Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Podziękowania
Pragnę podziękować Marcinowi, który pomógł mi w zakupie laptopa i przygotował go do pracy twórczej. Niestety, nie ma go już wśród nas i bardzo nam go brakuje. Dziękuję mojemu Mariankowi, który we mnie wierzył i pomógł mi zrealizować moje marzenie, czyli wydanie książki. Podziękowania nie mogą ominąć mojego syna Mariusza, który dzielnie mnie dopingował, oraz jego dziewczyny Karoliny, która pomogła mi przy korekcie tekstu. Dalsze podziękowania kieruję do dzieci, które mi zaufały i podzieliły się swoimi przeżyciami. Dziękuję Natalii, która podarowała mi swój pamiętnik.
I. Jak i dlaczego?
Żadne dziecko nie rodzi się złe, ale różne czynniki powodują, że nagle gdzieś po drodze się zagubi i czasami nie widzi wyjścia z trudnej sytuacji. Nie zawsze umiemy takiemu dziecku pomóc. Ale od początku…
Kiedy mały człowiek się urodzi, jest taki bezbronny i tak bardzo kochany. Rodzice się o niego troszczą, poświęcają mu czas, zaspokajają jego potrzeby. Tylko spróbowaliby to zlekceważyć, gdy mały jest głodny i „poprosi” o posiłek… Zacznie wrzeszczeć jak syrena alarmowa, dając o sobie znać sąsiadom, a może i od razu opiece społecznej.
Pomińmy sytuacje, gdy matka ma depresję poporodową i robi dziecku krzywdę albo kolejne dziecko przychodzi na świat w patologicznej rodzinie. Analizuję zwyczajny dom i kochających rodziców.
Mały człowiek jest kochany, zadbany i ma wszystko, czego potrzebuje. Takie niemowlę jest naprawdę słodkie. Pachnie mlekiem i oliwką dla dzieci. Wygląda tak rozkosznie, gdy słodko śpi z wyciągniętymi nad główką rączkami. Wielokrotnie sprawdzamy, czy regularnie oddycha, a gdy kichnie lub kaszlnie, kontrolujemy, czy wszystko z nim w porządku. Gdy płacze, tulimy je i sprawdzamy, czego potrzebuje. Natychmiast realizujemy nasz plan opieki. „Słodziaczek” je i rośnie ku uciesze rodziców. Im większy, tym więcej wymaga naszej uwagi i naszego czasu. Kiedy potrafi już samodzielnie dotrzeć w różne miejsca, niekoniecznie bezpieczne i dla nas pożądane, wtedy zaczynają się schody…
Opieka nad dzieckiem nie jest łatwa — to praca na pełny etat. W dobie równouprawnienia wiedzą to matki i ojcowie. Gdy dziecko się rozwija, przychodzi okres poznawczy i trzeba wykazywać się ogromną cierpliwością, ale i siłą fizyczną. Taki maluch ma zazwyczaj niespożyte siły witalne. Ciekawy świata angażuje nas do działania, czy nam się to podoba, czy nie. Jesteśmy jego pierwszymi nauczycielami i to my zdajemy egzamin z życia, a nie nasze dziecko. Nadchodzi moment, gdy kończy się hodowanie, a zaczyna wychowanie. Wychowując, bierzemy pełną odpowiedzialność za cechy, jakie wpoimy naszemu dziecku, wartości, jakie mu przekażemy, i to, jak nauczymy je postrzegać życie. Nie wystarczy już tylko dziecko nakarmić, przewinąć i ułożyć do snu. Od jego najwcześniejszych lat powinniśmy zadbać, by uczyło się odróżniać dobro od zła.
Jeśli dwulatek/trzylatek na naszych oczach kopie psa, a my jesteśmy bierni, dlaczego później mamy pretensje, że w szkole kopie kolegów, a następnie swoich rodziców? Skoro wiemy, że jest to niewłaściwe zachowanie, to dlaczego pozwalamy się tak zachowywać naszym dzieciom?
„Och, to tylko zabawa, to jeszcze dziecko” — usłyszymy usprawiedliwiający ton rodziców.
Dziecko to nie maszyna, zrozumie, gdy wyjaśnimy mu prostymi słowami, najlepiej na najbliższym mu przykładzie, dlaczego tak nie wolno. Jaki to przykład? Bardzo prosty. Każdy człowiek odczuwa ból, nawet tak mały — zapewne nieraz się uderzył, przewrócił i głośno płakał. Skopany pies też odczuwa ból i nie jest to miłe. Opowiadając to dziecku, uwrażliwiamy je na krzywdę, okrucieństwo i zwyczajną głupotę. To nie jest zabawa. Zabawa jest wtedy, gdy dziecko rzuca psu patyk, a nie, kiedy go tym patykiem bije.
Dlaczego małych ludzi nie traktuje się poważnie?
Dziecko to przecież mały człowiek, a nie lalka. To nieprawda, że dzieci nic nie rozumieją, choć często tak zakładamy. Rozumieją bardzo dużo, tylko kierowany ku nim przekaz powinien być prostszy niż pod adresem dorosłych i bardziej komunikatywny. Gdy opowiadamy dziecku bajkę, okazuje się, że przekaz i ukryty morał był dlań zrozumiały. Dlaczego więc w tym samym tonie nie wyjaśnić przypadku kopniętego psa? Dzieci łatwo i szybko się uczą, ale nie wybierają. To my, dorośli, jesteśmy swego rodzaju filtrem ich nauki. Jeżeli nie zareagujemy prawidłowo, to dziecko wyciągnie naukę, że kopanie czy bicie psa stanowi świetną zabawę, bo zwierzak piszczał i tak śmiesznie uciekał. I nie zrobi nam się wtedy głupio?
„No tak — usłyszymy od rodziców — ale moje dziecko nie kopało żadnego psa”.
Oczywiście, to nie musi być pies, to może być kot — noszony tak, że oddaje posiłek sprzed tygodnia — to może być mucha, której maluch odrywa skrzydełka, albo jeszcze inny przykład „okrutnych zabaw”. Takie zachowania zaowocują później nieprawidłowościami w nawiązywaniu kontaktów z rówieśnikami, a nawet w relacjach rodzinnych. Potrzebny jest prosty przekaz: nie bawimy się, krzywdząc zwierzęta, bo to nieludzkie. I może spowodować trudne następstwa. Dziecko może zacząć krzywdzić ludzi.
Nasze dziecko się rozwija, rośnie, a wraz ze wzrostem i wiekiem rosną też dziecka potrzeby, ale i zachcianki. Nieraz można zobaczyć w sklepie scenę, gdy młody człowiek kładzie się na podłodze, wierzga nogami i wrzeszczy, że chce to czy tamto. Niejednokrotnie rodzice ulegają takiemu szantażowi, bo wstyd, bo mnie stać, czy też dla świętego spokoju. Nieważne, że nas stać — nauczmy nasze dzieci rezygnować. Rozmawiajmy i przygotowujmy dziecko do wizyty w sklepie z zabawkami. Opowiedzmy mu bajkę, jak to Ola była w sklepie i o nic nie poprosiła albo poprosiła, ale mama nie mogła jej tego kupić.
Uczmy dzieci prawidłowych zachowań przed zdarzeniem, a nie wtedy, gdy sytuacja stanie się podbramkowa. Dorośli potrafią analizować, jak ustrzec się przed wypadkiem, konfliktem, przegraną i tym podobnymi. Nauczmy tego nasze dziecko. Niech ono również będzie przygotowane na trudne zdarzenia. Kiedy nauczy się rezygnować, będzie odporniejsze na porażki i niepotrzebny stres w przyszłości. Być może uchronimy je przed nadmiernym przeżywaniem swoich niepowodzeń i nauczymy doceniać osiągnięcia.
Bezkrytyczne zaspokajanie dziecięcych zachcianek może skrzywić mu charakter. Nie warto w taki sposób psuć naszych dzieci, i to od najmłodszych lat. Umieć rezygnować to zaleta, a nie wada. Wielu majętnych biznesmenów w praktyce mogło dać swoim dzieciom wszystko od razu, wiedzieli jednak, że jest to niewychowawcze. Pójściem na łatwiznę można młodego, niedoświadczonego człowieka tylko zepsuć. Jest nawet takie przysłowie: „Łatwo przyszło, łatwo poszło”. Brak szacunku do przedmiotów i pieniędzy nie nauczy młodych osób prawidłowych zachowań. Będą nieczuli na ludzką krzywdę, obojętni na cierpienie innych. Dlatego dzieci tych biznesmenów — mimo wielkich fortun, które odziedziczą — podejmują pracę już od najmłodszych lat, najpierw dorabiając, na przykład roznoszeniem gazet, a później poznając przedsiębiorstwo ojca od podstaw, niejednokrotnie pracując na stanowisku poniżej ich kwalifikacji i nie zaniedbując przy tym nauki. W ten sposób uczą się pokory i szacunku, a w przyszłości stają się filantropami i darczyńcami. Przecież to nie oni zarobili te wielkie pieniądze, lecz ich rodzice.
Dziecko staje się coraz starsze i idzie do przedszkola, potem do szkoły. W środowisku patologicznym rodzice przestają interesować się dziećmi dość wcześnie. Zostają rzucone na głęboką wodę nawet jako kilkulatki. Biorą wtedy górę najniższe instynkty: żeby przeżyć, trzeba jeść, a jeśli nie ma, trzeba ukraść. Jedzenie to nie wszystko, bo trzeba jeszcze mieć w czym chodzić — i tu pojawia się problem odzieży i obuwia. Nie wszyscy mają kochane babcie. I znów trzeba ukraść. Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Za którymś razem zostaje się przyłapanym i pojawia się konflikt z prawem, a potem lawina zdarzeń: kurator, dom dziecka albo ośrodki wychowawcze, resocjalizacyjne, a w międzyczasie narastająca frustracja, często beznadzieja. Dołączają używki, narkotyki, samookaleczenia i w końcu szpital psychiatryczny. Co dalej? Analizujmy…
Jeśli chodzi o tak zwanych normalnych rodziców, tych majętnych i mniej majętnych, problem przejawia się inaczej — na pociechy często przelewane są niespełnione ambicje: skoro ja tego nie miałem, to niech ma moje dziecko. W tym miejscu znów pojawia się nauka rezygnacji: nie za wszelką cenę. Dajmy młodemu człowiekowi szansę zdobycia czegoś własnymi rękami. Bezkrytyczne podsuwanie luksusowych dóbr materialnych nie wychowa nam dziecka, a tylko zepsuje. Obserwując takie relacje, można zauważyć, że często wiąże się z tym oczekiwanie całkowitego posłuszeństwa, poddaństwa i bezwzględnej wdzięczności. Gdy dziecko zaczyna się buntować, obrażamy się i zaczyna się wypominanie: „Ja ci przecież tyle dałem…”. Tak naprawdę nie wychowujemy dziecka, tylko niewolnika. Dziecko nie umie sobie radzić w takich sytuacjach.
Dzieci, które są silniejsze emocjonalnie, nie bacząc na konsekwencje, zażądają więcej, bo nie umieją rezygnować. Tak naprawdę gówno je obchodzi, dlaczego starzy nagle nie chcą dawać. Pojawia się konflikt, ale łatwo go rozwiązują, kradnąc lub sprzedając swoje luksusowe gadżety, a nawet handlując prochami. Dalszy mechanizm wchodzenia na drogę przestępstwa jest podobny, no może z pominięciem domu dziecka. Natomiast słabsze jednostki zamykają się w sobie, okaleczają, zaczynają przygodę z alkoholem czy narkotykami. Zwyczajnie cierpią. Narastają konflikty, problemy w szkole, ucieczki… Okazuje się, że tak naprawdę nie znamy naszego dziecka. Ten ciągły pośpiech, ten brak czasu i zwyczajny wyścig szczurów oddala nas od wartości rodzinnych. Oczywiście, łatwiej jest kupić dziecku kolejny wypasiony gadżet, niech się sobą zajmie — my przecież jesteśmy bardzo zmęczeni po pracy…
Tak, to prawda, jesteśmy diabelnie zmęczeni, ale to nas ani nie usprawiedliwia, ani nie zwalnia z bycia rodzicami. Nieprawdą jest, że nasze dzieci nie chcą z nami rozmawiać, czy też nie umieją z nami rozmawiać. To my nie umiemy nawiązywać więzi z naszymi pociechami. Trzeba tylko stworzyć korzystną atmosferę, a wiele dowiemy się o naszym dziecku. Nie wystarczy szablon: „Co tam w szkole?” lub „To teraz do nauki”. Rozmowa jest potrzebna każdemu, a szczególnie naszym dzieciom. Oby rówieśnicy nie zostali jedynymi rozmówcami i doradcami, z którymi nasze dziecko będzie analizować swoje rozterki. Przecież oni mają tak samo ograniczoną wiedzę życiową jak nasze dziecko i nieraz głupsze pomysły.
Rodzice winni być przyjaciółmi dziecka, ale nie kolegami. Przyjaciel lub przyjaciółka zaufa nam w każdej trudnej sytuacji, zwierzy się ze swoich rozterek, zawsze zapyta o radę. Nawet gdy to, co powie, nie będzie nam się podobało lub będzie niepopularne, rozmawiajmy o tym, używajmy argumentów. Może uda się nasze dziecko uchronić, ostrzec, przekonać. Może to my zostaniemy ostrzeżeni przed dalszym ciągiem zdarzeń. Wtedy możemy być czujni, bardziej uważni, ale bądźmy też dyskretni, ponieważ przesadne inwigilowanie dziecka może prędko spowodować utratę zaufania. „To ja im się zwierzyłem, żeby mieć nad głową domowego kuratora?” Nastolatki szczególnie boją się śmieszności. Środowisko nastolatków to kolejny czynnik frustracji naszych dzieci, ale o tym później.
Dlaczego rodzice mogą być przyjaciółmi, ale nie kolegami?
Muszą mieć autorytet! Zasady, których dziecko ma przestrzegać, wbrew pozorom dają mu poczucie bezpieczeństwa. Jeśli rodzina funkcjonuje na bazie zdrowo określonych ograniczeń, ale nie jak w „państwie policyjnym”, to — mimo złudnego niezadowolenia — nasza pociecha czuje się bezpiecznie.
W jaki sposób wyciągać od dziecka informacje?
Na pewno nie za wszelką cenę. Trzeba stworzyć atmosferę i odpowiednio rozwijać przyjaźń. Nawet jeśli obecnie dużo pracujemy, to mamy przecież czas wolny. Gdyby to był nasz niemowlaczek, to mimo naszego zmęczenia i tak wyegzekwowałby poświęcenie mu drogocennego wolnego czasu. Nieprawdaż? To dlaczego czujemy się zwolnieni z poświęcania czasu nastolatkowi?
Zbyt wcześnie odchodzimy na rodzicielską emeryturę. Zmieniły się jedynie czynności, ale wciąż mamy obowiązki. To, że nie zmieniamy pieluch i nie musimy karmić, nie zmienia faktu, że nadal mamy do czynienia z dzieckiem — i to trudniejszym, bo niejednokrotnie chce zgrywać dorosłego.
Jak budować więź, gdy dziecko jest w tym trudnym okresie buntu?
Nie jest to łatwe. Nadal są w cenie wspólne posiłki, kiedy to dorośli rozmawiają, a dziecko ma słuchać. Nie, to rodzice muszą słuchać, co dziecko ma do powiedzenia, wymieniać myśli i spostrzeżenia. Jest to okazja, by dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. A czasami naszemu dziecku może się coś zwyczajnie wymsknąć i będzie okazja, by temat rozwinąć. Taki posiłek trzeba przygotować i znów pojawia się okazja do rozmowy, testowania, a co najważniejsze, niekoniecznie musimy wtedy patrzeć sobie w oczy. Może wówczas poruszymy drażliwe czy wstydliwe tematy?
Musimy nauczyć nasze pociechy mówić nam prawdę, ale my, rodzice, musimy nauczyć się właściwie na nią reagować. Kiedy młody człowiek w końcu zbierze się na odwagę, chce o coś szczególnego zapytać albo coś przykrego nam wyznać, to nie wybuchajmy krzykiem i pretensjami. Nie ma sytuacji bez wyjścia czy kompromisów. Jeśli w danej chwili nie umiemy odpowiedzieć na pytanie czy znaleźć rozwiązania, to odłóżmy to na jakiś czas, ale zapewnijmy nasze dziecko, że znajdziemy sposób, aby mu pomóc rozwiązać problem. Uspokójmy, że go nie olaliśmy, że po prostu nie jesteśmy Wikipedią i również musimy uzupełnić wiedzę albo potrzebujemy konsultacji. Wówczas nie stracimy zaufania nastolatka.
W tym czasie dzieci mają tendencje do wyolbrzymiania problemów, ale to przede wszystkim rodzice mają być koordynatorami ich działań i zachowań. Później może to być szkoła, a dopiero na samym końcu grono kolegów i koleżanek. Nigdy odwrotnie. Jak kiedyś wykazywaliśmy się cierpliwością w troszczeniu się o potrzeby niemowlęcia, tak teraz tej cierpliwości potrzeba nam dużo więcej. Podejmowaliśmy już wyzwania, gdy uczyliśmy maluszka siusiać do nocnika, i też nie było łatwo. W tym wypadku to tylko inne czynności.
Bywa tak, że źle odczytujemy sygnały wysyłane przez dzieci. Zmiana zachowania powoduje, że natychmiast pragniemy je karcić, dyscyplinować i zmuszać do szybkiej poprawy. To tak, jakbyśmy próbowali niszczyć objawy choroby, nie docierając do jej przyczyny. Trzeba poznać przyczynę zmiany zachowania naszego dziecka, a nie zostawiać je same sobie z nawarstwionymi problemami, do których i my dołożyliśmy swoją cegiełkę. Zmiana zachowania nastolatka czy nastolatki to próba zwrócenia na siebie uwagi. Nie każde dziecko jest tak odważne, aby poprosić o pomoc wprost. Zwracanie na siebie uwagi przybiera różne formy: sięganie po używki, kradzieże, pierwsze konflikty z prawem, imponowanie rówieśnikom niekoniecznie mądrymi pomysłami, prostytucja (niezależnie od płci) i wiele innych rzeczy działających destrukcyjnie na młodzież.
Ważnym elementem obciążającym dzieci jest niezrealizowana ambicja rodziców, albo wręcz jej przerost. Często wybieramy za dziecko, nie pytając o zdanie. Aby zapewnić mu lepszą przyszłość czy lepszy start w życiu, fundujemy szeroki wachlarz zajęć pozalekcyjnych, bo nas na to stać. Nieważne, czy naszemu dziecku się to podoba i czy tym się akurat interesuje, ale jest to na przykład modne i dobrze wygląda w oczach naszych znajomych. Oczywiście, jest się czym chwalić podczas spotkań towarzyskich. Jak by to wyglądało? Rodzina z dziada pradziada prawnicy, a dziecko chce zostać artystą? To nie do pomyślenia. Po co pytać, kiedy i tak jest wszystko ustalone.
Kiedy dziecko wzrasta w takiej atmosferze, od najmłodszych lat narasta w nim frustracja — i okazuje się po latach, że wykonuje świetny zawód, którego nie lubi. Nie umie nawiązać prawidłowych relacji ze swoim partnerem lub partnerką albo zwyczajnie nie potrafi być szczęśliwe. Rodzice zastanawiają się wówczas: „Gdzie popełniliśmy błąd? Nie tak cię wychowaliśmy”. Nadmiar różnorodnych zajęć (sportowe, językowe, rozwijające umysł, muzyczne i wiele innych) narzuconych przez nadmiernie ambitnych rodziców sprawia, że dziecko traci swoją tożsamość, a niekiedy i chęć do życia. Rodzice są zapracowani, więc „trzeba wypełnić czas pociechom, żeby się nie nudziły i przypadkiem nie sięgnęły po substancje zabronione”. A samotne i sfrustrowane to nie sięgają?
Gdy rodzice dowiadują się, że dziecko od miesięcy bierze narkotyki, że ma głęboką depresję, że się samookalecza, uprawia prostytucję czy tłucze inne dzieciaki w szkole, to dopiero jest zaskoczenie! Krótkowzroczność, despotyzm, brak właściwych kontaktów (rozmów) powoduje, że rodzice dowiadują się o problemach swojego dziecka jako ostatni. Jaka wówczas następuje konsternacja, bo przecież taki wstyd… Jaki? Rodzice powinni się za siebie wstydzić, a nie za dziecko. Co musiał przeżywać ten młody człowiek, żeby zrobić coś takiego? Coś, czym w końcu zwrócił na siebie uwagę… Gdzie byli rodzice, nauczyciele, koledzy, że nie widzieli, jak bardzo się miota? W najgorszym wypadku — kiedy próba samobójcza się powiedzie — nic już nie będziemy w stanie zrobić. Przy odrobinie dobrej woli każdej ze stron wszystko inne da się naprawić.
Skrajnym przykładem, który zapadł mi w pamięć, jest historia dość zamożnych ludzi, którzy dowiedzieli się, że ich córka od dwóch lat bierze narkotyki. A dowiedzieli się dopiero, gdy zaczęła wyprzedawać drogie sprzęty, żeby zapłacić za towar. Konsternacja, niedowierzanie, wstyd. Brakowało jej dwóch miesięcy do pełnoletniości. Mogli przeczekać te dwa miesiące i „odesłać w świat”, jak czyni to wielu rodziców dowiadujących się o wyczynach swoich pociech. Oni jednak postanowili o nią zawalczyć. Jeden ośrodek, drugi i następny. Nic nie pomagało, bo ciągle uciekała i wracała na stare śmieci. Doszli do wniosku, że muszą jej pomóc za wszelką cenę. Matka zrezygnowała z pracy i na czas detoksykacji zamknęła ją w domu. Później wszyscy uczestniczyli w terapii rodzinnej i w międzyczasie rodzice uczyli się, jak najlepiej ją wspierać. Ale zrobili coś jeszcze — przenieśli się do innego miasta, oddalonego o setki kilometrów, i wspólnie zaczęli wszystko od nowa. Dali swojej córce kolejną szansę. Po latach dziewczyna wyszła za mąż, ma synka i wspomina, ile zawdzięcza swoim rodzicom.
Nie każdy tak potrafi, chce i może? Nie zawsze problemy dotyczą narkotyków. Nie wszystkie historie kończą się happy endem. Jeżeli młoda osoba trafi do jakiegokolwiek ośrodka, to zawsze istnieje szansa na ratunek. W Polsce powstaje obecnie bardzo dużo placówek wychowawczych, resocjalizacyjnych czy psychiatrycznych oddziałów szpitalnych. W nich właśnie dostają szansę i rodzice, i dzieci.
To głównie na rodzicach spoczywa obowiązek wychowania dzieci. Później może pomóc szkoła, Kościół czy inne instytucje. Rodzice chętnie scedowaliby wychowanie dziecka na szkołę, ale głównym celem szkoły jest kształcić, a dopiero potem wychowywać. Wśród nauczycieli znajdują się osoby wzbudzające zaufanie i bywa, że dziecko ma lepszy kontakt z nauczycielem czy nauczycielką niż z rodzicami. Nie jest to jednak regułą.
To krótkie wprowadzenie pozwala mi zasygnalizować problemy i drogę, które mogą sprawić, że młodzi ludzie trafią do szpitala psychiatrycznego. Co ich tam czeka? Jakie obowiązują tam zasady? Kto z nimi pracuje? Co opowiadają o sobie? Jakie są ich plany i marzenia? Jakie przeżywają emocje? Tego wszystkiego możecie się dowiedzieć, czytając dalsze części. Oto kilka prawdziwych historii, które opowiedziały pogubione dzieci…
II. Natalia
Udaję na terapii. Słucham, odpowiadam na pytania, kiwam znacząco głową. Chyba się na to nabierają… Tak naprawdę znów chcę być sobą, dawną Natalią. W dupie mam ich zrozumienie, rady, rozmowy. I tak ich gówno obchodzi, co ze mną będzie. Przecież będzie tak samo. Ta cholerna beznadzieja. Cholernie brakuje mi ćpania. Bardziej niż alkoholu i fajek. Chociaż nie, fajek tak samo. Alkoholu też. Nienawidzę tu być i tych wszystkich ludzi. Ale tamtego równie mocno nienawidzę…
Odkąd pamiętam, byłam Twoją małą księżniczką. Sadzałaś mnie na kolanach, opowiadałaś o wspaniałym życiu, jakie mnie czeka. Miałam wszystko i nie chodzi o przedmioty. Miałam Twoją miłość. Myślałam, że kochacie mnie obie, Ty i babcia, ale w końcu musiałam dowiedzieć się prawdy…
Gdy miałam siedem lat, babcia pierwszy raz nazwała mnie w złości znajdą. Nie wiedziałam, co to znaczy i o co jej chodziło. Może to coś dobrego? Nadeszła okazja, żeby się tego dowiedzieć. Z okazji Dnia Babci mieliśmy za zadanie napisać coś ciekawego o swojej seniorce. A jakże, napisałam i ochoczo odczytałam to całej klasie. Zszokowałam wszystkich na samym początku. „Po moim urodzeniu babcia chciała mnie spuścić w kiblu i jestem cholerną znajdą, której ojciec jest kryminalistą”… Nauczycielka natychmiast kazała mi przestać. Nie rozumiałam dlaczego. Po następnej lekcji pojawiła się matka, wezwana przez dyrektorkę. Mama była na mnie zła, a ja wciąż nie wiedziałam, co takiego zrobiłam. Zabrała mnie ze szkoły i przez całą powrotną drogę milczałyśmy. Czułam przez skórę, że zrobiłam coś nie tak. Było mi głupio, ale teraz wiem, że to nie ja powinnam czuć się źle.
Matka była bardzo piękną kobietą. Wysoka blondynka, ciemne oczy, zawsze opalona. Do tego nienaganna figura. Umiała dbać o siebie. Mężczyźni ją uwielbiali, a ona nie stroniła od ich towarzystwa. Dzięki niej miałam codziennie nowe, piękne zabawki i wszystko to, czego może pragnąć mała dziewczynka. Matka była świetną aktorką. Kochała przede wszystkim pieniądze, a mężczyźni byli tylko narzędziem do ich zdobycia. Najlepsi byli tacy, którzy je mieli. Porządny samochód, dom, pracę, a najlepiej dobrze prosperującą firmę. Kiedyś poznała bogatego Włocha. Rozkochała go do tego stopnia, że chciał podarować jej cały świat. Dużo podróżowała pociągami pierwszej klasy, potem samolotami, a nawet jachtami. Opływałyśmy w bogactwa i żyłyśmy w luksusie. Pamiętam, że miałam piękny, różowy pokój, pełno najnowszych zabawek i markowe ciuchy. Przy tym mnóstwo koleżanek, które patrzyły na wszystko z nieukrywaną zazdrością. Miałam wszystko poza jednym. Brakowało mi matki, bo i tak większość czasu spędzałam z babką — matką mojej matki. Babka regularnie wlewała mi jad do ucha, że matka bardziej kocha tego faceta niż mnie, a ja jestem tylko niechcianym bachorem i zerem. Często też w złości wymierzała mi bolesne kuksańce.
Matce trudno było usiedzieć w jednym miejscu, a Włoch musiał pracować. Pod pretekstem opieki nade mną wracała do kraju. Jej mężczyzna wysyłał pokaźne sumy na konto, a mama co noc imprezowała z innym. Ja natomiast dalej byłam skazana na opiekę i towarzystwo babki.
Sielanka trwała może rok, ale przyszedł czas zmian. Coraz bardziej zamykałam się w sobie, na swój sposób przeżywając samotność i zagryzając tęsknotę batonikami. Odsuwałam się od rówieśników, a oni ode mnie. Odsunęli się też z innego powodu. Bardzo utyłam i stałam się nieatrakcyjnym pulpetem. Dzieci potrafią być bardzo okrutne, a odrzucenie niezmiernie boli. Nie wybierano mnie do gry w siatkówkę, nie chcieli ze mną wracać ze szkoły, nikt nie zapraszał do zabaw pod blokiem. Nie tak dawno księżniczka, a teraz żebraczka prosząca o chwilę towarzystwa. Nie było litości. Dzieci wyzywały mnie od grubasów, baleronów i tym podobnych. Wracałam zapłakana i zgnębiona. Chciałam wyżalić się matce, przytulić i słuchać zapewnień, że wszystko będzie dobrze. Matki nigdy nie było, a babka na poczekaniu wymyślała coraz to nowe kłamstwo. Chciała wiedzieć, ale nie pomóc. Głośno się śmiała i mocniej utwierdzała w przekonaniu, że jestem gruba i brzydka, nikt mnie nie chce i tylko zabieram tlen roślinom. Uciekałam do swojego pokoju, długo płakałam w poduszkę, a potem zagryzałam swój ból kolejnymi słodyczami.
Pewnego dnia matka, wraz ze swoim kochankiem, zabrała mnie do zoo. Byłam tego dnia taka szczęśliwa, mimo że nie okazywała mi szczególnego zainteresowania. Do pewnego momentu… Wychwyciłam jej spojrzenie w chwili, gdy patrzyła na mnie z nienawiścią i obrzydzeniem. Nie wiem dlaczego, ale odruchowo zaciskałam moje grube piąstki. Po powrocie — jak zwykle — zostałam sama. Rozpłakałam się tak żałośnie, że nie potrafiłam przestać. Płakałam z żalu i złości, wbijając szpilki w zdjęcia mojej matki. Szczególnie napiętnowałam jej oczy, które na mnie tak parzyły… Chciałam ją ukarać, zemścić się, dać jej poczuć, co znaczy cierpienie. Ale jej nie było, a i tak naprawdę nic bym jej nie zrobiła.
Ten dzień spowodował we mnie wewnętrzną przemianę. Coś we mnie pękło i przestałam jeść. Tak bardzo się w sobie zacięłam, że bardzo szybko i bardzo dużo chudłam. Trwało to ponad trzy miesiące i doszłam do wagi trzydziestu dwóch kilogramów. Znajomi mnie nie poznawali, a ja zaczęłam wyglądać bardzo atrakcyjnie i zyskiwałam nowych kolegów. Natomiast babka, aby mi dalej dokuczać, utwierdzała mnie w przekonaniu, że nadal jestem gruba i brzydka. Zdarzało się, że mdlałam, a babka dalej wlewała swój jad. Może liczyła, że któregoś dnia zniknę? Bywały chwile, które były dla mnie bardzo trudne. Matka i jej facet zabierali mnie do restauracji. Byłam taka głodna, ale bardziej bałam się znów przytyć. Odmawiałam, a oni nalegali. Kończyło się to moim histerycznym zachowaniem, a im było przeze mnie głupio. Później w ogóle zrezygnowali z mojego towarzystwa. Zaczęłam podupadać na zdrowiu. Miałam ziemistą cerę, wypadały mi włosy i coraz częściej omdlewałam.
Mimo to dalej nie jadłam, szaleńczo robiłam brzuszki i płakałam. Łzy i ból to była moja codzienność. Na polecenie dyrektorki szkoły matka zaprowadziła mnie do lekarza. Po badaniach lekarz orzekł jednoznacznie, że cierpię na anoreksję. Otrzymałam skierowanie do szpitala psychiatrycznego…
III. Klaudia
Klaudia miała szczęśliwe dzieciństwo do pewnego czasu… Jako sześciolatka spowodowała pożar domu. Dom był niewielki, ale spełniał swoją funkcję dla wszystkich mieszkańców. Na górze mieściła się pewnego rodzaju graciarnia. Nieświadome niczego dziecko, jak w wielu podobnych przypadkach, bawiło się zapałkami. Kiedy matka zawołała Klaudię na obiad, ta zdążyła już zaprószyć ogień. Tak naprawdę to sąsiedzi powiadomili rodzinę o pożarze. Wszyscy w porę zdążyli uciec, ale brat, który spał obok tego składziku, wyskoczył przez okno jako ostatni i połamał obie nogi. Przez jakiś czas schronienia udzielali im sąsiedzi, bo dom doszczętnie spłonął. Rodzina wyprowadziła się do innej miejscowości, korzystając z pomocy dziadków.
To „szczęśliwe dzieciństwo” polegało na tym, że była mama wraz z tatą i rodzeństwem. To koniec szczęścia. W domu od zawsze był alkohol i awantury. Klaudia wychowywała się w pełnej rodzinie do siódmego roku życia. Matka była piękną kobietą, ale nie radziła sobie sama ze sobą. Klaudia pamiętała jedynie jej piękne blond loki i wyjątkową urodę. Siedmioro dzieci wraz z Klaudią, a każde tak różne. Pewnego dnia mama nie wytrzymała tego wszystkiego i odebrała sobie życie — powiesiła się. Na szczęście znalazł ją ojciec. Sam pogrzeb Klaudia zapamiętała jako wesołą ceremonię. Była szczęśliwa, że skończyły się kłótnie i alkohol. O śmierci mamy powiedział Klaudii brat, tłumacząc, że mama chorowała na serce. Po tym zdarzeniu — w wieku ośmiu lat — zamieszkała u brata w rodzinie zastępczej. Gdy była już nieco starsza, przez przypadek dowiedziała się prawdy o tym tragicznym dniu…
Ojciec mieszkał już z inną kobietą i to za jej sprawą wziął dziewczynkę do siebie na Wigilię. W czasie przygotowań do świątecznej kolacji Klaudia usłyszała kłótnię dorosłych. W tym czasie przebywała w pokoiku obok i dokładnie chłonęła każde słowo. Macocha wyrzucała ojcu, że córka nie mieszka z nimi, tylko w rodzinie zastępczej. Nagle dziewczynka usłyszała bardzo bolesne zdanie: „Myślisz, że po tym, jak Alicja się powiesiła — tu, w kuchni — to oddadzą mi dzieci?”. Klaudia nie wierzyła własnym uszom. Nagle zaczęła zadawać sobie mnóstwo pytań: „Dlaczego mama to zrobiła? Dlaczego mnie zostawiła? Czy to przeze mnie?”. Dziewczynkę pchnął nagły impuls i wyskoczyła przez okno. Nie było wysoko. Nie zważając na przeraźliwe zimno, wybiegła tylko w spódniczce i bluzeczce wprost na cmentarz. Siedziała przy grobie swojej matki i tak bardzo płakała… Łzy same płynęły i nie chciały przestać. Nie wiedziała, ile czasu tam spędziła, ale na szczęście znalazł ją brat, Bogdan.
Często przychodził zapalić znicz na grobie matki. Okrył siostrę swoją kurtką, bo była cała przemarznięta, przytulił i zaczął uspokajać. Była mu wdzięczna, że pocieszał i był blisko. Potem zawiózł ją taksówką do drugiego brata, czyli rodziny zastępczej. Ojciec nawet nie zauważył nieobecności dziewczynki. O jej zniknięciu dowiedział się dopiero od Bogdana. Gdy to wszystko się wydarzyło, miała zaledwie dwanaście lat. Od tej pory Klaudia znienawidziła święta Bożego Narodzenia.
Mimo że brat był jej najbliższą rodziną, nie było jej u niego dobrze. Jako dziewięciolatka regularnie wykonywała domowe obowiązki. Opiekowała się dziećmi brata, sprzątała, prała (ręcznie, gdyż nie było pralki), robiła dla wszystkich posiłki, a przy tym musiała mieć czas na naukę. O czasie tylko dla siebie mogła jedynie pomarzyć. Darmowa gosposia — może pod wpływem instynktu, a może koleżanek — nagle zaczęła się buntować. Brat bardzo szybko przypomniał jej, gdzie jest jej miejsce. Dostawała regularne lania skórzanym paskiem lub kablem. Pewnego dnia wszystko potoczyło się innym trybem. Dostała lanie, że odpyskowała i nie chciała zająć się dziećmi. Na koniec usłyszała, że jest „małą szmatą”. To przelało czarę goryczy. Wykrzyczała wtedy, że zrobił z niej szmatę młodszy brat, Jacek, kiedy ją molestował. Niestety, opiekun nie uwierzył jej opowieściom. Skoro wykrzyczała to na głos, postanowiła zawalczyć o swoją godność i poszukać sprawiedliwości. O wszystkich zdarzeniach opowiedziała w szkole. Myślała, że zmiany w jej życiu potoczą się błyskawicznie. Niestety, tak się nie stało. Nie chciała już bicia i poniżenia. Chciała schronienia u ojca, licząc na pomoc macochy. Z żalem i nadzieją szła w dwudziestostopniowym mrozie ponad dwadzieścia dwa kilometry. Gdy dotarła na miejsce, ojciec był zdumiony i zaskoczony. Musiała po raz kolejny opowiedzieć, a nawet wykrzyczeć swoją krzywdę. Powiedziała, że utrzymywała to w tajemnicy, bo bała się stracić następne bliskie osoby, ale trudno było jej z tym żyć. Po tym wszystkim ojciec był tak wstrząśnięty, że postanowił ją zatrzymać bez względu na wszystko, lecz brat Emanuel (rodzina zastępcza) chciał prać brudy we własnym domu i wezwał policję. Pozwolono jej jednak zostać u ojca. Dopiero po dwóch tygodniach doczekała się kuratora z sądu, który sporządził odpowiednią dokumentację i zabrał Klaudię do Emanuela. Wtedy dziewczynka dowiedziała się, czym naprawdę jest piekło, a dokładniej — najgłębsze pokłady. Dzień był jeszcze do zniesienia, ale w nocy wyrzucał ją z domu i nakazywał wynosić się do ojca. Wówczas dziewczynka prosiła sąsiadów, by wezwali policję.
W końcu wiosną opieka społeczna zabrała ją do domu dziecka w Cybince. Tam było jej dobrze, ale zwykle szczęście nie trwa długo. Utworzono dom dziecka w jej rodzinnej miejscowości i została do niego przeniesiona. To nie było to samo. W tak małej miejscowości prawie wszyscy się znają i prawie wszystko o sobie wiedzą. Niefortunnie zasłyszane rozmowy znów zraniły pokiereszowaną życiem dziewczynkę. Zaczęła często uciekać na cmentarz, do mamy, spędzając tam niejedną noc. Nikt Klaudii nie rozumiał i nikt się nie starał jej pomóc. Sama znalazła sobie nowe towarzystwo — nieważne, że ściągało ją na sam dół, bo ktoś jednak słuchał i współczuł. Nieważne, że najpierw pojawił się alkohol, a potem narkotyki i dopalacze. Po sporej dawce dopalaczy, a raczej w trakcie ich wypłukiwania przez organizm, Klaudia zaczęła słyszeć głosy i mieć lęki. Głosy namawiały ją do samookaleczeń i coraz więcej ran pojawiało się na jej ciele. Upijała się do nieprzytomności — tak, że traciła kontakt ze światem. Na używki trzeba było mieć pieniądze, więc pozostawała kradzież albo sprzedaż własnego ciała. Kiedy była „znieczulona”, to było jej wszystko jedno. Takie stany doprowadziły do jeszcze większej agresji i konfliktów z prawem, wyżywała się więc na innych wychowankach oraz na policjantach. Kontrolowana przez funkcjonariuszy dziewczynka, która pozostawała bez opieki w późnych godzinach nocnych, to dla policji rutyna, natomiast jej zachowanie już rutynowe nie było — była w stosunku do nich wulgarna i napastliwa. Mieli z nią trochę problemów, zanim udało się ją odtransportować do domu dziecka. Zdarzało się to jednak coraz częściej (niektórzy policjanci nawet polubili krnąbrną małolatę). Dom dziecka nie mógł pozostać obojętny. Nikt już nie potrafił pomóc Klaudii ani nie był w stanie jej okiełznać. Dziewczyna wędrowała z jednego psychiatryka do drugiego, zaliczyła nawet Ośrodek Leczenia Uzależnień w Sopocie. Uciekła i przebyła stopem pięćset dwadzieścia kilometrów. Cała podróż trwała siedemnaście godzin. Przez jakiś czas regularnie poddawała się dalszej destrukcji. Nikt nie miał o Klaudii dobrego zdania. Częste utarczki z policją i pracownikami domu dziecka skazały dziewczynę na prawne zaszufladkowanie — wysoka demoralizacja ze wskazaniem na pobyt na oddziale o wzmożonym zabezpieczeniu dla dzieci i młodzieży w Bolanowie.
Początki pobytu Klaudii na oddziale I były bardzo trudne i dla personelu, i dla niej. Była zbuntowana i obrażona na cały świat. Robiła łaskę, gdy musiała zejść do stołówki, odmawiała uczestnictwa w zajęciach czy terapii. Spędziła wiele godzin w sali obserwacyjnej, gdyż jej stan psychiczny zmieniał się jak w kalejdoskopie. Na to wszystko miały wpływ jej przeżycia oraz brak używek, od których się uzależniła.
Czas płynął, ale znaczące zmiany nie następowały. Bywały dni, kiedy dziewczynka znów się okaleczała, bywała również tak agresywna, że musiano ją zabezpieczać pasami. Regularnie otrzymywała leki, między innymi antydepresanty, które z czasem łagodziły jej nastawienie do świata. Krok po kroku zrozumiała, że personel nie jest jej wrogiem, zmiany nadchodziły jednak bardzo powoli. Lubiła chodzić do szkoły i miała niezłe stopnie. Chętnie słuchała pochwał, co spowodowało rozpoczęcie terapii. Jak zawsze początki bywają trudne, u Klaudii również terapia przebiegała bardzo burzliwie. Czasami wychodziła w połowie, trzaskając drzwiami. Bywało, że po terapii pół dnia przepłakała albo dąsała się na wszystkich i o wszystko. Personel wiedział, że jest to efekt buntu, a zarazem akceptacji różnych zdarzeń oraz wyartykułowania i przyznania się przed samą sobą do błędów życiowych. Klaudia w wielu sytuacjach była bezkrytyczna i trzeba było ją odpowiednio przygotować, żeby znów miała jasne spojrzenie na swoje sprawy.
Czas płynął, a dziewczyna zaczęła się zmieniać z dnia na dzień. Może była bardziej absorbującą pacjentką od innych, ale i to ulegało poprawie. Klaudia uwielbiała zwracać na siebie uwagę. Zdarzające się każdemu drobne urazy urastały u niej do ciężkiej choroby. Chciała, żeby stale ktoś się nią interesował, rozmawiał i poświęcał czas. Gdy ma się dość sporą grupę podopiecznych, nie zawsze jest to możliwe. Poza tym kiedy coś nagminnie się powtarza, następuje zmęczenie materiału, a że personel wiedział, o co naprawdę chodzi, to zwyczajnie próbował ją zbyć, co z kolei spotykało się z buntem i słowną agresją z jej strony. Dziewczyna zamęczała swoimi wyimaginowanymi problemami ordynatora, potem pielęgniarki, psychologa, a nawet sanitariuszki. Po prostu tego, kto się napatoczył i znalazł „na linii strzału”.
Czasem lubiła też samotność. Siadała wtedy na łóżku, słuchała muzyki i kiwała się w jej rytm, tak jak dzieci z chorobą sierocą. Wówczas była poważna i skupiona. Potrafiła tak nawet kilka godzin, jeśli nie było innych zajęć.
W lepsze dni z własnej inicjatywy pomagała przy drobnych porządkach. Wykazała się talentem plastycznym i pod okiem wychowawców tworzyła przeróżne cudeńka. Była inteligentna i diabelnie spostrzegawcza, miała też cięty dowcip. Nie raz i nie dwa zaskakiwała personel trafnością wypowiedzi.
Klaudia bardzo się zmieniła i po wnikliwej analizie, ordynator podjął decyzję i wydał zgodę na krótką przepustkę. Była przeszczęśliwa, że znów, choć na chwilę, poczuje się wolna. Dom dziecka dopełnił formalności, prosząc sąd o zgodę. Wszystko przebiegło pomyślnie i Klaudia pojechała tam na trzy dni. Każdy się zastanawiał: czy wyjdzie z tej próby zwycięsko? Bardzo miło wszystkich zaskoczyła — nie narozrabiała ani nie szukała dojścia do używek. Ta próba pozwoliła dobrze rokować na przyszłość, można było sądzić, że proces resocjalizacji idzie w dobrym kierunku. Klaudia zapracowała na zaufanie i częściej korzystała z przepustek. A to z okazji świąt, a to na wakacje czy ferie zimowe. Dom dziecka tylko raz poskarżył się ordynatorowi na zachowanie dziewczyny — jakby nie była sobą. Przepustkę, na którą wtedy pojechała, wydano na czas świąt Bożego Narodzenia… Mimo skojarzeń i przeżyć związanych z tym świętem pracowała na następną aż kilka miesięcy.
Dziewczyna stawała się coraz starsza i bardziej odpowiedzialna. Kilka miesięcy przed osiągnięciem pełnoletniości otrzymała kolejną szansę — mogła wcześniej wrócić do domu dziecka na stałe. Jakaż była radość, kiedy otrzymała postanowienie sądu o natychmiastowym zwolnieniu. Wszyscy się cieszyli jej radością, lecz zawsze są obawy… Trzeba się jednak przekonać o słuszności decyzji. W dniu wyjazdu uściskom i życzeniom nie było końca, Klaudia chętnie się przytulała i żegnała z każdym z osobna. Najwięcej uścisków, podziękowań i miłych słów otrzymał ordynator, który nie szczędził jej pokrzepiających rad, ale już w drodze do domu dziecka dziewczyna oskarżyła go o zły dotyk i facet musiał się nieźle nagimnastykować, tłumacząc niewinne gesty. Czyżby tak się pomylił co do niej?
Klaudia sądziła, że sobie poradzi mimo zaburzonej osobowości. W Bolanowie przebywała dwadzieścia dwa miesiące i spory haust wolności odbił jej się czkawką. W bardzo krótkim czasie przestała chodzić na praktyki. Miała problemy z nawiązywaniem prawidłowych relacji z poznanymi ludźmi. Nie umiała podporządkować się zasadom i panującej dyscyplinie. Popadała w coraz to nowe konflikty. Zaczęła uciekać z domu dziecka i szukać wrażeń na melinach, odnawiając dawne przyzwyczajenia. Poszukiwała miłości, może akceptacji i zrozumienia u dojrzałych mężczyzn. Nietrudno było odkryć ich intencje, ale nie czuła się przez nich krzywdzona. Czuła się za to samotna, niepotrzebna i niekochana. Była bardzo niecierpliwa i nie umiała na to wszystko systematycznie zapracować — chciała wszystkiego od razu i nie uznawała sprzeciwu. Spotykała dawnych znajomych, którzy nie grzeszyli wstrzemięźliwością i rozumem…
W tamtym czasie bardzo wstrząsnęło nią pewne zdarzenie: Otóż grupka jej dobrych znajomych wracała z zakrapianej imprezy, na której nie zabrakło również narkotyków. W pewnym momencie się pokłócili i jeden z nich, Patryk, w geście protestu położył się na jezdni. Pozostali to zignorowali i poszli dalej, chłopak jednak dalej leżał i nie miał zamiaru rezygnować. Nagle grupa zauważyła światła nadjeżdżającego samochodu. Machali i krzyczeli do kierowcy, żeby się zatrzymał, ale ten ich zlekceważył, myśląc, że to wygłupy pijanej młodzieży. Nie zatrzymał się. Przejechał po głowie chłopaka, a ten zginął na miejscu. Klaudia bardzo lubiła Patryka, uważała, że był bardzo fajny — pogodny i zawsze uśmiechnięty, wszystkim chętnie pomagał, w dodatku jak ona cierpiał z powodu alkoholizmu rodziców. Chciał być kimś i miał na nią dobry wpływ. Wiele razy wyciągał Klaudię z tarapatów i odciągał od używek, a sam nigdy nie pił i nie ćpał ze względu na rodziców. Poza tym jednym razem, który zakończył się tragicznie. Dziwna sprawa, bo dwa dni później nieszczęsny kierowca zginął wskutek pobicia, a dwa tygodnie później jego ojciec został zaatakowany i uderzony siekierą w głowę. Klaudia zastanawiała się, czy to nie przyjaciele Patryka dokonali samosądu. Byłoby to okrutne i niesprawiedliwe… A może to przypadek?
Te smutne wydarzenia jeszcze bardziej zdołowały dziewczynę. Albo uciekała z domu dziecka, albo siedziała samotnie w pokoju, słuchając smutnej muzyki i płacząc. Brakowało jej bratniej duszy — a może leków i terapii? Stan psychiczny Klaudii pogorszył się na tyle, że przestała jeść i dokonała samookaleczenia. Znanymi sobie sposobami chciała znów zwrócić na siebie uwagę — a może tak wołała o pomoc? Chciała wrócić do psychiatryka, ale było jej wstyd, że w tak krótkim czasie się poddała. Wybrała dla siebie inne znane miejsce — Zabór.
Rany na przedramionach i ucieczka z domu dziecka miały jej pomóc w realizacji szatańskiego planu. Patrol policji zgarnął naszą uciekinierkę przed północą. Oznajmiła, że nie wróci do „bidula” i bardzo się okaleczyła. Policjanci zawieźli dziewczynę do szpitala. Zawiadomiono opiekuna prawnego, opatrzono jej rany i lekarz wypisał skierowanie do szpitala psychiatrycznego w Zaborze. Opiekun prawny nie był zachwycony obrotem sprawy i piętrzył trudności, ale trzeźwy osąd policjantów przechylił szalę na korzyść Klaudii. Jeszcze tej nocy dotarła do Zaboru. Opracowany przez nią plan miał jej umożliwić wyciszenie, refleksję i dać czas, by spróbować jeszcze raz.
Kilka dni później Klaudię odwiedził psychiatra sądowy. Poinformował ją, że dom dziecka skorzystał z poprzedniego postanowienia sądu i musi wrócić z powrotem do Bolanowa. Nawet się ucieszyła, ale zwyczajnie było jej wstyd. Prędko załatwili formalności, żeby jak najszybciej pozbyć się kłopotliwej podopiecznej. Klaudia była zrezygnowana i przygaszona. Nie była bez winy… Ale czy indywidualizm od razu wyłącza nas poza nawias społeczeństwa? Klaudia miała pecha, że doznała tyle bólu i zła ze strony rodziny. Po takiej traumie trudno poradzić sobie z własną tożsamością. Miała wrażenie, że przeszkadza, że nikt jej nie chce. Każdy przecież chce być zauważony, doceniony i wybiera środki, które wydają mu się najlepsze. W jej przypadku brakowało kogoś, kto by to odpowiednio korygował.
Pierwsze dni po powrocie do Bolanowa były dla niej bardzo trudne. Znała tu wszystkich i czuła się jak syn marnotrawny, który powrócił z dalekich wojaży. Klaudia już po tygodniu złapała równowagę psychiczną, a po miesiącu czuła się tak, jakby cały czas była na oddziale i nigdzie nie wychodziła. Wieczorami jednak poddawała się refleksjom: co dalej z nią będzie, gdzie się podzieje i czy zwyczajnie nie pójdzie w tango?
Czas płynie jak wartka rzeka i Klaudia nieuchronnie zbliżała się do pełnoletniości. W dniu osiemnastych urodzin pracownicy domu dziecka odebrali ją ze szpitala. Te pożegnania były inne. Mimo osiągniętego wieku była jak mała dziewczynka — zalękniona i niepewna. Z pewnym ociąganiem opuszczała mury szpitalne, dwukrotnie oglądając się za siebie. Miała łzy w oczach i była taka smutna… Być może już nigdy o niej nie usłyszymy. Jeśli miałyby to być niekorzystne wieści, to lepiej, żeby nie było ich wcale…
IV. „Dom” zastępczy
Niewielka miejscowość w środkowej Polsce o nazwie Bolanowo. Skromne uliczki, domy takie same jak wszędzie, jedne bardziej zadbane, inne mniej. Ludzie krzątający się wokół swoich obejść, zajmujący się swoimi codziennymi sprawami. Tutaj życie jakby nieco zwolniło swój bieg, bo nie zauważa się wszechobecnego pośpiechu i gonitwy. Sporo zieleni przy drogach i ludzie sprawiający wrażenie, że nigdzie im się nie spieszy. Rozwlekła miejscowość, jakby podzielona na znacznie od siebie oddalone dzielnice. Na końcu Bolanowa jest jednak coś szczególnego i tam właśnie zmierzamy.
Z daleka widać starą bramę wjazdową, otoczoną parkowymi drzewami i sporą przestrzenią. Z prawej strony bramy jest mała, nieciekawa portiernia, a nad nią napis „Szpital psychiatryczny w Bolanowie”. I oto ujawnia się tajemnica, dokąd się udajemy.
Bramę otwiera portier — po wcześniejszej kontroli — informuje, gdzie znajduje się izba przyjęć. Podjeżdżamy policyjnym samochodem, ale i tak trzeba poczekać na swoją kolej. Budynek jest niewielki, ale nowszy od pozostałych. Wokół są żywopłoty i rabaty kwiatowe. Inne budynki są stare, poniemieckie — z czerwonej cegły, z okratowanymi oknami. Jest ich sporo, jedne zagospodarowane, inne opuszczone. Stare, okratowane okna sprawiają przygnębiające wrażenie. Liczne drzewa, mnóstwo zieleni poprawiają niekorzystne pierwsze wrażenie. Po tym szczególnym parku nie spaceruje zbyt wiele osób. Może popołudniowa pora jest nieodpowiednia, a może tak tu jest na co dzień?
Nadchodzi nasza kolej. Policjanci wyprowadzają z samochodu mizernego chłopca, zakutego w kajdanki. Ma spuszczoną głowę, chudziutkie ciałko i na oko dwanaście — trzynaście lat. Nie płacze, nie protestuje, sprawia wrażenie zrezygnowanego. Ma ciemne, tłuste włosy, ubranie znoszone i poplamione. Buty, które normalny człowiek dawno wyrzuciłby do śmieci. Jest taki cichy, przestraszony… Bez problemów poddaje się procedurze przyjęcia do szpitala. Policjanci podają dokumenty, żartują z pielęgniarką, a on w kąciku czeka, co z nim zrobią dalej.
Każą mu przebrać się w piżamę, bo podobno takie są procedury, na wypadek gdyby chciał uciec. Buty może założyć swoje. Bada go lekarz, ocenia stan zdrowia, wypełnia dokumenty i poleca zaprowadzić na oddział. Sprawdzają mu włosy — czy nie ma wszy — potem skórę — czy ma blizny, tatuaże — i wszystko skrupulatnie zapisują. Widać mnóstwo blizn po samookaleczeniach na przedramionach i udach. Tandetne tatuaże — amatorszczyzna i bylejakość. Jego rzeczy lądują w depozycie. Teraz trzeba poczekać. Wszystko sprawdzone, zapisane…
Po około kwadransie przychodzi dwóch sanitariuszy i pielęgniarka, zabierają chłopca ze sobą. Próbują coś mówić, o coś pytać, ale chłopiec jest milczący i zamyślony. Droga jest nierówna — z popękanymi, betonowymi elementami.
Mijamy kolejne budynki, widać zagospodarowane, bo słychać krzyki i nawoływania. Dużo zieleni i kwiatowe klomby budzą skojarzenia ze spacerem po parku. Spory teren szpitalny i odległość do oddziału daje wytchnienie narastającemu stresowi.
Wreszcie docieramy pod bramkę. Teren ogrodzony wysoką siatką, zakończoną drutem kolczastym. Bramka otwierana na elektromagnes. Po prawej stronie widać sąsiedni budynek, który połączony jest łącznikiem z równie wysokiej siatki. Dalej boisko typu Orlik z jeszcze wyższą siatką i podwójnym zabezpieczeniem. Z lewej natomiast trochę kwiatów i ogrodzony „spacerniak”.
Przed nami ukazują się drzwi wejściowe. Wielkie, z solidnego drzewa — jak drzwi do samego piekła. Na murach budynku widnieje informacja, że jest to oddział dla dzieci i młodzieży o wzmożonym zabezpieczeniu. Zgrzyt wielkiego klucza w zamku informuje, że za chwilę chłopiec będzie więźniem oddziału I. Czas pobytu będzie zależeć od jego zachowania, uczestnictwa w terapii i postępów. Może tu przebywać nawet do osiemnastego roku życia.
Wielkie drzwi zamykają się za nim i automatycznie zostaje skierowany do dalszej, szczegółowej kontroli. Chłopiec zawsze kontrolowany jest przez mężczyznę, a dziewczynka przez kobietę, ale i to przysparza zażenowania jednej i drugiej stronie. Wszelkie blizny, które posiada młody pacjent, muszą być szczegółowo naniesione na specjalną kartę. Nieważne, czy powstały po zabiegu chirurgicznym, czy po samookaleczeniu. Zaznacza się jedynie ich pochodzenie. Opisuje się również kształt tatuaży i miejsca, na których są zrobione. Trzeba też sprawdzić włosy, a w razie wszawicy zastosować leczenie, aby nie roznieść insektów na cały oddział; wynotować, czy dziecko nie ma znamion pobicia, siniaków lub innych obrażeń. Potrzebne jest to także do czasowej kontroli pacjentów — odbywającej się co tydzień. Taka szczegółowa kontrola ma również na celu sprawdzenie, czy dziecko nie posiada papierosów, narkotyków bądź innych substancji niedozwolonych.
Chłopiec zostaje poinformowany o swoich prawach, a także zważony i zmierzony. Zostaje mu pokazany rozkład oddziału, dowiaduje się, gdzie może przebywać, a gdzie nie wolno mu wchodzić. Pracownicy proszą go, by odpowiedział na kilka prostych pytań dotyczących rodziny, ale odpowiada zdawkowo i niechętnie. Teraz odprowadzono go do sali obserwacyjnej, ma też zapoznać się z regulaminem i zasadami panującymi na oddziale. Akurat jest sam, ponieważ inni chłopcy rano zostali stąd zwolnieni. Taka sala służy do obserwacji zachowań nowych pacjentów oraz pacjentów, którym pogorszył się stan psychiczny.
Budynek składa się z piętra mieszkalnego dla chłopców, gdzie są kilkuosobowe sale, łazienki i toalety. Korytarz jest wyposażony w telewizor, z którego dzieci mogą korzystać według określonych zasad. Nad nim znajduje się piętro dziewcząt o podobnym rozkładzie, gdzie dodatkowo mieszczą się gabinety psychologów, wychowawców, terapeuty zajęciowego i oddziałowej. Na samym dole natomiast jest stołówka, świetlica, gabinety lekarzy oraz szatnia. Poszczególne pomieszczenia są udekorowane pracami dzieci. Tym zajmują się wychowawcy i terapeuta zajęciowy. Daje to złudne wrażenie spokoju i sielanki.
Jakie dzieci i dlaczego trafiają na taki oddział?
Jest to odział psychiatryczny i w pierwszej kolejności winny trafiać tu dzieci chore. I tak właśnie jest. Leczone są dzieci z takimi schorzeniami, jak: schizofrenia, choroby afektywne (w tym choroba dwubiegunowa, depresja, lęki), autyzm, zaburzenia związane z niedorozwojem umysłowym. Przyczyną pobytu niektórych pacjentów jest nadużywanie substancji psychoaktywnych (leki, dopalacze, kleje, narkotyki), które wywołały niekorzystny wpływ na zdrowie młodego człowieka. Największą grupę leczonych dzieci stanowią jednak te, u których rozpoznano zaburzenia emocji i zachowania.
Co to właściwie oznacza?
Otóż są to dzieci, które z różnych przyczyn, o których wspominałam na wstępie, nie potrafiły poradzić sobie z emocjami, stresem, problemami. W tym trudnym czasie nie znalazły pomocy i zeszły na złą drogę — zaczął się proces demoralizacji. Organem właściwym, który je umieścił na takim oddziale, jest sąd.
Dlaczego sąd musiał interweniować i co to właściwie znaczy dla młodego człowieka „demoralizacja”?
Istnieje pewna trudność w rozpoznaniu, czy dziecko ma zaburzenia zachowania i emocji, czy jest po prostu zwykłym chuliganem. Nawet psychiatrzy czasami mają z tym problem. Uwarunkowania społeczne, jak wpływ rodziców, szkoły, rówieśników, powoduje, że dziecko nie umie pogodzić się z porażką, ma problemy z rozwiązywaniem sytuacji konfliktowych, nie potrafi obiektywnie oceniać innych. Kiepsko radzi sobie ze stresem, ma niską samoocenę, a podejmując się nowych i trudnych zadań, odczuwa lęk. Wykazuje problemy z odczuwaniem i nazywaniem nowych emocji. Brak wsparcia i autorytet rówieśników powodują, że krok po kroku schodzą na drogę destrukcji i przestępstwa. Zaczyna się różnie. Mogą to być bójki w szkole, absencja szkolna, kradzieże, ale owe zachowania mogą urosnąć do naprawdę poważnych przestępstw, jak: napady, pobicia, włamania, prostytucja, ucieczki z domu i wiele innych.
Jeśli chodzi o uzależnienia, to oczywiście w grę wchodzą papierosy, alkohol, narkotyki, dopalacze, leki i inne substancje psychoaktywne. Z nowych uzależnień odnotowujemy uzależnienia od komputera, gier komputerowych, ale i mody. Moda i styl życia celebrytów bardzo wpływają na psychikę i powodują naśladownictwo ze strony młodych ludzi. Skutkuje to najczęściej anoreksją czy bulimią u dziewcząt, a stosowaniem i uzależnianiem się od anabolików u chłopców. Piękna sylwetka, podziw wśród rówieśników, dodatkowo akceptacja powodują, że dziewczęta zaczynają bezkrytycznie podchodzić do odchudzania, a chłopcy do ćwiczeń na siłowni, tracąc przez to kontrolę nad zdrowiem. Kiedy problem zostanie dostrzeżony przez rodziców czy opiekunów, okazuje się, że wymaga on fachowej ingerencji. Podobnie jest z uzależnieniem od komputera lub gier komputerowych. Dzieci te są w pewien sposób oderwane od rzeczywistości. Zapominają o chodzeniu do szkoły bądź z niej uciekają. Nie dbają o higienę, tracą więź z rodziną. Pobyt na takim oddziale ma od nowa nauczyć je tych czynności.
Co czeka młodego człowieka w takiej instytucji?
Podobnie jak w więzieniu — ograniczenia. Wstawanie o określonej porze, jedzenie o ustalonych godzinach, niestety, regularne chodzenie do szkoły i regulamin, którego trzeba przestrzegać.
Dlaczego „niestety, regularne chodzenie do szkoły”?
Przeważająca większość dzieci, będąc w swoim środowisku, lekceważyła ten obowiązek. Przywrócenie dyscypliny w tym zakresie stanowi duże wyzwanie.
Na oddziale jest sztab ludzi, który stara się pomagać dzieciom zaburzonym. Pracują tu lekarze, psycholodzy, terapeuta zajęciowy, pielęgniarki, sanitariuszki, sanitariusze, a nawet dietetyczka, Rzecznik Praw Pacjenta i inni. Wszyscy mają na celu dobro młodego człowieka. Grześ jeszcze o tym nie wie. Jest zagubiony, przestraszony, wszystko jest dla niego obce, niezrozumiałe, może nawet dziwne.
Dzieci narzekały, że jedzenie im nie smakuje. Chłopiec nigdy się nie skarżył, pałaszował każdą porcję ze smakiem. Dziwił się, dlaczego ma się tak często kąpać i myć, przecież nie zdążył się nigdzie wybrudzić. Ta pościel taka czysta… a i tak wolał spać obok lub pod łóżkiem przykryty kocem. Tak czuł się bezpiecznie. Odgradzał się od obcego świata.
Bał się dwóch rzeczy: starszych kolegów i pytań. Koledzy go popychali, śmiali się z niego, przezywali. Najgorsze było, gdy mówili źle o mamie, jego mamie. Trudno mu było tego słuchać. Wybuchał. Potem wiązali go pasami. Wtedy był jeszcze bardziej bezbronny. Tęsknił za domem, mamą, bratem. Chował się jak ślimak w skorupie. Wszyscy chcieli wiedzieć. Dlatego tego też się bał — pytań dorosłych. Psycholożka była miła. Nawet ją polubił. Nie umiał jednak o tym rozmawiać. Wszystko go bolało, ale wewnętrznie, ból fizyczny już dawno minął. Potrzebował czasu, żeby zrozumieć. Mama nie dzwoniła, nie przyjeżdżała. Bał się, że już go nie kocha. Tęsknił za dawnym życiem, za używkami, za wolnością. Czy to wszystko wytrzyma?
V. Grześ
Grześ pochodził z rozbitej rodziny. Ojca praktycznie nie pamiętał, bo zostawił ich, gdy chłopiec miał cztery latka. Nie wiedział, co się z nim dzieje i gdzie się podziewa. Babcia twierdziła, że zapił się na śmierć. Matka natomiast niespecjalnie przejmowała się dziećmi.
Grześ miał jeszcze pięciu braci. Trzech było dorosłych, a najmłodszy miał osiem lat. On sam miał lat czternaście. Odkąd pamięta, w domu zawsze był jakiś mężczyzna, na którego matka kazała mówić wujek. Jedni byli nawet przez kilka miesięcy, inni zostawali tylko na jedną noc.
Alkohol był zawsze. Po pierwsze piwo został wysłany w wieku sześciu lat. Większość mieszkańców kamienicy i okolic doskonale matkę znało. Niestety, nie z tej dobrej strony. Pijackie awantury, ciągłe hałasy doprowadzały sąsiadów do szału. Kilka razy nawet wzywano policję, ale i tak później wszystko wracało do normy. Zdarzało się, że dwóch starszych braci brało udział w takich zakrapianych libacjach, ale z czasem coraz rzadziej, aż w końcu gdzieś zniknęli, podobno nawet poszli siedzieć za jakieś włamania. Jeden z nich wyjechał za granicę i nie utrzymywał kontaktu z rodziną. W domu pozostali Grześ i Krzysiek.
Grześ mieszkał w Krakowie, w starej, wielorodzinnej kamienicy. Zaniedbana klatka schodowa, odrapane ściany, zniszczone, drewniane schody i ciągły zapach moczu nie zachęcały do częstego w niej przebywania. Stara brama i odrapane drzwi do klatki schodowej odstraszały przechodniów. Grześ był przyzwyczajony, bo się tam wychował, więc nie widział w tym nic nadzwyczajnego. Do kolegów nie chodził, bo nikt go nie zapraszał. Czasami na podwórku, na tyłach kamienicy, pokopał z kolegami piłkę, ale tylko do momentu, kiedy przypomniała sobie o nim matka.
Chodził niedomyty, miał brudne i zniszczone ubrania i wiecznie podarte buty. Jak było bardzo źle, to uciekał kilka ulic dalej, do babci. Ona przynajmniej miała łazienkę, gdzie czasami się umył i ręcznie wyprał ubranie. Nie mógł za często tego robić, ponieważ babcia była osobą wredną i złośliwą. Zdarzało jej się narzekać, jaką to ma wyrodną córkę, która jej nie odwiedza, a jeszcze bachora przysyła, żeby jej wszystko zeżarł. Grześ nieraz chodził głodny i, mimo narzekań babki, podkradał jedzenie dla siebie i Krzyśka. Sama nigdy nie zaproponowała posiłku — twierdziła, że ma za małą rentę, by dokarmiać cudze bachory. Na piwo i papierosy miała zawsze.
Grześ nauczył się dbać o siebie. Czasami dorobił parę groszy za drobne przysługi, gdy ktoś go o coś poprosił, ale głównym źródłem jego „dochodów” zaczęły być kradzieże. Najpierw kradł, bo był głodny, później, kiedy proceder mu się spodobał i nie ponosił z tego powodu konsekwencji, brnął dalej. Kradł różne rzeczy, które później tanio sprzedawał „potrzebującym”. Stać go było na papierosy, alkohol, grę na automatach, ale przestał chodzić do szkoły.
Jeden wieczór diametralnie zmienił jego życie. Któregoś dnia wrócił do domu dobrze podchmielony i zastał matkę w towarzystwie dwóch nowych „wujków”.
— Siadaj z nami — powiedział do Grzesia starszy, łysawy mężczyzna. — Napijemy się na zdrówko. Nie, Danka? — zwrócił się do matki.
Grześ nie wiedział, co zrobić. Był przecież tylko nastolatkiem i zawsze ukrywał, w jakim stanie wraca do domu, chociaż nie musiał się wysilać, ponieważ matka i tak była zawsze zajęta sobą.
— Tak, tak, siadaj, mały, pogadamy — wtórował młodszy mężczyzna. Nawet nie był aż tak szpetny, jak reszta odwiedzających ich dom mężczyzn.
Ku zaskoczeniu Grzesia matka potwierdziła:
— No siadaj, w końcu jak panowie proszą! — już nieco bełkocząc, zachęciła chłopca do biesiadowania.
Polewano chłopakowi tandetny alkohol, rozmawiali na różne tematy, które mniej lub bardziej go interesowały. Najbardziej lubił słuchać o samochodach, bardzo mu się podobały te zagraniczne. Kiedyś nawet ukradł z kiosku taki magazyn o samochodach, ale nie zrozumiał wszystkiego, o czym tam pisali. Jednak i tak najważniejsze były te kolorowe zdjęcia. Obiecał sobie, że kiedyś się takim przejedzie, nawet gdyby miał go ukraść. Libacja się przeciągała i Grześ, który tego dnia spożył już za dużo alkoholu jak na swoje możliwości, zaczął być senny.
Młodszy mężczyzna miał na imię Adam. Adam podczas rozmowy dużo gestykulował, ale i często dotykał Grzesia. Tak niby na podkreślenie swoich słów a to obejmował chłopca ramieniem i lekko potrząsał, jakby byli dobrymi kolegami, a to klasnął dłonią o jego udo, bo pragnął podkreślić wagę wypowiadanych słów. Na pozór było to bardzo niewinne, ale z czasem przybrało inny obrót. Adam stał się natarczywy i jego ręka chętnie wędrowała w okolicę krocza Grzesia. Chłopiec regularnie się oganiał, ale wypity wcześniej alkohol robił swoje. Drugi mężczyzna zasnął na fotelu, a Adam — w końcu zdenerwowany brakiem uległości — wrzasnął do matki chłopca:
— Danka, nie tak się umawialiśmy, zapłaciłem uczciwie!
— W końcu jesteś chłop czy kalesony? — odpowiedziała i wyszła, zostawiając chłopca na pastwę dewianta.
Adam był coraz bardziej brutalny. Rzucił Grzesia na coś, co przypominało łóżko, i siłą zaczął zdzierać z niego ubranie. Ten próbował krzyczeć i ostatnim słowem, które wydarło mu się z drobnej piersi, było: „Maamooo!”. Potem mężczyzna zasłonił mu ręką usta, przewrócił na brzuch, zsunął częściowo zdjęte spodnie i brutalnie w niego wszedł. Pomimo wypitego alkoholu chłopiec piszczał, płakał, ale z każdym pchnięciem oprawcy słabł coraz bardziej i poddawał się jego woli.
Po tym bestialskim gwałcie Adam ubrał się, rzucił chłopcu pięć złotych i wyszedł bez słowa. Obolały, odarty z resztek godności i zdradzony przez własną matkę chłopiec przespał na brzuchu całą noc.
Rano zobaczył swoją krew na ubraniu i na pościeli. Okolica odbytu bolała go tak, że nie mógł usiąść. W domu nie było brata, a matka spała po wczorajszej libacji. Chłopiec łagodził ból zimną wodą. Miał ochotę zabić matkę podczas snu, ale nie mógł tego zrobić, bo tylko ona jedyna czasami go przytulała i bardzo ją kochał. Nie był też niczego pewien. A może mu się wydawało, że matka miała w tym swój udział? Był przecież pijany. Postanowił zapytać ją, gdy wstanie, ponieważ niewyspana była bardzo zła i mogłaby mu coś zrobić. W jego stronę nieraz leciały różne przedmioty, gdy ośmielił się zapytać o jakąś błahostkę, czy też poprosić o pieniądze na jedzenie. Zaczeka jak zawsze.
Nie poszedł do szkoły. Nie po raz pierwszy i pewnie nie ostatni. Szwendał się bez celu po mieście, zaglądał tu i tam, ale tak naprawdę nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Był głodny, ale nie potrafił wydać na jedzenie pięciozłotówki, którą obracał w kieszeni spodni. Jego mały rozumek kalkulował, że nie może on dłużej przechowywać monety w kieszeni spodni — wręcz paliła go przez materiał. Wydał ją na tanie wino, które kupił w pobliskim sklepiku. Ekspedientka nawet nie pytała dla kogo, bo nieraz zaopatrywał w alkohol swoją matkę. Z litości, by nie dostał kolejny raz lania, nie robiła problemów z wieku kupującego chłopca, uważała jedynie, by w sklepie byli sami. Wystarczyło nawet na jednego papierosa, którego nabył od sprzedającego na sztuki z pobliskiego kiosku.
Grześ lubił chodzić do pobliskiego lasku. Był tam opuszczony i zrujnowany budynek — od bardzo dawna niezamieszkany. Chłopiec dobrze czuł się w swoim towarzystwie, bo nikt się z niego nie śmiał i nie krytykował. Wyobrażał sobie, że ma zwyczajny dom, matkę, która smaży dla niego naleśniki, psa, z którym wychodzi na spacer, i ojca, który wraca z pracy, sadza go na kolanach i pyta: „Jak było w szkole, syneczku?”. Był wtedy rozmarzony i rozanielony.
Dzisiaj było inaczej. Bolała go pupa, a marzenia nie przychodziły. Wypił przyniesiony alkohol, zapalił papierosa, zaciągając się przy tym jak zawodowy palacz i nie kaszląc. Czas mijał i trzeba było wracać do domu. Nie dlatego, że matka się martwiła, tylko dlatego, że nie miał jej kto robić zakupów. Była wówczas wściekła i nieraz mu się dostało. Kiedyś tak oberwał w twarz, że zatrzymał się dopiero kilka metrów dalej. Był potrzebny, żeby iść po kolejne piwa, a jego nie było. Krzysiek miał lepiej, bo rzadziej dostawał, a i babcia wolała jego niż Grzesia.
Wrócił, a w domu po staremu. Nowy facet i alkohol na stole. Był głodny, ale matka nie miała w zwyczaju gotować obiadków, kiedy miała lepsze zajęcia.
— Gdzie byłeś, darmozjadzie? — zapytała matka.
— Jestem głodny — odpowiedział chłopiec, oczekując na bolesne konsekwencje swych słów.
— Żeby jeść, trzeba najpierw zarobić. Nie, Zdzichu? — odpowiedziała, wybuchając przy tym rechotliwym śmiechem. Nagle zmieniła front i poprosiła Grzesia, żeby usiadł koło niej.
Chłopiec bał się, że zaraz dostanie w policzek albo przytrafi mu się coś gorszego, ale wypity wcześniej alkohol nieco go ośmielił.
— Widzisz, synu, jest nam ciężko, mama jest chora, pieniędzy nie ma, a jeść się chce — mówiąc to, objęła chłopca i przytuliła. Czuł od niej alkohol, woń tanich papierosów i fetor spoconego ciała, ale dawno nie był tak szczęśliwy. Jego mama go przytuliła. Miał łzy w oczach, a wczorajsze zdarzenie nie miało już znaczenia. Chciał, żeby ta chwila trwała wieki. Jednak matka kontynuowała:
— Pan Zdzisiu jest tak dobry, że przyniósł ci słodką bułkę i batonika…
Chłopiec nie wierzył własnym oczom i uszom. Już dawno pochłaniał oczami leżącą na stole bułkę, ale nie przypuszczał, że jest ona przeznaczona dla niego.
— Naprawdę to dla mnie? — zapytał z niedowierzaniem.
— Tak, dla ciebie, jedz — zachęcała go matka, fałszywie się przy tym uśmiechając. Grześ spałaszował podarunek w mgnieniu oka. Matka podsunęła chłopcu jeszcze szklankę taniego wina.
— Popij, Grzesiu, żeby nie było ci za słodko. — Po czym znów zarechotała swoim pijackim śmiechem. Grześ wypił trunek duszkiem i zrobiło mu się bardzo błogo. Matka nachyliła się nad chłopcem i szepnęła:
— Grzesiu, bądź dla pana Zdzisia miły. On cię tylko poprzytula i popieści. Za to jutro też będziesz miał bułeczkę i inne przysmaki. Tylko się nie wyrywaj jak wczoraj. Bądź dobrym synkiem. Mama potrzebuje pieniążków, a ty tyle kosztujesz. Wiesz, jak nam ciężko. Idź, mój mały.
Grześ był oszołomiony alkoholem, słowami matki i sytuacją. Pan Zdzichu wziął go pod rękę i zaczął prowadzić do drugiego pokoju. Chłopiec na chwilę się odwrócił i popatrzył nierozumiejącym spojrzeniem… pełnym zdziwienia, bólu, rozczarowania i rezygnacji. Bez słowa dał się zaprowadzić do pokoju. Słyszał jeszcze, jak matka otwierała kolejne piwo — kapsel odskoczył z charakterystycznym dźwiękiem — i znacznie pogłośniła telewizor.
— Nie bój się, mały, nic ci nie zrobię — zapewniał oprawca.
Był pewien, że chłopiec będzie stawiał opór, ale nic takiego nie miało miejsca. Chłopiec był jak odrętwiały. Pozwalał się rozbierać, dotykać intymnych miejsc, aż doszło do podobnej okropności jak zeszłej nocy. Grześ został wielokrotnie zgwałcony. Mimo łez, że tak bardzo boli, błagania, głośnego wołania, żeby przestał, nikt nie przyszedł mu z pomocą. Pan Zdzichu wyszedł rano, pozostawiając Grzesiowi piętnaście złotych, a inną sumę jego matce.
Z czasem chłopak przyzwyczaił się do bólu, upokorzenia, alkoholu i wizyt różnych mężczyzn. Bał się jedynie o brata, żeby nie musiał przechodzić tego, co on. Dlatego też godził się na wszystko, co mu robili. Stał się jeszcze bardziej zamknięty w sobie, przestał w ogóle chodzić do szkoły, potrzebował coraz więcej pieniędzy na alkohol, papierosy, a z czasem i narkotyki. Zaczął więcej kraść. Pieniądze, które zostawiali rano mężczyźni z czasem i tak zabierała matka. Podobno na potrzeby Krzyśka, dlatego godził się, nie protestując.
Taki stan rzeczy nie mógł trwać w nieskończoność. Był przecież nastolatkiem, a absencja szkolna to poważna sprawa. Nauczyciel może się przyzwyczaić do wyglądu i zachowania, ale nieobecność jest w naszym kraju karalna. Najpierw dyrekcja szkoły interweniowała u matki, ale ta nie interesowała się problemami szkolnymi Grzesia. Potem ruszyła lawina. Złapano Grzesia na włamaniu do kiosku, gdy kradł papierosy. Odwieziono go do policyjnej izby dziecka, a następnie sąd dla nieletnich wydał wyrok: umieszczenie chłopca w szpitalu psychiatrycznym, na oddziale dla dzieci i młodzieży o wzmożonym zabezpieczeniu, w Bolanowie. Mając na względzie dobro nieletniego, było to tylko sto pięćdziesiąt kilometrów od domu.
Został przyjęty w zwykłym trybie, ale eskortowany był przez konwój policyjny. Grześ miał wówczas skończone czternaście lat.
Gdy przyjechał na miejsce, wszystko działo się szybko i merytorycznie. Po wszelkich procedurach i pytaniach, na które nie miał specjalnie ochoty odpowiadać, został umieszczony w dziwnej sali. Było tam tylko jedno łóżko, wiele okratowanych okien i mnóstwo czasu, z którym tak naprawdę nie wiedział, co zrobić. Biała, czysta pościel zachęcała do odpoczynku, ale nie wiedział, czy można się w niej położyć, czy może jest przygotowana dla kogoś innego. Na łóżku leżał koc, zakrywając dolną część. Grześ odważył się go zdjąć i ułożył się w rogu sali na podłodze, przykrywając się razem z głową. Nie trwało to jednak zbyt długo.
Pielęgniarka zawołała go na kolację i musiał zejść z innymi dziećmi do stołówki. Na kolację nie było nic nadzwyczajnego — po trzy plasterki żółtego sera, margaryna, dżem, chleb i herbata. Wiele dzieci wybrzydzało, że chciałoby to czy tamto, natomiast Grześ pałaszował swój posiłek, tak jakby nie jadł od tygodnia. Niektórzy pacjenci śmieli się z jego apetytu, ale on był skupiony tylko na swoich kanapkach, jakby się bał, że za chwilę ktoś mu je odbierze.
Po kolacji kazali mu się wykąpać. Starał się nie pokazywać nagiego ciała. Wszyscy sądzili, że jest po prostu wstydliwy, on jednak chciał ukryć swoje wstydliwe sekrety. To, że miał ciało okaleczone bliznami, które sam sobie zrobił, nie było w tym miejscu niczym nadzwyczajnym — wiele dzieci posiadało podobne. Najwięcej znajdowało się na przedramionach, bo łatwo je zrobić samemu, ale były też na udach i brzuchu. Miał również drobne tatuaże na kostkach lewej dłoni — litery „CHWDP” (chuj w dupę policji) — oraz po zewnętrznej stronie przedramienia — serce, a pod nim napis „kocham matkę”. Odbiegały one stylem i techniką od profesjonalnych tatuaży, ale widać było, że chłopiec jest z nich dumny.
Miał jeszcze inny problem, który wywarł wielki wpływ na jego dalszy pobyt w tym miejscu. Otóż wskutek wielu stosunków i gwałtów analnych nie utrzymywał stolca. Chłopcy nie byli zbyt subtelni z powodu jego przypadłości. Dokuczali mu, wyzywając od śmierdzieli, obesrańców, cweli i tak dalej. Przyjmował te wyzwiska ze spokojem, czasami coś odburknął. Agresywny stawał się dopiero wtedy, gdy obelgi dotyczyły jego matki. Nagle w przypływie złości, gromadzonego gniewu dostawał szału. Rzucał się wtedy na tych, którzy mieli śmiałość obrażać jego matkę, i kopał ich, gdzie popadnie, bił czasami na oślep, nie zważając, że ktoś może być od niego silniejszy. Raz zdarzyło się, że chciał uderzyć innego chłopca krzesłem. Niestety, po wcześniejszym uprzedzeniu i tak lądował w zabezpieczeniu. Był mocowany do łóżka pasami, lecz nawet w takiej sytuacji trudno go było uspokoić. Płakał, pluł, krzyczał, wyzywał personel od najgorszych. Lekarz zlecał wówczas zastrzyk uspokajający i dopiero wtedy się wyciszał. Po jakimś czasie odzyskiwał równowagę — aż do następnego razu.
Na początku nie chciał z nikim rozmawiać. Często spał pod łóżkiem i trudno mu było dostosować się do zasad panujących na oddziale. Początkowo lekarze wiązali nietrzymanie stolca ze stanem emocjonalnym, ale któregoś dnia wymknęła mu się jakaś informacja podczas rozmowy z psychologiem. Zaniepokoiło to ordynatora i dla pewności poproszono o konsultację chirurgiczną. Po badaniu chirurg był wstrząśnięty. Okazało się, że odbyt chłopca jest w opłakanym stanie, a on w swojej karierze zawodowej nigdy nie widział podobnego przypadku. Lekarz nie był najmłodszy i wyglądał na naprawdę poruszonego.
To zmieniło postać rzeczy. Potraktowano ten przypadek szczególnie, ale pacjent i tak zaczął się otwierać dopiero po około roku. Z czasem opowiedział, co go spotkało.
Marzeniem ordynatora oddziału było postawienie matki Grzesia przed sądem. Nie było to jednak takie proste. Takie rzeczy dzieją się za zamkniętymi drzwiami, a matka wszystkiego się wyparła. W czasie odwiedzin u Grzesia obdarowała go wieloma produktami spożywczymi z taniego dyskontu i przywołała do porządku, nazywając niewdzięcznikiem, zdrajcą i wstrętnym robakiem. Wzbudziła w chłopcu tak wielkie poczucie winy, że o żadnych zeznaniach nie mogło być mowy, a jeszcze tej samej nocy próbował się powiesić. Próba samobójcza się nie powiodła, bo na szczęście personel był czujny. Grześ chciał się powiesić na prześcieradle przy grzejniku. Potem próbował jeszcze dwukrotnie, ale właściwie to bardziej chodziło mu o przyjemność, a nie odebranie sobie życia. Podczas duszenia, podduszania czy wieszania doznaje się takich odczuć jak orgazm w czasie seksu. Lekarze tłumaczą to zjawisko reakcjami chemicznymi zachodzącymi w organizmie. Z czasem zalecone przez chirurga zabiegi, troska i czujne oczy personelu oraz postępy chłopca podczas terapii zaczęły przynosić efekty.
Grześ zaczął się zmieniać. Coraz częściej panował nad emocjami, a także był w stanie kontrolować odruchy fizjologiczne. Matka odwiedzała go raz na kilka miesięcy, a jej wizyty trwały mniej niż pół godziny. Wyglądało na to, że jej się upiecze i z braku dowodów nie odpowie za swój proceder.
Chłopiec przebywał w szpitalu ponad trzy lata. Lekarz, oceniając obecny stan podopiecznego, uznał, że może go skierować do ośrodka o łagodniejszym regulaminie. Grześ został przeniesiony do otwartego ośrodka wychowawczego. Miał ukończone siedemnaście lat, więc do pełnoletniości będzie pod opieką państwa. Potem będzie wolny i samodzielny, a to, jak pokieruje swoim życiem, znajdzie się głównie w jego gestii.
Jeszcze raz dane nam było zobaczyć Grzesia, gdy z okazji Dnia Dziecka urządzono zawody sportowe dla pobliskich ośrodków wychowawczych i resocjalizacyjnych. Grześ był wyższy, zmężniał, stał wyprostowany, roześmiany. Tylko rysy twarzy przypominały dawnego przerażonego chłopca. Chętnie rozmawiał ze znanym mu personelem. Chwalił się zdobytym medalem. Szczerze mu wszyscy kibicowaliśmy.
VI. Natalia — dalsze losy
Matka kazała mi się spakować. Nie wiedziałam, co mnie czeka i dlaczego matka mnie gdzieś zabiera. Na koniec, niby się żegnając, babka musiała wlać swój jad. Wyszeptała mi do ucha, że matka mnie oddaje, bo szczerze mnie nienawidzi. Zapłakana wsiadłam do samochodu i tak w całkowitej ciszy jechałyśmy przez cztery godziny. W końcu podróż się skończyła. Nie wiem, czego oczekiwałam, ale zobaczyłam nieciekawy, piętrowy dom. Widać było, że czasy świetności ma dawno za sobą. Kojarzył mi się z ruiną do wyburzenia. Wyróżniał się jedynie sporą tablicą na murach: „Szpital Psychiatryczny dla Dzieci i Młodzieży w Niemczy”.
W środku nie było lepiej. Odrapane, żółte ściany, niewiele sprzętów, które bardziej nadawały się na śmietnik niż do użytku, oraz wszechobecny hałas i zgiełk. Po kilku minutach przyszła do mnie lekarka. Była bardzo miła. Wszystko mi tłumaczyła krok po kroku. Mogłam zadawać pytania, a ona chętnie odpowiadała. Miała na mnie bardzo pozytywny wpływ, bez problemu chciałam tam zostać.
Okazało się, że to był okrutny żart mojej matki. Nie chciała mnie tam zostawić, tylko mnie przestraszyć. Teraz płakałam, bo nie chciałam z nią wracać. Razem z włoskim przyjacielem matka zdecydowała, że to miejsce nie było dla mnie. Poza tym matce zależało, by nikt jej nie krytykował wśród znajomych, że jest złą matką i nie potrafi pomóc swojej małoletniej córce. Wracając z powrotem do domu, nic z tego nie rozumiałam. Po co była ta cała szopka, skoro i tak nie zamierzałam jeść. Jednak matkę ruszyło sumienie. Zaczęła ze mną rozmawiać, tłumaczyć, więcej bywać w domu. Nasze stosunki uległy niesamowitej przemianie. Czułam, że jednak jej na mnie zależy. Wolno, małymi kroczkami, wracałam do formy. Nie było to łatwe, ale wiedziała, jak wpłynąć na moją psychikę i jak mi pomóc. Życie zaczęło wracać do normy. Odzyskałam matkę i koleżanki. Stałam się też pewniejsza siebie.
Któregoś dnia mama oznajmiła, że pozna mnie z jej nowym kolegą. Tuż przed sklepem usłyszałam głośny pisk opon, a obok nas zatrzymał się czerwony mustang. Z samochodu wysiadł mężczyzna w średnim wieku ze znaczną łysinką. Popatrzył na mnie takim świdrującym spojrzeniem, że aż mnie przeszył dreszcz. Było w nim coś takiego… Nie umiałam jednak rozgryźć co… Zaprosił nas do McDonalda. Nie skusiłam się jednak na żadne hamburgery. Byłam bardzo ciekawa tego człowieka i przystałam na sałatkę, żeby nie wyglądać na dziwadło. Gdy mama wyszła na chwilę, on tak dziwnie mi się przyglądał. Tego nawet nie można było nazwać przyglądaniem, bo wręcz świdrował mnie tym swoim wzrokiem na wylot. W pewnym momencie złapał mnie za rękę i powiedział: „Kiedyś wszystko zrozumiesz…”. Nie miałam pojęcia, o co mu tak naprawdę chodziło, bo zaraz wróciła mama. Oni rozmawiali, a ja w myślach roztrząsałam, co to wszystko ma znaczyć. Pod koniec mężczyzna z wielkim entuzjazmem zaproponował, żebyśmy pojechali w trójkę na kilka dni w góry. Matka i tak zdecydowałaby za mnie, ale mężczyzna wzbudził we mnie taką ciekawość, że chętnie się zgodziłam. Prędko się spakowałyśmy, a po drodze zrobiłyśmy małe zakupy. Kupiłyśmy też zimne ognie w związku ze zbliżającym się Sylwestrem. O szkołę też nie musiałam się martwić, była przecież świąteczna przerwa.
Dotarliśmy na miejsce już wieczorem. Mężczyzna wysadził nas pod niewielkim, jednorodzinnym domkiem, gdzie przywitała nas jakaś starsza pani. Była w stosunku do mnie bardzo serdeczna, co mnie bardzo zaskoczyło. Sprawiała wrażenie, jakby na mnie czekała. Starsza pani zaprosiła nas do stołu i poczęstowała pysznym posiłkiem. Nie komentowała, że za mało zjadłam albo że jestem za chuda. Była ciepła i przyjazna. Po kolacji zaprowadziła mnie do pokoju, oznajmiając, że w nim będę spała. Długo nie mogłam zasnąć, a gdy zaglądnęła sprawdzić, czy śpię, szczerze się zmartwiła. Usiadła obok mnie na łóżku i zaczęła opowiadać mi bajkę. Ktoś mi opowiadał bajkę! Nie mogłam w to uwierzyć. Nigdy tak się nie czułam. Czułam się ważna i jakby kochana. Nie umiałam się odnaleźć cały czas dręczona przez swoją babkę. Ta kobieta emanowała ciepłem, spokojem. Była przeciwieństwem tamtej złej kobiety. W końcu zasnęłam. Spałam taka spokojna i szczęśliwa. Pierwszy raz w życiu doznałam takiego uczucia — uczucia spokoju i harmonii.
Gdy wstałam, wszyscy krzątali się już w kuchni. Mężczyzna wybierał się do sklepu i całkiem zwyczajnie zapytał: „Czego chciałabyś ze sklepu?”. Ja nie namyślałam się zbyt długo i odpowiedziałam, że chciałabym galaretkę. Ot, niewygórowane zachcianki małej dziewczynki. Zaskoczył mnie, bo powiedział: „Ja także w dzieciństwie uwielbiałem takie słodycze”. Widziałam, że miał łzy w oczach. Byłam bardzo poruszona odkryciem, że obcy człowiek tak dziwnie zareagował na głupie słowa o jeszcze głupszej galaretce. Nie umiałam tego wszystkiego jakoś poukładać. Ciągle chodziło mi po głowie pytanie: „O co w tym wszystkim chodzi?”. Matka unikała mojego wzroku i prędko zmieniła temat.
Bardzo się nudziłam, a nie chciałam nikomu przeszkadzać. Zresztą byłam przyzwyczajona do przebywania w samotności. Dość ładnie rysowałam i nigdzie nie ruszałam się bez mojego bloku. Postanowiłam narysować nowe postacie. Przy obiedzie pochwaliłam się nowymi rysunkami. Mężczyzna był bardzo wzruszony tym, co narysowałam, podobno w dzieciństwie równie ładnie malował. Pierwszy raz w życiu ktoś powiedział, że jestem wspaniałym dzieckiem. Poruszona i zdziwiona zarazem miałam zbyt ściśnięte gardło, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Czułam się przy nim dziwnie. Nie onieśmielał mnie, lecz raczej dawał poczucie bezpieczeństwa. Byłam zbyt mała, żeby rozszyfrować: czy jest to prawdziwe, czy też złudne?
Wieczorem mężczyzna oznajmił, że jutro powie mi coś bardzo ważnego. Życzył jeszcze słodkich snów i wyszedł. Ktoś traktował mnie jak człowieka. Bez wyzwisk, znanego jadu i dręczenia.
Nazajutrz pojechaliśmy do restauracji na obiad. Kiedy zrealizowano nasze zamówienia (ja oczywiście sałatka, a oni bardziej kaloryczne dania), zrobiło się jakby uroczyście. Mężczyzna wziął mnie za rękę, popatrzył mi głęboko w oczy i powiedział: „Natalko, jestem twoim ojcem”. Kęs jedzenia wypadł mi z otwartych ust. Nie mogłam w to uwierzyć. Matka nagle to potwierdziła. Dlaczego akurat teraz? Zszokowana wykrzyczałam mu w twarz: „Ty nie jesteś moim ojcem, ja takich tatusiów miałam wielu!”. Odsunęłam sałatkę, wstałam i odchodząc, powiedziałam: „Niczym mnie nie przekupisz, a szczególnie głupią sałatką”. Wybiegłam na zewnątrz i zaczęłam głośno płakać. Cały czar prysł jak bańka mydlana. Czułam się oszukana. On wybiegł za mną, wziął mnie za moje chudziutkie ramionka, popatrzył mi głęboko w oczy i powtarzał: „Tak bardzo cię przepraszam, tak bardzo… przepraszam…”. A potem mnie przytulał i moczył mi twarz swoimi łzami, które płynęły bez końca. Pożałowałam wcześniej wypowiedzianych słów.
Ojciec mi wszystko opowiedział. Za błędy młodości trzeba było zapłacić. Nie chciałam, żeby się przede mną spowiadał. Całe moje dzieciństwo przesiedział w więzieniu. Stąd ta jego nieobecność i powiązane z nią zdarzenia. Mogłam się tylko domyślać, że był zwykłym złodziejem, ale jakie to miało teraz znaczenie, skoro odsiedział już swój wyrok. Gdy wracaliśmy do domu, czułam się dziwnie. Miałam mieszane uczucia. W mojej głowie panował mętlik. Nie wiedziałam, co z tym wszystkim mam robić dalej. Ojciec podwiózł nas pod sam dom, pożegnał się i odjechał. My z mamą wracałyśmy schodami w górę do mieszkania, gdzie czekała „kochana” babcia. Już na wejściu przywitała nas słowami: „Już się wygziłyście, głupie dziwki?”. Nie ma jak urocze powitanie. Prędko rozeszłyśmy się do swoich pokoi. Ja od nowa rozważałam całą sytuację i niedawne wydarzenia. Szacowałam, ile straciłam, nie mając ojca przy sobie, i jak mogło wyglądać moje życie, gdyby był cały czas przy nas.
Tato zamieszkał tymczasowo u swojego kolegi, który wyjechał za granicę. Było to bardzo blisko nas, więc mogłam go często odwiedzać. Chciałam tego bardzo. Mieliśmy ze sobą świetny kontakt. Niestety, ojciec zaczął chorować. Bardzo się o niego bałam i nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jest chory. Często powtarzał: „Nie martw się, moja kochana dziewczynko. Jeszcze nadejdzie taki dzień, że zamieszkamy razem, kupię ci pięknego konia, a jak nam się poszczęści, to potem kupimy całą stajnię. Wszystko będzie tylko twoje. Będziesz w końcu naprawdę szczęśliwa. Obiecuję”. Wierzyłam we wszystko, co mi mówił. Pokochałam go, jak tylko umiałam. Opiekowałam się nim, pomagając. Robiłam mu zakupy, wyprowadzałam psa, trochę sprzątałam. Któregoś dnia poczuł się znacznie lepiej i sam wybrał się do sklepu. Tego dnia podarował mi piękną, porcelanową lalkę. Wręczając prezent, mówił: „Niech cię ona broni od zła całego świata i niech ci zawsze przypomina nasze chwile spędzone razem”. Nie przypuszczałam, że będą to bardzo ważne momenty mojego życia. Później wiele razy do tego wracałam i bardzo chciałam cofnąć czas…
Dużo rozmawialiśmy i nie mieliśmy przed sobą tajemnic. Opowiedziałam o moich przeżyciach, o tym, jak traktowała mnie babka. I o tym, jak cały czas podkreślała, że mam ojca kryminalistę. On robił się taki poważny i zasmucony. Obiecywał, że razem wyjedziemy i będziemy bardzo szczęśliwi. Nie przypuszczałam, że potrafi być taki impulsywny. Tak bardzo poruszyły go moje zwierzenia. Wieczorem zapukał do drzwi, prosząc o rozmowę. Babka, już dobrze podchmielona, rozpoznała jego głos i kazała mu spierdalać, bo inaczej wezwie policję. Matki, jak zawsze, nie było w domu. To spowodowało jego wściekłość. Zaczął jeszcze mocniej walić w drzwi i odgrażał się babce, że ją zabije za to, co mi robiła. Wyzywał ją od szmat i kurw. Babka rzeczywiście zadzwoniła na policję, ale on wcześniej odszedł. Policjanci próbowali nakłonić mnie do zeznań, ale nic nie mówiłam. Było mi przykro, że to był mój ojciec, i zwyczajnie wstyd, bo dotyczyło mojej rodziny.
Od tej historii upłynął prawie miesiąc, a ja nie widywałam ojca. Byłam przygaszona, a dni były bez wyrazu. Miałam poczucie winy z powodu tamtej sytuacji i nie potrafiłam się pozbierać. Pewnego dnia przypadkowo natknęłam się na samochód ojca. Właśnie wracałam ze sklepu i chciałam do niego podbiec, ale nagle stanęłam jak wryta. W jego towarzystwie była jakaś kobieta. Obejmował ją czule i pocałował w policzek. Gdy otrząsnęłam się z szoku, chciałam do nich podejść, ale nie zdążyłam. Odjechali.
Tego dnia ostatni raz widziałam swojego ojca. Bardzo długo na niego czekałam. Liczyłam dni, potem miesiące. Łudziłam się, że mnie odwiedzi i zabierze, tak jak obiecywał. Wiele godzin wypatrywałam go przez okno. Wszystko na darmo. Czułam się oszukana i zdradzona. Tak bardzo mi go brakowało, brakowało mi miłości.
VII. Regulamin
W miejscu takim jak szpital psychiatryczny regulamin to rzecz święta. Czasami utrudnia życie, a czasami je ułatwia. Utrudnia, ponieważ sztywne zasady panujące na oddziale nie zawsze podobają się młodym pacjentom. Buntują się przeciwko nim, przeklinają i czasami szczerze informują, gdzie mają nasz regulamin — krótko mówiąc, mają go w dupie — co nie jest tak do końca prawdą. Nawet wbrew sobie stosują się do niego z wielu względów. To pewien paradoks, że go nienawidzą, ale dzięki niemu czują się bezpiecznie.
Dzieci muszą mieć jasno powiedziane, co im wolno, czego nie wolno, a co im się należy. Kiedy są przyjęte na oddział, dostają regulamin do przeczytania. To, co z niego zapamiętają i zrozumieją, zależy od możliwości intelektualnych każdego dziecka, jednak przebywając na oddziale, uczą się go krok po kroku. Na początku pobytu dostają również informację, gdzie mogą udać się na skargę i do jakiej instytucji zadzwonić, gdyby działa im się krzywda. W takim miejscu pojęcie krzywdy to rzecz względna, ale takie informacje dużo łatwiej zapadają dzieciom w pamięć. W pierwszej kolejności mogą się poskarżyć pielęgniarce, później ordynatorowi i zatrudnionemu w szpitalu rzecznikowi praw pacjenta. Mają też prawo zadzwonić do Rzecznika Praw Dziecka w Warszawie. Każda taka skarga jest wnikliwie badana. Przeważnie dzieci są traktowane bardzo poważnie i problemy, które zgłaszają, również. Jednak około dziewięćdziesiąt pięć procent zgłaszanych spraw jest wyimaginowane przez zaburzone umysły młodych pacjentów.
Przypadek pewnej dziewczynki świetnie pokaże zdolności manipulacyjne i spryt tych szczególnych nastolatków. Anita była umówiona na wizytę do stomatologa. Zgłaszała ból zęba i prawdopodobnie ząb był do leczenia. Na tę wizytę dziewczynka pojechała transportem szpitalnym — w swoim ubraniu, ale w klapeczkach przeznaczonych do chodzenia po oddziale. Zapobiegało to ewentualnym próbom ucieczki, gdyż w klapkach biega się znacznie wolniej. Anita przebywała pod opieką sanitariusza. Tuż przed wejściem do gabinetu szesnastolatka zażyczyła sobie odbyć wizytę sam na sam z lekarzem. Lekarz nie odmówił, a w razie kłopotów miał interweniować sanitariusz. W rezultacie stomatolog usunął dziewczynie ząb, który rósł nieprawidłowo z boku dziąsła. Rzeczywiście, mocno szpecił uśmiech dziewczyny. Kiedy powróciła, poskarżyła się, że lekarz wyrwał jej ząb, i to w dodatku zdrowy. Histeryzowała przy tym niesamowicie, domagając się sprawiedliwości. Skarga otarła się nawet o ordynatora oraz rzeczniczkę, która z przejęciem wysłuchała słów zapłakanej i skrzywdzonej dziewczyny. Sanitariusz, który jej towarzyszył, nie mógł potwierdzić ani zaprzeczyć słowom nastolatki, gdyż czekał na korytarzu. Anita miała przecież prawo do intymności w trakcie wizyty. Sprawa doszła do najwyższych szczebli zarządzających szpitalem, a każdy pracownik współczuł zrozpaczonej nastolatce. Większość może nie domagała się stosu, ale na pewno zerwania umowy z dentystą-sadystą. Dyrektor natychmiast zainterweniował, dzwoniąc do stomatologa z żądaniem wyjaśnień. Oczywiście takowe zostały mu udzielone. Panna bardzo mocno prosiła doktora, aby ten usunął jej defekt, a litościwy lekarz nie umiał odmówić sympatycznej dziewczynie. Stanęło na tym, że również zmanipulowana rzeczniczka zażądała od pacjentki wyjaśnień. Okazało się, że Anita chciała zyskać na urodzie i w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę.
W tym dniu rzeczniczka nabrała dystansu do pretensji i skarg dzieci, już nie podchodziła bezkrytycznie do ich relacji, lecz najpierw wolała sprawdzić ich prawdomówność, a dopiero później działać. Nie był to odosobniony przypadek…
Regulamin pomaga personelowi, ponieważ umożliwia trzymanie w ryzach nadpobudliwego zachowania, nieokiełznanego temperamentu i wybuchów buntu przeciwko wszystkiemu. Dzieci wyrzucały z siebie agresję z przeróżnych powodów, na przykład: bo matka ich nie kocha czy nie kochała, dlatego że muszą siedzieć w takim miejscu, mają wyjebane na szkołę, nikt się nimi nie interesuje, chciałyby mieć takie gadżety jak mp3, dlatego że brakuje im alkoholu, papierosów i narkotyków, bo zupa była niesmaczna, a nie za słona i tak dalej. Agresja przybierała różne formy, a regulamin określa adekwatne do zachowania dyscyplinowanie niepodporządkowanego pacjenta. Bywało nawet, że życie personelu było zagrożone.
Plan dnia zaczyna się od pobudki i czasu przeznaczonego na umycie się oraz posłanie łóżka. W zależności od pory roku i indywidualnych zachowań codzienne czynności przebiegają sprawnie lub już od rana przysparzają problemów. Są dzieci, które regularnie opóźniają całą grupę, ponieważ są powolne, lubią długo spać lub ich zaburzenia spowalniają je ruchowo. Niejednokrotnie wpływa to na grupę dzieci, które w działaniu są szybsze i bardziej zdyscyplinowane. Gdyby nie ochrona personelu, nieraz dochodziłoby do samosądów.
Nastolatki rosną, a ich zapotrzebowanie kaloryczne oraz częstotliwość spożywanych posiłków są inne niż u dorosłych, toteż rano odczuwają porządny głód i niecierpliwią się przed zejściem do stołówki. Dzieci wyznaczają spośród siebie dyżurnych, którzy dbają o porządek w stołówce oraz sprawne rozdawanie porcji. Porcje natomiast przygotowuje kuchenkowa. Nad dietami, kalorycznością posiłków, jak również „zachciankami” dzieci czuwa dietetyczka.
W czasie posiłku podawane są leki. Każde dziecko, które otrzymuje swoją dawkę, musi podejść do pielęgniarki z piciem, połknąć leki i dać sobie zajrzeć do buzi w celu sprawdzenia, czy rzeczywiście lek został połknięty. Taka kontrola pomaga wyłapać ewentualne oszustwa dzieci. Jedne kombinują, bo nie chcą przyjmować leków, inne, bo nimi handlują lub planują zrobić sobie krzywdę. Takie oszustwa kończą się podobnie: dziecko przez dłuższy czas będzie dostawało leki kruszone, a w razie buntu w zastrzyku. Dzieci w końcu przyłapane na oszustwie wypluwały lek do kubeczka z piciem albo ukrywały tabletki tak umiejętnie, że po kontroli je odzyskiwały i dyskretnie chowały do kieszeni. Bywało też tak, że regularnie wymiotowały. Wprowadzono jednak poprawkę do regulaminu, która stanowi, że pacjenci mogą skorzystać z toalety dopiero po upływie pół godziny od zażycia leków. Istnieje wówczas gwarancja, że leki zdążyły się wchłonąć. W razie sytuacji awaryjnych mogą skorzystać z toalety przy uchylonych drzwiach i w asyście sanitariuszki czy pielęgniarki. Ma to na celu kontrolę, czy dziecko nie wymiotuje albo nie prowokuje wymiotów.
W skrajnych przypadkach pomysłowość i przebiegłość dzieci wyprowadzała w pole nawet doświadczony personel. Pewien chłopiec o imieniu Daniel, przebywający na oddziale ponad cztery lata, zapragnął dobić targu z kolegami będącymi na głodzie narkotykowym i zbierał dla nich tabletki. Oni mu słodycze i zupki chińskie, a on im leki z kilku dni. Na szczęście po dwóch dniach wpadł przy obiedzie i przyznał się do oszustwa i zawartej umowy. Niestety, nigdy nie powiedział, kto był jego zleceniodawcą. Karą za to były pokruszone leki przez trzy miesiące. Kruszone są bardziej gorzkie, czego dzieci nie znoszą.
Inna młoda osoba — dziewczyna imieniem Adela — przez kilka dni gromadziła tabletki i uzbierała pokaźną liczbę. Adela miała siedemnaście lat i jak każde dziecko tutaj przygody z różnymi środkami odurzającymi. Ciało miała pokryte tatuażami i rozległymi bliznami po samookaleczeniach — u kogoś nieprzyzwyczajonego do takich widoków budziło to mieszane uczucia. Dziewczyna wyglądała jak postać z filmu o więźniarkach. Któregoś dnia, pod koniec zajęć wychowawczych, zakomunikowała swojej wychowawczyni, że wcześniej połknęła zgromadzony zapas leków, wymieniając je z nazwy i podając ich ilość. Wychowawczyni zgłosiła ten fakt pielęgniarce.
Panna miała na sumieniu już niejeden incydent odurzania się na oddziale. Zdarzyło się, że ukradła z dyżurki pielęgniarskiej dezodorant w sprayu, który był przeznaczony do depozytu. Któreś dziecko otrzymało go w paczce, a dzieciom wolno używać takich kosmetyków tylko w kulce, właśnie ze względu na odurzanie się. Innym razem ukradła płyn do dezynfekcji rąk i się upiła. Wymiotowała pół nocy. Dostawała z tego powodu kroplówki i leki dożylne. Ze szkoły ukradła zaś spray do nabłyszczania liści kwiatów i oczywiście użyła go w znanym celu. A teraz te leki…
To, że zgłosiła ten fakt, to nic nowego — bardzo lubiła zwracać na siebie uwagę i być w centrum zainteresowania. Pielęgniarka zmierzyła jej parametry i powiadomiła lekarza. Na początku nic specjalnego się nie działo, ale czas działał na jej niekorzyść. Mimo standardowych zabiegów stan dziewczyny ulegał pogorszeniu i została wysłana na oddział ostrych zatruć w innym szpitalu. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło. Dlatego w niektórych przypadkach kruszenie leków ma głębokie uzasadnienie. Za tego rodzaju występki regulamin przewiduje pobyt w sali obserwacyjnej, ponieważ ewidentnie nastąpiło pogorszenie stanu zdrowia psychicznego. Po wszystkim bywało, że dzieciaki knuły dalej…
Po śniadaniu dzieci mają czas na posprzątanie swoich sal, poukładanie rzeczy w szafach i szafkach. Generalnie zajmują się porządkami. Codziennie inny mieszkaniec lub mieszkanka sali zmywa podłogę. Przy porządkach, oczywiście, czuwa personel.
Ponadto regulamin pozwala realizować przywileje. Są przywileje dzienne, w przypadku których prawie każda czynność i zachowanie są oceniane za pomocą punktów. Przywileje tygodniowe to suma punktów zebranych w ciągu tygodnia. Dziennie można uzyskać do osiemdziesięciu punktów, co pozwala na drugi dzień korzystać z odtwarzaczy mp3, przenośnej konsoli, a nawet z przywilejów przygotowanych przez terapeutę zajęciowego. Tygodniowe natomiast pozwalają dzieciom na samodzielne zakupy, spacery po terenie szpitala i wyjazdy na przepustki. Przy współpracy z wychowawcami i szkołą dzieci korzystają z wyjazdów na basen, do teatru lalek bądź kina, zwiedzają ciekawe miejsca… Warto się starać również z tego względu, że co pół roku lekarz wysyła do sądu opinię o zachowaniu dziecka i robionych postępach.
Duże znaczenie dla dzieci i dla sądu ma uczęszczanie na terapię. Współpraca podczas terapii, na oddziale i w szkole całościowo rzutuje na wcześniejsze wyjście.
Jednak to wszystko wymaga czasu, zmian, które miały się dokonywać w dziecku. Zanim dziecko wróci do społeczeństwa, trzeba sprowadzić je na właściwą drogę. Między innymi po to potrzebna jest dyscyplina i punktacja. Za niewłaściwe zachowania, jak wulgaryzmy, bójki, niszczenie mienia szpitalnego czy przedmiotów współlokatorów oraz szereg destrukcyjnych zachowań, podopieczni otrzymują punkty ujemne. Niestety, mają one mobilizować dzieci do lepszej pracy nad sobą, dążenia do eliminowania zachowań niepożądanych oraz wyrównania stanów emocjonalnych.
Charakterystyczne są dwa typy zachowań. Niekiedy dziecko przyjęte do placówki jest długo grzeczne, wyważone, nie przejawia stanów patologicznych opisanych w dokumentach, aż do momentu gdy już nie jest w stanie się kontrolować i zwyczajnie wybucha. Wówczas można odkryć jego prawdziwą naturę. A druga strona medalu to dziecko zbuntowane, agresywne, pełne złości, nienawiści, kiedy to najczęściej używany przez nie tekst brzmi: „Mam wyjebane na wszystko”. W czasie trwającej resocjalizacji psychika pacjenta lub pacjentki stopniowo wraca do równowagi, stan emocjonalny się wyrównuje i dana osoba zaczyna rozumieć popełniane błędy.
Raz w tygodniu dzieci spotykają się w grupach, aby rozmawiać o swoich problemach i dokonaniach. Skarżą się na kłopoty w szkole, problemy z rówieśnikami. Znaczącym problemem w tak licznej grupie bywa brak nawyków higienicznych. Wynika to z braku odpowiednich umiejętności wyniesionych z domu czy środowiska, ale również z istniejącego schorzenia. Takie spotkania, nazywane „społecznościami”, odbywają się osobno dla chłopców i osobno dla dziewcząt, dlatego żeby omawiane problemy dodatkowo ich nie krępowały lub nie byli przez nie później obiektem kpin.
Rolę personelu stanowi dopilnowanie, aby dziecko stopniowo uczyło się dbania o siebie, żeby nie utrudniać ogólnego współżycia. Niewyprane skarpetki w czasie letnich upałów mogą sprowokować bardzo przykre następstwa ze strony współlokatorów…
Jedna z dziewczynek przybyłych do placówki była uzależniona od komputera w takim stopniu, że zapomniała, jak należy się myć i dbać o siebie. Patrycja miała dwa głęboko wrośnięte paznokcie, ubytki w zaniedbanym uzębieniu oraz skórę tak trądzikową, jakby miała ospę. Całe dnie spędzała przed komputerem. Nie chodziła do szkoły, nie dbała o siebie, jadła posiłki tuż przy klawiaturze. Matka Patrycji dbała tylko o to, żeby ta nie była głodna, natomiast inne sprawy schodziły na dalszy plan. Skutkiem takiej opieki nad siedemnastolatką było postanowienie sądu o umieszczeniu jej w szpitalu psychiatrycznym.
Dziewczyna przez cały czas pobytu nigdy nie była agresywna, ale jej nieporadność graniczyła z poziomem rozwoju kilkuletniego dziecka. Nikt nie spodziewał się, że aż do takiego stopnia. Gdy odkryto, że Patrycja wchodzi pod prysznic w bieliźnie i tylko przez chwilę leje na siebie wodę, a następnie na mokrą bieliznę zakłada piżamę, to zaczęto naukę od podstaw. Każdą jej czynność trzeba było kontrolować. Otrzymywała instruktaż co do mycia, prania, zmiany ubrań i bielizny. W międzyczasie wrośniętymi paznokciami zajął się chirurg, trądzikiem dermatolog, a uzębieniem w miarę możliwości stomatolog. Na szczęście matka nie stwarzała problemów i wyrażała zgodę na leczenie. Bardzo dbała o to, żeby Patrycja nie była głodna, i regularnie przywoziła wałówkę oraz słała paczki i kieszonkowe. W rezultacie, gdy pełnoletnia już Patrycja opuszczała szpital, była już inną osobą, nawet ze znaczną nadwagą. Apetyt dopisywał jej niezmiennie, a regularne posiłki i nadmiar słodyczy zrobiły swoje.
Z późniejszych relacji koleżanek, do których dzwoniła po wyjściu, i ze spotkań na przepustkach innych dziewcząt wynikało, że Patrycja już nie wróciła do wcześniejszych nawyków. Zrzuciła zbędne kilogramy, wyleczyła zęby i ogólnie dbała o siebie, łącznie z chodzeniem do szkoły. Fajnie było słyszeć, że dziewczyna wyszła na prostą. Później już nie mieliśmy wieści o Patrycji. Słyszeliśmy tylko plotki, że wyjechała za granicę.
Dlatego właśnie personel ma za zadanie czuwać nad dziećmi, które gorzej radzą sobie z codziennymi czynnościami. Punktacja dotyczy również tej sfery życia.
Po sprzątaniu te, które mają przywilej w danym dniu, mogą go realizować, a pozostałe oglądają telewizję lub przygotowują się do lekcji. Jest to również czas na zabiegi lecznicze. W czasie przeziębień to prozaiczne zakrapianie nosów, w inne dni zakrapianie oczu alergikom, nakładanie maści na schorzenia lub żelu na doznane urazy. Urazy podczas gry w piłkę czy zabaw na boisku, ale też na przykład uszkodzenia w czasie amoku skutkującego waleniem pięścią w ścianę, drzwi lub szybę. Posiniaczone i obrzęknięte dłonie opatruje się na miejscu, a porozcinane nieraz wymagają transportu pacjenta lub pacjentki na dyżur chirurgiczny. O każde dziecko dba się nie tylko pod względem psychiatrycznym, ale i fizycznym.
Po opatrzeniu dzieci i wykonaniu wszystkich zaleconych zabiegów młodzież schodzi na drugie śniadanie. I oczywiście ten sam rytuał z ustawianiem się, liczeniem i tłumieniem zachowań agresywnych. Dziecko wybudzone z półgodzinnej drzemki nie zawsze jest zadowolone, że musi zejść do stołówki i na przykład zjeść jogurt. Chętnie by go sobie odpuściło, ale trzeba je mobilizować do jakiegoś działania. Niektóre dzieci przespałyby cały dzień.
Bywa, że automatycznie włącza się agresor, a wówczas dziecko trafia do sali obserwacyjnej celem wyciszenia. Pierwszy pobyt trwa trzydzieści minut, następny zgodnie z regulaminem i stanem psychicznym dziecka.
Pamiętam sytuacje, gdy ze zwykłego zejścia na stołówkę rozpętywała się burza. Kończyło się to upomnieniami, że z mocy ustawy (art. 18) może zostać zabezpieczona/-y mechanicznie, a prościej ujmując: trzeba będzie użyć pasów obezwładniających. Wszystko po to, żeby dziecko nie zrobiło krzywdy sobie bądź innym. Stąd uszkodzone ręce od wybitych szyb czy uderzeń w ścianę. Jeśli dziecko wpadło w prawdziwy amok, nie myślało o konsekwencjach czy uszkodzeniach. W oczach niektórych dzieci można było dostrzec chęć zemsty na wszystkim i wszystkich. Te oczy wręcz płonęły nienawiścią. Podopieczni wypowiadali rzeczy okrutne: przekleństwa, pogróżki, życzenia śmierci pracownikom i ich rodzinom. Niektóre tak straszne, że można było zgłaszać to na policję. Pracownicy szpitala psychiatrycznego — dzięki ustawie — są traktowani jak funkcjonariusze państwowi, więc mogli z tego prawa skorzystać, ale tak naprawdę dochodziło do tego tylko w skrajnych przypadkach. Szkoda było wolnego czasu na wszczynanie postępowania, gdy dziecko w szale wyzwało kogoś od kurw, szmat, suk, chujów, skurwieli i tym podobnych, a jeszcze tego samego dnia przeprosiło i wyraziło skruchę (co niejednokrotnie się zdarzało). Pewnie, że bolało… Zazwyczaj pracownicy okazują dzieciom wielkie serce, ale nie ma co liczyć na wdzięczność w takim miejscu. To tak nie działa. Niektórzy przynosili dzieciakom pyszności, żeby w ten sposób kupić sobie spokój. Działało, ale na bardzo krótko, po czym dzieci bez żenady robiły swoje, a niekompetentny personel i tak miał przechlapane. Tak więc mało było takich zgłoszeń, były to sprawy jednostkowe, z wyższej półki, jak pobicia, bunt czy groźby karalne.
Takie prawdziwe bunty wybuchały rzadko. Generalnie musiał się znaleźć przywódca, ale powód to już niekoniecznie. Jakaś narastająca frustracja z racji faktu, że nie mogli robić tego, na co mieli ochotę. Bunty wybuchały właściwie tylko wśród chłopców. Mimo trudnych charakterów i zadziorności dziewczynki były bardziej wyważone. Trafiały się pacjentki bardzo trudne, ale to były jednostki, które w razie konieczności uspakajano lekami i odosobnieniem, co w rezultacie działało na całą grupę. Dziewczynki potrafiły nieźle kalkulować i analizować. Już samo pozbawienie ich robienia zakupów czy prostowania włosów było wystarczającą karą, chociaż nie wszystkie były tym zainteresowane. Jednakże wpływ zainteresowanych dziewcząt niekiedy wystarczał do przywrócenia porządku.
Oczywiście nie wchodziły tu w grę rękoczyny, ponieważ personel jest wszechobecny, a dodatkowo ma do dyspozycji „oko wielkiego brata”, czyli monitoring. W salach dzieci są zainstalowane kamery na podczerwień — właśnie po to, aby nie dochodziło do pobić bądź złamania abstynencji seksualnej. Każda nieprawidłowość jest sygnalizowana telefonem z monitoringu. Większość dzieci trafiających do szpitala pochodzi z rodzin patologicznych, bywa w znacznym stopniu zdemoralizowana i nie sposób przewidzieć wszystkich zachowań i pomysłów podsycanych buzującymi hormonami.
Wracając do sprawy: dziewczyny z cechami przywódczymi znakomicie wpływały na swoje koleżanki. U dziewcząt praktycznie nie dochodziło do buntu, bo im się to nie opłacało, z drugiej strony zaś było ich dwa razy mniej niż chłopców…
Chłopcy nie potrafili tak kalkulować, a w dodatku stawiali na żywioł. Nieważne, że stracą możliwość pojechania na przepustkę czy wcześniejsze wyjście — chętnie ryzykowali, aby tylko coś się działo. Zwykłe wyłączenie światła przez jakąś awarię doprowadzało ich do niekonwencjonalnych zachowań. Jedni przejawiali lęk i dostawali napadu paniki, inni wietrzyli okazję do rozróby. Gromadzili się na korytarzu, zachowując się jak lwy w klatce. Taka sytuacja stawała się bardzo groźna. Nawet włączony agregat i trochę słabsze zasilanie nie dawały gwarancji na powrót spokoju, a wręcz prowokowały groźne zachowania.
Czujny personel wie, jak reagować w takich sytuacjach. Prośby i ugodowe nastawienie nie bardzo przynoszą rezultaty. Dzieci są pobudzone i wzajemnie się nakręcają. Narasta w nich chęć działania, a motywacja do najmądrzejszych nie należy. Trzeba wówczas być stanowczym i regulaminowym, a w skrajnych przypadkach — dokonanego buntu — wzywać policję. Nikt nie powinien ryzykować swojego ani cudzego życia.
Podczas pewnego buntu zdarzyło się, że chłopiec, zanim został spacyfikowany, uderzył sanitariusza kolanem w nos (oczywiście solidnie mu go łamiąc), innego zaś krzesłem w głowę. Sanitariusz trafił na chirurgię, a chłopak został zabezpieczony pasami obezwładniającymi. W buncie brało udział wielu chłopców i sprzęt do zabezpieczenia trzeba było pożyczyć z wielu oddziałów. Takie sprawy toczą się na policji długo, więc często po wyjściu ze szpitala zaczynali swoją pełnoletniość od rozpraw sądowych. Na szczęście do takich incydentów dochodziło rzadko.
Istotna jest kwestia szkoły. Szkoła mieści się w sąsiednim budynku, do którego zaprowadzano dzieci specjalnym łącznikiem. Regulamin stanowi, że na każde pięcioro dzieci przypada jeden opiekun. Ten przepis jest bardzo ściśle przestrzegany, aby zapobiec ucieczkom, pobiciom czy innym nieoczekiwanym zdarzeniom. Przeważnie szkoła tak układa plan, aby wszystkie dzieci uczestniczyły w zajęciach jednocześnie. Na oddziale pozostają jedynie pacjenci, którzy mają nauczanie indywidualne i czekają na nauczycieli. Kilkakrotnie modyfikowany regulamin dopracowywano z myślą o notorycznych kombinatorach i wagarowiczach. Skoro dziecko trafiło do takiej placówki jak szpital psychiatryczny i notorycznie unikało szkoły, to jest to uczeń szczególny / uczennica szczególna. Takie dziecko wymaga indywidualnego podejścia, cierpliwości, a wręcz sposobu, żeby przyszło na lekcje i wytrzymało te czterdzieści pięć minut.
Weźmy pod uwagę, że są to dzieci nadpobudliwe, zaburzone emocjonalnie, wybuchowe albo te, które doskonale kłamią, udają i manipulują. W dodatku te, które nienawidzą szkoły, utrudniają żywot tym, które wracają na dobrą drogę.