i zaczyna…

— Właśnie dlatego wybieramy się do Centrum Ziołolecznictwa — wtrącił Holtasoley, słysząc jego wypowiedź. — Jedziemy tam nie tylko po leki, ale też na trening. W odpowiednich warunkach będziecie mogli skorzystać ze swoich darów. O, jesteśmy na miejscu!

Ekobus zatrzymał się na parkingu przed ogromną areną. Była to strefa łącząca rośliny pochodzące z różnych stref klimatycznych, które utrzymywały się tutaj dzięki laboratoryjnym rozwiązaniom i odpowiednim umieszczeniu kopuły przepuszczającej światło oraz powietrze w taki sposób, by dostosować się do wymagań natury.

Uczniowie wyszli z auta, podziwiając widoki. Mieli cały świat w zasięgu ręki właśnie dzięki takiemu projektowi. W jednej strefie znajdowały się wodospady, wulkany, niewielkie wzgórza i doliny. Rośliny porastały nie tylko naturalne podłoża, ale też stare budynki czy pozostałości dawnej dzielnicy mieszkalnej. Władze miasta przeniosły mieszkańców w inne miejsca, dzięki czemu Akademia Ogrodnictwa mogła korzystać z tego miejsca do ćwiczeń.

Na wejściu przywitała ich Camellia Thea. Posiadała gęste, biało-żółte włosy przypominające perukę, ponieważ niesamowicie lśniły. Były elegancko zaczesane i podtrzymywane specjalnymi szpilkami. Kobieta miała ogromną wiedzę dotyczącą ziołolecznictwa i właśnie z tego znało ją miasto Jorden — jak i z tego, że parzyła doskonałą herbatę i niemal zawsze nosiła kimono.

— O, myślałam, że Black Orchid przyjedzie z tobą — odezwała się do Holtasoleya, poprawiając okrągłe okulary. — Na naszym ostatnim spotkaniu mówił, że chciał poobserwować, jak radzą sobie nowi uczniowie.

— Coś go zatrzymało po drodze — odparł Holtasoley, wzruszając ramionami. — Jeśli szybko to załatwi, dołączy do nas później.

— No nic, poradzimy sobie. Słuchajcie, kochani! — zawołała Camellia, zwracając się w stronę uczniów. — W świecie, w którym większość Syndyro posiada Zielone Dłonie, używanie ich jest kontrolowane przez odpowiednie obostrzenia i przepisy. Wydawać się może, że wszystko jest w porządku. Nie zapominajcie jednak, że wystarczy jedna specyficzna cecha rośliny, a ktoś może umrzeć.

Uczniowie słuchali Camellii z uwagą.

— Podczas treningów poznaliście wasze dary i przekonaliście się, co możecie zrobić. Dzisiaj nauczycie się, jak używać ich, by pomagać innym — wyjaśniła kobieta. — Na koniec napijemy się przepysznej herbaty parzonej w japońskim stylu.

— Ale super!

— Ekstra!

— Nareszcie!

Wszyscy wydawali się ukontentowani tą wiadomością. Camellia uśmiechnęła się do Holtasoleya i skinęła głową, tym samym przekazując mu głos.

— Dobrze, myślę, że spokojnie możemy zacząć od…

Mężczyzna przerwał, słysząc jakiś niepokojący dźwięk przypominający odgłos trąbki. Do zgromadzonych dotarło, że coś się zbliża.

— Wszyscy w jedno miejsce, natychmiast! — krzyknął Holtasoley, odwracając się do uczniów.

Zza krzaków zaczęła wyłaniać się kolorowa mgła przypominająca różowy puder.

— Camellia! Miej ich na oku!

— Co…

Z mgły nagle powychodziły rozmaite postacie.

— Truciciele! — krzyknął Holtasoley, wyciągając zza paska swoją broń — dwa oskardy porośnięte pnączem dębika ośmiopłatkowego.

— Holtasoley i Camellia — odezwał się czerwonowłosy Truciciel, kręcący swoim kolczastym lassem złożonych z owoców rycyny. — Myślałem, że Black Orchid do was dołączy… Lubi tutaj przebywać razem z uczniami.

— Zamieszanie w BioLabie to też wasza sprawka? — wtrąciła Camellia, wyciągając szpile z włosów, które opadły jej na ramiona.

Mężczyzna prychnął.

— To ja sprowadzam Trucicieli, by pozbawić młodych Ogrodników wzoru, a on się nie pojawia? — mruknął, gdy obok niego stanęli pozostali wandale. — Może pojawi się, jak zaczniemy wybijać przyszłość Jordenu?

Uczniowie spojrzeli po sobie z przerażeniem, gdy usłyszeli te słowa.

Lilian wyglądał tak, jakby dostał zawału. Wspomnienia związane z wydarzeniami w BioLabie zaczęły do niego wracać. Tym razem jednak Trucicieli było znacznie więcej. Wydawało się, że ich liczba przekraczała liczbę uczniów. Większość z nich musiała działać w tak zwanych Podziemiach, nie byli szerzej znani opinii publicznej.

— Jak oni się tu dostali? — spytała Iris, odwracając się do Camellii.

— Musieli uszkodzić system alarmowy. Wybrali miejsce daleko od centrum i z samymi uczniami. Zaplanowali to.

— Cam, rozpocznij ewakuację i wezwij pozostałych Ogrodników z Akademii — powiedział Holtasoley.

— Przecież nie może pan walczyć sam! — zawołał Lilian. — Jest ich za dużo!

— Nie doceniasz mnie, młody — odparł mężczyzna i puścił do niego oczko.

Ruszył w stronę Trucicieli, zjeżdżając po kamiennym urwisku.

— Idzie na nas w pojedynkę! — zauważył jeden z Trucicieli — Ale debil!

Zanim jednak pozostali złoczyńcy zdążyli się zaśmiać, Holtasoley wbił oskardy w skały i wyrzucił kamienne pociski w ich stronę. Drobne kamyki, związane pnączami dębika, składały się na siatki, które unieruchomiły niektórych Trucicieli.

Pozostali, zdając sobie sprawę, że nie powinni się śmiać z Ogrodników, postanowili zaatakować młodych.

— Na to wam nie pozwolę! — zawołała Camellia, rzucając swoimi szpilami w różne strony areny, unieruchamiając atakujących.

Jeden z Trucicieli rzucił się na zgromadzonych uczniów, jednak atak jego pięści został zatrzymany przez Fennela oraz Iris i ich tarcze.

— Najpierw zmierzcie się z nami! — krzyknął chłopak, uderzając atakującego pięścią.

— Może i są uczniami, ale przyjął ich Black Orchid– zauważył białowłosy Truciciel. — On nie szkoli byle kogo.

— Odsuńcie się od nich, natychmiast! — krzyknęła Camellia, chcąc chronić młodych Ogrodników.

— Tak łatwo nie będzie! — wrzasnęła niska Trucicielka, rzucając czarnymi kulami w zgromadzonych.

Okolica nagle pociemniała, wszyscy znaleźli się w czarnej mgle. Przez całe zamieszanie w Centrum Ziołolecznictwa, żyjące tam rośliny porozrzucały uczniów i Trucicieli po różnych częściach areny. Natura chroniła się sama, chroniąc również uczniów — odrzucenie ich od Trucicieli miało służyć ich bezpieczeństwu.

Lilian nagle znalazł się w powietrzu, rzucony przez lianę w kierunku wilgotnych łąk podgórskich, prosto w bagniste przestrzenie. Będąc w powietrzu nie z własnej woli, nie mógł się zebrać, by połączyć się z liliami. Wylądował w gęstym błocie. Podniósł się, rozglądając się wokół.

— Kogo my tu mamy?

Lilian krzyknął, widząc Truciciela, który najlepiej radził sobie na mokradłach w towarzystwie czermieni błotnej. Zaczęła ona porastać chłopaka, chcąc zatopić go w torfowisku.

— Trzymaj się!

Lilian otworzył jedno oko, widząc nadlatującego w powietrzu Crocusa. Chłopak wyrzucił w powietrze swoje yoyo, które zaczepiło się o jedno z drzew. Drugie yoyo oplątało się wokół Liliana, z impetem wyciągając go z bagien. Lilian zobaczył jeszcze, jak Truciciel chciał złapać go za nogi. Zaskoczył go Lotus, który wyłonił się z błota niczym potwór z bagien i uderzył Truciciela pięścią w głowę.

Lilian i Crocus wylądowali na polanie, gdzie dobiegł do nich Raizel i pomógł im oczyścić się z błota, przywołując do siebie wodę.

— Dzięki, chłopaki — powiedział Lilian, potrząsając głową, by wysuszyć włosy.

— Spoko — rzucił Crocus, zwijając swoje yoyo.

— A więc to jest twoja broń!

Crocus skinął głową. Okazało się, że był całkiem niezły na polu walki. Jego yoyo były wykonane ze specjalnej żyłki metalopodobnej, dzięki której mógł faktycznie się bronić lub wspinać. Poza tym, yoyo miały też możliwość rozpylania pyłku, który sprawiał, że wrogowie zamierali lub doznawali ataku na system nerwowy — na przykład drgawek.

— Jakim cudem wiedzieli, gdzie jesteśmy? — spytał Raizel.

— Pani Camellia mówiła coś o zamieszaniu w BioLabie. Mogli stamtąd ukraść jakieś przyrządy?

Lilian przypomniał sobie, co wydarzyło się jakiś czas temu. Oczywiście, że mogli. BioLab był pełen takich sprzętów. Miały służyć dobrym celom — rozpoznawaniu położenia potrzebnych roślin i zapewniania mieszkańcom Jordenu dobrych warunków. Truciciele wykorzystali je jednak w inny sposób.

— Mogą nas namierzać z pomocą BIO-identyfikatorów, skoro sami ukradli podobny sprzęt — wyjaśnił Lilian, szukając odpowiedniego przycisku na swoim BI. — Musimy się odłączyć od głównego systemu.

— Ale… BI wzmacniają naszą kontrolę nad roślinami!

— Będziemy musieli poradzić sobie bez technologii i powstrzymać Trucicieli — powiedział chłopak, zbliżając się do znajdującego się w słupie połączenia elektronicznego. Podłączył pod niego swojego BI i zaczął przyciskać odpowiednie oznaczenia na hologramie.

W tym momencie BI wszystkich zgromadzonych w promieniu piętnastu metrów zaczęły szwankować.

— Gotowe — powiedział Lilian, zamykając skrzynkę rozdzielczą. — Namieszałem trochę w systemie GPS. W ten sposób nie wykryją konkretnej lokalizacji, ale zostaną rozrzuceni po mapie zupełnie jak my.

Crocus i Raizel spojrzeli po sobie z przerażeniem.

— Skąd…

— Mówiłem wam, że siedziałem nad BI od dziecka — uciął Lilian, wołając ich machaniem dłoni. — Musimy znaleźć pozostałych.

Chłopcy skinęli głowami i ruszyli za nim w stronę leśnej gęstwiny.

W niedługim czasie dołączył do nich również Lotus, który dzięki Zielonym Dłoniom mógł nie tylko ukrywać się na bagnach, ale też regenerować. W krzakach znaleźli też Briara, który związał jakiegoś Truciciela swoim lasso. Grupka postanowiła wydostać się z lasku.


***


Camellia i ci, którzy nie zostali przez rośliny odrzuceni aż tak daleko, zgromadzili się w jednym miejscu.

— Potrafi pani zlokalizować pozostałych? — spytał Valerian, zwracając się do Ogrodniczki.

— Rośliny mówią mi, że podzieliły ich dla bezpieczeństwa — odparła kobieta i odwróciła się do Dandeliona. — Mam dla ciebie zadanie. Leć do Akademii i poinformuj wszystkich, co się stało.

Dandelion spojrzał na nią z zaskoczeniem wypisanym na twarzy.

— Tylko ciebie nie złapią, jeśli wzbijesz się bardzo wysoko. Ja i moje pnącza wyrzucimy cię za mur. Zanim naprawimy system alarmowy, trochę to potrwa — możliwe, że któryś z Trucicieli go blokuje. Szybciej będzie dolecieć do Akademii.

— Powodzenia! — zawołał Romy, unosząc pięść w bitewnym geście. — My pomożemy reszcie.

Dandelion zacisnął usta i skinął głową, pozwalając pnączom wyrzucić się poza strefę Centrum. Chwycił za dmuchawce, z ich pomocą wzbijając się w powietrze.

— Rozrzucono nas po różnych miejscach — kontynuował Romy, zwracając się do pozostałych. — Truciciele niekoniecznie znają nasze dary, prawda? Myślą, że mogą mieć przewagę liczebności i doświadczenia, ale to nieprawda.

— Słuszna uwaga — rzucił Valerian. — Mogą być pewni wygranej. Musimy to wykorzystać.

Uczniowie spojrzeli na Camellię, jakby oczekiwali od niej potwierdzenia. Kobieta westchnęła głośno.

— Będę was osłaniać.

Wszyscy pobiegli przed siebie, towarzysząc Ogrodniczce w drodze do Holtasoleya.


***


Iris, Violet i Nazrin zostały otoczone przez kilku Trucicieli w gęstych krzakach. Miały do czynienia z tymi, którzy mieli władzę nad lianami. Na ich szczęście Nazrin potrafiła kontrolować pędy róż i oplątywała wrogów, wykorzystując łodygi z kolcami niczym liny. Iris roztoczyła między dziewczynami a Trucicielami tarczę, przez którą nie przebił się nikt, póki jej twórczyni miała wystarczająco siły.

— Te liany mnożą się i mnożą! Trzeba coś z nimi zrobić!

— Zrozumiałam! — zawołała Violet i rozsiała wokół pyłek drażniący oczy. W czasie, kiedy Truciciele próbowali coś zobaczyć, dziewczyna podbiegała do nich i przecinała im połączenia ze źródłem pnączy z pomocą noży ukrytych w wachlarzach.

— Dobra robota — powiedziała Nazrin, podchodząc do nich. — Poszukajmy reszty.

— Nazrin, uważaj!

Dziewczyna odwróciła głowę, widząc biegnącego w jej stronę Truciciela.

W jednej chwili coś poturlało się przed nim i wybuchło. Mężczyzna upadł na ziemię, trzęsąc się.

Z krzaków wyszła Poppy, podrzucając w dłoni makowy granat.

— Poppy! — ucieszyła się Nazrin. — Nic ci nie jest?

— Nie, a wam?

Dziewczyny rozejrzały się po leżących wszędzie śpiących Trucicielach, którzy nawdychali się za dużo opium.

— W normie — powiedziała Iris. — Znajdźmy pozostałych.

Pozostałe skinęły głowami, biegnąc przed siebie.


***


Holtasoley dobrze radził sobie z Trucicielami, ale robił to jeszcze lepiej, gdy dołączyli do niego Camellia oraz pozostali uczniowie. Romy wycelował we wrogów rozmarynowymi szpikulcami, przybijając ich do pobliskich skał. Camellia, będąc niezwykle zwinną Ogrodniczką, unikała wszelkich ciosów i rzucała kulkami z olejem w każdego, kto podniósł na nią choćby liścia. Powodowała tym samym, że jej cel ślizgał się w miejscu i nie mógł postawić następnego kroku.

Juniper rzuciła im pod nogi kulki jałowca, przez co poprzewracali się. Valerian rozpylił wokół zapach kozłka, który wdychany przez wrogów sprawiał, że tracili orientację lub zasypiali. Aster pomagała mu, podduszając Trucicieli.

— Nieźle sobie radzisz, Holt — powiedział zielonowłosy Truciciel, atakując Ogrodnika swoim biczem wypełnionym palącą skórę substancją. — Ale zazwyczaj nie pracujesz w terenie. Poświęciłeś się dla uczniów?

— Zamilcz! — krzyknął mężczyzna, chroniąc się ostrzami swojej broni.

— Musisz wiedzieć, że nie jesteśmy tu sami…

Źrenice oczu Holtasoleya rozszerzyły się, gdy zobaczył na horyzoncie coś przerażającego.

Człowieko-podobna istota ogromnych rozmiarów zaczęła wyłaniać się z ziemi. Była pokryta różnymi rodzajami trujących roślin.

Holt dobrze wiedział, z czym miał do czynienia. Zielone Mutanty były silniejsze od zwykłych Trucicieli. Sterowane wyłącznie popędem destrukcji, miały niezwykłą siłę fizyczną, ale brakowało im wolnej woli. Służyły temu, kto ich stworzył lub ich uwolnił.

— Uciekajcie… — zdążył powiedzieć Holtasoley, zanim Zielony Mutant przygwoździł go do ziemi.


***


Ogrodnicy zgromadzeni w szkole próbowali skontaktować się z Holtasoleyem lub Camellią, jednak żadne z nich nie dawało znaku życia. Podobnie było z BIO-identyfikatorami, nie wskazywały konkretnego położenia uczniów.

— Musimy tam wyruszyć jak najszybciej — powiedziała Tulipa, uderzając dłońmi o biurko Dyrektora. — Holtasoley już dawno złożyłby raport. Coś się stało, czuję to!

— Co o tym myślisz? — rzuciła Kielo, zwracając się do Dyrektora.

Mężczyzna siedział cicho, obserwując zaangażowanych w rozmowę nauczycieli. Zauważył coś kątem oka. Podniósł się z fotela, zmierzając w stronę okna.

— Teraz będziesz tu wietrzył? — spytał Erigeron, przewracając oczami, gdy Black Orchid otworzył okno.

— UWAGAAA!

Wszyscy wzdrygnęli się, gdy do pomieszczenia z impetem wpadł Dandelion, wywracając przy tym swojego wychowawcę.

— Co, do cholery!? — obruszył się mężczyzna, próbując się podnieść z podłogi.

Dandelion objął swoją głowę, próbując się uspokoić. Calendula złapał go, pomagając mu wstać.

— Co się stało? Gdzie są pozostali? — spytała zmartwiona Tulipa.

— Centrum Ziołolecznictwa… Truciciele nas zaatakowali — wydukał Dandelion, szybko łapiąc oddech. — Potrzebujemy… pomocy.

— To musi mieć jakiś związek z ostatnim napadem na BioLab — powiedział Dyrektor, przechadzając się po gabinecie. — Kielo, zostań z Dandelionem i opatrz go. My wybierzemy się na miejsce.

Wszyscy skinęli głowami, biorąc się do pracy.


***


Lilian i pozostali chłopcy biegli po lesie. Pomysł na odłączenie BI od głównego źródła zasilania wypalił, dzięki czemu żaden z nich nie pojawił się na mapie Trucicieli.

— Nie wiem, jak wy, ale martwię się o tych, którzy nie mają typowo bojowych darów — powiedział Raizel, biegnąc zaraz przed Crocusem, który poruszał się pomiędzy gałęziami drzew z pomocą swoich yoyo.

— Możliwe, że pozostali pobiegli w stronę Holtasoleya! W końcu wciąż mają włączone BI — odparł Lotus, biegnąc obok Liliana i Briara.

Chłopak skinął głową.

— Widzę wyjście! — krzyknął, wskazując chłopakom jasny punkt na drodze.

Wszyscy wybiegli na główną polanę, z której było widać toczącą się bitwę.


***


Zielony Mutant przytwierdził próbujących go powstrzymać Ogrodników do ziemi, ruszając w stronę przerażonych uczniów.

— Co teraz? Co teraz?! — panikował Romy, łapiąc się za głowę.

— Może rzucimy się na niego wszyscy razem? — zaproponowała Aster.

— Żartujesz? — przeraziła się Juniper.

— Spójrzcie na to, pozostali Truciciele też się tu zbierają! — krzyknął Valerian.

W międzyczasie Truciciele zaczęli porozumiewać się między sobą. Zielonowłosy Truciciel podszedł do tego, który władał rycyną.

— Wezwali wsparcie.

— Hm. Czyli będziemy kończyć — odparł mężczyzna, wymachując swoim rycynowym biczem. — Ale może najpierw dobijemy, kogo trzeba!

— Zostaw ich!

Przed uczniów wybiegli nauczyciele Akademii, na czele z jej Dyrektorem.

— A więc jednak się pojawiłeś! — zawołał czerwonowłosy Truciciel.

— Ricinusie… Miałeś trzymać się z dala od moich uczniów — zagrzmiał Black Orchid, wyciągając zza pleców bumerangi stworzone z liści kwiatów orchidei. Przywołał na pomoc także ich korzenie.

— Daj spokój… Doskonale się bawimy, prawda, Muti?

Zielony Mutant ruszył w stronę Dyrektora, który natychmiast związał go korzeniami. Gigant plątał się przez chwilę, rozwiązując pnącza i rzucając się na mężczyznę. Black Orchid korzystał z różnych stylów walki oraz orchideowej tarczy, by blokować jego ataki. Zielony Mutant wydawał się jednak nie do ruszenia.

— Jeśli chciałbyś go zniszczyć, musiałbyś wyrwać jego zalążnię! — zawołał Ricinus. — O ile ci na to pozwoli.

— Dzięki za podpowiedź — mruknął Black Orchid, unosząc Mutanta nad ziemię z pomocą korzeni. Rzucił go w stronę skał i wbił go w nie, unieruchamiając go na dłuższą chwilę.

Romashka, Calendula i Erigeron z ogromną prędkością ruszyli w stronę pozostałych Trucicieli, zadając im kolejne ciosy. Tulipa pomagała im, rozrzucając wokół cebulki tulipanów, przez co na Trucicielach pojawiały się wrzody. Zawarte w nich alkaloidy sprawiały też, że zachowywali się jak niespełna rozumu.

Tymczasem pozostali uczniowie dostali się na główną polanę, obserwując całe starcie z daleka.

— Co to takiego?! — krzyknęła Poppy, wskazując pozostałym na giganta, który właśnie zeskoczył ze skał, biegnąc w ich stronę.

— Zielony Mutant! — wrzasnął Crocus, spadając z drzewa. — Uciekajmy!

Zanim jednak zdążył się ruszyć, Lilian wyrwał mu z dłoni yoyo i zamachnął się, bujając się na drzewie. Dzięki temu nabrał ogromnej prędkości. Puścił sznur, lecąc w powietrzu w stronę Mutanta.

— Lilian, ty debilu! — krzyknął Raizel, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

Lilian wysunął dłonie w tył, pędząc tak, jakby włączył w sobie napęd nitro. Wokół jego rąk pojawiły się błyskawice, które rozpyliły liliowy zapach w powietrzu. Chłopak wyciągnął dłonie i wycelował je w Mutanta.

W ten samej chwili z jego dłoni wydobył się wybuch rozrywający giganta w miejscu, w którym znajdowała się zalążnia — w okolicach ludzkiego serca.

Monstrum wylądowało na ziemi, wydając z siebie ostatnie tchnienie. Lilian dobiegł do zalążni i nadepnął ją, rozdeptując szansę Zielonego Mutanta na przeżycie.

Pozostali uczniowie dobiegli do chłopaka. Jego bluza Ogrodnika była w kawałkach przez nadużycie Zielonych Dłoni, a ogrodniczki ledwo się na nim trzymały, ale wciąż stał — co prawda, na chwiejących się nogach.

— Nic… mi nie jest — zapewnił innych. — To tylko szok.

Z nosa pociekła mu krew. Uniósł dłoń, chcąc to zatamować.

— W takim stanie nigdzie cię nie puścimy — powiedział Briar, porozumiewając się z rosnącymi niedaleko ziołami. Posiekał pokrzywy, wyciągając z nich sok i umoczył go w wacie. Tak zorganizowaną pierwszą pomoc przyłożył Lilianowi do nosa.

— Powinno pomóc.

— Dyzijenki — wybełkotał Lilian, próbując powiedzieć, że dziękuje.

— Będzie z ciebie dobry medyk — zauważyła Poppy, zwracając się do Briara.

Chłopak skinął głową z uśmiechem.

Na głównym polu walki zaczęło się robić gorąco bez wsparcia Zielonego Mutanta, zatem Truciciele postanowili się wycofać. Z pomocą mgły stworzonej przez trąbkę trującego bielunia, zniknęli tak szybko jak się pojawili, bez słowa.

— Zmyli się po takim najeździe? — spytała Tulipa. — Tchórze.

— Sprawdźcie, czy wszyscy uczniowie są cali — zarządził Black Orchid.

Pozostali skinęli głowami, przystępując do nawoływania przyszłych Ogrodników.


***


Ricinus wrócił do swojej bazy wraz z towarzyszami, Brugmansją, władającą bieluniem oraz Strychnosem, władającym kulczybą wronim okiem. Towarzyszyli mu również Gifttyde, władający szalejem jadowitym oraz Atropa, mająca pod kontrolą pokrzyk wilczą jagodę.

Abrin, uczestniczący wcześniej we włamaniu do BioLabu, odwrócił się w ich stronę ze szklanką czegoś słodkiego w dłoni. Pociągnął łyk ze słomki, bawiąc się jednym z warkoczyków, w który wpleciony miał owoce modligroszka różańcowego.

— Dostaliście po dupie tak, jak podejrzewałem?

— Nie. Wręcz przeciwnie, wiele się dowiedzieliśmy — odparł Ricinus, uśmiechając się tajemniczo.

Abrin spojrzał na Brugmansję, która rozczesywała swoje krótkie, różowo-żółte włosy. Zielonowłosy Strychnos dmuchnął na swoją pomarańczową grzywkę, po czym usiadł przy barze, biorąc w dłoń butelkę jakiegoś alkoholu. Gifttyde podrapał się po głowie, wyczesując z włosów białe pyłki swojej rośliny. Atropa z obrzydzeniem wyciągnęła język, widząc to.

— Co z Zielonym Mutantem? — spytał Abrin, odwracając się do Ricinusa.

— Zniszczyła go ta płotka z BioLabu — odparł, nie mówiąc, że sam wygadał się, jak to zrobić, by sprawdzić umiejętności przyszłych Ogrodników.

Jasne włosy Abrina stanęły dęba. Chłopak zgrzytnął zębami.

Pamiętał tego pseudo-Ogrodnika. Był synem jednego z naukowców w BioLabie. On i Abrin byli do siebie podobni. Nie poddawali się tak łatwo.

To, co stało się tamtego dnia w laboratorium, wpłynęło na niego. Abrin był o tym święcie przekonany.

Zeskoczył z wysokiego taboretu i ruszył w stronę wyjścia.

— A ty dokąd? — rzucił Ricinus, rozwalając się na kanapie.

— Idę pomyśleć — powiedział Abrin, narzucając na siebie pelerynę.

Trzasnął drzwiami, zostawiając pozostałych Trucicieli w pomieszczeniu. Gifttyde i Strychnos spojrzeli po sobie, wywracając oczami.

— Dupek — mruknęła Brugmansja, zakładając ręce na piersi. Podeszła do Strychnosa i wzięła od niego butelkę z alkoholem, nalewając sobie trochę do kwiatowego kieliszka. Usiadła obok Atropy.

Ricinus nie skomentował tego. Wiedział, że Abrin myślał nad czymś intensywnie. Wśród wszystkich jego dotychczasowych towarzyszy, to on był najbardziej racjonalny. Nie lubił ruszać w teren, by bić się z Ogrodnikami. Wydawało się, że w ogóle unikał przemocy i stosował ją wtedy, gdy było to konieczne — do obrony własnej.

Potrafił grzebać w laboratorium tak długo, aż znalazł sposób na przekształcenie zwykłego zielonego żyjątka w Zielonego Mutanta z pomocą narzędzi znalezionych w BioLabie — niczym twórca Frankensteina. Jak na kogoś, kto miał ledwo osiemnaście lat, był cholernie inteligentny. Nie był też zwykłym Trucicielem, z czego Ricinus zdał sobie sprawę po tym, jak odnalazł go kilka lat temu.

Mężczyzna pokręcił głową, zamykając oczy. Musiał zająć się myśleniem o tym, co dziś odkrył. A większość nowego narybku Akademii była naprawdę interesująca…


***


Gdy nauczyciele policzyli wszystkich uczniów, okazało się, że ci byli tylko lekko poobijani lub poranieni. Nie było to jednak nic, czego nie mógłby opatrzeć Holtasoley. Pomagali mu Briar i Camellia.

Black Orchid przyglądał się Lilianowi, który zatamował swój krwotok dość szybko, a jego obrażenia zanikały. Chłopak rozmawiał z innymi uczniami, próbując wytłumaczyć im, w jaki sposób działa jego dar.

— Czym jesteś, chłopcze? — spytał cicho mężczyzna, rzucając pytanie w eter.

Wiatr nie przyniósł mu żadnej odpowiedzi.

Rozdział 9
Pokłosie

W Centrum Ziołolecznictwa pojawili się Kielo, Dandelion, oraz wsparcie w postaci Sadowników, czyli policji Jordenu. Ich nazwa wzięła się od wsadzania podejrzanych osobników za kraty Hodowli, czyli więzienia dla Trucicieli. Zebrali zeznania od uczniów i nauczycieli. Dla bezpieczeństwa sprawdzili teren Centrum oraz pobliskie okolice w poszukiwaniu złoczyńców.

Zanim uczniowie udali się na teren Akademii, Camellia uraczyła ich obiecaną herbatą, co zdecydowanie poprawiło wszystkim humor. Black Orchid zarządził, że następny dzień ma być dniem wolnym, by wszyscy odpoczęli.

Gdy uczniowie wybrali się do klasy, by zabrać swoje rzeczy, Dyrektor zwołał specjalne zebranie nauczycieli.

— Musimy wzmocnić ochronę — powiedział, siadając przy podłużnym stole w pokoju spotkań.

— Myślicie, że mamy kreta? — rzucił Calendula.

Pozostali spojrzeli na niego powątpiewająco.

— Mam na myśli coś elektronicznego.

— Będziemy musieli uzyskać zakłócacz z BioLabu i dowiedzieć się tego.

— Ja się tym zajmę — rzucił Romashka, pocierając brodę.

Dyrektor Akademii Ogrodnictwa skinął głową.

— Mamy jakieś informacje od szefa komendy Sadowników w Jordenie?

Holtasoley skinął głową.

— Dowiedzieli się, kim byli niektórzy Truciciele obecni na miejscu. Tymi siedzącymi w Hodowli nie musimy się martwić, bardziej interesują nas uciekinierzy — zaczął mężczyzna, wyświetlając zgromadzonym hologram z danymi. — Ich dowódca to trzydziestoletni Ricinus, tutaj macie informacje na jego temat.

Black Orchid prychnął pod nosem. Ten osobnik już nie raz dawał się we znaki Ogrodnikom z Jordenu.

— Następnie mamy profile niebezpiecznej Brugmansji oraz równie niebezpiecznego Strychnosa. Są w podobnym wieku, zbliżają się do trzydziestki. Pozostali są dla nas zagadką. — Pokazał rozmazane zdjęcia białowłosego Truciciela i towarzyszącej mu dziewczyny rzucającej czarnymi bombami. — Nie byli wcześniej karani, nie figurują w spisie podejrzanych. Na oko nie mają nawet osiemnastu lat.

— Ricinus nie był zbyt rozgarnięty, opowiadając o sposobie na pokonanie Zielonego Mutanta w naszej obecności — zauważyła Tulipa, przerywając wywód kolegi.

Nic nowego, pomyślał Black Orchid. Oznaczało to, że w planach napadów maczał palce ktoś inny.

— Sadownikom udało się schwytać około dziesięciu Trucicieli. Zastanawiające, że podążyli za Ricinusem, wiedząc, co może ich czekać — dodała Kielo, wpatrując się w dane.

— Powiesz nam, czemu szukali właśnie ciebie? — rzucił Calendula, zwracając się do Dyrektora.

— Ricinus ma się za proroka, który poprowadzi Trucicieli ku zwycięstwu — odparł mężczyzna, poprawiając swoją zieloną apaszkę na szyi. — Chce pokonać tych, którzy jego zdaniem stoją mu na przeszkodzie. Po jego zachowaniu wnioskuję, że był problematyczny już od dziecka.

— Widocznie nadal taki jest — wtrącił Erigeron, patrząc w sufit.

— Mimo wszystko nie należy go ignorować — zauważył Dyrektor, wstając z krzesła. — Ani żadnego z nich. Pamiętajcie o tym. A teraz musimy zabrać się za wzmacnianie ochrony. — Zwrócił się do gościa siedzącego na spotkaniu. — Camellio, dziękuję ci za przyjęcie uczniów w Centrum Ziołolecznictwa i przepraszam za kłopot.

— To żaden kłopot, mój drogi — zaprzeczyła kobieta, uśmiechając się. — Truciciele popełnili błąd, napadając na twoich uczniów. To będą wspaniali Ogrodnicy.

Wszyscy nauczyciele skinęli głowami, zgadzając się z jej słowami.

Na twarzy Dyrektora pojawił się cień zadowolenia. Taką miał nadzieję. Po to założył Akademię — by szkolić przyszłych obrońców Jordenu.

— Sadownicy skupią się na śledztwach dzięki zdobytym od uczniów informacjom — kontynuował Holtasoley, wyrywając go z zamyślenia.

— Doskonale — powiedział Black Orchid, oficjalnie zamykając obrady. — Dziękuję wam za dzisiaj. Odpocznijcie, proszę. Zasłużyliście na to.

Nauczyciele podnieśli się z miejsc, żegnając się z Dyrektorem.


***


Lilian, przebrany w codzienne ubrania, pakował strój Ogrodnika, by oddać go do naprawy w specjalnym Laboratorium Udoskonaleń przynależącym do Akademii Ogrodnictwa. Strój miał być gotowy na następne zajęcia. Lilian zostawił go w wyznaczonym miejscu i wrócił do szatni, gdzie czekali na niego znajomi z klasy.

— Słuchajcie wszyscy — zawołał Raizel, wymachując rękami. — Zasługujemy na odpoczynek, co nie?

Pozostali skinęli głowami, chociaż nie do końca wiedzieli, co miał na myśli.

— Co powiecie na wspólną wycieczkę?

— Masz krótką pamięć, skoro nie pamiętasz, co było parę godzin temu — żachnęła się Nazrin.

— Nie o taką wycieczkę mi chodzi — odparł Raizel ponuro. — Miałem na myśli wizytę w jednym z Tajnych Ogrodów. Bez towarzystwa Trucicieli.

Lilian spojrzał na chłopaka. Tajne Ogrody były tajne tylko z nazwy, w rzeczywistości chodziło o prywatne ogrody osób zajmujących się konkretnym rodzajem kwiatów lub roślin. Żeby się tam dostać, wystarczyło wykupić wejściówkę tak, jak do parku rozrywki. W okolicach każdego z nich można było wynająć domki i zrobić sobie camping lub zameldować się w hotelu.

— To całkiem dobry pomysł — poparła Raizela Poppy. — Chętnie bym się zrelaksowała, skoro i tak mamy jutro dzień wolny.

— Co powiecie na to?

Raizel otworzył mapę i pokazał im hologram Lawendowych Pól znajdujących się na wyżynie nad jeziorem. Wyglądały przepięknie. Połacie fioletowych dywanów sięgały aż nad wodę, ozdabiając okolice. Wiele osób przyjeżdżało tam, by robić sobie zdjęcia na tle lawendy.

— Rai, nie sądzę, żeby Lav… — zaczął Crocus, ale Raizel uciszył go, zamykając mu usta dłonią.

— Cicho, on jest bardziej uspołeczniony niż ty, Cro. To co? Jedziemy? Załatwię nam wejściówki!

Klasa zgodziła się na propozycję kolegi.

— W porządku — powiedział Raizel, z dumą zakładając ręce na biodrach. — Bądźcie jutro pod Akademią o tej samej porze, jak na zajęcia. Ja wszystko załatwię.

Zadowoleni uczniowie uśmiechnęli się do siebie.


***


Leirion siedział w ogrodzie, pracując nad projektem BioLabu, kiedy zawołała go jego żona, Liana.

— Kochanie, masz gościa.

Mężczyzna poprawił okulary i spojrzał w stronę drewnianej furtki.

Romashka wszedł na teren ogródka Fehérów, witając się z nimi.

— Zrobię wam herbaty jaśminowej — powiedziała Liana, podając do stołu ciasto marchewkowe. Mężczyźni skinęli głowami, dziękując jej.

— Co pana tu sprowadza? — spytał Leirion.

— Czy po napadzie Trucicieli z waszego laboratorium zniknęły jakieś urządzenia namierzające albo tropiące?

Leirion zastanowił się, przeżuwając kawałek ciasta. Przełknął je, po chwili kiwając głową.

— Z tego, co mi wiadomo, tak. Czemu pan pyta?

— Jakby to powiedzieć… Miał miejsce atak Trucicieli na Centrum Ziołolecznictwa. Z uczniami Akademii będącymi na miejscu.

Leirion spoważniał.

— Czy dzieciakom nic nie jest? Co z Lilianem?

— Spokojnie, wszyscy mają się dobrze — zapewnił go Romashka. — Jestem wręcz zaskoczony umiejętnościami młodego. Wie pan, co on potrafi, da?

Po minie mężczyzny Ogrodnik domyślił się, że Leirion nie zna całej prawdy o swoim synu. Gdy opowiedział mu prawdę, Fehér wręcz oniemiał.

— Matko Naturo… — szepnął po chwili, składając ręce jak do modlitwy. — A więc to urządzenie… — Przerwał, wyciągając z torby czytnik fal elektromagnetycznych. Przejechał nim po okolicy i ubraniach Romashki. — W porządku, nie ma tu ani podsłuchu ani nic, co mogłoby pana śledzić.

Tsvetok nie był zaskoczony podejściem Leiriona. Jeśli ktoś pracował w BioLabie, musiał trzymać język za zębami. Był to nakaz odgórny — nie tylko ministerstwa obrony, ale też władz Jordenu.

— W Lilianie obudziły się Zielone Dłonie. Nienaturalnie. Tyle mogę powiedzieć.

Romashka pokiwał głową, rozumiejąc aluzję.

— To legalne?

— A czy napaści Trucicieli na BioLab są legalne? — zdenerował się Leirion. Po chwili uspokoił się. — Tak, mamy na to pozwolenie Rady Etyki Naukowej. Ale póki co nie testowaliśmy tego na żywych organizmach. A już na pewno nie na własnych dzieciach. — Zastanowił się. — Przynajmniej… Nie moja ekipa.

Liana zniosła na werandę ziołowe napary, stawiając je przed nimi.

— Będę w szklarni, gdybyś mnie potrzebował — powiedziała, całując męża w policzek.

— Pańska żona to naprawdę skarb natury — rzucił Romashka, śmiejąc się pod nosem z czerwieniącego się Leiriona.

Mężczyzna chrząknął i wrócił do tematu rozmowy.

— Czy wiadomość o tym wyszła już poza Akademię?

— Niet, ale nie mamy pewności — odparł Ogrodnik. — Właśnie dlatego przyszedłem prosić o urządzenie namierzające podsłuchy.

— W porządku. Muszę pojechać do biura, załatwić pozwolenie na przekazanie wam elektroniki. Może pan jechać ze mną. Ale to po herbacie! Inaczej Liana powie mi, że nie umiem nikogo gościć.

Romashka zaśmiał się, biorąc w dłoń filiżankę.


***


Lilian wrócił do domu, zastając matkę pracującą w szklarni.

— Gdzie jest ojciec?

— Pojechał do pracy z… — zaczęła Liana, po czym z przerażeniem spojrzała na syna. — Święty Kwiecie, co ci się stało?

— To nic poważnego, mieliśmy trening i…

— Natychmiast idź pod prysznic, Lilianie.

— Ale mamo, myłem się w szkole!

— Niedokładnie — pogoniła go kobieta, pchając go w stronę łazienki. — Jesteś cały poobijany! Wiedziałam, że wypuszczenie cię do Akademii to nie był dobry pomysł.

— Mamoooo~!

— Mamoooo~! — przedrzeźniała go Liana, drocząc się z nim. — No już, trzeba cię opatrzyć.

To dało Lilianowi do zrozumienia, że jeśli chce jechać na Lawendowe Pola, nie może mówić o jutrzejszym dniu wolnym od szkoły.


***


Romashka i Leirion znaleźli się pod budynkiem Akademii Ogrodnictwa razem z paroma technikami, którzy mieli sprawdzić zabezpieczenia zarówno w szkole, jak i w Centrum Ziołolecznictwa. Romashka przedstawił Leiriona Dyrektorowi, obaj mężczyźni wreszcie mieli okazję się poznać — mimo wieloletniej współpracy szkoły z BioLabem, dotychczas nie mieli takiej możliwości.

— Romashka, mógłbyś pójść z panami? Ja mam kilka pytań do pana Fehéra.

— Da, Dyrektorze.

— Zapraszam do mojego gabinetu — powiedział Black Orchid, otwierając drzwi przed Leirionem.

Mężczyźni weszli do pomieszczenia. Gość, poprowadzony przez Dyrektora, usiadł w fotelu przed biurkiem. Black Orchid usiadł naprzeciwko niego, składając dłonie pod podbródkiem.

— Pewnie wie pan, w jakiej sprawie chciałem z panem porozmawiać, panie Fehér — zaczął mężczyzna, zwracając się do zaniepokojonego Leiriona.

— Chodzi o mojego syna, tak? Przeskrobał coś?

Black Orchid uśmiechnął się lekko, jednak nie było w tym uśmiechu nic złego.

— Skądże znowu. Wręcz przeciwnie. Jestem zaskoczony jego umiejętnościami. Chciałem spytać, czy pan coś o nich wie.

Leirion po chwili zawahania skinął głową.

— Tak myślałem — odparł Dyrektor, opierając plecy o krzesło. — Widzi pan, Lilian od samego początku był wyjątkowy. Wydaje się, że jego Zielone Dłonie są czymś w rodzaju żywej broni.

— Jeśli zmierza pan do tego, nad czym pracujemy w BioLabie, to tajemnica zawodowa.

— Spokojnie, nie mam zamiaru o nic pana wypytywać. Chciałem raczej wiedzieć, czy pański przełożony już o tym wie.

Leirion westchnął ciężko.

— Wie o tym, co stało się w BioLabie podczas napadu…

— Ale nie powiedział mu pan o zmianach, które zaszły w Lilianie, prawda? Nawet samemu Lilianowi.

Mężczyzna wzdrygnął się.

Prawdziwe działanie maszyny modyfikującej można było wykryć dopiero po czasie. Leirion domyślił się tego, gdy dostał opis badania dotyczącego możliwych modyfikacji genetycznych, jakie zaszły w organizmie Liliana. Maszyna rozerwała łańcuchy DNA, łącząc je na nowo. Uczyniła z efemerofita, organizmu o upośledzonym działaniu Zielonych Dłoni, prawdziwą hybrydę człowieka i rośliny, czyli Syndyrona. Lilian mógł być Syndyronem tak zwanej Drugiej Generacji, o ile nie dalszych.

— Nie mam zamiaru prowadzić przesłuchania, panie Fehér — kontynuował Black Orchid, dla którego milczenie Leiriona było potwierdzeniem jego słów. — Chcę tylko, by pan wiedział, że nie jestem zwolennikiem eksperymentów genetycznych. A na pewno nie tworzenia broni z żywych organizmów.

— Nie chciałem tego. Lilian, on… Jest uparty jak osioł. Sam za mną poszedł, a to wszystko… To był wypadek — odparł Leirion, zdejmując okulary. Złapał się za czubek nosa, próbując się uspokoić. — Wiem, to żadne wytłumaczenie, ale musiałem zataić wyniki przed szefostwem, inaczej…

— Zrobiliby z pańskiego syna królika doświadczalnego — dokończył za niego Dyrektor.

Fehér spojrzał na swojego rozmówcę z przerażeniem widocznym w oczach. Skinął głową, potwierdzając te słowa.

— Spokojnie, tylko ja się domyśliłem — ciągnął Black Orchid, uspokajając mężczyznę. — Lilian doskonale wtapia się w otoczenie. Na pierwszy rzut oka zmylił nawet mnie. Jednak nie dlatego przyjąłem go do Akademii. Bez względu na to, co się stało, chłopak posiada Zielone Dłonie. Nie można tego zmarnować.

Leirion wziął głęboki oddech, z powrotem zakładając okulary.

— Pewnie myśli pan, że to będzie doskonały test, prawda? Sprawdzić, jak Lilian poradzi sobie w otoczeniu „naturalnie obdarzonych”?

— Nie chciałem być aż tak bezpośredni.

— Nie szkodzi — powiedział Fehér. — Czasem tak trzeba. Czy może pan coś dla mnie zrobić? Właściwie nie dla mnie, a dla niego. Proszę traktować Liliana jak Syndyrona z krwi i kości, a nie jak…

— Może pan być spokojny — zapewnił go Black Orchid. — Akademia strzeże swoich adeptów, stawiając ich dobro na pierwszym miejscu. Lilian nie jest dla mnie obiektem badań, lecz uczniem. A wszyscy uczniowie są dla mnie tak samo ważni, bez względu na posiadane umiejętności lub ich źródło.

Fehér skinął głową, dając mu znak, że to rozumie.

— Będziemy ich strzegli — kontynuował jego rozmówca, podnosząc się z krzesła. — Najlepiej, jak potrafimy. Po to jesteśmy.

— Dziękuję, Dyrektorze.

Mężczyźni podali sobie dłonie na pożegnanie.

— Jeszcze jedno pytanie — rzucił Fehér, zanim wyszedł z gabinetu. — Skąd pan wiedział, że Lilian…?

— Powiedzmy, że intuicja jest dla mnie czymś naturalnym.

Leirion przez chwilę stał w drzwiach, po czym lekko przechylił głowę i wydął usta, jakby się nad czymś mocno zastanawiał. W końcu odwrócił się na pięcie i zamknął za sobą drzwi.

Black Orchid przez moment wpatrywał się w nie bez słowa.

Jego intuicja pozwalała mu odróżnić naturę od jej laboratoryjnego tworu. Uczył się tego większość życia, robiąc to, z czego obecnie nie był dumny.

Pokręcił głową, nie chcąc wracać wspomnieniami do swojej przeszłości.

Musiał skupić się na teraźniejszości i ochronie przyszłych Ogrodników.


***

Zmęczony Lilian położył się na łóżku, wpatrując się w sufit. Powinien jutro wyjść z domu o zwyczajowej porze, by nie wzbudzić podejrzeń matki.

Zerknął w swój BI, który po ostatnim odłączeniu go od głównego źródła wymagał ponownego zresetowania. Na szczęście Lilianowi udało się włączyć aplikacje wszystkim, którzy byli razem z nim podczas napadu Trucicieli. Pozostali, dowiadując się o tym, co zrobił, również poprosili go o pomoc w ramach ochrony przed namierzaniem. Lilian wiedział, jak przywrócić ustawienia BI, więc nie miał żadnych obiekcji.

Chłopak odwrócił głowę, słysząc pukanie do drzwi.

Do pokoju wszedł Leirion.

— Cześć, tato.

— Hej… Jak było w szkole? — rzucił mężczyzna, siadając na łóżku obok syna.

Lilian zastanowił się przez chwilę, wybierając, co może mu powiedzieć, a co nie. W gruncie rzeczy nie chciałby mieć przed nim żadnych tajemnic, ponieważ ojciec był jego autorytetem. Nie był jednak przekonany, czy może mówić o tym, co się wydarzyło na zajęciach w Centrum Ziołolecznictwa.

Długo czekając na jego odpowiedź, Leirion postanowił kontynuować wątek.

— Poznałeś już wszystkich znajomych z klasy?

— Tak, są odjazdowi! — ożywił się Lilian, siadając obok ojca. — Musiałbyś widzieć, jak posługują się Zielonymi Dłońmi! Raizel, na przykład, potrafi pochłaniać wodę, Lotus jest w stanie regenerować się w bagnie, a Juniper jest jak strzelec i…

Przerwał, zerkając na ojca, który siedział z opuszczoną głową.

— Tato? Stało się coś?

Leirion spojrzał na niego, po czym przytulił go do siebie.

— Hej, skąd to nagłe okazywanie uczuć? — zaśmiał się Lilian, klepiąc go po plecach.

— Wiesz, że możesz mi mówić o wszystkim?

— Tak, tato. Ale nic mi nie jest, serio.

— Zapomniałem ci powiedzieć, że jestem dumny. Z tego, że dostałeś się do Akademii. I z ciebie w ogóle.

Lilian nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Cieszył się, że to słyszał, ale skąd ten nagły wylew emocji u ojca, który zazwyczaj o nich nie mówił? Ba, nie lubił nawet ich okazywania.

Leirion w końcu wypuścił syna z objęć. Zmierzwił mu czuprynę, uśmiechając się do niego.

Drzwi uchyliły się, a zza nich wyjrzała Liana.

— Co to za tajne zgromadzenie?

— Mówiłem tylko, jak bardzo kocham naszego syna.

— Ach, tak? — spytała kobieta podejrzliwym tonem. — A czy moi kochani mąż i syn zejdą wreszcie na kolację czy mam się nią nie dzielić?

Leirion i Lilian w mgnieniu oka poderwali się z łóżka. Roześmiała się, przepuszczając ich w drzwiach.

— Spokojnie, ciebie też kocham — powiedział Leirion, zatrzymując się przy żonie.

— Nie wątpię — odparła, klepiąc go po ramieniu.

Zeszli po schodach za Lilianem, idąc w stronę kuchni.


***


Niebawem Black Orchid otrzymał raport od techników, mówiący o podsłuchu założonym na terenie Akademii — tam, gdzie odbywały się zajęcia pierwszej klasy ogrodniczej. Mężczyzna zastanawiał się, czy w związku z tym mógł już myśleć o szpiegu. Po chwili wyrzucił tę myśl z głowy. Wiedziałby o tym. Inni nauczyciele również byli na to wyczuleni. Jednym z wyjść mógł być włam Trucicieli do BioLabu i dostanie się do archiwum aplikacji, jakim był BIO-identyfikator. Jeśli mieli po swojej stronie hakera, było to możliwe.

Lilian był w stanie zresetować BI, o czym Black Orchid dowiedział się po przesłuchaniach przeprowadzonych przez Sadowników. Nie wątpił, że chłopak znał aplikację od podszewki, w końcu jego ojciec był pracownikiem BioLabu. Być może właśnie dzięki temu naprawił zaistniałą usterkę i załatał dziurę stworzoną przez Trucicieli. To oni musieli mieć hakera po swojej stronie.

Kim był ten, kto kierował Zielonymi Mutantami, jeśli nie Ricinus? Czy to możliwe, że mężczyzna go nie docenił?

Dyrektor Akademii zajrzał do sieci, poszukując informacji na temat napadu na BioLab. Mimo obecności zdjęć i nagrań ze zdarzenia, żadne nie uchwyciło Trucicieli. Kamery znajdujące się na terenie zakładu również odmówiły posłuszeństwa. Podobnie jak dzisiaj, elektronika padała przy spotkaniu z prawdziwymi siłami natury, jakimi były Zielone Dłonie.

Potrzebował kogoś, kto władał jednocześnie jednym i drugim. Lilian był idealnym kandydatem na to stanowisko.

Black Orchid zamknął laptopa. Wstał z fotela i wyszedł z gabinetu.

Rozdział 10
Lawendowe Pola

Zgodnie z zapowiedzią, Raizel załatwił pierwszej klasie ogrodniczej możliwość odwiedzenia Lawendowych Pól. Właściciele ogromnych połaci fioletowych cudów natury, państwo Bénin, znali się z rodzicami zarówno Raizela, jak i Crocusa. Ich syn, Lavender, był starszym przyjacielem chłopców.

Początkowo Crocus nie był zachwycony pomysłem Raizela, ponieważ uważał go za nadużywanie cudzej dobroci. Jednak państwo Bénin nie zaprotestowali, byli wręcz zachwyceni, że nowi uczniowie Akademii będą mogli zobaczyć, jak wygląda ich gospodarstwo agroturystyczne. W ramach zakupionych biletów zarezerwowali nawet ekobus, który miał przywieźć uczniów na miejsce.

Uczniowie zgromadzili się przed Akademią, wyglądając ekobusu. Ku ich zdziwieniu, nie byli jedynymi czekającymi. Oparty o mur, w słomkowym kapeluszu, stał z nimi ktoś jeszcze.

— Proszę pana? — rzuciła w końcu Aster, nie mogąc się powstrzymać. — Nie mówił pan, że mamy dzień wolny?

— Tak, mówiłem. Jednak jako wasz Dyrektor powinienem mieć na was oko, jeśli spotykacie się na terenie szkoły, prawda?

Pierwszaki spojrzały po sobie, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Rzucili okiem na Raizela, który dawał im wyraźne znaki, że o niczym nie wiedział.

— Nadal mam kontakt z byłymi uczniami — powiedział mężczyzna, odpowiadając na ich milczące zapytanie.

W tym momencie Raizel i Crocus zdali sobie sprawę, że Lavender był nie tylko ich bliskim przyjacielem, ale też absolwentem Akademii, w dodatku jednym z pilniejszych uczniów docenianych przez Dyrektora. To oczywiste, że obaj wciąż mieli ze sobą kontakt, więc jeśli chłopak zajmował się zamawianiem ekobusu dla uczniów, Black Orchid mógł pociągnąć go za język. Lavender nie miał powodu, by mu nie ufać, jeśli mężczyzna sprzedał mu bajkę o szkolnej wycieczce.

W takim razie nie mieli wyboru. Ich wycieczka musiała się odbyć w towarzystwie Dyrektora czy tego chcieli, czy nie.

Ekobus w końcu podjechał pod szkołę. Kierowca otworzył drzwi i wpuścił wszystkich do środka. Uczniowie usadzili się na jego tyle, a Dyrektor usiadł na przodzie, dzięki czemu miał oko na ich wszystkich w przednim lusterku.

— Nie miałem tego w planach — powiedział Raizel, odwracając się do kolegów i koleżanek.

— Wyluzuj, stary. Może to i lepiej po tym, co stało się wczoraj — zapewnił go Briar.

— Też tak myślę — dodała Aster, zgadzając się z przedmówcą. — Poza tym, będziemy mogli powiedzieć rodzicom, że byliśmy na szkolnej wycieczce.

— Jeszcze jedna taka jak wczoraj i matka już nigdzie mnie nie puści — rzucił Lilian, zakładając ręce na piersi.

— Ty akurat nie masz się o co martwić — wtrąciła Juniper, klepiąc go po ramieniu. — Rozsadziłbyś wszystkie problemy.

Lilian uśmiechnął się, słysząc to. Miała rację. Powinien zająć się szerszym badaniem swojego potencjału.

Podróż nie trwała długo, ponieważ Lawendowe Pola znajdowały się tuż pod Jordenem. Uczniowie wyskoczyli z ekobusu, stając przed tabliczką z napisem „Lawendowe Pola” oraz danymi kontaktowymi właścicieli, państwem Bénin.

Dyrektor wysiadł z ekobusu jako ostatni. Wciągnął powietrze nosem, rozkoszując się kojącym zapachem lawendy. Podziękował kierowcy i ruszył za uczniami.

Na Lawendowych Polach znajdowali się również inni turyści, jednak dziś było ich nieco mniej niż liczyła pierwsza klasa ogrodnicza. Wynikało to z faktu, że mimo wielu hektarów posiadanych przez rodzinę Bénin, większość z nich zajmowała oczywiście lawenda. Z tego powodu miejsca należało rezerwować.

Raizel i Crocus szli na czele grupy, prowadząc ich po ścieżce wiodącej do drewnianej posiadłości położonej nad wodą. Na spotkanie wyszedł im chłopak o gęstych, jasnofioletowych włosach. Na jego ramieniu siedziało małe zwierzątko, które natychmiast zostało zauważone przez pozostałych.

— Cześć, chłopaki! — Rzucił się na przyjaciół, mocno ich przytulając.

— Lav… Udusisz mnie — mruknął Crocus, próbując się wyswobodzić z powitalnego uścisku.

— Ciebie też miło widzieć, stary — powiedział Raizel. — Jak się masz, Chopin? — dodał, zerkając na chomika siedzącego na drugim ramieniu Lavendera.

Futrzak spojrzał na niego, po czym ukrył się pod kołnierzem kurtki właściciela.

— Zapomniałem, że jest nieśmiały.

— Fakt, dogadywał się tylko z Crocusem.

— Ej!

— Ekhem. — Ich wesołą pogawędkę przerwał Valerian, zakładając ręce na piersi. — W imieniu całej klasy, dzięki za możliwość przyjazdu tutaj — powiedział z uśmiechem.

— Nowi adepci Akademii! — ucieszył się Lavender, rozkładając dłonie. — Witajcie w naszych skromnych progach.

Chłopak rozejrzał się po twarzach i zauważył wśród nich jedną, dość znajomą.

— Pan Dyrektor?

Black Orchid uśmiechnął się do niego.

— Witaj, Lavenderze.

— Rany, nie sądziłem, że pan też jednak przyjedzie! — Lavender wyglądał na ucieszonego pojawieniem się Dyrektora.

Raizel i Crocus przewrócili oczyma, widząc to. Ach, ci pupile.

— Nie mogłem sobie pozwolić na odpuszczenie takiej okazji, młody — powiedział mężczyzna, klepiąc go po ramieniu. — Idę przywitać się z Calanthą i Florentem.

Black Orchid zostawił zgromadzonych uczniów na polanie pełnej lawendy.

Lavender znów zwrócił się w stronę przybyłych, wkładając ręce do kieszeni swoich granatowych, nieco workowatych spodni ze zwisającymi szelkami.

— To co, może was oprowadzę?

Wszyscy z uśmiechem skinęli głowami, ruszając za chłopakiem.

— Całe te połacie służą naprawdę rozmaitym celom — kontynuował, pokazując przybyłym roztaczające się przed nimi pola lawendy. — Dla przykładu, mój ojciec jest zielarzem. Prowadzi warsztaty alchemiczne, więc jeśli chcielibyście nauczyć się czegoś o zastosowaniach lawendy, droga wolna.

— Świetnie! To będzie coś dobrego na ziołolecznictwo — zainteresował się Briar, w międzyczasie cykając fotki. Aster zgodziła się z nim, czasem wskakując mu w kadr i robiąc śmieszne miny.

— Jeśli jesteście głodni — ciągnął Lavender, pokazując przybyłym stojący w oddali domek — tam jest kramik, w którym możecie poczęstować się syropem lawendowym, lemoniadą, kawą, herbatą czy ciastkami. A jeśli macie ochotę na odpoczynek, masaż czy sen, wskoczcie do naszego małego spa. Prowadzi je moja mama.

Iris i Nazrin pisnęły zachwycone, a w ich oczach pojawił się błysk.

— Laviś! Laviś, pan Orchiś przyjechał!

Lavender odwrócił się w stronę, z której dochodził cichy i radosny głosik. Pięcioletnia dziewczynka biegła w jego stronę, skacząc z radości. Jej długie lawendowe włosy wyplątywały się z kitek, gdy podbiegła do chłopaka, przytulając go.

Spojrzała na Raizela i Crocusa i pisnęła, rzucając się na nich z uśmiechem.

— Crocuś, Raiuś!

Raizel podniósł ją i lekko podrzucił. Mała zaśmiała się. Chłopak postawił ją na ziemi, a ona schowała się za nim. Wychyliła głowę, wpatrując się w przybyłych uczniów swoimi wielkimi liliowymi oczyma.

— To moja młodsza siostra, Ayana — powiedział Lavender. — Aya, przywitaj się. To przyszli Ogrodnicy.

— Dzień dobry — przywitała się, machając do nich zza nóg Raizela.

— Aya, zaprowadzisz gości do głównego budynku?

— Tak! — zawołała dziewczynka, unosząc dłonie. — Prosię za mną.

— Proszę, mała — poprawił ją brat.

— Dziękuję.

Klasa Ogrodników zaśmiała się, słysząc tę wymianę zdań. Wszyscy ruszyli za podskakującą jak sarenka Ayą. Wkrótce dołączyli do niej Raizel i Briar, również podskakując jak oszalali. Crocus uderzył się dłonią w czoło, widząc to. Pozostali wzruszyli ramionami i z uśmiechem podążali za nimi.

Weszli do ogromnego budynku, który od zewnątrz wyglądał jak wykonany z drewna, a wewnątrz przerósł ich oczekiwania. Przypominał luksusowy hotel. Kremowe ściany z lawendowymi paskami ozdabiały większość pomieszczeń. U góry sufitu wisiały szklane żyrandole, które rozrzucały wokół kolorowe światła. Przy wejściu znajdowała się lada. Przy niej przybyłych przywitała recepcjonistka, podając Valerianowi kluczyki do sali, w której klasa ogrodnicza mogła zostawić swoje rzeczy. Uczniowie wrzucili swoje torby w jedno miejsce, po czym ruszyli na powietrze, korzystając z wolnego dnia.

— W porze obiadowej spotkajmy się przy wejściu — zaproponował Lavender, zwracając się do Valeriana. — Usiądziemy i zjemy coś razem. Pod wieczór rozpalimy ognisko. Możemy nawet urządzić jakieś karaoke.

— Nie zgadzaj się na to, panie przewodniczący — ostrzegł go Raizel.

— Czemu? Sugerujesz, że Lavender nie umie śpiewać?

— Owszem. Umie. Aż za dobrze — wtrącił Crocus, wytykając przyjaciela palcem.

Lavender uniósł dłonie, pokazując, że jest niesłusznie oskarżany i w rzeczywistości niewinny jak dziecko.

— Świetnie. W takim razie będziemy mogli go posłuchać — zaśmiała się Violet, dołączając do rozmawiających chłopców.

— Sami tego chcieliście — powiedział Raizel, uśmiechając się tajemniczo.

Violet i Valerian spojrzeli po sobie ze zdziwieniem. Wzruszyli ramionami, nie wiedząc, o co chodzi.

Klasa rozbiegła się po polach. Nazrin pociągnęła Poppy ze sobą, by ta mogła jej zrobić zdjęcia w otoczeniu lawendy. Iris wybrała się do miejsca, gdzie mogła odpocząć przy zapachu olejku lawendowego. Romy chodził wokół razem z Dandelionem i Valerianem, podziwiając widoki i zajadając lawendowe ciasteczka. Aster i Briar pobiegli do ojca Lavendera, by dowiedzieć się czegoś o ziołolecznictwie. Fennel, Violet oraz Lotus dołączyli do Dyrektora Akademii, wysłuchując wykładu Ayi o jej zabawkach. Młodzi wynalazcy postanowili także naprawić te, które się zepsuły. Lilian i Juniper dołączyli do Raizela i Crocusa, którzy rozmawiali z Lavenderem o czasach jego pobytu w Akademii Ogrodnictwa. Jego chomik Chopin leżał na stoliku, podgryzając ziarna.

— Powiedzcie, jak czujecie się po pierwszych kilku dniach w Akademii? — spytał Lavender, kierując swoje pytanie do nowych uczniów.

— Napadnięci — powiedział Lilian, uśmiechając się szeroko.

Lavender zamrugał oczami. Zdaje się, że ta informacja go zaskoczyła.

— Bo widzisz — zaczął Raizel, stukając palcami wskazującymi o siebie. — Mieliśmy wczoraj mały pojedynek.

— Mały? Truciciele chcieli nas wykończyć! — obruszył się Crocus, zdmuchując żółty kosmyk włosów z czoła.

— Przesadzasz, ile ich tam było…

— O ile umiem liczyć, więcej niż nas.

— Ale żebyś widział, jak Lilian wykończył ich Zielonego Mutanta! Bum, bach, i cyk, zrobił to gołymi rękami! — podekscytowała się Juniper, wymachując pięściami jak na ringu bokserskim.

Lavender spojrzał na Liliana.

— Zielonego Mutanta… Ty? W jaki sposób?

Lilian wstał z ławki i podwinął rękawy bluzy, pocierając dłonią o dłoń. Rozgrzał je na tyle mocno, że mógł z ich wykrzesać niewielkie iskierki. Po chwili klasnął, a w powietrze wyleciała żółto-czerwona kula pyłku liliowego.

Lavender rozdziawił usta, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

— Niezłe, co? — rzucił Raizel, stukając przyjaciela łokciem w ramię.

— No… Robi wrażenie — wydukał chłopak. — Nie sądziłem, że połączenie z liliami może dać taką moc.

— Mówi ten, co potrafi-mff!

— Cicho, niespodzianka na wieczór, twój pomysł — uciszył Raizela Crocus.

— Jak się poznaliście, chłopaki? — spytała Juniper.

— Zielarze Jordenu po prostu się znają — wyjaśnił Lavender.

— Nasi rodzice nas do siebie przyprowadzali, gdy zbierali zioła — dodał Raizel, odzyskując prawo głosu.

— Wiem, że możecie nie chcieć o tym rozmawiać, ale… Jak wyglądał ten Zielony Mutant, na którego się natknęliście? — spytał Lavender, wracając do tematu potyczki z Trucicielami.

Pozostali opisali mu dokładny wygląd bestii, z którą musieli się zmierzyć. Gdy Lavender usłyszał, gdzie znajdowała się zalążnia, zdziwił się.

— To coś nowego… Gdy moja grupa miała do czynienia z Zielonym Mutantem podczas walki u boku Ogrodników na stażu, inaczej to wyglądało. Wydaje mi się, że te monstra zostały wzmocnione, skoro Dyrektor nie walczył tak, jak zawsze.

— Sądzisz, że któryś z Trucicieli je udoskonala?

— Ba, nie tylko udoskonala. On je stwarza — wyjaśnił Lavender, podpierając głowę dłonią. — Wie, jak modyfikować żywe organizmy.

— Myślisz, że może istnieć naukowiec, który wspiera Trucicieli?

— Nie wykluczam tego. Aczkolwiek… Nie mam stuprocentowej pewności.

— Błagam was. To miał być dzień wolny — żachnął się Raizel, wstając z ławki. — Zrobiłem się głodny od tego gadania.

— Chodźcie ze mną do letniej kuchni — powiedział Lavender, biorąc w dłonie Chopina. — Muszę pomóc mamie przygotować obiad dla nas wszystkich.

— Masz dodatkowe ręce — wtrąciła Juniper, zakasując rękawy.

Matka Lavendera, Calantha, była kobietą niewiele wyższą od swojego syna. Fioletowe włosy miała spięte w kok, z przodu zostały jej tylko zielone kosmyki. Niosła do kuchni koszyk z dodatkowymi sztućcami i talerzami, gdy jej syn i jego przyjaciele weszli do pomieszczenia, oferując jej pomoc.

— Dziękuję wam! Rozłóżcie to, proszę, na tym długim stole w jadalni — powiedziała, podając Lilianowi koszyk. On i Juniper ruszyli we wskazanym kierunku. — Crocus, możesz pomóc mi przy sałatce. Raizel, rozłóż wszystkim szklanki. Lav… Możesz zwoływać wszystkich na posiłek.

Chłopcy zasalutowali, biorąc się do przydzielonych zadań. Po wczorajszej potyczce z Trucicielami pomoc w zadaniach domowych była bułką z masłem.

Jakiś czas później wszyscy usiedli do stołu.


***


Gdy zbliżał się wieczór, a na horyzoncie pojawił się piękny zachód słońca, Lavender i jego ojciec, Florent, rozpalali ognisko. Black Orchid trzymał Ayanę na kolanach, czytając jej opowieść, którą mała przytargała ze sobą. Dziewczyny z klasy ogrodniczej rozpływały się w tym widoku. Nie spodziewały się po mężczyźnie takiego podejścia. Chłopcy patrzyli na to z niedowierzaniem. Jak tak dalej pójdzie, będą chciały założyć Dyrektorowi fanklub.

Florent poprawił swoje okulary i przeczesał gęste fioletowe włosy. Podrapał się po koziej bródce i rozejrzał dokoła, w końcu patrząc na Lavendera.

— Chyba mamy wszystko.

Calantha i Violet przyniosły dwie tace z warzywnymi szaszłykami i położyły je na stoliku. Romy zajął się ich przyprawianiem razem z Juniper.

— Kochanie, obiecałeś, że nam coś zagrasz, prawda? — Kobieta zwróciła się do syna, który odłożył na bok niepotrzebne gałązki.

— Taaak! — ucieszyła się Aya, zeskakując z kolan Dyrektora Akademii. — Tamburyn, tamburyn!

Pobiegła na ganek, sięgając ze stolika swój instrument. Wokół rozległy się jego dźwięki.

Lavender uśmiechnął się, gdy siostra przyszła do niego, wskazując mu leżącą pod stolikiem gitarę akustyczną. Sięgnął po nią i wyciągnął ją z futerału. Usiadł przy ognisku, chcąc nastroić struny.

— Czemu wyglądacie, jakbyście zaraz mieli dostać zawału? — spytała Poppy, widząc Raizela i Crocusa nie wiedzących, co ze sobą zrobić.

Chłopcy spojrzeli po sobie, gdy Lavender pociągnął za struny i zaczął grać. Skinęli głowami i zakryli uszy dłońmi, wcześniej wkładając do nich zatyczki.

Gdy wokół rozniósł się śpiew Lavendera, wszyscy zamarli. Jak jeden mąż zaczęli klaskać w dźwięk piosenki, którą grał, ciągnąc palce po strunach gitary. Przestawali, gdy wchodził w odpowiednie tony i zaczynali, gdy znów zmieniał tonację głosu.

Czego uczniowie pierwszej klasy ogrodniczej — poza Raizelem i Crocusem oraz Dyrektorem Akademii — nie wiedzieli? Zielone Dłonie Lavendera nie objawiały się inaczej niż w jego głosie. Trudno było go opisać, ponieważ każdy słyszał go inaczej — wyłapywał to, co było dla niego najważniejsze. Lavender potrafił hipnotyzować głosem; sprawiać, by inni wykonywali jego polecenia lub zamarli w bezruchu. Gdy śpiewał, w powietrzu unosił się zapach lawendy. W razie ataku wroga chłopak potrafił schodzić do tak niskich częstotliwości, że istoty wokół niego nie wiedziały, co się dzieje i wpadały w amok. Lavender umiał ogłuszać wrogów i sprawiać, że pękało szkło. Zmieniał świat wokół siebie wyjątkowym głosem i zapachem lawendy.

Jednak poza tymi umiejętnościami był też Syndyronem-orkiestrą. Mało było instrumentów, na których nie potrafił grać. Nawet jego chomik był muzykalny. Lavender wytresował go, nadając mu imię Chopin. Gryzoń, biegając po pianinie, grał na nim.

Rodzina Lavendera była odporna na działanie jego głosu, ponieważ codziennie z nim przebywali. Zdarzało im się jednak opuścić gardę, a wtedy chłopak potrafił to wykorzystać. W gruncie rzeczy nie musiał jednak tego robić, dobrze dogadywał się z rodzicami i młodszą siostrą.

Gdy skończył śpiewać, potrzebował jeszcze chwili, ponieważ by ocucić wszystkich uczniów, musiał zafałszować. To kończyło hipnozę.

Zgromadzeni wokół ogniska uczniowie pokręcili głowami, chcąc wrócić do rzeczywistości.

— Co się stało? — rzuciła Aster.

— Który mamy rok? — spytał Briar.

— Chyba ogłuchłem — mruknął Romy, klepiąc się otwartymi dłońmi po uszach.

Raizel roześmiał się, wyciągając zatyczki.

— Mówiłem, że jego dar jest wyjątkowy!

— Przestań, bo się wzruszę — zganił go Lavender, odkładając gitarę na bok.

— Jeszcze, jeszcze! — podekscytowała się Aya, siadając obok niego.

— Ale…

— Prosimy! — powiedziały chórem Nazrin i Poppy, patrząc na niego błagalnie.

— Przecież możesz śpiewać, nie hipnotyzując, skarbie — zachęciła go Calantha, zmierzwiając synowi włosy. — Skup się tylko na odpowiednich słowach.

— No dobrze — odparł Lavender, znów biorąc gitarę w dłoń i zanucił kolejną piosenkę. Tym razem wszyscy mogli usłyszeć jego głos, nie bojąc się utraty kontaktu z rzeczywistością.

Zgromadzeni wokół ogniska uczniowie spędzili cały dzień z rodziną Bénin, siedząc na Lawendowych Polach aż do późnego wieczora.

Rozdział 11
Zielony Festiwal

Klasowa wycieczka na Lawendowe Pola stała się wspólną tajemnicą Dyrektora Akademii oraz jego podopiecznych. Następnego dnia uczniowie wrócili już na normalne zajęcia. Ich wychowawca, Erigeron, zarzucił aplikację Akademii Ogrodnictwa toną powiadomień o nowych zadaniach do wykonania, łącznie z wydarzeniem, które miało się odbyć za kilka dni.

— Zielony Festiwal!? Co to w ogóle jest? Doroczne sadzenie fasoli? — pytał Briar.

— Znowu jakieś pierdoły? — wtrącił Raizel.

— Brzmi… egzotycznie — zauważyła Poppy.

— Ale niedawno napadli na nas Truciciele… — dodała Aster.

— Uspokójcie się — powiedział Erigeron, uciszając uczniów. — Zielony Festiwal dotyczy całego Jordenu, a my jako Akademia Ogrodnictwa, jesteśmy jego reprezentantami.

Uczniowie spojrzeli po sobie z niepokojem i lekkim zaciekawieniem jednocześnie.

— Weźmiemy udział w Festiwalu zgodnie z planem. Pokażecie, że mimo ataków Trucicieli macie doskonałe środki zaradcze, aby w przyszłości bronić miasto i jego obywateli. To dobry moment, byście się wykazali.

Pierwsza klasa Ogrodnicza zaczęła szeptać między sobą.

— Nie mówiłem, że to powód do rozmów — ciągnął Erigeron, podchodząc do tablicy. Wziął do ręki elektroniczny pisak i zaczął coś rysować. — Naszym zadaniem będzie pomoc w przygotowaniu Festiwalu, a także wsparcie podczas jego trwania. Zostaniecie podzieleni na grupy, które będą zajmować się zielenią, obsługą mieszkańców, i tak dalej.

Uczniowie spojrzeli na tablicę, na której pojawiły się rozmaite zadania do wyboru. Większość z nich nie wydawała się zadaniami dla Ogrodników. Poza oczywistym pielęgnowaniem roślin i zajmowaniem się zielarstwem, wśród obowiązków można też było znaleźć przygotowywanie regionalnych potraw, opiekę nad rodzinami — szczególnie nad dziećmi, poza tym naprawianie sprzętów, patrol informacyjny i nadzór strefy wypoczynkowej. Przykładów było o wiele więcej, ale pozostałe znajdowały się w aplikacji, która została uaktualniona przez Erigerona.

— Ostatniego dnia Festiwalu w Akademii odbędą się pokazowe walki — zakończył mężczyzna, odkładając resztkę kredy na biurko. — Najlepsi z was będą mieli okazję zmierzyć się z nauczycielami.

Uczniowie, słysząc to, przebudzili się. Ta wiadomość zdecydowanie im przypasowała.

— Panie Arfor — zaczęła Aster, podnosząc dłoń — jak zostaniemy podzieleni?

— Nie wiem, byleby dzisiaj — mruknął Erigeron i usiadł przy biurku, biorąc się za sprawdzanie czegoś w swoim laptopie.

— Może moglibyśmy się jakoś sami podzielić — zaproponował Valerian, wstając z krzesła. Podszedł do elektronicznej tablicy, rozpisując inicjały konkretnych uczniów.

— Krok pierwszy: zielarstwo — ciągnął przewodniczący, odwracając się w stronę klasy. — Kto…

— Głosuję na Briara, w końcu jego rodzice są medykami — powiedziała Aster.

— W porządku, ale skoro mnie w to wepchałaś, musisz mi pomóc — odparł Briar, odwracając się w jej stronę. Skinęła głową z uśmiechem, zgadzając się.

Jako że nikt nie zgłosił obiekcji, Valerian dopisał ich inicjały przy konkretnym zadaniu.

— Regionalne potrawy?

— Ja mogę — zgłosiła się Poppy. — Jestem pewna, że moi rodzice będą prowadzić stoisko ze słodyczami, więc…

— Dołączę się — wtrąciła Nazrin.

Pozostali spojrzeli na nią ze zdziwieniem.

— Co? Myślicie, że jako córka prawników nigdy nie dotykałam garnków? — obruszyła się dziewczyna, wojowniczo zakładając ręce na biodrach.

— Spokojnie, nikt tak nie powiedział — pokręciła głową Poppy, klepiąc ją po ramieniu.

— Okay… Kto zajmie się rodzinami?

Cała klasa jednomyślnie odwróciła się w stronę Romy’ego i Dandeliona.

— Romy idealnie nada się na opiekuna — rzucił Lotus, zabierając głos w imieniu wszystkich. — A posiadając trójkę rodzeństwa, Dandelion doskonale wie, jak radzić sobie z dzieciakami.

Chłopcy spojrzeli po sobie. W końcu Romy skinął głową z uśmiechem. Dandelion wzruszył ramionami, dając tym samym znak, że nie ma nic przeciwko.

— Dołączę do was. Powiedzmy, że mama nauczyła mnie paru sztuczek — powiedział Valerian, po czym rzucił okiem na kolejne zadanie. — Naprawa sprzętów…

— Ja! — krzyknęli chórem Fennel i Violet.

— Co do tego nie ma wątpliwości. Co robimy z pielęgnowaniem roślin?

— Ja się tym zajmę — rzucił Raizel, z dumą wskazując na siebie palcem. — Crocus idzie ze mną.

— Do czego niby jestem ci potrzebny?

— Do życia — powiedział dramatycznie Raizel, kładąc jedną dłoń na czole i zamykając oczy. — A tak na poważnie, twoi rodzice to projektanci krajobrazu, czyż nie?

Crocus, zbity z tropu, nie zaprotestował. Kiwnął głową na Valeriana, by ten dopisał go do zadania.

— Czyli zostały nam jeszcze strefa wypoczynkowa i patrol informacyjny — powiedział przewodniczący, zerkając na pozostałą czwórkę uczniów. — Jak się dzielicie?

Lilian, Juniper, Lotus i Iris spojrzeli po sobie.

— Myślę, że ja i Lotus możemy zająć się strefą wypoczynkową — zasugerowała Iris, biorąc pod uwagę ich doświadczenia. — Onsen i pachnące olejki to dobre połączenie.

Lotus skinął głową, zgadzając się z nią.

— Profesorze, czym ma zajmować się patrol informacyjny? — spytał Valerian, zerkając na Arfora.

— Prowadzi obserwację, czy wszystko przebiega w założonym porządku i udziela niezbędnych informacji mieszkańcom — wyjaśnił Erigeron, nie odrywając oczu od laptopa. — W wyjątkowych przypadkach kieruje akcją ewakuacyjną lub ratowniczą wraz z grupą Sadowników.

— Bierzemy! — zawołała Juniper, unosząc pięści w walecznym geście.

Lilian z uśmiechem skinął głową. Doskonale wiedział, jakie narzędzia najlepiej służą obserwacji. Poza tym, będzie cały czas w ruchu, widząc, co dzieje się w każdym miejscu Festiwalu.

Gdy zadania zostały już podzielone, Erigeron wpisał imiona i nazwiska uczniów na odpowiednią listę i zamknął laptopa, uznając, że to koniec zajęć.


***


Kilka dni, podczas których każdy z uczniów dołączył do odpowiedniej grupy mieszkańców zajmujących się Festiwalem, minęło jak z bicza strzelił. Pary oraz jedna trójka, którym przydzielono poszczególne zadania, miały masę roboty.

Briar i Aster, pomagając przy stoisku zielarskim, czuli się, jakby spędzili miesiąc w lesie. Mieli do czynienia z rozmaitymi zielarzami, którzy wciąż wysyłali ich albo po nowe składniki, albo prosili o powiązania z konkretną rośliną. Nie obyło się bez pomyłek albo opóźnień. Mimo to dwójka klasowych zielarzy nie poddawała się, ciężko pracując. Dzięki temu mieli dostęp do receptur, które były stosowane przez starszych znachorów i mogli przyjrzeć się ich pracy z bliska. Nauczyli się co nieco o niegdysiejszych alchemikach i poznali zwyczaje zielarzy Jordenu. Ci przekazali im parę sztuczek dotyczących kontaktu z roślinami oraz tworzenia prawidłowych roztworów z ziół.

Stoisko z regionalnymi potrawami należało do jednego z większych na Festiwalu. Rodzina Huzurlu faktycznie wciągnęła Poppy w pieczenie swojego wybitnego makowca, czego dziewczyna się spodziewała, oraz w przygotowywanie innych wypieków, które wymagały ogromnego wkładu własnych sił i chęci. Poppy lubiła pracować z rodziną, miała jednak na głowie znacznie więcej niż to. Doglądała, czy Nazrin nie pakuje się w tarapaty przy kuchni. Poppy nie wątpiła, że dziewczyna potrafi się sobą zająć, ale biorąc pod uwagę jej grymasy, miała się na baczności. Nazrin nie była osobą, która chwytała za każdą pracę, jaką jej zaproponowano, więc Poppy często się z nią zamieniała. Zastanawiała się, dlaczego koleżanka zdecydowała się na wybór akurat tego zadania razem z nią, jednak nic nie przyszło jej do głowy. Nie miała też zbyt wiele czasu na myślenie, biegając po kuchni razem z innymi.

Romy, Dandelion i Valerian nie musieli się przygotowywać do swojego zadania tylko w teorii. W praktyce jednak przez kilka dni poznali wszystkie rodziny organizujące Festiwal oraz osoby zaangażowane w jego tworzenie od podszewki. W międzyczasie obydwaj stali się niańkami dla dzieciaków, których rodzice stawiali kramy albo przygotowywali zabawy na Festiwal. Gonitwa za maluchami, które ukrywały się między deskami i innymi materiałami budowniczymi, stała się dla chłopaków chlebem powszednim. Pod koniec każdego dnia byli tak zmęczeni, że padali na ziemię plackiem, chcąc złapać oddech.

Fennel i Violet doskonale się bawili, składając sprzęty z części lub sprawdzając, czy nadal działają. Większość czasu byli umazani albo smarem, albo kurzem pochodzącym z przycinanych kawałków drewna. Nie wszystko jednak szło im jak po maśle. Zdarzało się, że toczyli bitwy słowne z właścicielami stoisk, którzy życzyli sobie konkretnego ułożenia własnego kramiku a nie było to możliwe. Czasem do ludzi zwyczajnie nie trafiały logiczne argumenty, wtedy Fennel i Violet rozkładali ręce. Nie wszyscy byli podatni na wpływy nauki.

Raizel i Crocus opiekowali się roślinami, które albo miały być wystawione podczas Festiwalu, albo porastały jego teren. Sprawdzali jakość sadzonek i mieli kontakt z przedstawicielami stoiska, którzy zajmowali się zielenią. Ich zadanie wydawało się najbardziej naturalne dla Ogrodników, jednak były to tylko pozory. W rzeczywistości mieli więcej do czynienia z ludźmi niż z roślinami, a z nimi kontakt był zdecydowanie trudniejszy — szczególnie dla Crocusa, którego dość łatwo było spłoszyć zbyt emocjonalnym podejściem do sprawy. Gdy chłopak wydawał się zbyt przytłoczony prośbami, Raizel pojawiał się u jego boku, dając mu wsparcie, którego potrzebował. Byli przy sobie od dzieciństwa, więc taka pomoc była dla nich chlebem powszednim.

Iris i Lotus byli najspokojniejszą dwójką pośród całej gromady uczniów i nawet stres związany z mijającym czasem nie był w stanie zburzyć ich spokoju. W strefie wypoczynkowej miało znaleźć się mini-spa. Nie było to dla nich wyzwanie. Iris czuwała nad wyrabianiem olejków kojących, a Lotus dbał o to, by strefa wypoczynkowa faktycznie kojarzyła się z relaksem. Została odgrodzona specjalnymi panelami od najgłośniejszych stoisk Festiwalu, by mogła służyć zmęczonym mieszkańcom. Lotus przygotował nawet specjalną sadzawkę, w której zgodziły się przebywać kwiaty lotosu, ubarwiając Festiwal.

Nad wszystkimi czuwali Juniper i Lilian, którzy mieli stanowić dodatkowe wsparcie w wypadku przepracowania się któregokolwiek z członków grupy. Dzięki temu mogli przyjrzeć się każdemu kramowi z bliska i zobaczyć, jak radzą sobie ich przyjaciele. Lilianowi udało się zanotować kilka ciekawych zależności i poznać kolegów z klasy z innej strony niż dotychczas.

W wieczór przed Festiwalem, wszyscy uczniowie spotkali się z Erigeronem, by ustalić szczegóły.

— Zaczynacie jutro z samego rana. Należy przygotować wszystko na otwarcie, mieszkańcy oczekują waszego wsparcia i dużej motywacji — zaczął nauczyciel, przechadzając się wokół członków pierwszej klasy ogrodniczej. — Możecie pojawić się w waszych strojach, ale zapewne nie wszystkim będzie w nich wygodnie w obecnych warunkach. Decyzja należy do was. Tak, jak wspominałem wcześniej, pod koniec Festiwalu odbędą się pokazowe walki. Pokażcie się z jak najlepszej strony, by zapunktować.

Uczniowie skinęli głowami. Zdaje się, że każdy z nich wziął sobie do serca to, co powiedział Erigeron. Wszystkim zależało na tym, by Festiwal przebiegł sprawnie i bez problemów.

— Jeśli nie macie żadnych pytań, możecie się rozejść. Do zobaczenia jutro.

Uczniowie byli już zbyt zmęczeni, by wdawać się w pogawędkę z wychowawcą, więc czym prędzej ruszyli w stronę szatni po swoje rzeczy i wyszli poza teren Festiwalu.


***


Lilian wstał wczesnym rankiem, by zjeść śniadanie i wyruszyć z domu. Liana zajmowała się pieleniem roślin, które wybujały w ogrodzie jak szalone. W międzyczasie Leirion spał przy laptopie, przy którym spędził całą noc, zajmując się jednym z projektów BioLabu. Z tego, co dowiedział się Lilian, odbudowa laboratorium niedługo miała zostać zakończona, bowiem naukowcom udało się dostać fundusz od władz Jordenu na dalsze prowadzenie badań.

Lilian wpakował do ust kanapkę i wyskoczył na powietrze, biegnąc w stronę furtki. Wsiadł na rower i ruszył przed siebie, chcąc dostać się na miejsce jako jeden z pierwszych uczniów. Umówił się z Juniper, że będą tam w miarę wcześnie, by pomóc pozostałym się organizować.

Gdy jechał Zieloną Promenadą, już z daleka zobaczył dziewczynę czekającą na niego pod bramą Festiwalu. Zostawił rower w wyznaczonym do tego miejscu i podbiegł do niej, witając się.

— Valerian też już jest. Pozostali dopiero przyjdą — powiedziała Juniper, idąc przed nim do szatni.

Lilian zerknął na dziewczynę, widząc jej podkrążone oczy. Zastanawiał się, czy tej nocy w ogóle spała. Nie zauważył, by ostatnimi czasy się przepracowywała, ale być może nie wiedział wszystkiego.

— Pan przewodniczący jak zawsze pierwszy na warcie — powiedział, widząc Valeriana siedzącego w szatni z mapą festiwalu w dłoni. — Co tam sprawdzasz?

— Zastanawiam się, które punkty są najbardziej oblegane. Wydaje mi się, że jak co roku będzie to stoisko z przekąskami. Rodzina Poppy zawsze ma pełne ręce roboty.

— Gdyby do moich ciastek dokładano opium, też bym za nimi szalała — wtrąciła Juniper, siadając obok niego.

— Daj spokój, przecież makowce istnieją od wieków.

— Uzależnienia od nich też. Swoją drogą, myślicie, że można się zatruć własnymi Zielonymi Dłońmi?

Chłopcy myśleli przez chwilę, jednak nie udzielili jej odpowiedzi na to pytanie.

— Wolałbym się nie przekonywać na własnej skórze — powiedział w końcu Lilian.

— O czym?

Trójka odwróciła głowę, widząc wchodzących do pomieszczenia pozostałych kolegów z klasy.

— Nie wierzę, wy wszyscy jesteście rannymi ptaszkami? — spytał Raizel, ukrywając ziewnięcie.

— Ty mógłbyś spać całymi dniami — zarzucił mu Crocus, poprawiając torbę na ramieniu.

— Nieprawda! To ja cię zawsze budziłem.

— Niestety, wciąż to pamiętam.

— Macie dziwną sztukę flirtowania — wtrącił Briar, wchodząc pomiędzy nich.

Raizel i Crocus zdębieli, słysząc to. Żaden z nich już się nie odezwał. Briar zaśmiał się.

— No przecież żartowałem, co…

— Jak tam, gotowi na Festiwal? — zagadała Aster, zmieniając temat.

— Rany, rany, muszę już lecieć! — krzyknęła Poppy i wparowała do szatni, narzucając na siebie strój. Uwinęła się szybko i zamknęła swoją szafkę.

— Ładnie wyglądasz — uśmiechnął się Valerian, widząc jej fartuszek w kwiatki maku.

— Ech? — Dziewczyna zarumieniła się, słysząc to. — A-a, jest w naszej rodzinie od pokoleń! Babcia dała go mamie, a mama… Moment, widzieliście Nazrin?

— Nie widziałam jej tutaj — powiedziała Juniper, kręcąc głową.

— No nie, obiecała mi, że…

— O co ten szum? — mruknęła Nazrin, otwierając drzwi łokciem. Na głowie miała czapkę kucharza, w rękach trzymała misę, w której mieszała ciasto.

Obecni w szatni uczniowie wytrzeszczyli oczy, widząc ją. Zdaje się, że przybyła tutaj o wiele wcześniej niż oni wszyscy razem wzięci.

Nazrin zmierzyła wszystkich wzrokiem i uśmiechnęła się szelmowsko,

— „Kto rano wstaje…” to jedno ze starszych praw, nie wiecie? — spytała z dumą.

— Dobrze, my idziemy. Do zobaczenia później! — pożegnała się Poppy, pchając koleżankę do wyjścia.

Po drodze minęły Lotusa i Iris. Nieśli w dłoniach ręczniki i bale, w których miała się znaleźć woda i kolorowe mydełka rozpuszczające się w niej. Pozostali uczniowie wyszli z szatni.

— Widzimy się na rozpoczęciu — powiedział Lilian, zwracając się do reszty. — Ja i Juniper będziemy zaglądać do każdego z was. Piszcie nam wiadomości na BI, jeśli czegoś potrzebujecie.

Pierwszoklasiści skinęli głowami i rozeszli się, każda dwójka do innego kramu.

Kilka godzin później wszyscy byli już przygotowani na przyjęcie mieszkańców zainteresowanych Festiwalem.

Przewodniczący Rady Jordenu otworzył ceremonię, przypominając wszystkim mieszkańcom, czym był Zielony Festiwal. Po raz kolejny organizowano go na cześć natury, dającej obywatelom Jordenu schronienie oraz pożywienie. Był to też czas przypominający o tym, co stało się kilkaset lat temu. Czasy „Zielonej Zarazy” otworzyły ludziom drogę do nowego, innego życia. Symbioza z roślinami była dla nich czymś niezwykle ważnym, toteż mieszkańcy Jordenu, Syndyro, przyzwyczaili się do codziennej obecności zieleni w swoim życiu — większość z nich także w kodzie genetycznym. Stali się prawdziwą częścią natury, której nie mogli wyprzeć, tak jak nie mogli zapominać o przeszłości. Celem Syndyro było niedopuszczenie do katastrofy, jaka miała miejsce przed laty. Planowali zatem współpracować z Matką Ziemią i być jej sprzymierzeńcem, a nie wrogiem.

Lilian wsłuchiwał się w tę przemowę z lekkim zażenowaniem. Przebywanie z Leirionem dało mu dużo do zrozumienia na temat pracy nie tylko dla obywateli, ale też rządu. Dobrze wiedział, że władza, mimo upływu lat, wciąż chciała tego samego — wskazywać innym drogę życia i czerpać korzyści bardziej dla siebie niż innych. Podobnie jak Rada Jordenu, która była jedną z ważniejszych grup kontrolujących działania BioLabu — zarówno pieniędzmi, jak i prawnymi obostrzeniami.

Chłopak odwrócił głowę, zerkając na Juniper, która nerwowo rozglądała się po okolicy.

— Hej… Stało się coś? — spytał, stukając ją palcem w ramię.

Szybko odwróciła głowę. W jej oczach ukrywał się lęk.

— C-co? Nie, nie. Po prostu strasznie długo gada.

— Ma swoje pięć minut, to dlatego — pocieszył ją Lilian, uśmiechając się lekko.

Juniper skinęła głową, odwracając ją w innym kierunku.

Lilian zastanawiał się, o co może chodzić. Uśmiechnięta przy wszystkich Juniper, przy nim stawała się kompletnie inną osobą. Nie rozumiał tego, nie docierało do niego również, czego mogła się obawiać.

W końcu przewodniczący Rady Jordenu zakończył przemowę, oficjalnie otwierając Festiwal. Ludzie zaczęli bić mu brawo, chociaż większość z nich zapewne dlatego, że wreszcie skończył mówić im to, co i tak wiedzieli.

Lilian i Juniper ruszyli w stronę głównej ścieżki, chcąc sprawdzić, jak radzą sobie pozostali.


***


Aster i Briar uwijali się na stanowisku ziołolecznictwa, tłumacząc poszczególnym osobom, do czego służą dane nasiona lub rośliny. Pokazywali im też, jak wykorzystać je w przypadku udzielania komuś pomocy przy zatruciach. W związku z tym, że mieszkańcy unikali Trucicieli jak ognia, musieli też wiedzieć, jak się przed nimi bronić — mogli to robić, wykorzystując metody zielarzy.

Lilian pomachał do nich, pytając, czy potrzebują jakiejś pomocy. Pokręcili głowami, pokazując mu na stojących obok właścicieli kramu. Zdaje się, że jakoś radzili sobie z natłokiem zainteresowanych.

Co innego działo się przy stoisku rodziny Huzurlu oraz innych mieszkańców, zajmujących się sprzedażą przekąsek. Lilian miał okazję zobaczyć rodziców Poppy — jej mama przypominała starszą wersję jej samej, z tym, że włosy miała splecione w warkocz i związane w kok. Ojciec Poppy był dość sporym człowiekiem. Stał przy przenośnym piecu, w którym znajdowały się ciasta. Młodsze rodzeństwo Poppy uwijało się przy stolikach, sprzątając z nich okruszki jedzenia. Najmłodsza siostra miała włosy splecione w warkoczyki, które unosiły się w powietrzu przy każdym jej ruchu. Brat miał włosy zaczesane na jedno oko, jednak mimo tej fryzury doskonale widział, co działo się w jego otoczeniu.

Lilian rozejrzał się za samą Poppy, jednak nigdzie jej nie dostrzegł. Słyszał natomiast, jak ktoś energicznie zajmuje się wyrabianiem kolejnego ciasta. To Nazrin stała z drugiej strony stoiska, wkładając babeczki z makiem do pieca, przy którym czuwał pan Huzurlu.

— Gdzie jest Poppy?

— Oparzyła się, łapiąc blaszkę bez rękawicy — wyjaśniła Nazrin, pocierając czoło rękawem. — Jest za kramem.

Lilian i Juniper spojrzeli po sobie, po czym ruszyli w stronę wskazaną przez Nazrin.

Poppy siedziała w fotelu, trzymając rękę w wiaderku z lodem.

— Wszystko w porządku?

Dziewczyna spojrzała na przybyłych.

— Nazrin kazała mi odpocząć, dając mi to — powiedziała, wskazując na wiaderko. — Chyba jej nie doceniłam. Nie sądziłam, że będzie w stanie zająć się tym wszystkim.

— Pochodzenie z danego domu nie wiąże się z daną mentalnością — wtrąciła Juniper. — Przecież o tym wiesz.

— Tak, ale nie o to chodzi… — ciągnęła Poppy, nagle uciekając wzrokiem w drugą stronę. — Cieszę się, że jest ze mną w parze. Gdyby nie ona, nie dałabym rady.

— Potrzebujesz naszej pomocy? — zaoferował Lilian.

Poppy pokręciła głową, wstając z siedzenia.

— Moje rodzeństwo trochę mnie zastąpiło. Już mi lepiej, więc wracam.

Lilian i Juniper spojrzeli na Poppy, która ruszyła w stronę swojego ojca, czekającego na nią przy piecu.

Romy i Valerian pilnowali dzieciaków na placu zabaw wraz z ich rodzicami. Fennel monitorował stan dmuchanej zjeżdżalni, po której skakali najmłodsi, a Violet skręcała roztrzaskany na ziemi samolocik jednego z chłopców. Dandelion kontrolował latające wokół mniszki łapane przez dzieci w siatki niczym motyle. Czasem ktoś bujał się na lianie, innym razem przeskakiwał na huśtawkę złożoną z gałęzi drzew. Na szczęście drzewom znajdującym się w parku to nie przeszkadzało, a nawet lubiły obecność ludzi i chętnie udzielały im wsparcia.

Lilian i Juniper zajrzeli też w miejsce, w którym obecnie siedzieli Raizel i Crocus. Jako że było już po zachodzie słońca, chłopcy zajęli się podlewaniem roślin. Raizel pluskał wodą tam, gdzie jej brakowało, a Crocus kontrolował poziom suchości gleby. Zdaje się, że ta dwójka również nie potrzebowała pomocy — ba, Lilian uznał, że wkraczanie pomiędzy nich nie miało sensu.

Tymczasem w niewielkim spa zorganizowanym między innymi przez Iris i Lotusa, odbywała się właśnie lekcja medytacji, którą prowadził nie kto inny jak sam Lotus. To on najlepiej z całej klasy znał się na metodach relaksacji. Juniper i Lilian rzucili okiem na mieszkańców, którzy wpatrywali się w chłopaka jak w młodego japońskiego boga. Iris siedziała na podeście, paląc kadzidełka. Widząc Juniper i Liliana, uśmiechnęła się i pomachała im lekko, później dotykając palcem do ust.

— Widzę, że tu też nas nie potrzebują — rzucił Lilian, odwracając się na pięcie.

Juniper stała w ciszy, wpatrując się w jakiś punkt przed sobą. Chłopak podszedł do niej i złapał ją za ramiona, patrząc jej w oczy.

— Juniper, co się z tobą dzisiaj dzieje? Przerażasz mnie.

Dziewczyna mrugnęła lekko, po czym potrząsnęła głową, uwalniając się z jego rąk.

— Nic, to… Wydawało mi się, że coś widziałam.

Lilian spojrzał na nią gniewnym wzrokiem, żądając jakichś wyjaśnień.

— Ugh, czemu wiercisz mi dziurę w brzuchu?

— Bo nie możemy pracować w takich warunkach! — zdenerwował się Lilian, zakładając ręce na piersi. — Albo powiesz mi, o co chodzi, albo będę prowadził patrol sam.

Dziewczyna westchnęła głośno, w końcu odpuszczając. Postanowiła wyjawić mu kontekst tej sytuacji.

— Lata temu, gdy byłam w podstawówce, popisywałam się przed wszystkimi swoimi zdolnościami bojowymi. Wchodziłam w konflikty z tymi, którzy robili krzywdę słabszym, ale tylko wtedy, gdy widzieli to nauczyciele. Gdy czułam się bezpiecznie — wyjaśniła Juniper, wkładając ręce do kieszeni bluzy. — Ale gdy miałam okazję się wykazać, ja…

— Co się stało? — ponaglił ją Lilian.

— Moją koleżankę ze szkoły zaczepiło parę dziewczyn ze starszego rocznika. Widziałam, że krzyczały na nią, pchając ją na ogrodzenie. Chciały jej pieniędzy. Byłam kilka metrów dalej, stałam przy własnym rowerze, ale nie mogłam się ruszyć. Gdyby jakaś starsza dziewczyna idąca na parking tego nie zauważyła, to mogłoby się źle skończyć.

Lilian wpatrywał się w dziewczynę, która znacząco posmutniała.

— Byłam mocna tylko w słowach — przyznała Juniper, pociągając nosem. — Czułam się okropnie. Nie byłam nawet pewna, czy iść do Akademii. Sądziłam, że się nie nadaję.

— A jednak zmieniłaś zdanie.

— Tak, bo… Ta dziewczyna… Kiedy pomogła mojej koleżance, powiedziała, że nie warto uciekać przed tymi, którzy krzyczą, ponieważ to właśnie w nich kryje się największy strach — ciągnęła Juniper, pocierając oczy. — Pamiętam, jak jej czerwone włosy powiewały na wietrze, kiedy to mówiła. Wydawało mi się, że kierowała te słowa również do mnie.

Lilian stał w ciszy, rozmyślając nad tym, co powiedziała mu Juniper. Zrozumiał, dlaczego zdecydowała się pofarbować włosy. Traktowała to jako próbę pożegnania się ze swoim starym życiem i rozpoczęciem nowego, tak jakby znów miała czystą kartę. Chciała wręcz stać się tą, na którą patrzyła, przejmując chociaż jej kolor włosów. Zdaje się jednak, że jej wspomnienia wciąż za nią podążały, więc nie do końca rozprawiła się z przeszłością. Ta wciąż się w nią wpijała, jak cierniowe kolce.

— Słuchaj, Juni…

Lilianowi przerwał nagły trzask i krzyk kogoś w otoczeniu. Dwójka szybko odwróciła głowę, słysząc już przytłumiony wrzask. Juniper kątem oka dostrzegła, jak czyjeś nogi znikają za zaułkiem.

— Tam! — krzyknęła, ciągnąc Liliana za sobą. — Wezwij Sadowników!

Chłopak posłuchał jej, wbijając w aplikacji dane swojego aktualnego położenia.

Juniper wbiegła w zaułek, widząc jak opleciony w liście bluszczu człowiek jest ciągnięty przez siatkę. Ktoś, kto kontrolował pnącza, kontrolował również sam bluszcz, który porastał wszystko za nim.

Dziewczyna wyciągnęła z kieszeni kurtki nasiona jałowca, natychmiast rzucając je w ziemię. Wijące się gałęzie krzewu natychmiast wydostały się z ziemi, posłuszne posiadaczce Zielonych Dłoni. Dziewczyna odbiła się od nich i przeskoczyła przez płot, omijając bluszcz.

Lilian potarł dłonie, dyspergując wokół siebie drobinki pyłku liliowego. Gdy po jego palcach zaczęły skakać iskry, chłopak wziął rozbieg i klasnął, po czym skierował dłonie do ziemi. Wybuch czerwonego pyłku wyrzucił go ponad płot. Lilian próbował wybić się w powietrzu z pomocą Zielonych Dłoni, jednak nie zdążył, zaczepiając się o pozostałości bluszczu. Po upadku z wysoka potoczył się po ziemi i przez moment nie mógł się ruszyć. Wszystko go bolało. W końcu wstał i powoli ruszył za Juniper, która już dawno go wyprzedziła, pędząc za uciekinierem i jego zakładnikiem w stronę boru.

Kimkolwiek był porywacz, nie dawał za wygraną, ciągnąc za sobą porwanego po wszystkich możliwych rodzajach gleby. Ilekroć Juniper chciała odciąć więzy, liście bluszczu chroniły się, odrzucając igły jałowca.

Juniper zgrzytnęła zębami.

Lata temu, widząc szykanowaną koleżankę, poprzysięgła sobie, że już nigdy nie zostawi nikogo w potrzebie. Nigdy nie da się zatrzymać strachowi, który był krzykiem jej wewnętrznego lęku.

Juniper złożyła dłonie i biegła przed siebie, przywołując do siebie kolce jałowca, które razem zaczęły formować się w ogromny nóż. Opuszczając jedną dłoń, zamachnęła się i z całej siły wypuściła sztylet złożony z kolców.

Tym razem sztylet przebił się przez liście bluszczu, a porwany mężczyzna potoczył się po ziemi, lądując tuż przed Juniper. Dziewczyna rozcięła jego więzy, uwalniając go.

— Nieładnie przerywać komuś pracę — odezwał się porywacz swoim syczącym głosem.

Juniper przyjrzała się mu wyraźnie. Bluszcz porastał go niemal w całości, jakby tworzył jego kostium albo zbroję. Liście okręcały się wokół niego dłoni tak, jakby go za nie trzymały. Widać mu było tylko usta. Dziewczyna zastanawiała się, jakim cudem cokolwiek widział. Może to sam bluszcz widział za niego.

— Porywanie ludzi to twoja praca?

— My tylko mieliśmy się rozmówić — jęknął Człowiek-Bluszcz. — Zostaw nas, dziewczynko, dla własnego dobra.

— Nic z tego — mruknęła Juniper, przywołując do siebie nóż z igieł.

Człowiek-Bluszcz zaśmiał się, rzucając w jej stronę bluszczem. Juniper przetoczyła się po trawie, biegnąc w stronę atakującego. Udało jej się odciąć kilka pnączy. Jedno z nich przejechało jej po szyi. Dziewczyna syknęła, ale nie wycofała się. Odbiła się od kamienia i kopnęła mężczyznę w brzuch. Pnącza bluszczu złapały się o pnie sąsiednich drzew, by ich kontrolujący się nie przewrócił.

— Masz tupet uciekać do boru! — wrzasnęła i rzuciła w mężczyznę deszczem igieł, które w końcu zaczęły przecinać bluszczowe liście.

— Ech, ty mała…!

Zaatakowany mężczyzna wylądował na ziemi. Z trudem podniósł się na kolana i wyciągnął dłoń, chcąc wysłać bluszcz w stronę Juniper, jednak coś go zablokowało. Człowiek-Bluszcz wytrzeszczył oczy, widząc porastające go chwasty, blokujące jego bluszczowi dostęp do światła.

— Co się…

— Jesteś aresztowany, Vedbend.

Mężczyzna odwrócił głowę, widząc stojących za nim Sadowników. Na samym przodzie stał Erigeron, kontrolując chwasty porastające porywacza.

— Psorze! — ucieszyła się Juniper.

Zielone Dłonie Erigerona pozwalały mu kontrolować chwasty zabierające roślinom dostęp do światła i wody, tym samym pozbawiając daru innych Syndyronów.

Dwaj Sadownicy skuli Vedbenda, kierując się z nim w stronę auta przewożącego więźniów. Jeden z nich pomógł porwanemu mężczyźnie wstać, wysłuchując jego zeznanie.

— Co ty wyprawiasz?! Sama walczysz z niebezpiecznym przestępcą?! — wzburzył się Erigeron, stając przed Juniper.

— Ale…! — jęknęła Juniper, próbując coś powiedzieć.

— Żadnych ale, młoda damo. Jestem waszym opiekunem i to ja biorę za was odpowiedzialność — przerwał jej mężczyzna, po czym wypuścił powietrze z ulgą, drapiąc się po bródce. — Dobra robota.

Zdziwiona Juniper spojrzała na niego.

— Naprawdę szybko zareagowałaś, Juniper. Sygnał wysłany przez Liliana pozwolił mi was zlokalizować — pochwalił ją Erigeron. — Ale następnym razem… Macie od razu informować mnie, a nie walczyć z przestępcami sam na sam.

— Tak jest! — odpowiedziała, nie chcąc więcej podpaść prowadzącemu.

— Pędź do punktu zielarskiego. Tę ranę trzeba opatrzyć, inaczej zostanie ślad — zakończył Erigeron, wskazując przy tym na skazę na szyi dziewczyny.


***


Briar częściowo obłożył szyję Juniper bandażem ze specjalnym okładem. Wytarł dłonie i włożył resztki gazy do apteczki, podając ją starszemu zielarzowi.

— Może zostać ślad — powiedział, zwracając się do Juniper. — Przykro mi.

— Nie przeszkadza mi to — odparła radośnie, dziękując mu za pomoc.

Lilian, który dotarł na miejsce po tym, jak Sadownicy i Erigeron złapali Vedbenda, był pozaklejany plastrami. Spojrzał na Juniper. Dopiero teraz uśmiechała się prawdziwie, bez lęku ani strachu ukrytego za tym gestem.

— Naprawdę rzuciłaś się na tego… Jak on miał? — spytała Aster, opierając się o blat stolika.

— Vedbend — wyjaśnił Lilian, zerkając w swój BIO-identyfikator. — Według zapisków z Internetu zajmował się wyłudzaniem haraczy od właścicieli bogatszych stoisk podczas Festiwalu i nie tylko. Jeśli tak, sprawiedliwości stało się zadość.

— Przepraszam…

Wszyscy odwrócili głowy, widząc w namiocie medycznym mężczyznę, którego wcześniej porwał Vedbend. Był ciemniejszej karnacji i miał krótkie, kręcone włosy w jasnym kolorze. Ubrany był w lnianą koszulę i spodnie oraz klapki.

— Nazywam się Akasia Manis. Chciałem podziękować za pomoc — zaczął, podchodząc do Juniper z koszykiem wypełnionym słoikami miodu i owocami oraz płatkami drzewa akacjowego.

Juniper spojrzała na niego z zaskoczeniem.

— Dziękujemy, proszę pana, ale… Ochrona mieszkańców Jordenu to nasz obowiązek jako przyszłych Ogrodników.

— Będzie mi jednak miło, jeśli przyjmiesz ten skromny podarek — tłumaczył mężczyzna. — Po tym, jak powiedziałem, że już nie mogę płacić temu zbirowi, zdecydował się mnie porwać. Nękał moje stoisko od jakiegoś czasu. Dzięki tobie już nie będzie miał takiej możliwości.

Juniper zarumieniła się, przyjmując koszyk z łakociami. Akasia uśmiechnął się.

— Zapraszam na moje stoisko, jeśli będziecie mieli ochotę. Moja żona robi pyszne naleśniki z płatkami akacji — zakończył, żegnając się z nimi.

Juniper pomachała mu na pożegnanie, wciąż się uśmiechając.

Lilian wpatrywał się w nią przez chwilę. Oczy naprawdę nie kłamały. Biegały po nich iskierki, gdy były szczęśliwe.

— A propos jedzenia — rzuciła Aster, zakasując rękawy. — Ciekawe, jak radzą sobie Poppy i Nazrin.

— Możemy to sprawdzić. Właściciel kramu powiedział, że mamy chwilę przerwy — powiedział Briar, ściągając rękawiczki.

Czwórka ruszyła w stronę wyjścia z namiotu.


***


Przy kramie z regionalnymi przysmakami odbywało się sprzątanie, odkąd ludzie poszli obserwować pokaz świateł na niebie. Nazrin odkładała ostatnie suche naczynia na miejsce, a Poppy segregowała śmieci.

— Hej, wiesz… — zaczęła, zwracając się do koleżanki. — Naprawdę ci dziękuję za dzisiaj.

Nazrin odwróciła się w jej stronę, wciąż trzymając w dłoniach gąbkę z pianą.

— Gdy przedstawiałaś się całej klasie, mówiłaś to takim tonem, że długo miałam cię za kogoś zapatrzonego w siebie — kontynuowała Poppy. — Gdy napadli na nas Truciciele, udowodniłaś mi, jak bardzo się myliłam. A po tym, co zobaczyłam dzisiaj… Wiem jedno. Jesteś naprawdę niesamowita.

Uszy i policzki Nazrin zaróżowiły się, chociaż Poppy była już na tyle zmęczona, że nie zwróciła na to uwagi.

— Dzięki — ucięła dziewczyna, odwracając się w stronę bali z wodą.

— Hej! I jak wam idzie?

Do stoiska zajrzeli Briar, Aster, Lilian i Juniper.

— Co ci się stało w szyję, Juniper? — spytała ze zmartwieniem Poppy, widząc opatrunek założony przez Briara.

— Miała potyczkę z Trucicielem — odparł za nią Lilian.

— To my cały dzień siedzimy przy garach a wy bijecie się po mordach? — spytała Nazrin, buńczucznie dmuchając w ich stronę bańkami mydlanymi.

Pozostali spojrzeli po sobie. Nie sądzili, że delikatna Nazrin kiedykolwiek użyje tak mocnych słów. Mylili się — i to nie był pierwszy ani ostatni raz.

— Teraz przydałby mi się tylko relaks — powiedziała Poppy, ziewając.

— W takim razie musimy odwiedzić tutejsze centrum relaksu — zauważyła Juniper, myśląc o miejscu, którym zajmowali się Iris i Lotus.

Przyjaciele rzucili wszystko i pobiegli w stronę odgrodzonej przestrzeni, szukając pozostałych.

Jak się okazało, nie tylko oni potrzebowali odpoczynku. Na miejscu znaleźli Romy’ego, Dandeliona i Valeriana, którzy drzemali na miękkich pufach przywleczonych przez Violet i Fennela. Tymczasem dzieci, którymi chłopcy mieli się zajmować, uczyli się łapania równowagi od Lotusa, stojącego w tej chwili na jednej nodze. Raizel rozpylał w okolicy mgłę wodną, w której bawili się najmłodsi. Tymczasem Iris i Crocus trzymali skakankę, przez którą skakały szkraby.

Szóstka przybyłych uczniów roześmiała się, widząc to. Zdaje się, że Zielony Festiwal wszystkich rozłożył na łopatki, ale nie każdego w podobnym znaczeniu.

Rozdział 12
Uczniowie kontra nauczyciele

Ostatni dzień Festiwalu wiązał się z walkami uczniów z dorosłymi. W rzeczywistości była to zmieniona forma jednego z egzaminów praktycznych. Młodzi, walczący tylko z robotami lub roślinami, nie mieliby szans z Trucicielami w prawdziwym życiu. Chcąc temu zapobiec, Black Orchid zarządził, by zmierzyli się z dorosłymi Ogrodnikami. Dzięki temu nauczyciele mogli zobaczyć, do czego ich adepci są zdolni, używając Zielonych Dłoni.

Black Orchid przypuszczał, że zachowania i sztuczki Liliana wciąż są zagadką nawet dla niego samego, toteż postanowił zwrócić na chłopaka szczególną uwagę podczas przeprowadzanych walk.

Na stadionie Akademii powoli gromadzili się widzowie zachęceni możliwością przyjrzenia się przyszłym Ogrodnikom. Tymczasem w szatniach dziewczyn i chłopców panowały rozmowy na temat możliwego rozwoju walk oraz tego, kto wyląduje z kim w grupie. Według oficjalnych zapowiedzi, drużyny miały być podzielone w zależności od wyników uzyskanych w testach sprawnościowych.

Jako że do sprawdzenia umiejętności uczniów były potrzebne również Zielone Dłonie Calenduli, Dyrektor Akademii wyjątkowo postanowił poprowadzić uroczystość i mieć oko na wszystkich uczestników.

Do pomocy wezwał Fennela, który miał asystować mu jako technik. Jego testy sprawnościowe, polegające głównie na używaniu siły, poszły mu na tyle dobrze, że według Erigerona mógł zrezygnować z czynnego uczestnictwa w Festiwalu. Nie zmieniało to jednak faktu, że miał zmierzyć się z nauczycielami w późniejszym czasie.

Uczniowie zjawili się na arenie, witani oklaskami przez widownię. Wszyscy ustawili się na ringu, stając naprzeciwko nauczycieli.

— Witam na ostatniej atrakcji Zielonego Festiwalu, czyli walkach Ogrodników — zaczął Black Orchid, siedzący w kabinie do monitorowania wydarzenia z góry. — Dzisiejszego dnia będziecie mieli okazję zobaczyć, jak wygląda nauka w Akademii Ogrodnictwa, a także jak nasi uczniowie radzą sobie w walce.

Adepci rozejrzeli się po sobie. Każdy z nich stał we własnym stroju. Ogrodnicze stroje nauczycieli również robiły wrażenie, chociaż widzieli ich przecież na co dzień. Być może była to kwestia atmosfery panującej wokół wydarzenia. Każdy z niecierpliwością oczekiwał na rozwój sytuacji.

— Zacznijmy od podziału — ciągnął Dyrektor, włączając na telebimie tablicę, na której widniały imiona i nazwiska przeciwników. Według niej, w zależności od tego, jak ktoś radził sobie w walce, przechodził dalej w rankingu. Na wygraną mogła liczyć osoba z największą ilością zebranych punktów. Zasady walki były proste — należało sprawić, by przeciwnik wylądował poza ringiem lub by się z niego nie podniósł.

W pierwszej walce mieli zmierzyć się Tulipa, Dandelion i Iris. Pozostali zeszli z ringu. Usiedli na ławkach, wpatrując się w nich z zaciekawieniem.

— Rozpoczynamy pierwszą walkę! — zawołał Black Orchid.

Dandelion i Iris spojrzeli po sobie, po czym przenieśli wzrok na Tulipę. Stała na palcach, bujając się na piętach i z powrotem. Dwójka przyszłych Ogrodników zastanawiała się, od czego zacząć. W końcu postawili na bezpośredni atak. Oboje ruszyli na nauczycielkę, chcąc zepchnąć ją z ringu.

Tulipa zaskoczyła ich jednak zwinnością i możliwościami wyginania ciała tak jak zawodowy gimnastyk. W locie wyglądała niczym wróżka. Chwyciła włócznię Iris i podcięła dziewczynie nogi. Zanim jednak ta dotknęła ziemi, pochwycił ją Dandelion, próbujący zaatakować Tulipę z zaskoczenia. Nauczycielka wygięła się, tworząc ze swojego ciała most, by ominąć przeszkodę w postaci fruwającego ucznia.

— Jest niewiarygodnie elastyczna — powiedział Briar, wpatrując się w nauczycielkę z zachwytem.

— I niebezpieczna — zauważyła Violet, zamykając mu otwarte z wrażenia usta. — Poza płatkami, wszystkie części tulipana są trujące. Podejrzewam, że Zielone Dłonie Tulipy przejęły tę właściwość.

— W takim razie lepiej byłoby, gdyby Iris i Dandelion jej nie dotykali — podkreślił Lilian, zakładając ręce na piersi.

Dwójka walczących uczniów również musiała zdawać sobie z tego sprawę, ponieważ od początku wejścia na ring nie tknęli Tulipy palcem.

Nauczycielka rozsiała w powietrzu pyłek, chcąc doprowadzić do reakcji alergicznej u swoich przeciwników. Iris i Dandelion odsunęli się jak najdalej.

Iris wyrzuciła przed siebie kapsułki z olejkami. Spodziewała się, że Tulipa straci dzięki temu równowagę, jednak ta zaczęła jeździć po arenie jak po lodowisku. Iris zgrzytnęła zębami, w tym samym momencie wpadając na pomysł.

— Danny, co powiesz na twista?

— Nie umiem tańczyć — odparł chłopak, wzruszając ramionami.

Dziewczyna spojrzała na niego powątpiewająco i ruszyła rękami w tanecznym rytmie, przepędzając przy tym pyłki. Rozłożyła dłonie, dając mu znak, że ma podążać za nią. Dandelion powtórzył jej kroki, jednocześnie odpychając latające przeszkody od siebie. W tym momencie go oświeciło. Skinął głową i ruszył za Iris, która podrygiwała swoim ciałem, jednocześnie wymachując kwiatową lancą.

— Wow, to niemal jak defilada! — ucieszył się Briar, unosząc dłonie.

Pozostali uczniowie wpatrywali się w ring, widząc ruchy wykonywane przez Iris i Dandeliona. Faktycznie, wyglądali tak, jakby tańczyli lub maszerowali w defiladzie. Kompletnie zaskoczyli tym obserwatorów, nawet samego Dyrektora Akademii.

Tulipa dołączyła do tej zabawy, nie wiedziała jednak, że nie taki był zamiar Dandeliona i Iris. Trójka w końcu znalazła się w kręgu, radośnie podrygując.

— Dandelion, wypuść dmuchawce! — krzyknęła Iris, dawając koledze znak do akcji.

Chłopak posłusznie przywołał do siebie białą mgłę. Iris wyciągnęła do niego lancę, za którą chwycił. Dwójka zaczęła kręcić się, wykonując piruety. Powstały w ten sposób wir wciągnął wszystkie dmuchawce i otoczył Tulipę. Kobieta wycofała się, jednak tym samym jej pięta dotknęła ziemi poza ringiem.

— Nauczyciel poza ringiem! — zawołał Black Orchid, widząc wszystko z góry. — Wygrywają uczniowie!

Pozostali adepci podskoczyli z radości, ciesząc się z pierwszej wygranej.

Iris i Dandelion zeszli z ringu, podchodząc do Tulipy. Kobieta pogratulowała im, tanecznym krokiem skacząc w stronę loży dla nauczycieli.

Gdy ring został uprzątnięty, wszyscy skierowali na niego swoje oczy.

Następną parę mieli stanowić Juniper i Briar przeciwko Holtasoleyowi. Uczniowie wiedzieli już, co mężczyzna potrafi, więc sądzili, że niczym ich nie zaskoczy. Srodze się jednak pomylili, widząc jak zręcznie posługuje się swoimi oskardami. Uciekając przed pułapkami w postaci latających kruszyw i siatek złożonych z korzeni dębika, uczniowie skakali po ringu jak po gorących kamieniach.

Juniper rzuciła w Holtasoleya ostrzami, jednak mężczyzna odbił je, kierując je w stronę dziewczyny. Potoczyła się po ringu, upadając niedaleko Briara. Chłopak pomógł jej wstać i zaczął machać swoim lasso. Rozwinął w nim kolce dzikiej róży, chcąc złapać nauczyciela w pułapkę. Holtasoley był jednak szybszy. Skrzyżował lasso w swoich oskardach, kręcąc nim wokół siebie. Briar musiał je puścić w locie, nie chcąc wylądować poza wyznaczonym obszarem. Zanim potknął się o własne nogi, Juniper złapała go za pasek, pociągając za sobą. Oboje wylądowali na ringu. Podnieśli się po chwili, biorąc głęboki oddech.

— Co proponujesz? — spytała Juniper, trzymając w dłoniach sztylety.

— Odetchnąć — rzucił Briar, widząc jak Holtasoley bawi się jego lassem.

Pozostali uczniowie wpatrywali się w nich z niepokojem.

— Holtasoley jest silniejszy niż wygląda — powiedział Crocus, stając na palcach, by zobaczyć więcej zza głów pozostałych.

— Muszą pozbawić go gruntu pod nogami — wtrącił Lilian, wklepując informacje do swojego BI. — W ten sposób straci czujność. Pamiętacie, co działo się w Centrum Ziołolecznictwa?

— Holtasoley trzymał się głównie twardego podłoża — przypomniała sobie Poppy. Lilian skinął głową, przyznając jej rację.

Wydawało się, że wielkie umysły myślą tak samo, ponieważ Juniper i Briar w końcu zdecydowali się połączyć swoje siły, tworząc z nasion dzikiej róży oraz igieł jałowca mocną siatkę. Skierowali ją na Holtasoleya, chcąc złapać go w potrzask.

Siatka przeleciała nad nim. Mężczyzna obrócił głowę, widząc jak przedmiot ląduje na trawie. Pokręcił głową i spojrzał na uczniów. W tym samym momencie Juniper i Briar wyciągnęli ręce przed siebie. Siatka poruszyła się, pędząc do nich. Złapała Holtasoleya i leciała z nim w ich stronę.

— Udało się! — krzyknęła Juniper, unosząc dłonie w geście radości.

— Juniper, nie! — wrzasnął Briar, chcąc ją powstrzymać.

Było już jednak za późno. Siatka poderwała się jak auto, w którym przyciśnięto pedał gazu i przyleciała do nich, pociągając za sobą nie tylko Holtasoleya, ale też dwójkę uczniów.

— Trójka zawodników poza ringiem — oznajmił Black Orchid. — Mamy remis!

Juniper, Briar i Holtasoley podnieśli się, zrzucając z siebie siatkę.

— Prawie wam się udało — powiedział nauczyciel.

— Przepraszam, przesadziłam z tą ekscytacją — zasmuciła się Juniper, patrząc na Briara.

— Zdarza się — odparł, uśmiechając się do niej. — Po prostu kontroluj te nagłe wybuchy radości.

Skinęła głową, idąc razem z nim w stronę ławek.

Uczniowie poklepali dwójkę po ramionach, opowiadając im, jak walka wyglądała z ich punktu widzenia.

Tymczasem Dyrektor Akademii zaprosił na ring następnych osobników –stanęli na nim Valerian, Poppy i Erigeron.

— Dajcie z siebie wszystko! — krzyknęła Nazrin, machając dłonią do Poppy.

Lilian spojrzał na dziewczynę. Mimo tak nikłej postury miała naprawdę silny głos. Ciekawe, jakich częstotliwości mogła sięgnąć.

— Skończmy to w miarę szybko, żebym mógł się zdrzemnąć — mruknął Erigeron, wpatrując się w uczniów zaspanym wzrokiem.

— Z przyjemnością — powiedział Valerian, obracając w dłoniach swoje dyfuzory. Poppy uśmiechnęła się, podrzucając w dłoni makowe granaty.

Erigeron skorzystał z właściwości swoich Zielonych Dłoni i postanowił obrócić dary własnych uczniów przeciwko nim, na chwilę blokując im dostęp do roślin. W ten sposób byli skazani tylko na walkę wręcz. Uczniowie, znający podstawowe techniki obrony, dobrze wiedzieli, gdzie i jak trafiać — jednak nie było to łatwe. Erigeron, mimo własnego lenistwa i zaspania, potrafił unikać zadanych ciosów lub je blokować. Wykorzystując zmęczenie Poppy i Valeriana, uwolnił ich Zielone Dłonie w najmniej spodziewanym momencie. W ten sposób dwójka uległa własnym darom.

To, czego Erigeron nie przewidział, to sposób ich reakcji na nie. Valerian był lekko uśpiony, nie oznaczało to jednak, że położy się do spania — zasnął na stojąco, co wcale go nie dyskwalifikowało. Natomiast Poppy, zamiast się uspokoić, zaczęła skakać po ringu, śpiewając coś po swojemu.

— Słabi zasługują na nokaut! Uła, uła! — zawołała, machając dłońmi. — Więc niech będzie, mięczaku! Płacz lub śmiej się, ale nie opuszczaj mnie!

Jej ochrypnięty, lecz melodyjny głos zwrócił uwagę widowni i samego Erigerona, który zamrugał oczami ze zdziwieniem, tym samym na chwilę tracąc czujność.

— Łoo-oo-uooo, stań na nogi! — kontynuowała Poppy, skacząc wokół Valeriana jak dziecko na widok słodyczy. — Będziemy się bić!

— Ale czemu… — stęknął Valerian, ziewając głośno.

— Pełna chata, dajmy czadu! — zawołała Poppy, chwytając Valeriana za ręce.

— Matko Naturo, co ona robi?! — zlękła się Nazrin, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

W przypływie siły Poppy okręciła Valeriana wokół siebie i posłała go na stojącego naprzeciwko Erigerona. Lecący na nauczyciela uczeń ziewnął tylko, po czym znokautował go, lądując razem z nim na trawie.

— Do zobaczenia niedługo, juhuuu! — krzyknęła Poppy, machając do rozbawionej widowni. — Uważajcie na siebie!

Erigeron leżał na trawie, wpatrując się w niebo. To już drugi raz, kiedy któryś z uczniów przygwoździł go do ziemi. Zasługiwał na odpoczynek, bez dwóch zdań.

— Wygląda na to, że… Drużyna uczniów wygrała — powiedział Dyrektor Akademii, zaskoczony niezwykłym obrotem spraw.

Poppy skocznym krokiem popędziła na widownię, przybijając piątki wszystkim zgromadzonym. W końcu złapał ją Holtasoley, niosąc dziewczynę na ławki dla uczniów.

— Jak długo to jeszcze potrwa? — spytała Iris, mając na myśli stan odurzenia Poppy jej własnym opium.

— Cóż, zakładam, że działanie takiej dawki osłabi się za jakieś dwie lub trzy godziny — powiedział Holtasoley, rzucając okiem na Poppy tańcującą przy trybunach. Dziewczyna chwyciła Nazrin i podrzuciła ją, ciesząc się z wygranej. Nazrin pisnęła, wyrzucając pnącze róży, by złapać się siatki.

— Będziemy jej pilnować — powiedział Lilian, chociaż sam nie był do końca pewien, czy dadzą radę.

Zdenerwowana Nazrin postanowiła ograniczyć pole poruszania się Poppy, budując zagrodę z różanych pnączy. W ramach protestu dziewczyna zaczęła wykonywać różne rodzaje tańców, śpiewając przy tym chwytliwe piosenki — chwilami o niecenzuralnych słowach.

W międzyczasie Dyrektor Akademii zaprosił na ring Romy’ego i Nazrin, którzy mieli zmierzyć się z Camellią, wspierającą dydaktyków poza uczelnią. Nazrin naciągnęła swoje rękawice, ruszając na ring. Romy pobiegł za nią.

— Załatwmy to szybko — powiedziała Nazrin, odwracając się do chłopaka. — Muszę pilnować Poppy.

— Przecież pozostali mają na nią oko, nic jej nie będzie — uspokoił ją chłopak, klepiąc ją po ramieniu.

Dziewczyna spojrzała na niego spod byka. Po chwili jednak pokręciła głową, jakby była czymś zawiedziona.

— Nieważne — rzuciła, znów go wyprzedzając.

Romy, kompletnie jej nie rozumiejąc, nic już nie powiedział. Przecież to nie tak, że nie wiedział, jak działa opium…

Dwójka pojawiła się na ringu przed Camellią. Kobieta uśmiechnęła się do nich promiennie.

Nazrin, mówiąc, że chce to załatwić szybko, naprawdę nie żartowała. Zanim Romy i Camellia zdążyli się zorientować, w powietrzu latały już różane pnącza chcące uchwycić tego, na kogo wskazała dziewczyna. Niektórzy kibice siedzący na widowni pochowali się za siedzeniami ze strachu.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 24.99
drukowana A5
za 84.84
drukowana A5
Kolorowa
za 123.07