Słowo od autora
Po raz kolejny wróciłem do Kemetu, do czasów tak bardzo odległych, aby opowiedzieć wam dalszą część historii arcykapłana Taity — bohatera tej opowieści, żyjącego w czasach panowania faraona Menesa. Menes zwany też Narmerem, to pierwszy władca I dynastii, który zjednoczył ziemie Górnego i Dolnego Egiptu w jedno państwo, zwane Kemetem, lub też Czarną Ziemią.
Taita opowiada nam o latach swojego dzieciństwa i młodości, a te upływają w jego rodzinnym mieście Enettentore (obecna Dendera). Opowiada o latach, które tak szybko przemijają, zostawiając trwały ślad w każdym z nas. Poznajemy jego świat, wzrastamy, zaczynamy dostrzegać to, czego wcześniej nie zauważaliśmy. Rodzi się miłość, poznajemy także smak cierpienia, radości, bólu i sławy, jaka staje się jego udziałem. On, bohater pragnie posiąść wiedzę, jaką posiada niewielu w tamtych czasach. Czy ta, mu pomaga, kiedy odchodzi jego ukochana Malakai? Czy wiedza pomaga mu dokonać wyboru pomiędzy nią samą, a zaznaniem szczęścia, pełnej miłości i życia w rodzinie? Może jeszcze ktoś inny decyduje o jego losie? Jak wiele znaczyły w jego życiu kochające go kobiety: Malakai, Neferi, nie wspominając o Jasmine, która jest jego nieuchronną przyszłością? Miłość i przysięga, to jedno wielkie pole walki dla tego człowieka, czy innego niż my współcześni? Jak silna jest wola i desperacja kobiety, pragnącej wielkiej miłości i dziecka z ukochanym? Czy jego wiedza odpowie mu na te pytania? Czy niewolnictwo nadal jest naszym udziałem, czy jest w nas tyle dobra, co w tamtych, co już odeszli?
Dzięki Taicie poznajemy dawne zwyczaje, świat wierzeń i poglądy ludzi mu współczesnych. Poznajemy także życie i zwyczaje ludu Dogonów, który jak twierdzi, pochodzi z gwiazd (z Syriusza) i do dzisiaj skrywa i ciekawi współczesnych wieloma tajemnicami, swojej przeszłości i kultury. Świat Taty, to świat biedy i niewolnictwa, który miesza się ze światem bogactwa, ludzkiej pychy, próżności i chciwości. Taita wędruje przez życie, jak każdy z nas, ale jego wędrówki sięgają nie tylko czasów jemu współczesnych, ale także dalekiej przeszłości i przyszłości. On widzi to, czego inni nie widzą i słyszy to, czego inni nie słyszą. Czy musi być jednak głuchym na bicie swojego serca? Czy i to można mu wybaczyć? Kto jest bez winy, niechaj… Opowieść kończy się namaszczeniem świętymi olejkami, jego „chet” (ciała) do godności uabu (młodszego rangą kapłana) świątyni wielkiego Ptaha. Opisuje także jego ostatnie dni „wolności” przed rozpoczęciem codziennej świątynnej służby.
Każdy z was pewnie w innym świetle zobaczy życie tego człowieka, który sam siebie skazał na samotność. Każdy też osądzi według siebie jego postępowanie i słuszność podejmowanych decyzji. Byłem z nim, widziałem i spisałem, tyle mogę wam przekazać. Może on wyznaczył mnie do tego, abym zapisał historię jego życia, jaką mi opowiedział? Któż to z was może wiedzieć, oprócz mnie, jego powiernika? A ja nadal widzę na świątynnych schodach stojącą grupkę dziewczyn — uabu Hathor, śpiewającą „Pieśn Nilu”. Ich przyjemne, dźwięczne głosy sprawiają, że moje „ka” zawsze się wzrusza z każdym jej słowem i przenosi myśli do tej dalekiej krainy, do czasów, które dla nas współczesnych są już tylko odległą historią. Ta jest historią bez dat i encyklopedycznego komentarza i mam nadzieję, że i wam pozwoli się przenieść w jego czasy.
Dalsze dzieje naszego bohatera znajdziesz w opowieściach Taity: „Hemu — neczer” i „Arcykapłan”. W opracowaniu: „Ta — Nef, córka Taity” i „Ziemia Atlantów”
Motto:
Pieśń Neferi
„Tam wśród piasków, tam wśród piasków w Ra krainie
Gdzie nasz boski, gdzie nasz boski Nil wciąż płynie,
Ja dziewczyna, ja dziewczyna, wciąż na ciebie
Wciąż na ciebie chłopcze czekam
Swoją pieśnią, swoją pieśnią wołam cię z daleka
Miły zabierz, miły zabierz mnie do siebie
Abym miała, abym miała się jak w niebie
Przyjdź mój miły, przyjdź mój miły o świtaniu
I myśl tyko, i myśl tylko o kochaniu
Bo ja tęsknię, bo ja tęsknię i wciąż czekam
Lejąc łzy, lejąc łzy, jak święta rzeka
I pocałuj, i pocałuj mnie kochany
Jak miłością, jak miłością Nil wezbrany
Wracaj do mnie, wracaj do mnie serce moje
Już będziemy, już będziemy tylko dwoje
Mojej rodzinie:
Żonie Lidii i dzieciom:
Krzysiowi i Bernadecie Ryszka
z wnuczkami: Patrycją i Sabinką
Ani i Markowi Moskwa
Z wnuczętami: Martynką i Olkiem,
oraz Natalce i Wojtkowi Mota
- dedykuję
Dzieci Enettentore
Dzieci Enettentore (Dendery)
Życie z ciemności się wywodzi, jak mawiają mędrcy tego świata, a i ja stamtąd przybyłem. Z tej ciemności, która przepełniona jest Jego miłością do nas ludzi i nie ma sobie równej na tym znanym nam świecie.
Urodziłem się w dwunastym roku przed końcem panowania faraona Iry — Hory, a dokładnie dwudziestego piątego dnia miesiąca dyehuty w jego pierwszej achet, to jest w pierwszej porze wylewów naszej świętej rzeki Nil. Byłem trzecim z kolei chłopcem w rodzinie. Moi starsi bracia to: Karim, (co oznacza Przychylny), oraz Amin (Uczciwy). Później na świat przyszły jeszcze trzy moje siostry. Najstarsza o imieniu Nihal (Źródło), druga Layla (Noc) i najmłodsza Aisha ( Żywa). Na świat przyszedłem wieczorem, kiedy rydwan wielkiego Ra znikał już za horyzontem, a bogini Nut zaczęła zapalać na niebie światełka swoich gwiazd. Ponoć powitałem wszystkich głośnym krzykiem i płaczem, jak to czyni wiele ludzkich istnień przychodzących na ten świat. Mama wspominała mi, że później ojciec zabrał mnie w swoje ramiona i podnosząc do góry, jak to było w zwyczaju, wypowiedział krótkie zdanie:
— Oto syn mój, któremu nadaję imię — Taita.
On to dostąpi łask wielkiego Ptaha, a jego imię, obok imienia wielkiego władcy przetrwa po wsze czasy.
Jego słowa były prorocze, gdyż moje imię trwa po wieki wraz z imieniem wielkiego władcy naszego świata, faraona Menesa.
To właśnie opowieść o moim życiu, którą chciałbym wam przekazać.
Ponoć moczem przypieczętowałem swoje synowskie więzi, jakie łączyły mnie z moim ojcem. Wydaliłem na jego głowę sporą jego ilość, jaka znajdowała się w moich niemowlęcym pęcherzu. Chyba miałem szczęście, gdyż ojciec był kapłanem a zarazem medykiem w pobliskiej świątyni Seta. Takie moje zachowanie nie budziło w nim gniewu, ani wstrętu. On cierpliwie zniósł moje tortury, a potem przytulił mnie do swojej piersi. Wtedy musiałem po raz pierwszy odczuć jego ojcowską miłość do mnie, do dziecka. Ponoć kolejnym po moich rodzicach witającym mnie na tym świecie, był mój dziadek Ihab (Szanowany). Nie wiadomo, dlaczego właśnie on, tak mnie oczekiwał? Może wiedział, że nie będę zwyczajnym dzieckiem w tej rodzinie? Sam także był starszym kapłanem Seta i słynął ze swojej mądrości na całe Enettentore (Denderę). Jak i mój ojciec był hemu — neczer (sługą boga) i zasiadał w radzie starszych kapłanów. Obydwaj mieli prawo wstępu do świątynnego sanktuarium Seta. Sam wielki faraon o imieniu Iry Hora a także później panujący faraon Ka, korzystali z ich rad. Z tego, co się dowiedziałem później, tego dnia kiedy przyszedłem na ten świat, dziadek był ponoć najbardziej szczęśliwą osobą w mojej rodzinie. Wraz z moim ojcem i niewolnikami opróżnili niejeden dzban wina i piwa. W moich czasach wino było zacnym trunkiem i nie każdy mógł zasmakować tego „nektaru bogów”, jak mówili o nim kupcy z dalekiego wschodu. Oni to, dostarczali ten napój do naszego kraju, zanim i u nas nie poznano tajników jego produkcji. Miłość seniora naszego rodu, towarzyszyła mi przez całe jego życie. Również babcia o imieniu Tarub (Wesoła), także radowała się moich narodzin. To ona najbardziej pomagała matce w opiece nad wszystkimi wnuczętami, jakie przyszły na ten świat w naszej rodzinie. Jej życie już od lat młodości nie było usłane różami, ale pomimo tych wszystkich przeciwności losu uśmiech nigdy nie opuszczał jej twarzy. Dlatego jej imię tak bardzo pasowało do jej usposobienia. O drugim dziadku i babci nie wiedziałem nic. Nawet moja matka Amantei nie pamiętała swoich rodziców. Ponoć pochodzili z dalekiej krainy, a ona, jako dziecko przywędrowała tu do Kemetu służąc u jakiegoś handlarza. Tu pozostała do czasu, kiedy poznała mojego ojca i została jego żoną. Tak mówiła mi matka.
Tego samego dnia świat zobaczyła moja rówieśnica, córka biednych sąsiadów rolników, jakich w Denderze nie brakowało. Nadano jej imię: Malakai, co oznacza Aniołka. Bardzo trafnie nadano jej to imię, bo dziewczynka była prześliczna, a i jej usposobienie dopełniało reszty tego imienia. Wtedy nie mogłem jeszcze wiedzieć, jak wiele będzie ona dla mnie znaczyć w latach mojego dzieciństwa i jak tragiczne będzie nasze rozstanie. Może wielki Ptah kierował moim losem, bo później na mojej drodze życia pojawiły się jeszcze dwie inne kobiety. Także i z nimi nie pozwolił mi zaznać szczęścia. Tego również wtedy nie mogłem wiedzieć. Mój dar przewidywania przyszłości ujawnił się później.
Po kilku dniach obrzezano mnie i ofiarowano wielkiemu Setowi w opiekę. Ssałem pierś matki i rosłem, jak przystało na zdrowego niemowlaka. Praktycznie nic nie pamiętam z tego okresu, co jest normalnością dla każdego ludzkiego „szczenięcia”. Z opowiadań rodziców wiem, że kiedy Nil wylał jeszcze dwa razy, to na świat przyszła nasza pierwsza siostra Nihal. Jej imię oznacza Źródło. Jednak nie o wodę chodziło moim rodzicom, lecz o źródło ich radości, gdyż była to pierwsza ich córka. To wydarzenie pamiętam, jakby pokazano mi go we mgle. Dopiero wtedy budziła się we mnie świadomość istnienia i zapamiętywania. Ponoć i tak bardzo szybko zacząłem zapamiętywać takie wydarzenia. Po kolejnych dwóch latach świat przywitała Layla (Noc). Urodziła się w czasie, kiedy bogini Nut królowała na swoim ciemnym niebie upstrzonym światełkami niezliczonych gwiazd, a Chonsu (bóg księżyca) wytoczył pomiędzy nie wielki srebrzysty krąg swojej tarczy. Najmłodsza siostra o imieniu, Aischa przyszła na świat po kolejnych dwóch wylewach świętej rzeki za Laylą. Aischa urodziła się w pierwszej porze wylewu Nilu, podobnie jak ja. Jej imię znaczy tyle, co Żywa. To imię nadano jej nie bez przyczyny. Zaraz po urodzeniu, kapłanka Hathor przyjmująca poród stwierdziła, że dziecko jest martwe. Podała je ojcu, a ten uderzywszy je kilka razy w pośladki, przywrócił do życia. Było to trochę dziwne, bo i kapłanka próbowała tej metody, lecz bez skutku. Pewnie męska ręka jest stworzona do tych celów i lepiej działa na kobiece pośladki? Co do tego stwierdzenia nie będę wnikał w szczegóły. Kiedy Aischa przyszła na świat, miałem już sześć lat i byłem prawie dorosłym, przynajmniej tak myślałem. Czas do tej „dorosłości” spędzałem na zabawach i igraszkach w towarzystwie mojego rodzeństwa.
Często też towarzyszyłem dziadkowi w wędrówkach do świątyni, gdzie poznawałem świat naszej religii i obrzędów z nim związanych. Oczywiście do sanktuarium nie miałem wstępu. Kiedy dziadek tam wchodził, powierzał mnie w ręce swoich kolegów, kapłanów. Oni bawili się ze mną i pokazywali to wszystko, co mogli ujawnić przed takim dzieciakiem, jak ja. Bardzo byłem lubiany wśród tej „świątynnej braci”, gdyż ponoć byłem bardzo spokojnym i wesołym dzieciakiem. Dziadek często mówił im, że wychowa mnie na wielkiego kapłana, co dodatkowo otwierało mi drogę do wiedzy i zjednywało ich przychylność. Starsi bracia Karim i Amin już pobierali nauki u mojego ojca. Niestety, niebyt interesował ich kapłański stan. Woleli ćwiczyć walkę na miecze.
Wiedza kapłańska mojego ojca, była wielka. Jak już wspomniałem i on należał do hemu — neczer (starszych kapłanów) i posiadał przywilej wchodzenia i przebywania w sanktuarium bóstwa, jakiemu służył. Tym bóstwem był wielki Set. Dziadek Ihab jak i mój ojciec, od czasu do czasu podróżowali do Thynis na dwór władcy, aby towarzyszyć wezyrowi (głównemu urzędnikowi zarządzającemu Denderą) i arcykapłanowi Seta. Tamci musieli systematycznie informować władcę o zarządzaniu miastem i o sprawach podatkowych. Iry — Hor’a i Ka, który po nim panował przez siedem wylewów Nilu, byli to ostatnimi władcami starego państwa — Kemetu. Jego znakiem w tamtych czasach była biała korona władcy i biały kwiat lotosu. Kolejny, jaki nadejdzie po Ka, będzie rządził także „Ziemią Jęczmienia”, jak nazywaliśmy ziemie Dolnego Egiptu. Jego głowę przyozdobi podwójna korona w kolorze czerwieni i bieli. Ten człowiek zjednoczy obie te krainy w jedno wielkie, silne państwo i jak przepowiedział ojciec, ja stanę kiedyś u jego boku. Taka była święta wola naszych bogów. Także wolą naszych bogów było to, że po urodzeniu Aishy, mojej najmłodszej siostry, odeszła od nas babcia Tarub. Zaniemogła na kilka dni i żadna pomoc medyka nie była skuteczna. Ani dziadek, ani ojciec nie mogli jej pomóc. Odeszła z uśmiechem na twarzy, jaki zawsze towarzyszył w jej życiu. Przytuliwszy nas uprzednio do siebie, zasnęła na zawsze. Niewiele pamiętam z tego okresu. Może i nie chciałem pamiętać, bo i ona wiele dla mnie znaczyła. Pamiętam tylko, że moja rodzina a szczególnie dziadek długo przeżywał jej odejście.
Nauka i Aniołek
Ja Taita, będąc sześcioletnim dzieckiem, już wtedy nie mogłem się doczekać tej chwili, kiedy ojciec zacznie mnie uczyć, abym mógł dorównać jego mądrości. Bałem się Seta, któremu on służył. Set był dla mnie uosobieniem i wcieleniem jakiegoś zła. Nie mówiąc nic ojcu i dziadkowi, już wtedy postanowiłem, że jeśli zostanę kapłanem, to nie będę służył temu bóstwu. Ojciec liczył na mnie, że po nim przejmę funkcję starszego kapłana. To nie było mi pisane, a ja podniosłem swoją poprzeczkę, aby sięgała wyżej. Nie chciałem się zadowolić, tylko stopniem starszego kapłana. Marzyłem o tym, aby zostać arcykapłanem.
Po siódmym dla mnie na tej ziemi wylewie Nilu, rozpocząłem naukę. Moi rówieśnicy zaczynali wcześniej, bo już w wieku pięciu, lub sześciu wylewów. Jednak ojciec stwierdził, że to, co już wiem i tak przekracza zasób ich wiadomości. Z tego powodu nie spieszył się zbytnio, aby mój okres dzieciństwa był jak najdłuższy. Powtarzał, że ten czas zabaw mija szybko i dziecko powinno być jak najbliżej kochających go rodziców.
Wraz z rozpoczęciem nauki poznałem pierwszą dziewczynę swojego życia, a była nią Malakai. Jej rodzina była biedna, jak świątynne myszy i harowała w polu od świtu do zmierzchu, aby potem oddać połowę swoich i tak kiepskich zbiorów, poborcom faraona. Marzeniem ojca Malakai było, aby tę właśnie dziewczynkę wykształcić i oddać w służbę bogini Hathor. Nie wiem, czym kierował się ten człowiek mając tak liczną rodzinę na swoim utrzymaniu? Oprócz żony miał jeszcze dwanaścioro dzieci do wyżywienia. Malakai była szóstym z kolei dzieckiem w ich rodzinie. Pierwsze kroki do wszechnicy wiedzy miała pokonywać wraz ze mną, szkolona prze mojego ojca. Rodziców Malakai nie było ich stać na uczenie dziecka w przyświątynnej szkole, gdzie uczęszczały dzieci, co zamożniejszych rodzin. Te, wykształcone, szły śladami rodziców zostając: sędziami, budowniczymi, skrybami, kapłanami itd. Saher (Nieśpiący w Nocy), bo takie imię nosił ojciec Malakai, często przychodził do mojego ojca, prosząc o nauczanie jego dziecka. Ojciec żartował na jego temat, mówiąc, że to imię pasuje do niego i wie, dlaczego ten ma tyle dzieci. Ja nie rozumiałem jeszcze wtedy, o czym on mówi? Saher miał wiele szczęścia, bo ojciec przychylił się do jego prośby, na dodatek nie żądając za tę przysługę żadnej zapłaty. Był jednym z bardzo niewielu, którzy współczuli biedniejszym od siebie i uważali ich za równych sobie. Ojciec podobnie odnosił się do niewolników, co też stało się dla mnie wzorcem do jego naśladowania.
Po zbiorach, w miesiącu mesut-ra, w czwartej szemu tj. w ostatnim miesiącu pory zbiorów, kiedy spichlerze napełniły się już ziarnem, ojciec postanowił rozpocząć naszą naukę. Wtedy, po raz pierwszy zobaczyłem Malakai. Jej ojciec przyprowadził ją któregoś poranka i tak zostaliśmy przyjaciółmi i „uczniami z zydelków”, jeśli tak mogę określić dwa stołki ustawione pod okapem dachu naszej chaty.
Malakai była śliczną dziewczynką, o niezbyt długich czarnych włosach sięgających ramion i zaplecionych w kilka cieniutkich warkoczyków. Nosiła brązową delikatną opaskę na głowie, a spod niej na czole, wystawała krótko przycięta grzywka. Długie gęste rzęsy dodatkowo podkreślały jej dziewczęcy wdzięk. Była mojego wzrostu, ale niebyt szczupła, jak to trafiało się jej rówieśnicom. Chociaż nosiła skromne ubrania, jej odzież zawsze była czysta i schludna. Taki mały kwiatuszek, który pewnego dnia rozwinie się i przeobrazi w piękny kwiat. Jednak zły los zgotował jej inną przyszłość. Malakai podeszła do mojego ojca i do mnie pochylona w głębokim ukłonie.
— Witaj o wielki kapłanie Seta! — wtedy to, po raz pierwszy usłyszałem jej słowa, skierowane do mojego ojca.
Zabrzmiały one w moich uszach, niczym delikatne dzwoneczki. Chwilę później usłyszałem kolejne pozdrowienie:
— Witaj Taito, synu wielkiego kapłana Tritoniusa.
— Witaj Malakai, córko Sahera i Nawar, (Kwiatu) — odpowiedziałem prawie równocześnie z moim ojcem. Tu muszę dodać, że mój ojciec był bardzo honorowym człowiekiem i jak wspomniałem wcześniej, nie wywyższał się ponad innych. Taka postawa była w tamtych czasach wielkim ewenementem i trzeba było dobrej dyplomacji, aby nie narazić się możnym tego świata. Za taki stosunek do biednych, a tym bardziej do niewolników, można było popaść w niełaskę u faraona, albo u świątynnej starszyzny. Ojciec oddalił Sahera i poprosił nas na pierwszą w naszym życiu lekcję.
Usiedliśmy na zydelkach oczekując wiedzy, niczym wyschnięta ziemia Kemetu, na wylew wielkiego Nilu. Zakres nauczania był szeroki. W jego zakres wchodziło poznanie pisma a w tym wykonanie papirusów, inkaustu, pisanie znaków i ich odczytywanie. To było tylko podstawą. Była też wiedza o naszej religii, roślinach, zwierzętach, poznanie świata (geografia), nauki matematyczne i znajomość nieba, krainy bogini Nut. Na wyższym etapie miało być zapoznanie się z ludzkim ciałem i leczenie, a z nim spokrewnione zielarstwo, poznanie skarbów Geba, (kamieni), magia i tym podobne, a potrzebne kapłanom wiadomości. Te dwa ostatnie tematy w uproszczeniu, już miały wchodzić w zakres początkowej nauki. Aby nas nie nudzić ojciec, co jakiś czas zmieniał tematy nauczania i dawał nam sporo wolnego czasu na zabawy.
W ramach wolnego, od czasu do czasu wg potrzeb dziadka lub ojca wyruszaliśmy z Malakai na małe wyprawy łowieckie. Naszym celem było poszukiwanie i łowienie, co większych mrówek na naszym podwórku. Wyposażeni w odpowiednie naczynia z pokrywką, sialiśmy spustoszenie wśród gromady tych „robaczków”, łapiąc je i umieszczając żywe w tych pojemnikach. Często za przynętę służył nam jakiś sok z bardzo słodkich owoców np. daktyli, albo i miód. Ten ostatni bardzo oszczędzaliśmy dla własnych potrzeb, zjadając go później na tyłach domu, lub w daktylowym sadzie. Zawsze dzieliliśmy nasze słodycze po połowie, mówię oczywiście o miodzie (i nie tylko). Czasem i ciastka wypiekane w naszym domu, albo w domu niewolników, stawały się naszą zdobyczą. Oczywiście pod cichym przyzwoleniem mamy i niewolnic, które niby pozornie nie widziały, jak podbieramy im różne smakołyki. Wracając jeszcze do mrówek, te im były większe, tym lepsze. Sam połów nie przynosił większych szkód w mrowisku, gdyż nie odbywał się zbyt często, a nas zadawalało zdobycie około trzech dziesiątek tych pracowitych robaczków. Ojciec i dziadek używali ich do zszywania wnętrzności u chorych, o ile zachodziła konieczność otwierania im brzuchów. My w tym czasie nie uczestniczyliśmy jeszcze w tych zabiegach, ze względu na swój wiek. Jednak wciąż interesowała nas ta sprawa krojenia brzucha i przy każdej okazji, zerkaliśmy wraz z Malakai, (spoza kotary) jak oni to robią. Kiedy przyłapywano nas na podglądaniu, dostawaliśmy klapsa. Jednak nasza ciekawość była większa, niż strach przed laniem. Tylko dziadek się śmiał i mówił ojcu, że będą z nas wspaniali lekarze. I to, kiedyś stało się prawdą, lecz dotyczyło tylko mojej osoby. Malaki nie doczekała tej chwili, aby trzymać narzędzia medyka w swoim ręku. Los zrządził inaczej.
Ojciec z dziadkiem musieli również wypełniać swoje obowiązki w świątyni. Kapłani Seta, (jak i w innych świątyniach) byli podzieleni na trzy phyle, (grupy) służące bóstwu. Każda z pyli, (grup kapłanów) przez cztery miesiące w roku wypełniała swoje świątynne obowiązki. W pozostałym wolnym czasie ośmiu miesięcy, (nie licząc wielkich świąt) zajmowali się swoimi zawodowymi sprawami. Pełnili funkcje bankierów, handlowców, medyków i pracowali także w innych wyuczonych wcześniej zawodach. Dodam jeszcze, że w skład każdej phyli wchodziło kilku hemu — neczer, (sług boga) resztę stanowili młodsi kapłani — uabu, (czyści). Ilość w grupie zależała od ogólnej ilości kapłanów w danej świątyni. W każdej phyli musiał być także, co najmniej cher — heb (kapłan lektor), który przed obliczem bóstwa odczytywał ze zwojów święte teksty. Faktycznie lektorów było kilku, aby w razie problemów, któryś z pozostałych mógł zastąpić tego pełniącego służbę.
Cher heb był osobą nader szanowaną, ze względu na swoją wiedzę dotyczącą czytania i interpretacji świętych zwojów. Taki cykliczny system świątynnej służby sprawiał, że ojciec i dziadek mieli sporo wolnego czasu na pełnienie funkcji medyków, a także na naszą naukę. Obydwaj uczyli także moich starszych braci: Karima i Amina. Jednak według opinii ojca był to ich daremny trud. Dla nich wiedza była czymś nieprzyswajalnym i traktowali ją, jako zło konieczne. W ich głowach tkwił tylko oręż i walka na miecze lub włócznie. Pewnie te zapędy odziedziczyli po naszym pradziadku, który onegdaj służył, jako setnik w przybocznej straży władcy. Były to jeszcze czasy początków panowania faraona Iry — Hor’y, który urzędował w pałacu w Thynis, stolicy Górnego Królestwa. Ojciec widząc postawę moich braci, postanowił powierzyć ich opiece obecnemu dowódcy królewskiej gwardii o imieniu Humam, (Odważny). Znał go od dawna i wiedział, że wyszkoli chłopców na dobrych żołnierzy, a może i przybocznych gwardzistów w straży faraona. Gwardziści powierzeni jego opiece należeli do elity zbrojnych, a taka służba byłaby dla nich zaszczytem. Przy okazji jednego z wyjazdów do Thynis, bracia powędrowali z ojcem i dziadkiem i tam pozostali pod opieką Humama. Od czasu, do czasu odwiedzali nas, opowiadając różne ciekawostki ze stolicy, a także i o swojej nauce. Chętnie też przekazywali mi tajniki walki z użyciem miecza, włóczni bądź łuku. Z początku nie była to moja mocna strona, ale pod ich okiem i z czasem, doszedłem do niezłej wprawy. My tym czasem z racji chęci zdobywania wiedzy staliśmy się oczkiem w głowie mojego taty i oczywiście dziadka.
Wyjazd braci do stolicy zmienił relacje w naszym domu i dziadek i ojciec mogli teraz poświęcić więcej czasu na naszą edukację. Co dnia zasiadałem z Malakai na naszych zydelkach i często przytuleni do siebie, słuchaliśmy nauk i opowiadań naszych nauczycieli. Ich wiedza docierała do nas szerokim strumieniem i każdy dzień napełniał nas mądrością zeń płynącą. Malakai, często była też naszym gościem przy stole, gdyż moi rodzice wiedzieli o ich biedzie i nie skąpili dla niej jedzenia. Dziewczynka wracając wieczorami do domu dostawała też obszerną paczuszkę z jadłem dla swojego rodzeństwa i rodziców. Moja matka pokochała ją tak, jak własną córkę. Ta odwzajemniała jej uczucia mówiąc nam, że jest jej drugą matką. Malakai także wielką sympatią darzyła moje trzy siostry i często pod moją nieobecność przebywała w ich towarzystwie. Była grzeczna i uprzejma, a dla mnie najpiękniejszą ze wszystkich znanych, a raczej widywanych na ulicy dziewczynek. Kiedy popołudniami kończyły się nasze lekcje, wolny czas nadal spędzaliśmy ze sobą. Graliśmy w piłkę, albo urządzali sobie spacery na pobliski bazar. Często w tych wyprawach towarzyszyły nam także moje siostry i rodzeństwo Malakai. Była nas wtedy spora gromadka małych łobuziaków. Biegaliśmy też wraz z innymi rówieśnikami i grali w popularną wtedy grę w seneta, czyli w „psy i szakale”. Było wspomniane łapanie mrówek i zbieranie ziół, a także podglądanie dziadka i ojca, kiedy przyjmowali chorych.
— Lubisz mnie Taito? — zapytała mnie kiedyś Malakai, podczas jednego ze spacerów.
— Przecież wiesz.
— Ja jestem biedna, a ty pochodzisz z bogatej rodziny.
Twój tata i dziadek są wielkimi kapłanami, a mój ojciec? Wielkie łzy potoczyły się po jej policzkach.
— Dla nas i dla mnie nie ma to znaczenia. Ważne jest, jakimi ludźmi jesteście. Wiem, że moi rodzice mają o twojej rodzinie dobrą opinię. Masz wspaniałych i kochających ciebie rodziców. Gdyby tak nie było, to nie siedzielibyśmy obok siebie na zydelkach.
— Bardzo mnie to cieszy, Taito.
Te moje słowa nie tylko rozpromieniły jej twarz, ale i chyba obudziły w niej, jakieś inne uczucia, a ja stałem się ich tematem. Może właśnie wtedy zakwitła pomiędzy nami, jakaś dziecięca miłość? Do tej pory była to jednak więź wielkiej przyjaźni pomiędzy nami.
— Taito, czy ty także chcesz zostać kapłanem?
— Tak, ale chciałbym zdobywać wiedzę na tyle, ile tylko mój rozum na to pozwoli. Proszę bogów, abym mógł wiedzieć dużo, jak mój tata i dziadek albo i jeszcze więcej. Chciałbym zostać arcykapłanem, a może i ….? — nie dokończyłem.
— Może faraonem, co? — dokończyła za mnie, śmiejąc się przy okazji z tego dziecięcego marzenia.
— No raczej …, ale chyba nie?
— Ty masz marzenia. I ja chciałabym takie mieć. Czy chciałbyś założyć kiedyś rodzinę i mieć dzieci, jak twoi rodzice?
— Tego jeszcze nie wiem, Malakai. Jestem jeszcze dzieckiem.
— A wiesz, że jak się całuje, to się ma dzieci?
— No pewnie, że wiem! — dodałem stanowczo, jakbym był ekspertem w tej dziedzinie.
— Jak tata nas nauczy, to będziemy wiedzieli wszystko na ten temat.
— Widziałaś tę kobietę z wielkim brzuchem, kiedy była u twojego ojca po medykamenty, ponoć tam w jej brzuchu siedzi takie małe dziecko?
— No nie wiem, bo jakby się tam znalazło? — dodałem, jak specjalista w tej dziedzinie.
— No może? — nie dokończyła.
— No sama widzisz, że to jest niemożliwe — zakończyłem te rozważania.
— Wiesz ja też chciałabym, abyś mnie pocałował.
— A jak z tego będą dzieci? — stwierdziłem zaniepokojony.
— My kobiety mamy na to swoje sposoby, że nie będzie.
No i skusiła mnie i pocałowałem. To była niezapomniana dla mnie chwila.
— „Widocznie nie było to prawdą, że od całowania biorą się dzieci.” — pomyślałem.
Wtedy były to poważne dla nas sprawy, ale takim był ten nasz piękny dziecięcy świat. Świat pełen beztroskich chwil a ten mój najpiękniejszym, bo u boku Malakai. Byliśmy nierozłączną parą małych zakochanych w sobie urwisów. Nieraz stawałem w jej obronie, kiedy chłopcy próbowali swoich sił na dziewczynkach, albo młodszych i słabszych od siebie kolegach. Od czasu do czasu obrywałem tak, że krew leciała mi z nosa, a wielkie siniaki pod oczyma świadczyły o stoczonych, ale niekoniecznie wygranych walkach. Dla mnie najważniejszym jednak było to, że nie ucierpiała na tym moja dziewczyna. Nie bałem się nawet starszych i silniejszych od siebie. Niekiedy nawet miałem nad nimi pewną przewagę, a pomagała mi w tym moja wiedza. No może w niektórych przypadkach mnie zawodziła, ale wina była po mojej stronie, że nie byłem jeszcze douczony. Wiedziałem, kiedy wystraszyć przeciwnika na przykład czarami, albo gdzie go uderzyć, aby obezwładnić nie czyniąc mu przy tym krzywdy. W jej oczach byłem jej bohaterem i obrońcą. Kiedy obrywałem, Malakai obmywała mi te drobne skaleczenia wodą i smarowała balsamami z lecznicy taty. Siniaki smarowała kamforą, a ta przynosiła mi wielką ulgę w moim cierpieniu. W tych jej opatrunkach zacząłem nawet odczuwać pewną przyjemność do tego stopnia, że nie pozwalałem tego robić moim opiekunom. Tylko Malakai mogła zakładać mi opatrunki, a robiła to bardzo delikatnie swoją dziecięcą jeszcze ręką. Ojciec widząc te nasze dziecięce umizgi, często uśmiechał się po kryjomu. Pewnie nie wiedział, jak poważne uczucie nas łączy, mnie Taitę i mojego Aniołeczka, (dosłownie i w przenośni).
Naszym ulubionym zajęciem było także przesiadywanie w domu niewolników mojego ojca i słuchanie ich opowiadań. Ich dom stał na tym samym podwórku, co nasz. Cały ten teren, gdzie były nasze domy i podwórko, otoczony był wysokim płotem z wypalanej na słońcu cegły, wykonanej z nilowego mułu i słomy. Także z takiej cegły był wybudowany nasz dom i obórka dla bydła, wraz z kurnikiem. Później w pobliżu bramy zbudowano jeszcze lecznicę, do której prowadziły dwa wejścia. Jedno z głównej ulicy, a drugie od strony podwórka. Budynki rozmieszczono wokół dziedzińca tak, aby główne wyjście z obórki skierowane było w stronę pola. Nasz dom i dom niewolników stały z boków naprzeciw siebie i dzielił je tylko wspomniany dziedziniec. Do niego z ulicy prowadziła drewniana dwuskrzydłowa brama, zamykana przed wścibskimi mieszkańcami Dendery. Na środku dziedzińca była niewielka sadzawka upiększona wodnymi roślinami. W niej pływały różnokolorowe ryby, a i te zwyczajne szare, które Karim, (nasz niewolnik) nałapał w świętym Nilu. Cały dziedziniec otoczony był daktylowymi palmami i kwiatowymi klombami.
W jednym z rogów dziedzińca, pomiędzy domem niewolników a obórką, była studnia. Niezbyt głęboka i dużym żurawiem do czerpania z niej wody. Ponoć wybudował ją dziadek, mojego dziadka, który w tamtych czasach był najpierw gwardzistą faraona, a później handlarzem. Obydwa domy, (nasz i niewolników) miały dachowe tarasy, skąd rozpościerał się wspaniały widok, nie tylko na nasze obejście, ale także i okolicę. Tam też często z całą rodziną spędzaliśmy nasze wolne chwile. Praktycznie wiele takich obejść w Denderze budowano w podobnym stylu. Wielkie znaczenie miało upiększenie domów i tarasów, szczególnie kwiatami. Jednym słowem musiało być bajecznie kolorowo. Może, dlatego, że za plecami mieliśmy już tylko spalone słońcem skały i piaski pustyni. Tu dodam, że obejścia biedaków nie były tak wspaniałe, jak nasze i tych zamożniejszych tego świata.
Wracając do sprawy niewolników, to w naszej rodzinie były ich trzy pary. Byli to czarnoskórzy mieszkańcy południowych Ziem Kemetu. Kiedyś mieszkali w wioskach położonych na terenach, gdzie Nil rozpoczynał swój bieg. Był Harun, znający sztuki wschodnich walk, ze swoją żoną Izdichar, (Kwitnącą). Był także Ayman, (Praworęczny) ze swoją wybranką Falak, (Gwiazdą) i najmłodsza para: Karim, (o imieniu jak mój brat) ze swoją dziewczyną Hasną, (Piękną). Karim był młodzieńcem o wielkiej sile i mówiono o nim, że sam potrafi podnieść wóz załadowany towarem. Może i tak było? Był dobrze zbudowany, a muskułów zazdrościł mu nie jeden mężczyzna. Ayman z kolei często pomagał ojcu i dziadkowi w ich praktykach medycznych. Był najbardziej pojętnym człowiekiem z całej tej trójki niewolniczej gromadki. Niewolnice, (ich partnerki) były ładnymi dziewczynami i potrafiły wykonywać wiele prac przy naszym obejściu. Matka wyuczyła ich szycia, a znajoma kapłanka Hathor, przyjmowania porodów. Często też pomagały, (oprócz kapłanek) miejscowym i biedniejszym kobietom podczas poczęcia. Były wykształcone i doświadczone tak, że niejeden kapłan i urzędnik chciał je odkupić od mojego ojca. Ten jednak nie miał zamiaru ich sprzedawać, za żadną proponowaną mu zapłatę. Trafiając z bazaru od handlarza niewolników pod nasz dach, wszyscy niewolnicy zaznali wielkiego szczęścia. Ojciec traktował ich, jako swoich bliskich, a nie jak towar zakupiony na targu. Tu w naszym domu w tej małej oazie miłości, byli ludźmi wolnymi. Żyli z nami jak bracia. Wielu innych sprzedanych w tym samym czasie, już od dawna leżało w piaskach pobliskiej pustyni. Porzucając ich chet, (ciała) na pastwę zwierząt skazywano ich Ka, (duszę) na wieczną tułaczkę. Wyczerpani pracą, głodzeni i bici, padali niczym przysłowiowe muchy. Ich los był z góry przesądzony, kiedy zakładano im kajdany. Ojciec nie mógł dać im upragnionej wolności, lecz robił wszystko, by nie odczuwali u nas jarzma niewoli. Musiał też dobrze kamuflować swoje postępowanie względem tych biedaków, aby ich, siebie i nas nie narazić na problemy związane ze zwyczajem poniżania tej części społeczeństwa. Jak już wcześniej wspomniałem, że przez takie braterstwo łatwo mógł stracić swoją reputację i funkcję starszego kapłana. Z tych opresji ratowała go jednak wielka mądrość życiowa, wiedza i wrodzony spryt do polityki. Ponoć rodzinne tajemnice skrywał także wysoki mur, otaczający nasze zabudowania. Jak mawiał ojciec, był on taki ważny, jak przyprawa w zupie. Co do naszych wizyt, (Malakai i mnie) w domu naszych niewolników, to muszę dopowiedzieć, że i oni byli dla nas nauczycielami. Przeszli wiele i teraz przekazywali nam tę swoją życiową wiedzę. Z każdym dniem pogłębiała się nasza mądrość, a my dorastaliśmy otoczeni wielką miłością ich wszystkich.
Przygoda w ruinach starej świątyni
Kiedy nadeszły moje ósme urodziny, ojciec podarował mi wspaniały nóż, (niezbyt wielki) o rękojeści zdobnej szlachetnymi kamykami, a zrobiony z jakiegoś metalu o kolorze pomarańczy. Malakai urodzona tego samego dnia, co i ja, także otrzymała prezent. Ten był podarkiem od mojej mamy, a była to piękna biała dziewczęca szendit z narzutą na ramiona i wielką srebrną klamrą. Odzienie było zrobione z jakiegoś delikatnego zamorskiego materiału. Dziewczyna skakała z radości na widok swojego nowego ubioru. W takim odzieniu chodziły tylko dzieci z bogatych domów. Biedota zadawalała się zwykłymi prostymi szarymi sukniami zrobionymi z lnu. Z okazji jej urodzin i ja postanowiłem dać jakiś prezent mojemu Aniołkowi. Znalazłem ciekawy kształtem kawałek drewna i wyrzeźbiłem z niego dwa koniki i mały rydwan. Całość pomalowałem farbami w różnych kolorach. Farby też musiałem zrobić sam, a do tego użyłem sproszkowanych minerałów i soków z roślin, jakie wskazał mi ojciec. Ten drewniany zaprzęg wyszedł wspaniale i na zawsze pozostał jej ulubiona zabawką. Malakai znowu skakała z radości. Wtedy ta jej nieukrywana radość później przeszła także w zadumę.
— Jest mi smutno, Taito.
— Dlaczego?
— Ja nie mam dla ciebie prezentu, nie mam też żadnych kosztowności, aby kupić tobie jakiś podarek. Sama też nie potrafię zrobić wiele.
— Och Malakai, przecież wiesz, że prezent nie jest najważniejszy, nie przejmuj się. Moim prezentem od ciebie jest to, że jesteś blisko mnie, to mi wystarczy. Było to bardzo poważne oświadczenie z mojej strony jak na takiego dzieciaka. Przez to oświadczenie zarobiłem solidnego buziaka.
— Ty jesteś dla mnie taki dobry, a ja?
— Nie myśl już o prezencie. Zapraszam cię na ciekawy spacer po ruinach tej starej świątyni, na obrzeżach miasta. Może znajdziemy tam, coś ciekawego? Może znajdziemy nowe mrowiska, albo i zioła?
Trzymając się za ręce i podskakując niczym rozbrykane kozy, wyruszyliśmy w tamtym kierunku. Zanim jednak przekroczyliśmy bramę podwórka, stojący w jej pobliżu Harun zauważył nasze wyjście i zagadał.
— A gdzie wy, urwisy?
— No tam, no tam do starej świątyni.
— Uważajcie, bo mury się sypią i nie wchodźcie tam w jakieś zakamarki. To bardzo stara budowla a raczej ruina.
Nie wiedziałem wtedy, że to spotkanie z Harunem uratuje nam życie. W drodze oczywiście i jak zwykle było też kilka drobnych utarczek z grupami miejscowych rozrabiaków, ale takie były tu normalnością. Muszę jednak przyznać, że wtedy nikt z nas nie doznawał większych okaleczeń, a konfliktowe sprawy zazwyczaj kończyły się dziecięcą pyskówką. W tej nie było nam równych.
Niebo ciemniało, kiedy dotarliśmy do ruin. Powywracane kolumny, leżące w nieładzie potężne kamienne bloki, a na nich nieznane nam napisy i rysunki. Cała ta sceneria oświetlona czerwonymi promieniami zachodzącego już słońca, robiła wrażenie jakiejś ponurej tajemniczości. Weszliśmy w środek tego gruzowiska. Jakaś niewidzialna siła ciągnęła mnie już wcześniej w to miejsce. Miejscami spod gruzów, widoczne były jeszcze fragmenty istniejącej tam niegdyś posadzki. W niej czerniły się jakieś wyrwy do świątynnych krypt. Puste i nieciekawe miejsce, lecz nie dla nas: kolekcjonerów przygód, łowców mrówek, mistrzów dziecięcych pyskówek i nie wiadomo, czego jeszcze? Znaleźliśmy kawał suchej gałęzi i owinęli jej koniec dużą wiązką suchej trawy. Krzesiwem zapaliłem tę pochodnię i bez zastanowienia weszliśmy w jedną z tych dziur. To była głupota, za którą mogliśmy przypłacić życiem. Nawet nie uszliśmy trzydziestu kroków, kiedy runęła jedna ze ścian z kawałem stropu, odcinając nam drogę powrotną. Nasze szczęście, że ten ostatni nie zwalił się nam na głowy. Sypnęło kurzem i piaskiem tak, że zgasła nasza pochodnia. Odczekałem dłuższą chwilę i ponownie sięgnąłem do sakwy po krzesiwo. Słaby płomień z palącej się trawy rozjaśnił wnętrze naszego więzienia. Wejście za nami przestało istnieć. Teraz dopiero zdaliśmy sobie sprawę, co będzie, jeśli nikt nas tu nie znajdzie. Ponure miejsce. Malakai przytuliła się do mnie i usłyszałem jej szept.
— Boję się, Taito.
Też miałem przysłowiowego „kota”, ale nie mogłem tego okazywać przed moim Aniołkiem. W końcu byłem mężczyzną i to prawie dorosłym. Tak mi się znowu wydawało.
— Nie bój się, jestem przy tobie — pocieszałem dziewczynkę.
— Co my teraz zrobimy?
— No, teraz to chyba nic? Nie damy rady odsunąć tego zawaliska.
— Czy na zawsze tu pozostaniemy?
— No może nie na zawsze, ale razem na pewno, no może na jakiś czas? Przecież cię nie opuszczę — dodałem z przekonaniem.
— Wiesz, muszę poszukać jakiegoś patyka, albo kamienia, bo przypuszczam, że w tych załomach siedzi niejeden skorpion a może są i węże?
Świętość niektórych zwierząt nie miała wtedy dla mnie znaczenia. Strach przed ich ukąszeniem był większy. Niepotrzebnie powiedziałem o nich, bo teraz Malakai jeszcze bardziej się wystraszyła. Był też pozytywny aspekt tego stwierdzenia, gdyż mocniej przytuliła się do mnie.
— Na chwilę mnie puść, bo muszę rozejrzeć się wokół.
— A widzisz zapomniałem, mam przy siebie też nóż, prezent mojego ojca.
— No nim chyba wiele nie zwojujesz?
— Może i nie, ale się przyda.
Z takim orężem przy siebie, czułem się pewniej. Znalazłem kawał gałęzi i zrobiłem z niej niezłą pałkę do unicestwiania tych niebezpiecznych zwierzątek, jakimi są skorpiony. Pewnie i wąż by nie wytrzymał ciosu nim zadanego? Zabrałem pochodnię i przeszedłem wzdłuż ścian naszego „więzienia”. Ogień wypłoszył kilka dużych skorpionów, a i z jednego otworu wypełzła królewska kobra. Ureusz — święty wąż, znak godności i władzy naszych władców. Wąż był jadowity i niebezpieczny, więc musiał odejść do krainy Anubisa, podobnie jak i skorpiony. „Mam nadzieję, że nasi bogowie nie wezmą mi za złe, że tak potraktowałem te zwierzę?” — pewnie myliłem się wtedy, ale czy mogłem o tym wiedzieć, że kiedyś ono, tak zemści się za to, co mu uczyniłem. W domu oberwałbym za taki postępek, ale tu nas nikt nie widział, a my poczuliśmy się bezpieczniej. Stertą kamieni zasypałem węża i skorpiony, aby Malakai nie musiała na nie patrzeć. Pomimo takiego rozwiązania problemu i tak, co chwilę rozglądałem się wokół, czy coś jeszcze tu nie pełza. Czas upływał bardzo powoli. W jednym krańcu tej komory znalazłem jeszcze sporo suchych gałęzi. Z nich ułożyliśmy mały stos i zapaliłem go od pochodni. Ognisko płonęło rozświetlając ściany naszego więzienia, a raczej krypty robiącej wrażenie grobowej komory. Siedzieliśmy z moim Aniołkiem na wielkim głazie, oczekując nadejścia pomocy, ale ta wciąż nie nadchodziła. Zaczęło nam dokuczać pragnienie i robiło się coraz chłodniej. Coraz mocniej przytulaliśmy się do siebie, ogrzewając się nawzajem swoimi ciałami.
— Czy my tu umrzemy? — zapytała Malakai.
— Ależ skądże. Klnę się na wszystkich bogów Kemetu, że pomoc wkrótce nadejdzie.
W końcu nie mogłem już wytrzymać tego siedzenia wstałem i zacząłem chodzić wzdłuż ścian mrocznej krypty. Na górze, nad nami musiał panować już Chonsu, bóg Księżyca syn Amona i bogini Nut.
— Dlaczego oni nie przychodzą? — łkając szeptała Malakai.
— Pewnie mają jakiś problem?
„Swoją drogą, jaki miałby być, kiedy rodzice martwią się o swoje dziecko”? — pomyślałem.
— Może nie wiedzą, gdzie jesteśmy?
— Przecież Harun mógł im powiedzieć, a jeśli tego nie zrobił? -wyszeptał Aniołeczek.
— Różnie mogło być? — stwierdziłem z przekonaniem.
Wtedy nie pomyliłem się wiele. Kiedy zostaliśmy uwolnieni z tej czeluści, a było to tuż przed wschodem wielkiego Ra, dowiedziałem się, co zaszło tam w domu.
Kiedy zrobiło się ciemno, ojciec Malakai przyszedł do nas po swoją córkę. Moi rodzice myśleli, że jesteśmy w domu niewolników i jak zazwyczaj słuchamy ich opowieści. Tym razem było inaczej. Nikt nas nie widział i nie wiedział, gdzie jesteśmy, oczywiście oprócz Haruna, a tego ojciec wysłał do innego kapłana z jakąś wiadomością. Harun oczekując odpowiedzi na papirusie od tamtego, wrócił do domu bardzo późno. Kiedy tylko usłyszał o naszym zniknięciu, zaraz powiadomił moich rodziców o naszym wieczornym wypadzie za miasto. Było już nieco przed świtaniem, kiedy całą gromadką wyruszyli z pochodniami, aby nas odnaleźć. Wtedy dopiero usłyszeliśmy ich głosy i zaczęliśmy krzyczeć z podziemi. Wydobycie nas nie było łatwe, bo gruzu i kamieni było sporo. Nasi niewolnicy i rodzina aniołeczka pomagała w naszym oswobodzeniu. W końcu odsunięto ostatni duży kamień i zobaczyliśmy blask pochodni i wystraszone twarze naszych wybawców. Zanim matka wzięła mnie w swoje ramiona, zdążyłem już oberwać solidnego klapsa od mojego taty. Wiedziałem, za co była ta kara, słuszna zresztą. Z podobnym zamiarem szykował się ojciec Malakai, lecz nie zdążył. Wyrwałem się ojcu z rąk i zasłoniłem sobą mojego Aniołeczka.
— O, panie! — zwróciłem się do jej taty. Nie bij jej, to moja wina! — wykrzyczałem. To ja zaproponowałem tę wycieczkę w to złe miejsce. Możesz mnie ukarać, ale ją zostaw.
Ponoć byłem tak stanowczy, że ojciec Malakai stanął oniemiały, jak słup soli, a potem wykrztusił z siebie:
— Za to, że jesteś tak odpowiedzialny za swój czyn i że tak bronisz mojej córki, przypisując siebie winę, to Malakai nie poniesie kary.
— Wiesz, jakaś kara i tak musi zostać im wymierzona, a ja proponuję dodatkowe lekcje z rachowania. Co ty na to? -zaproponował mój ojciec.
— Jestem za — odpowiedział Saher.
— My też jesteśmy „za” — odpowiedziałem za siebie i Aniołka.
To moje oświadczenie wywołało salwę śmiechu wśród rodziców i całej reszty tej gromadki, która pomagała w naszym uwolnieniu. Tym razem się nam upiekło, a ja i Malakai nawet byliśmy zadowoleni z tych dodatkowych lekcji. Tak wiele dla mnie znaczyły.
Ostatnia przygoda w podziemiach świątynnych ruin nauczyła nas rozważnego postępowania, chociaż jakaś nieznana siła nadal ciągnęła mnie w to miejsce. Moim wewnętrznym instynktem wyczuwałem, że tam coś jest. Nie wiedziałem jednak, co i gdzie? Postanowiliśmy z Aniołkiem, aby tam w tej opuszczonej krypcie urządzić sobie kryjówkę dla naszych potrzeb. Poprosiłem dziadka (w tajemnicy przed ojcem), aby ponownie sprawdził to miejsce, pod względem bezpiecznego w nim przebywania. Dziadek najpierw mocno się temu sprzeciwiał, ale potem ustąpił widząc nasze smutne miny. Któregoś dnia poszedł razem z nami i sprawdził nieszczęsną wtedy dla nas kryptę. Przy okazji przedstawił nam cały szereg nakazów, czego nie wolno nam było tam robić. Z jego ustaleń to miejsce było już prawie bezpieczne i nie groziło dalszym zawaleniem się stropu i ścian. W końcu znał się także i na budowlach. On wiedział gdzie przebywaliśmy, a my mieliśmy kryjówkę, jakiej nie miały żadne dzieciaki z Dendery. Czy to miejsce było aż tak bezpieczne? To miało okazać się później. Jednak do tej pory nic nam się nie przydarzyło w ruinach, a kryjówka nadal była naszym kącikiem zabaw i nauki.
Tajemnica świątynnych ruin
Miałem już za sobą dziesięć wylewów Nilu i zmężniałem już od tamtego czasu. Malakai zaczęła nabierać delikatnych kobiecych kształtów i była coraz ładniejsza. Niektóre chłopaki z podwórka zazdrościły mi takiej koleżanki, ale ja nie zwracałem na nich uwagi, bo my mieliśmy swój własny świat. Myśleliśmy tylko o siebie, ale to wynikało także z naszych kontaktów związanych z nauką. Tu w Enettentore, niewielu było nią zainteresowanych. Umysły tych prostych ludzi skupiały się tylko nad dniem dzisiejszym, czemu wcale się nie dziwiłem. Jakie będą plony i jak przeżyć do następnego wylewu Nilu, to było sensem ich bytowania. Dopiero później zdałem sobie sprawę, co było przyczyną tej ludzkiej biedy i tego zaćmienia umysłów. Malakai stawała się przykładem przełamania przyjętych tu wielowiekowych zasad i ograniczeń. Pochodziła z biedoty, a mimo to dążyła do lepszego życia. Poniekąd było to wielką zasługą jej ojca, który zrozumiał te prawa rządzące naszym światem. Nie będę też umniejszał roli mojego ojca i dziadka, którzy podali rękę tym ludziom. Bez tego, nie byłoby ich stać na kształcenie Malakai. To był ich łut szczęścia, że natrafili na naszą rodzinę. Inaczej Malakai każdego dnia ciężko pracowałaby w polu, nie mając z tego wielkiego pożytku. Walczyłaby o utrzymanie siebie i swojej rodziny. W skwarze wielkiego Ra, musiałaby znosić ciężkie brzemię poddaństwa i baty urzędników faraona. Jednym słowem wiedza otwierała nam okno na świat i była szansą stania się ważną osobą w tym społeczeństwie biedy i niedostatku. Im więcej przybywało nam wiadomości, tym bardziej stwierdzaliśmy, jak mało jeszcze wiemy.
Przebywając często w naszej kryjówce, coraz bardziej zwracaliśmy uwagę na teksty, jakie pozostały tam na ścianach podziemi. Poznaliśmy już wiele znaków i potrafili zapisywać już proste informacje. Tam w krypcie, moją szczególna uwagę zwróciła jedna ze ścian. Na płycie wyryto imię jakiegoś kapłana. Przed kartuszem widniał znak kapłana, (rysunek człowieka w szendit z odstającym fartuszkiem) jaki oni noszą.
— „Kim był?” — zadawałem sobie w umyśle to pytanie. Jednak nikt z nas i nawet kapłanów nie wiedział. W samym kartuszu wpisane było jego imię: Ne — Hu — Ba — Zar.
— „Po co je tu umieszczono?” — to też było tajemnicą. Myślałem o grobowcu, ale nie mówiłem o tym Malakai, aby jej nie wystraszyć. Nie było tam jednak tekstów z księgi umarłych, więc mogło być inaczej niż myślałem? Z reszty znaków ja i Aniołek niewiele rozumieliśmy. Nawet nasz dziadek, też nie potrafił ich odczytać. Czasem przychodził tu do nas, aby sprawdzić, co robimy a przy okazji przyglądał się tym napisom i przepisywał je na zwoje. Pewnie bardzo go zainteresowały, bo siedział nocami nad tymi znakami i próbował je odczytać. Nie mówił jednak nikomu, czy mu się to udało. Ponoć były bardzo stare i jakieś dziwne, jakby niewykonane ludzką ręką. Wyglądały tak, jakby ktoś ogniem wypalił je w skale. Na jednej ze stron tej kamiennej płyty było też kilka odcisków dłoni. Te dłonie były jakieś dziwne i o trzech palach, jakby ptak zostawił tam swoje ślady. Sama dłoń w środkowej części przypominała ludzką. Na ścianie widniał też wizerunek dziwnej postaci, jakby człowieka i jaszczura zarazem. Być może, był to odcisk jego ręki, lub łapy, lecz i ten wyglądał, jakby ogniem wypalony. Spośród naszych bóstw nie znałem nikogo o takich kształtach i budowie. Dziadek także, jak twierdził, nie widział w swoim życiu takiej istoty. „Może była to jakaś fantazja twórcy tego rysunku? Kto mógł odcisnąć takie ślady w kamieniu?” — to była druga zagadka i ta myśl dręczyła mnie nieustannie. Odpowiedzi wciąż nie odnajdywałem.
— Jak myślisz, co się kryje za tą ścianą? — zagadałem kiedyś do Aniołeczka.
— Nie mam pojęcia?
— Ja myślę, że to miejsce skrywa przed nami jakąś tajemnicę? — dodałem z przekonaniem.
— Tam pewnie nic nie ma, tylko ściana, potem skały, albo piach — odparła Malakai.
— A mnie coś szepce do ucha, że tam są jakieś skarby?
— Chyba w głowie ci się pomieszało od tych bajek waszych niewolników — z przekonaniem oświadczył Aniołeczek.
— No jeszcze zobaczymy, jaka jesteś mądra? — powiedziałem to trochę zbyt ostro i chyba uraziłem tym moją dziewczynę. Szybko jednak naprawiłem swój błąd.
— Przepraszam, nie chciałem — wyszeptałem opuszczając głowę.
— No już dobrze mój głuptasie, masz całuska i już mnie więcej nie denerwuj — odpowiedziała Malakai, niczym dorosła kobieta zwracająca się do swojego dziecka.
Zacząłem się śmiać jak głupek i tym śmiechem zaraziłem Aniołka. Teraz obydwaj śmialiśmy się, nie wiadomo, z czego? Założyłem ręce do tyłu i zacząłem chodzić po krypcie tam i z powrotem, niczym mój ojciec, kiedy rozmyślał nad jakimś problemem. Za którymś z kolei okrążeniem zatrzymałem się i mocno oparłem o ścianę ze znakami dłoni. Nie wiem, czy znowu miałem pecha, czy też szczęście? Coś za mną się poruszyło i ściana, a raczej jej fragment gwałtownie się obrócił. Usłyszałem tylko:
— Uważaj!
I wylądowałem po jej drugiej stronie, na posadzce. Dobrze, że ta kamienna płyta nie powróciła do swojego poprzedniego położenia, bo rozdzieliłaby nas od siebie. Nie wiem, co zrobiłaby wtedy Malakai? W blasku ogniska zobaczyłem, że to wejście do jakiegoś podziemnego korytarza.
— „Gdzie prowadzi?” — to była teraz w mojej głowie, zagadka.
Wróciłem do Malakai i sięgnąłem po kawał palącej się szczapy drzewa.
— Weź drugi zobaczymy, co tam jest?
— A jak się znowu wpakujemy w jakieś problemy? — odparł Aniołek.
— No dobra, to ty tu zostań, a ja tam wejdę. Gdyby coś się za mną zawaliło, to przywołaj mojego ojca.
— Boję się o ciebie — odrzekła cicho.
— Zaraz wracam, tylko sprawdzę.
To był kolejny nierozsądny krok z mojej strony. Tym razem jednak przyniósł mi wiele szczęścia, o jakim nawet nie myślałem.
— Uważaj na siebie — dodała dziewczynka, kiedy wchodziłem w czarną czeluść ganka.
Zabrałem pochodnię, w drugą rękę solidny kij i ruszyłem. Było tu strasznie ciemno, cicho i jakoś strasznie. Ganek był wąski i niezbyt wysoki. Na ścianach było pełno znaków i dziwnych rysunków, jak na tamtej płycie. Tych także nie potrafiłem odczytać. W końcu jeszcze nie byłem, aż tak biegły w sztuce czytania i pisania. Zresztą i sam dziadek nie wiedział, co one oznaczają. Być może i te pochodziły z bardzo dawnych czasów? Rysunki przedstawiały, jakby sceny z polowania tych dziwnych jaszczurów na nas, ludzi. Coraz bardziej to miejsce stawało się dla mnie straszne, niczym grobowiec. Bałem się, że znajdę tu taką istotę z tego rysunku, która będzie chciała mnie zjeść. Ganek, co jakieś pięć długości włóczni łamał się pod kątem prostym, raz w lewą, a raz w prawą stronę. Dobrze, że nie było od niego odgałęzień. Po dłuższej chwili drogę zagrodziła mi poprzeczna ściana z wymalowanym na niej wielkim rysunkiem Sobka. To bóstwo już znałem. Syn bogini Neit, człowiek z głową krokodyla w koronie z dwoma piórami, słonecznym dyskiem i baranimi rogami. Sobek trochę przypominał tamtego jaszczura, ale różnił się od niego tymi szczegółami. Zatrzymałem się zdziwiony.
— „Czyżby Sobek był jego potomkiem?” — takie dziwne myśli plątały mi się teraz po głowie.
— „Może ślepy zaułek? Było w tym coś dziwnego? Po co komu był ślepo kończący się chodnik? Za tym musiało się coś kryć tylko, co?” — rozmyślałem.
Świeciłem pochodnią i szukałem jakiegoś punktu zaczepienia. Dotykałem ręką ściany i nic. Na posadzce leżało kilka szkieletów węży. Pewnie te zwierzęta dostały się tu, gdzieś przez jakieś szczeliny i nie potrafiły wyjść. Zginęły z braku pożywienia i wody. W pewnym momencie zwróciłem uwagę na ciekawy rysunek bogini Hathor znajdujący się po prawej mojej ręce na bocznej ścianie. Ten rysunek, jakby nie pasował do innych i robił wrażenie, wykonanego o wiele później niż poprzednie. Podobnie jak i ten Sobka. Złota bogini, niebiańska krowa, jak ją tu zwaliśmy z ciałem kobiety i głową krowy, przedstawiona na tym podziemnym malowidle, wyglądała imponująco. Pewnie dysk słoneczny znajdujący się pomiędzy jej rogami wymalowano złotą farbą, gdyż błyszczał niczym złocista tarcza wielkiego Ra. Obydwa rogi na głowie bogini wystawały nieco ponad powierzchnię kamienia. Podobnie było też z kluczem ankh, (zwanym też kluczem Nilu), trzymanym w jej ręce. Kiedy dobrze się przyjrzałem, zobaczyłem prawie niewidoczne szczeliny pomiędzy płytą, a elementami z niej wystającymi. Stwierdziłem, że te mogą uruchamiać jakieś skrywane przed ludzkim okiem mechanizmy.
— „Tylko, co spowodują, kiedy je nacisnę? Może zwali mi się na głowę jakiś potężny kamienny blok, albo wpadnę w jakąś studnię?”
Z opowiadań dziadka znałem już takie sztuczki budowniczych. Sprawdzanie zacząłem od posadzki no i znalazłem. Przed rysunkiem, znajdowała się duża, oddzielona od reszty kwadratowa płyta, co wskazywało na jej celowe tam umieszczenie. Szczeliny oddzielające ją od reszty posadzki były prawie niewidoczne. Zastanawiałem się nadal
— „Co teraz nacisnąć: rogi, dysk, a może klucz? Jeśli nacisnąć któryś z nich to, co nim uruchomię?”
Odsunąłem się od płyty i wcisnąłem klucz. Usłyszałem dziwne skrzypienie i płyta posadzki, na której stałem przed chwilą, błyskawicznie zapadła się w dół, w głąb studni. Po dłuższej chwili usłyszałem tylko odgłos głuchego uderzenia.
— „Tam musi być bardzo głęboko?” — przeszło mi przez myśl. Na widok studni zrobiło mi się gorąco i szybko odsunąłem się od niej, a raczej odskoczyłem od tej niebezpiecznej pułapki. Jednak ciekawość znowu wzięła górą. Podszedłem ponownie i sięgnąłem na palcach dysku na głowie Hathor. Ponowny zgrzyt i ściana z jej wizerunek obróciła się bokiem. Uskoczyłem do tyłu. Przede mną czernił się otwór do kolejnego korytarza, lub też komory.
— „Wchodzić, albo nie wchodzić?”
Zacząłem się już bać, jednak znowu wrodzona ciekawość pchała mnie do przodu. Poświeciłem pochodnią. Kolejny korytarz. Przeskoczyłem studnię i znalazłem się w tym kolejnym ganku, ruszyłem przed siebie. Tu było podobnie. Ganek, co chwilę zmieniał kierunek tak, że względem wejścia dawno już straciłem orientację. Nowością było jego zakończenie. Chodnik rozgałęział się na dwa ślepe wejścia. Na nich znowu były rysunki. Może tego było już zbyt wiele, jak na takiego chłopca w moim wieku, ale nie dla Taity. Co rusz wchodziłem w jeden, czy drugi krótki ganeczek i porównywałem rysunki na ścianach. Te były prawie identyczne. Znowu była Hathor i znowu były rogi, dysk i klucz.
— „Czym się różnią?” — myślałem, myślałem i znalazłem. W prawej komorze klucz trzymany był w jej lewej ręce, zaś w drugiej trzymała go w prawej.
— „Co będzie, kiedy ruszę ten w prawej? Może wpadnę w kolejną studnię?”
Strach i ciekawość nie dawała mi spokoju. Sprawdziłem posadzkę, ale tam bez śladu. Może to sprytniejsza pułapka? Nie wytrzymałem i kolejny symbol został wciśnięty w głąb kamienia. Zgrzyt, (tym razem gdzieś dalej), ale obok mnie nic się nie działo.
— „Muszę uważać” — pomyślałem.
Sprawdzam pochodnią, ściany jak stały, tak stoją. Wyszedłem na główny chodnik i niespodzianka. Dwie długości włóczni od rozwidlenia czernieje teraz otwór w miejscu, gdzie na ścianie był uprzednio duży rysunek Horusa. Syn Ozyrysa i Izydy odkrył przede mną swoją tajemnicę. Świecę pochodnią. Kilka stopni w dół i jest niezbyt wielka komora. W czterech jej rogach, cztery posągi Horusa. Na środku jakiś postument a na nim wielki Ra w swoim rydwanie. Na posadzce wokół rydwanu linie. W dłuższej linii wychodzącej od Ra, niewielkie okrągłe zagłębienia, a w nich kolejne postumenty z figurkami bóstw. Ilość zagłębień jest zależna od ilości ustawionych w niej postumentów. Zacząłem rozmyślać nad tym, co to wszystko oznacza. W pewnym momencie przyszła mi do głowy kraina bogini Nut. Ta siostra Geba, ma pewnie w tym swój udział?
Tak, te większe figurki chyba oznaczały planety? Te drugie, mniejsze ich rodzeństwa, tak nazywałem ich księżyce. Byłem już pewny, to mapa krainy bogini Nut a na niej pobliskie nam gwiazdy. Widziałem taką, kiedyś pokazał nam ją mój tata. Ta ponoć była wielkim sekretem jego świątyni. Niewielu o niej wiedziało, a ja z Malakai już wtedy znaliśmy tę tajemnicę. Z opowiadań taty wiedziałem, że nawet sam boski faraon nie znał tej prawdy. O niej wiedzieli tylko mój ojciec, dziadek i arcykapłan zwany też pierwszym prorokiem. Jedną z figurek jest Geb, symbolizujący Ziemię a obok niego Chonsu — bóstwo księżyca.
— „Tak to przecież nasza Ziemia i Księżyc, a wielki Ra, to przecież nasze Słońce. W kolejnych punktach inne planety? W tym całym układzie, coś mi jednak nie pasowało? Pamiętam ich kolejność i wielkość, a tu jest inaczej. Ktoś chyba celowo to zmienił? Może trzeba je przestawić?” — przyszło mi do głowy.
Zabrałem się do dzieła. Główne figury wędrowały na swoje miejsca, mniejszych nie ruszałem, bo po przestawieniu głównych wydawało mi się, że te mniejsze są na swoim miejscu. Kiedy przestawiłem ostatnią, tą zmianą wzbudziłem jakiś mechanizm. Wystraszony wybiegłem z komory i przystanąłem na schodkach. Z ostatniego stopnia u góry, miałem widok na całe pomieszczenie i to, co się w nim działo. Z głębi posadzki zaczął dochodzić jakiś głośny szum, jakby płynącej wody, a posąg Ra na swoim rydwanie zaczął znikać w jakimś wcześniej niezauważonym zagłębieniu. To trwało do czasu, aż całkowicie przestał być widoczny. Posąg Chonsu zaczął obracać się wokół posągu Geba, to także trwało jakąś chwilę. Teraz nie miałem już wątpliwości, co do tej ciekawej zagadki. Potem, jakby inny szum i posągi Horusa, (te z narożników) zaczęły się przesuwać w kierunku centrum krypty w stronę, gdzie poprzednio stał wielki Ra. Kiedy posągi przesunęły się już na pewną odległość, za nimi zobaczyłem jakieś wnęki, poprzednio zakryte tymi figurami. Stałem oniemiały przyglądając się temu, co działo się wokół mnie. Znowu bardzo się bałem.
— „Co by się stało, gdybym źle poukładał te figury?” — wolałem o tym nie myśleć.
Po chwili wszystko ucichło. Podszedłem do pierwszego narożnika i poświeciłem łuczywem. Stanąłem jak wryty….
We wnęce, hebanowa pokaźnej wielkości otwarta skrzynka pełna złotych kosztowności: bransolet, naszyjników, brosz i innch błyskotek. Zacząłem krzyczeć z radości. Podszedłem do drugiej. Kolejna szkatuła i także ozdoby. Tym razem szlachetne kamienie oprawne w złoto i srebro. Biżuteria z miedzi i nieznanego mi dotychczas błyszczącego materiału. Następna skrzynka to jakieś dziwne nieznane mi narzędzia z srebrzystego materiału, jak ozdoby w poprzedniej skrzynce. Wiele wskazywało na to, że były to narzędzia medyka. Ostatnia szkatuła zawierała jakieś naczynia przypominające małe dzbanuszki, te napełnione czymś, czego nie znałem.
— „Może leki albo pachnidła, a te u nas mogą być nawet droższe od samego złota? — pomyślałem zadowolony z siebie.
Odkryłem wielki skarb, tylko czyją był on własnością? Pewnie tych, co już odeszli?” Kurz pokrywający to wszystko, wskazywał na to, że te przedmioty dawno nie widziały swojego właściciela.
— „Może tego kapłana z napisu?” — tak mogłem przypuszczać. Pobiegłem jak tylko mogłem do mojej Malakai. Złapawszy za rękę, pociągnąłem za sobą.
— Co ty wyprawiasz? Rękę mi wyrwiesz!
— Jak wyleci, to ci kupię nową, teraz mnie stać — zażartowałem.
Pobiegłem z Malakai korytarzami w stronę niedawno odkrytej komory. Zwolniłem tylko przed studnią, ostrzegając Aniołka przed niebezpieczeństwem. Kolejny korytarz i weszliśmy do krypty. Wcześniej zajęty oglądaniem skarbów, nawet nie zauważyłem wsuniętych w uchwyty i zamocowanych do ścian pochodni. Odpaliłem je po kolei, jedną po drugiej. Malakai nie potrafiła z siebie słowa wykrztusić, kiedy zobaczyła, co znalazłem.
— Taito, ale ty jesteś teraz bogaty! — wykrzyknęła. Co ty z tym wszystkim zrobisz?
— Podzielę się z Tobą — odpowiedziałem bez zająknięcia.
— Ty to znalazłeś i to jest twoje.
— A ja ci mówię, że nasze, bo podzielimy to na dwie równe części. Teraz twoja rodzina nie zazna już biedy.
— Wszystko dobrze, ale chyba zapomniałeś gdzie jesteśmy?
— Coś szepcze mi do ucha, że to już nasze.
— Ty chyba jesteś w czepku urodzony — stwierdził Aniołeczek.
— No pewnie, a ty nie? Jesteś obok mnie i też będziesz szczęśliwa.
Wtedy znowu nie wiedziałem, że jej szczęście tak szybko przeminie. Zostawiliśmy te skarby na swoim miejscu, gdyż szkatuły były zbyt ciężkie do przeniesienia, jak na nasze możliwości. Wróciliśmy do komnaty, gdzie paliło się jeszcze nasze ognisko.
— Odkąd tam wszedłeś, bałam się o ciebie — zagadnęła.
— I ja się bałem za nas obu, ale teraz jest już dobrze. Ciekaw jestem, co na to powiedzą nasi rodzice?
Pewnie będzie wielka awantura, a potem?
— Już tak nie myśl, wszystko będzie dobrze — powiedziała Malakai.
Ponownie oparłem się o ścianę, w czym pomógł mi Aniołeczek i wejście zamknęło się pod naciskiem naszych ciał. Trzymając się za ręce, pobiegliśmy uradowani do domu. Kiedy byliśmy już blisko zabudowań — zwróciłem się do niej.
— Malakai biegnij po ojca i przyjdź z nim do nas, do domu.
— Dobra, za chwilę będziemy.
Po chwili zniknęła mi z oczu w jednej z uliczek, przy której stała ich chatka. Musiałem jednak długo czekać na ich przybycie, gdyż jej matka i ojciec byli akurat w polu. Kiedy przyszli, złapałem Aniołka za rękę i wykrzyczałem:
— Chcemy wam coś pokazać, chodźcie z nami! — zwróciłem się do naszych rodziców.
— A co wam tak wesoło? — zapytał ojciec.
— Mamy dla was niespodziankę, musicie jednak z nami pójść do tej starej świątyni tam, gdzie nas kiedyś zasypało — dodała Malakai.
— Wy tam znowu wchodzicie, co wam mówiłem? — odezwał się zdenerwowany tym ojciec.
— Bez obawy! — odezwał się teraz dziadek, stając w naszej obronie. Wszystko sprawdzałem, a te dwa gołąbki mają tam swoją kryjówkę. Wiesz jak to dzieci, muszą mieć jakiś własny tajemniczy świat. Sam kiedyś taki byłeś — dodał, podsumowując swoją wypowiedź. No i wyszło szydło z worka i nasza tajemnica przestała istnieć. Jednak skarb był ważniejszy.
— Oby tylko nasza fatyga nie poszła na marne? — dodał jeszcze tata Aniołka.
— Nie pożałujecie — odpowiedziałem stanowczo.
Harun i Karim niechaj także idą z nami. Zabierzcie też cztery kawałki sukna i wózek zaprzężony w osiołka.
— Po co? — zapytał ojciec.
— Tam się dowiesz, tato.
— Jestem ciekaw, co znowu zbroiliście?
— Jesteśmy grzeczne dzieciaki! — odpowiedziała Malakai mojemu ojcu swoim przekonującym głosikiem tak, że ten nie pytał już o nic więcej.
Było późne popołudnie i chyliło się już ku wieczorowi. Ruszyliśmy gromadką w stronę ruin świątyni. Ulice były prawie wyludnione, gdyż większość rolników o tej porze była jeszcze w polu.
— Wrócimy po ciemku — zagadałem do ojca.
— Coś ty taki tajemniczy? — zapytał.
Nie odpowiedziałem. W końcu rozmawiając o różnych bieżących dla nas sprawach dotarliśmy do ruin. Za nami nikt nie szedł, byliśmy tu sami i z daleka od domów. Harun przywiązał osiołka ciągnącego wóz do pobliskiego drzewka. Poprosiłem, aby wszyscy zeszli do krypty, zapalając uprzednio łuczywa. My z Aniołkiem mieliśmy już opanowane to karkołomne zejście, ale reszta posuwała się powoli i z wielką ostrożnością. Teraz nasi rodzice, oraz Harun i Karim zobaczyli nasze ukryte królestwo, dziadek już je znał. Harun zapalił od pochodni mały stos drzewa, jaki zawsze przygotowywaliśmy z Malakai na kolejny swój pobyt w krypcie. Płomienie rozświetliły nieznacznie ciemną czeluść tego pomieszczenia.
— No i co tu macie za skarby, pełno gruzu i tyle. Po co nas tu zaciągnęliście?
— Trochę cierpliwości, zaraz zobaczycie. Pomóż mi tato.
Zaparłem się nogami o posadzkę i podobnie zrobił to ojciec. Płyta ruszyła. W słabym świetle płomieni zobaczyłem ich zdziwione miny. Malakai chichotała, jak nigdy dotąd.
— Harun i Karim, zostańcie tu na miejscu. Później zobaczycie. To w razie, gdyby coś się nam wydarzyło — wyjaśniłem naszym niewolnikom.
— A cóż wy tam ukrywacie? — zapytał ojciec.
— Wkrótce zobaczysz.
Świecąc pochodniami, przemierzaliśmy kolejne odcinki korytarza. Ostrzegłem ich przed zapadnią. Po wejściu do sali Ra, (jak ją nazwałem) rodzice zaniemówili.
— To nasze, Malakai i moje! — powiedziałem dobitnie.
Mój ojciec nadal milczał. Ojciec Aniołeczka zaczął cały drżeć, jak liść na wietrze i tylko szeptał:
— To niemożliwe, to tylko sen, gdzie ja jestem, skąd to się wzięło?
Podobnie zachowywała się matka Aniołeczka. Dla tych ludzi było to czymś niewyobrażalnym. Nie mogli sobie nawet uzmysłowić, że coś takiego jest rzeczywistością. Pewnie myśleli, że obydwaj tylko śnią. Mój ojciec, bardziej opanowany i rezolutny. Jak mi później powiedział, że już tam rozważał, co zrobić i jak postąpić z tym skarbem? Nie była to prosta sprawa, jak się nam w pierwszej chwili wydawało. Kiedy oni rozglądali się wokół podziwiając nasze odkrycie, my przytulaliśmy się do nich szczęśliwi z tego powodu, co nas spotkało. Dla mnie i Aniołka, skarb był już na drugim planie. Na pierwszym było szczęście naszych rodziców i bliskich.
— „A dla nich? To my byliśmy ich największym skarbem”. — pomyślałem
— Już wiesz tato, po co miał być ten materiał?
— Tak wiem synu. Chcesz nim nakryć szkatułki, kiedy będziemy przewozić je do domu.
— Tak ojcze.
— Wy z dziadkiem i Aniołkiem, a także matkami, wyjdziecie do pierwszej komory i przywołajcie nam tu Haruna i Karima, tylko uprzedźcie ich o tej studni. Razem zabierzemy te skarby i za chwilę do was wrócimy.
Trzymając za rękę Malakai, poszliśmy w stronę wyjścia. Nasze mamy rozgadały się wokół siebie, gadając bez końca. Oczywiście tematem były znalezione przez nas skarby.
Wróciliśmy do pierwszej komory, wysyłając na pomoc naszych niewolników. Kiedy ojcowie i niewolnicy wrócili ze skrzynkami, tata usiadł na kamieniu przy dogasającym już ognisku i długo się zastanawiał. Chodziło o decyzję zabrania tych kosztowności. Sprawdził wejście do korytarza, lokalizację komory i doszedł do wniosku, że ta znajduje się poza ruinami i terenem świątyni, a więc skarb nie należał do bóstwa. Nawet najstarsi mieszkańcy Dendery nie pamiętali ku czci, jakiego boga została wzniesiona ta świątynia. Dziwne było jedynie to, że tylko niektóre rysunki przedstawiały naszych współczesnych bogów. To jednak pewnie na zawsze pozostanie wielką tajemnicą tego miejsca. W takim układzie całe to dobro należało do nas. Jedynie trzeba było milczeć w tym temacie, aby jakieś miejscowe rabusie nie próbowały go nas pozbawić. Ojciec poprosił naszych niewolników, aby pomogli zabrać mu szkatułki, a te wcześniej pozamykał. Miał już względem skarbu pewien plan, a ja pomogłem mu nieco w podjęciu decyzji. Chodziło o jego podział a konkretnie mojej części. Z ojcem Malakai dogadali się, że tuż po powrocie, dokonają podziału zawartości szkatułek. Oczywiście pod naszym okiem, jego małych znalazców. Z tą niesamowitą zdobyczą wróciliśmy do naszego domu. Wędrując ulicami Dendery, nie napotkaliśmy wielu jej mieszkańców, podobnie jak w drodze do ruin. Rolnicy byli już w swoich domach i pewnie zmęczeni całodniową pracą spali w najlepsze. Ci, którzy nas mijali, posłusznie ustępowali drogi, widząc idących hemu — neczer Seta. Ich ranga zrobiła swoje.
Kiedy szkatuły znalazły się na stole, reszta domowników pojawiła się wokół nas, aby zobaczyć, co przyniesiono do domu? Wyrazy zdziwienia i zachwytu rozlegały się wokół. Jak przystało na gospodarzy, ojciec zaprosił do stołu Sahera i Nawar — rodziców Malakai. My z Aniołkiem usiedliśmy obok mojego dziadka Ihaba. Reszta rodziny i niewolnicy obok stołu na zydelkach. Najpierw zabrał głos, mój ojciec.
— Wszyscy jak tu jesteśmy, musimy złożyć przysięgę milczenia. To, co znalazły nasze dzieciaki: Malakai i Taita jest bardzo cenne i z pierwszych moich oględzin, nawet może być warte kilka ziemskich majątków. Jak się później okazało, za to wszystko można było kupić nie kilka, lecz kilkanaście gospodarstw z domami i bydłem.
— Jak wiecie taki skarb przyciąga uwagę nie tylko złodziei, ale także i zachłannych urzędników naszego władcy. Pewnie ten nie trafiłby nawet w małej części do jego skarbca, ale zasiliłby majątki tych, którzy by go nam zabrali w jego imieniu. Skoro według znalazców jest to nasza wspólna własność proponuję, aby podzielić to na dwie części, a naszą część zgodnie z wolą Taity na dalsze tak, aby każdy z domowników otrzymał jakąś jego część. Będziemy opróżniać kolejno każdą ze skrzynek, ważąc i dzieląc się jej zawartością.
Swoją wypowiedź ojciec zakończył złożeniem przez każdego z nas przysięgi milczenia.
— Wstańcie i złożymy teraz przysięgę na wielkiego Seta o dochowaniu tajemnicy.
Ojciec wypowiedział formułki przysięgi, a my powtarzaliśmy za nim. Nikt się nie uśmiechał i nie żartował, kiedy składaliśmy ślubowanie. Każdy wiedział, kim jest Set, a dotrzymanie przysięgi było niepodważalną świętością. Kiedy skończył, usiedliśmy ponownie i ojciec kontynuował dalej swoją wypowiedź.
— Ihabie — tu tata zwrócił się do dziadka. — podaj mi naszą wagę medyka, (tę większą).
— Zanim podzielimy teraz ten nowo nabyty majątek, do was: Saherze i Nawar mam jeszcze pewną radę. Wszyscy wokół wiedzą, że jesteście biedakami, a ludzka zazdrość nie zna granic. Wobec tego, proponuję wam pewne rozwiązanie tego problemu. Chyba jedyne możliwe i najrozsądniejsze. Jednak wszystko zależy od was, czy chcecie odtąd żyć w dostatku, czy nadal w biedzie? Będzie to rozwiązanie na tę chwilę bardzo bolesne dla was, ale zapewni wam wspaniałą przyszłość.
— Jakie rozwiązanie Tritoniuszu, o czym myślisz?
— Powiem krótko, musicie opuścić Enettentore i wyjechać daleko stąd, poza granice naszego kraju. Podczas podróży będziecie udawać biedaków zaś tam, gdzie postanowicie się zadomowić, będziecie już bogatymi ludźmi. Przed końcem wędrówki wymienicie swoje szaty na inne, odzienia godne bogatych. Zakupicie odpowiedni zaprzęg, najlepiej kilka wozów i rydwan. Nabędziecie też kilku lub kilkunastu niewolników do pomocy. Oni będą was także bronić przed zbójnikami, jeśli takich spotkacie w swej wędrówce. Dla nich musicie być dobrymi panami, aby i oni wiedzieli, że będzie im u was dobrze. Radziłbym wam, aby zakupić też kilka krów, wołów i osiołki. Tyle zwierząt, ile wam będzie później potrzebne w gospodarstwie. Powędrujecie już w tej nowej „skórze” jeszcze kilka dni. Potem zakupicie ziemię i osiądziecie tam, gdzie wam będzie to odpowiadać. Ważną sprawą jest także udawanie takich bogaczy. Bądźcie dumni tak, jak ci, którymi macie zostać.
— To niemożliwe? Tu mamy dom, uprawiamy pole i mamy dobrych sąsiadów.
— Macie też biedę i razy poborców podatkowych na grzbiecie, czy na tym wam zależy? Dalej tego chcecie i tego, aby wam i to odebrano?
— No nie — dodał Saher.
— A co z naszą Malakai, przecież nie ukończy nauki i nie zostanie kapłanką Hathor?
— O nią się nie martwcie. Zamieszka u nas i dalej będzie się uczyć. Wy, kiedy zadomowicie się już, tam gdzieś daleko i na stałe, zabierzecie ją do siebie, albo i na odwrót.
— Nie rozumiem kapłanie?
— Być może, że wasza córka dojdzie do jakiś zaszczytów i sprowadzi was do siebie. Wtedy nikt nie będzie zdziwiony, że z biedaków staliście się bogatymi ludźmi. To normalne, że rodziny kapłanów żyją dostatnie. Macie czas na przemyślenie tego, co wam powiedziałem. Rozważcie to w waszych umysłach, czego teraz pragniecie. Teraz nie wydawajcie złota na żadne zakupy, bo to was zgubi i staniecie się przedmiotem zainteresowania tych, o których wspomniałem poprzednio.
Kiedy ojciec zaproponował, aby Aniołek zamieszkał z nami z radości zaczęliśmy skakać wokół stołu.
— Oj niesforne dzieciaki. Teraz zgodnie z ich wolą, podzielimy zawartość szkatułek — dodał jeszcze.
Tata wyjmował kosztowności na stół i my wybieraliśmy, co i dla kogo ma być przeznaczone. Dawałem fory Aniołkowi, bo my mieliśmy wiele a oni? Nic! Dziadek ważył jeszcze te wybrane złote ozdoby i układał je na dwa różne miejsca na stole. Jeden przede mną, a drugi przed Malakai. Tak opróżniliśmy dwie szkatułki, a raczej pokaźne skrzynki i zabrali do trzeciej. W niej były umieszczone jakieś dziwne narzędzia z błyszczącego, nieznanego mi materiału. Ojciec z dziadkiem potwierdzili, że są to narzędzia medyka przeznaczone do krojenia ludzkiego ciała i nie tylko, lecz niektórych o dziwnych kształtach, nigdy wcześniej nie widzieli. Ostatnia szkatułka zawierała niewielkie zamknięte naczynia z jakimiś wonnościami i specyfikami. Pewnie zawierały jakieś uszlachetniające dodatki, gdyż pomimo upływu lat, nadal nie utraciły swoich właściwości. Było tego sporo. Ojciec zaczął sprawdzać je kolejno i dzielił na dwie części, ustawiając je oddzielnie. Nie wiedzieliśmy, o co mu chodzi? Po chwili, wskazał na jedne i drugie informując nas, że to medykamenty, a te drugie to pachnidła. Według niego, ich cena była wyższa od złota, które było w poprzednich skrzyniach. Teraz powstał problem, jak podzielić zawartość trzeciej i czwartej skrzynki. Poprosiłem Aniołka, aby wyszła ze mną na chwilę z izby.
— Mam pomysł — zagadałem — jeśli się zgodzisz, ja zabiorę tę skrzynkę z narzędziami medyka i tu powiem, że bardzo mi na niej zależy a ty, tę drugą z pachnidłami. Słyszałaś już od mojego taty, że te wonności, czy leki pomoże sprzedać ci mój ojciec, a zapłatę w złocie przekaże ciebie. Rodzicom możesz dać to złoto i szlachetne kamienie, a tobie na czas ich wyjazdu pozostanie ten majątek, który uzyskasz ze sprzedaży tych olejków. Będziesz naprawdę bardzo bogata.
— Ty masz głowę Taito, oczywiście, że się zgadzam i niechaj tak będzie.
I znowu był buziak od mojego Aniołeczka. Weszliśmy do izby i w imieniu Malakai i swoim oznajmiłem naszą wolę. Ojciec przystał na naszą propozycję sprzedaży olejków i powiedział, że nie będzie z tym żadnych problemów. Znał wielu majętnych obywateli Enettentore, którzy dadzą za nie sporo złota. Kupującym powie, że pochodzą z dalekich zamorskich krain, co mogło być faktem. Ja zabrałem narzędzia i ta skrzynka towarzyszyła mi w mojej pracy medyka, do końca mojego życia. Nikt z kapłanów w Denderze nie miał takiej. Skrzynka zawierała kilka noży, pincety, kilka szczypiec różnej wielkości i przeznaczenia, a także kilka nieznanych nam z wyglądu narzędzi. W swojej późniejszej praktyce, dowiedziałem się, do czego mogą posłużyć. Na domiar, jak wspomniałem poprzednio, narzędzia wykonane były z jakiegoś srebrzystego metalu, który nie pokrywał się żadnym nalotem. Nawet ojciec i dziadek nie wiedzieli, z czego je wykonano. Były mocne i solidne, a noże ostre, niczym zęby młodego krokodyla. To był naprawdę dobry wybór. Przy obopólnej zgodzie każdy dostał to, czego najbardziej potrzebował. Podobnie z Malakai. Jej były potrzebne środki na to, aby sama bez rodziców mogła egzystować w naszym rodzinnym mieście. Kiedy zakończyliśmy podział, sięgnąłem jeszcze do mojej szkatuły i wyjąwszy wspaniały naszyjnik wysadzany drogimi kamieniami, zawiesiłem go na szyi, Malakai. Dziewczyna nie spodziewała się po mnie takiego gestu i przez chwilę stała zdumiona. Potem rzuciła mi się na szyję, no i był kolejny całus, chyba najsolidniejszy ze wszystkich, jakie od niej dostałem. Na widok całującej się pary dzieciaków, cała gromadka zaczęła ryczeć ze śmiechu. Dla nas nie było w tym nic śmiesznego. W końcu byliśmy prawie dorośli i mieliśmy teraz złoto, aby wychować nasze dzieci. Kiedy Aniołek zakończył już całowanie, podzieliłem się tą wiadomością z rodzicami, no i nawarzyłem sobie piwa. Kolejna salwa śmiechu rozległa się po izbie. Wkurzyłem się nie na żarty za te kpiny, złapałem Aniołka za rękę i wybiegliśmy na podwórko. Usiedliśmy na naszych zydelkach i przytulili do siebie, niczym zakochana w sobie para. Patrzyliśmy w niebo, gdzie ogniki gwiazd boskiej Nut skrzyły się na jej ciemnym nieboskłonie. Tarcza Chonsu wydawała się być taka bliska, że wyciągaliśmy nasze splecione ręce, aby ją dotknąć. Już nie myśleliśmy o skarbach, nauce, rodzicach i naszych przygodach. Byliśmy tylko my, migoczące gwiazdy Nut i on, wielki Chonsu. Zapatrzeni w jego srebrzystą tarczę zapomnieliśmy o całym świecie. Byliśmy wtedy tacy szczęśliwi. Ja Taita i moja Malakai, zakochane w sobie dzieciaki. My dzieci Enettentore.
Z izby, gdzie dotychczas przebiegała ta rodzinna narada, zaczęły dolatywać coraz głośniejsze rozmowy. To szczęśliwi rodzice świętowali winem i piwem nasz, co dopiero nabyty majątek. Kiedy rodzice Aniołka chwiejnym już krokiem opuścili nasz dom, zabrałem się z ojcem do kolejnego podziału mojej części znalezionego skarbu. Moi rodzice byli bardzo wyrozumiali i dali mi wolną rękę w tej sprawie. Służyli radą, ale decyzje należały do mnie. W mojej części złota było na tyle, że można było za nie kupić, co najmniej dziewięć dobrze wyposażonych gospodarstw z zabudowaniami, polem i zwierzętami. Postanowiłem podzielić to wszystko na dziesięć części i ofiarować mojemu rodzeństwu pięć części, bo tylu nas było, oprócz mnie. Dla rodziców przewidziałem jedną część, dziadkowi także jedną część. Każdej z trzech par niewolników przypadło także po jednej części. Sobie postanowiłem zostawić tylko narzędzia medyka, jakie uprzednio wybrałem. Dla mnie był to wielki majątek, a kiedy będę już biegły w sztuce leczenia, to one pomogą mi pomnażać moje dobra. Jak się później okazało, nie tylko narzędzia przysporzyły mi majątku? Rodzice i dziadek zrezygnowali ze swojego „przydziału” i te dwie części wróciły ponownie do mnie. Stwierdzili, że te przydają mi się, kiedy będę kontynuował swoje nauki już poza Enettentore, a narzędzia nie pomogą mi od razu w dalszej nauce. Tym przekonali mnie o swojej racji.
Po kilku dniach rodzice Malakai podjęli ostateczną decyzję o opuszczeniu swojego domu. Aniołek przeprowadził się już do nas na stałe i zamieszkał w pokoju z moimi siostrami. Na odchodnym jej rodzina sprzedała jeszcze cały swój majątek, wraz z domem, krową, osłem oraz drobiem. Dwa woły, oraz stary wóz zostawili dla siebie, aby przewieźć rodzinę i resztę dobytku w nowe miejsce. Na sprzedaży domu nie zyskali wiele, tylko sztukę złota, bo tyle byławarta ich lepianka z gliny. Ojciec odkupił od nich wspomniane zwierzęta: krowę, osła i drób, płacąc im za nie całkiem przyzwoite ceny. Najważniejsze było jednak to, co wywozili ukryte w wozie. To było ich wielką nadzieją na lepsze życie. W pełni zasłużyli sobie na lepszy los. Wszystko zawdzięczali tej małej skromnej dziewczynce o imieniu Malakai. Ona dała im lepszą przyszłość, sama prawie nie czerpiąc z niej żadnej korzyści. Pożegnanie z rodzicami było dla niej bardzo smutne. Wtedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie sprawy, że Aniołek po raz ostatni widzi swoich rodziców, a oni ją. Było wiele łez i przyrzeczeń z jednej i drugiej strony. Rodzice Aniołka obiecali, że wyślą do niej kogoś z wiadomością, kiedy tylko osiądą na stałe w swojej nowej ojczyźnie. Długo oczekiwaliśmy wiadomości od Saher’a i Nawar. Malakai nie doczekała się jej wcale. Goniec dotarł do nas w dniu, kiedy Malakai opuściła nas na zawsze. Ten wracając zanosił im smutną wiadomość o tym, co spotkało ich ukochaną córkę. Oni sami wiedli już wtedy żywot dostatni i spokojny.
Ka — Ma — Zu
Nadszedł kolejny wylew Nilu, dla mnie i Malakai już jedenasty. My wciąż uczyliśmy się i zakres naszych wiadomości rósł szybko, niczym jęczmień na nawodnionym polu. W tym wieku nasza wiedza, była już na wyższym stopniu niż wiedza niejednego młodszego kapłana (uabu). W potyczkach z rówieśnikami, także osiągnąłem większe postępy. Co do samoobrony, to zacząłem brać lekcje u Haruna, który onegdaj ocalił nasze życie. Harun był biegły w sztukach walki, których wyuczył się kiedyś od jakiegoś człowieka o żółtej skórze, pochodzącego z dalekiej krainy skąd nadchodzi wielki Ra. Ten, wraz ze swoją rodziną ponoć przez jakiś czas mieszkał w jego wiosce. Jak mówił Harun, był to człowiek o złotym sercu i nie tylko szkolił w walce, ale także leczył i nauczył ich łatwiejszej uprawy zbóż i nawadniania pól.
Malakai, jako dziewczyna także nie była gorsza w sztukach walki. Kiedy wędrowaliśmy po Enettentore, już nikt nas nie zaczepiał. My sami także nie prowokowaliśmy żadnych bójek. Ten temat nie był dla nas. Z każdym dniem pogłębiała się nasza przyjaźń, a może i łączyło nas już coś więcej? W tym czasie wydarzyło się jeszcze coś, co wpłynęło na życie całej naszej rodziny i także aniołeczka.
Był to drugi dzień miesiąca pa en — ipad w drugiej achet, (tj. w drugiej porze wylewów naszej świętej rzeki Nil). Dokładnie zapamiętałem tę datę, gdyż było to niedługo po dniu naszych urodzin. Tego dnia ojciec wracając z świątyni zahaczył jak zwykle o miejscowy targ, aby zakupić trochę medykamentów do swojej lecznicy. Towarzysząc mu wtedy z Aniołkiem, staliśmy się biernymi świadkami wydarzeń, jakie nastąpiły tego dnia, a tak wiele wprowadziły zmian w nasze życie i pogłębiły naszą wiedzę.
Ojciec będąc w radzie starszych kapłanów nie zezwalał nam na wchodzenie do świątynnego sanktuarium. W tym czasie ganialiśmy po Enettentore w pobliżu świątyni, z szczególnym upodobaniem zaglądając na pobliski bazar. Tam też zawsze oczekiwaliśmy na niego, kiedy wróci po zakończeniu ceremonii. W nich także brał udział mój dziadek. Biegaliśmy wzdłuż i wszerz targowiska, przeglądając stragany i pytając o ceny towarów, jakimi zainteresowany był mój ojciec. Kiedy wracał otrzymywał od nas informacje i razem prowadziliśmy go do kupca, który najmniej żądał za towar. W zamian, za zaoszczędzoną zapłatę, ojciec kupował nam jakieś drobiazgi, albo smakołyki. Więc zależało nam na tym, aby kupił towar po niskiej cenie, gdyż reszta była dla nas. W drugiej części bazaru był wydzielony teren, gdzie sprzedawano niewolników. I nie tylko czarnych, ale także białych, czy żółtych. Kolor skóry nie miał tu znaczenia, tych drugich spotykało się najrzadziej.
Tego dnia nieznani tu dotychczas handlarze, przyprowadzili na targ swój „ludzki towar” i wykrzykując różne hasła, zachęcali do kupowania ludzi. Był to przykry dla nas widok. Nie jeden z nich opływał krwią, spod batów poganiaczy. Traktowano ich gorzej, jak bydło, odmawiając im jedzenia i picia. Nie wszyscy handlujący ludźmi postępowali w ten sposób. Niektórzy dbali o swój „towar”, lecz nie z litości nad takim człowiekiem, ale obawą utraty jego wartości, czyli większej zapłaty, jakiej by nie otrzymali za wybiedzonego niewolnika. Tym razem byli tu ci gorsi, co uwidaczniało się na tych ludziach zakutych w dyby i powiązanych sznurami.
Naszą uwagę zwrócił jeden z tych biedaków, który pomimo wysokiego wzrostu, wydawał się, jakby nieco innej budowy ciała niż pozostali. Zakuty w dyby siedział na pierwszym miejscu tego ludzkiego łańcucha, czekając na nowego właściciela. Był czarnym niewolnikiem, co było dodatkowym przekleństwem tych ludzi. Kiedy podeszliśmy do niego, ten zgadał do nas w naszym języku. Nie wiedziałem skąd tak dobrze zna naszą mowę? Ledwo, co się odezwał, to już bat handlarza wylądował na jego plecach.
— Panie, nie bij tego człowieka, on chce nam coś powiedzieć. Zdumiony moją śmiałością poganiacz, zwinął bat i oddalił się nieco. Być może widząc nasze bogatsze od innych ubiory liczył na to, że w pobliżu są nasi rodzice, a to mogło dla niego oznaczać możliwą sprzedaż niewolnika i zysk dla niego. Ośmielony tą reakcją murzyn skinął ręką, abyśmy podeszli do niego bliżej.
— Uważajcie na niego, bo może wam zrobić jakąś krzywdę — odezwał się człowiek z batem.
My nie zwracaliśmy na niego uwagi. Trzymając się jak zwykle za ręce, zrobiliśmy kilka kroków w jego stronę, oczywiście utrzymując pewien bezpieczny od niego dystans.
— Nie bójcie się i podejdźcie bliżej — powiedział murzyn.
My nadal pozostaliśmy na swoim miejscu, oczekując dalszych wydarzeń.
— Ty jesteś synem kapłana, a ty córką rolnika — usłyszałem po chwili.
— Panie, skąd to wiesz?
— Ja wiele wiem. Wiem także, że kiedy nadejdzie twój ojciec, to mnie wykupi i będę wam służył przez cztery wylewy Nilu.
To już było dla nas kompletnym zaskoczeniem i ze zdziwieniem patrzyliśmy na siebie.
— Jesteście dziećmi, ale łączy was wielka przyjaźń, może i większa, niż miłość łącząca dorosłych ludzi.
— Ty Taito nie jesteś stąd — zwrócił się teraz do mnie — twoja ojczyzna, jak i moja leży wśród gwiazd i obydwaj za nią tęsknimy. Wciąż wędrujesz, bo jesteś gwiezdnym dzieckiem, a i ja nim jestem. Patrzysz i będziesz często patrzył w niebo, by ją tam odnaleźć. Daleka do niej droga i nie wiadomo, czy kiedyś do niej wrócisz? Tutaj chłopcze zostaniesz kimś wielkim, dostąpisz wielu zaszczytów i kiedyś staniesz u boku faraona. Poznasz tajemnice Ka ludzi i zwierząt. Będziesz widział to, co inni nie widzą i słyszał to, czego inni nie słyszą. Twoja wiedza będzie wielka i nie zaginie, bo po tobie przejmą ją twoi uczniowie. Oni także dostąpią zaszczytów. Ty ich wybierzesz i wyuczysz, będą kontynuowali to, co ty tu rozpoczniesz. Kiedy będą gotowi, ty odejdziesz, jak odchodzi każdy człowiek. Dożyjesz sędziwego wieku, ale kiedy odejdziesz, twoje chet zostanie splamione krwią. Odejście do krainy waszego Ozyrysa wyniknie z wielkiej ludzkiej zazdrości do ciebie i nieświadomej zdrady kogoś, dla którego zrobisz wiele. Zanim to jednak nastąpi, upłynie wiele wody w Nilu. Woda płynie i przynosi nam dobro i zło. Tobie niedługo przyniesie wielki ból i napełni nim twoje serce. Ten ból będzie w nim rósł, niczym chwast na polu pszenicy i on doprowadzi cię do wrót krainy waszego Ozyrysa. Jednak nie będzie ci wtedy dane, aby odejść do jego królestwa. Nie wszystko pozostanie w twojej pamięci. Pamięć odejdzie wraz z nią, jak i odejdą od ciebie niektóre moje słowa. Tak sprawią bogowie, abyś dalej nie cierpiał. Czarna woala pamięci zasłoni twoje oczy i rozum. Będzie trwała wieki, do czasu, kiedy wrócisz tu po raz kolejny, by odszukać swojego powiernika, aby ten opisał twoje życie, życie kapłana z Enettentore. On będzie w tobie, a ty w nim i staniecie się jednością. Dopiero wtedy ta jedność odsłoni przed tobą tamte przeszłe chwile i pozwoli ci zrozumieć to wszystko, co uczyniłeś w swoim istnieniu.
Ból twojego chet i „ka” odejdzie bardzo powoli, za przyczyną kapłanki i to z nią spędzisz swoje młodzieńcze lata. Połączy was wielka przyjaźń, która zrodzi się z poprzedniej miłości, tej miłości, która odejdzie w czerń. Miłość do kapłanki będzie wielka, jednak twoja wola będzie silniejsza niż to uczucie. Jej miłość do ciebie zrodzi tajemnicę jej życia, o której nigdy się nie dowiesz w tym życiu. Zranisz siebie i zranisz ją, będziecie cierpieć oboje. Droga do spełnienia twoich marzeń będzie trudna i czeka cię wiele wyrzeczeń. Na ołtarzu Ptaha ofiarujesz to, co masz najcenniejszego. Ofiarujesz siebie, całego siebie: swoje „ka”, (duszę) i „chet”, (ciało).
Później nadejdzie inna miłość. Ta będzie największą w twoim życiu, także i ona będzie niespełnioną. W twoim życiu pojawi się kwiat lotosu. To kwiat z bagien, ale piękniejszy, jak inne. Kwiat lotosu zdominuje kapłankę. Ta nie przestanie cię kochać, lecz pragnienie zaszczytów przytłumi ogień uczucia do ciebie. Te kobiety będą walczyć o ciebie, lecz będzie to walka o skórę na lwie. Nie będzie zwyciężczyni, ani pokonanej. Będzie tylko smutek i żal z utraconych nadziei. Przez ciebie ich marzenia nigdy się nie spełnią, chociaż o tym wiedzą. W swoim życiu nie zaznasz wiele radości, bo ją ofiarujesz innym.
— Pamiętaj! Jesteś sokołem! To znak Horusa i opiekuna waszych władców. Horus otoczy cię i ochroni pod swoimi skrzydłami. Faraonem nie będziesz, ale będziesz stał blisko niego przewyższając go swoją wiedzą i mądrością. Będziesz jego głową i przyczynisz się do jego prawych rządów. Za twoją sprawą, ten lud nie będzie cierpiał, jak dawniej.
Poczułem się jakoś nieswojo, jakby mrówki chodziły mi po plecach. Teraz zauważyliśmy, że ten w średnim wieku człowiek, (oceniłem go na trzy dziesiątki wylewów Nilu), wpadł w jakiś trans i mówił nam o naszej przyszłości.
— „Skąd znał moje imię? Czyżby była to dla nas, jakaś przepowiednia?”
— Co do ciebie, Malakai — tu zwrócił się do Aniołka — nie mogę ci teraz opowiedzieć o twojej przyszłości. Powiem tylko, że twoje imię znaczy wiele i da ci siłę przetrwania, abyś mogła powrócić do swojej ojczyzny. Tylko czystość otworzy ci drogę do niej. Ona będzie twoim światłem macierzyńskiej nadziei, jaką utracisz, zanim stąd odejdziesz. Twoja ojczyzna jest o wiele piękniejsza, jak moja, czy Taity,
— Panie, dlaczego nie chcesz mi nic więcej powiedzieć?
— Nie mogę i nie chcę — dodał stanowczo murzyn.
— Ale ja, ja tak bardzo chcę.
— Powiem ci tylko, że czasem nie warto wiedzieć zbyt wiele. Czasem nie warto poznać jutra, lecz wkrótce sama do tego dojdziesz.
— A kim ty jesteś panie i skąd pochodzisz? — zapytałem niewolnika.
— Nazywam się Ka-Mu-Zu, a w moim języku to słowo znaczy to samo, co Medyk. Pochodzę z ludu Dogones, (Dogonów) i jestem z tego bardzo dumny. Moje imię, jak nie trudno się domyślić, związane jest z moim zajęciem i tym, że leczę ludzi. Źli ludzie złapali mnie, kiedy byłem na polowaniu, skuli w kajdany i przyprowadzili siłą do was, do waszej wioski, wbrew mojej woli. Złupili i spalili moją wieś i zabrali do niewoli wiele kobiet, mężczyzn i dzieci, a także i moją narzeczoną. Dyskutując z niewolnikiem nawet nie zauważyliśmy, kiedy od tyłu podszedł do nas ojciec, a za nim dziadek.
— Ile chcesz za tego człowieka — usłyszałem za sobą znajomy głos taty.
Znowu ciarki przeszły mi po grzbiecie i pewnie udzieliło się to, także Aniołkowi? To, co przed chwilą usłyszeliśmy od tego Dogona, zdawało się potwierdzać jego pierwsze słowa.
— „Jeśli ojciec go kupi, to może być zapowiedzią naszej przyszłości i spełnienia jego przepowiedni”. — pomyślałem — „A co z resztą jego wypowiedzi?”
Męczyły mnie też jego słowa:
— „Pamięć odejdzie wraz z nią …”. — Co to miało oznaczać? Bałem się pytać. Ojciec podszedł do handlarza i przez dłuższą chwilę z nim dyskutował. Wiedziałem, że targuje się o jego cenę. Potem sięgnął po sakiewkę i podał kilkanaście sztuk złota sprzedawcy. Ten uszczęśliwiony podszedł do murzyna i wyjął blokadę z oków na rękach i nogach tego nieszczęśnika. Wyswobodzony Dogon niewiele się namyślając, upadł na twarz w głębokim pokłonie przed moim ojcem. Potem powtórzył ten sam gest, kierując się w stronę dziadka i na końcu w naszą.
— Wstań człowieku pójdziesz z nami — zwrócił się do niego mój ojciec. Nie będę cię wiązał, ani trzymał na sznurku, bo nie jesteś psem, tylko człowiekiem. Pokaż mi teraz swoje ręce, nogi i plecy.
Ojciec chciał zobaczyć jego rany, które powstały na wskutek złego traktowania go przez handlarzy. Murzyn posłusznie wykonał polecenie i wskazał miejsca, gdzie widniały ślady przemocy.
— Po powrocie do domu opatrzę ci te miejsca — zwrócił się jeszczed do murzyna.
— O panie! Jeśli możesz, wykup także i moją narzeczoną, która jest tam w tej drugiej grupie kobiet. Tu Ka-Ma-Zu wskazał na grupkę niewolnic siedzącą pod pniem pobliskiej palmy i ponownie upadł przed moim ojcem na twarz,
— Panie nie pozwól nas rozłączyć — dodał ze szlochem.
Bardzo mi przykro, ale moja sakiewka jest już pusta i pewnie nic z tego nie będzie.
— Gdzie jest ta kobieta? — zapytał dziadek, podchodzący teraz do nas od pobliskiego straganu.
— Panie, pozwól mi wstać i pokazać.
Po chwili gestem ręki wskazał na dziewczynę stojącą we wspomnianej grupie kobiet, Murzynka była wsparta na kiju i związana sznurem z innymi kobietami.
— Ile za nią? — zagadał handlarza.
— A ile dasz?
— Tyle ile mam.
— A ile masz? — zapytał znowu handlarz?
— Tyle, że mi nie uwierzysz? — odparł dziadek.
— A w ile mam uwierzyć?
— W tyle, że dam ci niewiele, a ty mi ją oddasz.
— Dlaczego mam ci ją oddać za niewiele?
— Gdyż młodej kobiety, już wspartej na kiju i całej posiniaczonej, nikt nie będzie chciał od ciebie kupić.
— Sprytny jesteś starcze — zwrócił się handlarz do dziadka. Masz wiele szczęścia, bo nie będę się dzisiaj z tobą targował i dasz mi za nią pięć sztuk złota i będziemy kwita.
— Przy siebie mam tylko cztery, możesz nawet zobaczyć moją sakiewkę.
Handlarz zastanawiał się prze chwilę, a potem gestem ręki dał wyraz temu, że się zgadza i zabrawszy zapłatę wraz z sakiewką, uwolnił dziewczynę. Ta kuśtykając podeszła do nas i upuszczając drąg, jakim się podpierała, upadła przed nami na twarz. Ponownie uczynił to także, uwolniony przez ojca Dogon.
— Wstańcie, idziemy stąd, bo to miejsce budzi we mnie obrzydzenie — powiedział ojciec.
I tak większą niż poprzednio gromadką, ruszyliśmy wolno w stronę domu. Ojciec widząc utykającą kobietę, celowo szedł powoli, aby niepotrzebnie nie zadawać jej bólu. Ta wsparła się na ramieniu Dogona i oboje wolnymi krokami podążali za nami. Ludzie na targowisku ustępowali nam z drogi, widząc idących hemu — neczer. Nie jeden padał przed nami na twarz, nie pozwalając sobie nawet na spojrzenie w kierunku naszego oblicza. Byłem z tego dumny, ale musiało upłynąć jeszcze wiele wody w naszej świętej rzece, abym tak całkiem do końca zrozumiał, czym jest pycha.
— Jak dojdziemy na miejsce, to zobaczę twoją nogę — odezwał się po czasie mój ojciec.
— Panie, to stopa mnie boli.
— Powiedz nam, jakie jest twoje imię? — zapytał zaciekawiony dziadek.
— Zwą mnie Hanan (Litościwa), a mojego ukochanego: Ka-Mu-Zu, jego już znacie. Gdyby nie Ty, panie, (tu zwróciła się do dziadka), to pewnie rozdzielono by nas na zawsze? Jeszcze raz dzięki ci o wielki kapłanie — dodała ze łzami w oczach — nigdy nie zapomnimy twojej dobroci.
— Nie martw się dziewczyno, u nas nic złego cię już nie spotka. Zamieszkacie wraz z innymi naszymi niewolnikami w ich chacie, a mamy w niej jeszcze jedną wolną izbę.
— Co potraficie robić? — zapytał ojciec.
— O panie już mówiłem twoim dzieciom, że u siebie w wiosce, (i nie tylko tam) leczyłem ludzi — odezwał się Ka-Mu-Zu. Obolałą nogę mojej Hanan, sam będę leczył i nie będę angażował cię do tego panie. Jedynie mój panie, to poproszę cię, (o ile mogę prosić) o kila leków, które zapewne posiadasz. Najpierw jednak zobaczę, jaka jest przyczyna tej boleści, a potem zacznę ją leczyć. Wcześniej nie mogłem tego uczynić, gdyż nie pozwolono nam zbliżyć się do siebie. Hanan pomagała mi od jakiegoś czasu i nieźle potrafi pomagać w porodach. Poza tym dobrze gotuje i wyprawia zwierzęce skóry.
— Skąd znacie nasz język? — zapytał dziadek.
— O wielki kapłanie, tego nauczył nas mądry żółty człowiek o skośnych oczach, bo tak zwaliśmy naszego poprzedniego medyka. On nie tylko był medykiem. Przywędrował nie wiadomo skąd i przebywał w naszej wiosce bardzo wiele księżyców. Przybył do nas ze swoją śliczną kobietą, będąc jeszcze młodym człowiekiem. Jego wiedza była wielka, większa niż wiedza najmądrzejszych w naszej wiosce. Ponadto uczył nas uprawy roli i jak mamy walczyć ze złymi ludźmi. Kiedy Nil wylał dla niego trzy dziesiątki razy, (jak wy określacie swój czas) odszedł, gdzieś ze swoją żoną i dwójką dzieci, jakie urodziła mu jego kobieta. Ich dzieci przyszły na świat, kiedy jeszcze mieszkali w naszej wsi. Nawet nie wiedzieliśmy, kiedy i gdzie odeszli, a także i dlaczego? On zawsze mówił nam, że u nas w wiosce jest im bardzo dobrze. Coś z tej jego wiedzy i nam przypadło w udziale.
— To dobrze, a czy znacie sztukę pisana?
— Przykro nam panie, ale nie znamy twoich znaków i symboli.
On posługiwał się innymi, lecz były bardziej skomplikowane, bardziej niż wasze. Mówił nam, że dotyczyły tylko jego rodzinnej mowy. Mój naród mieszka daleko stąd i do tej pory nie mieliśmy kontaktu z ludźmi Kemetu. Nasze opowieści jednak mówią o tym, że wasi przodkowie przegnali naszych znad tej, świętej dla was rzeki, nad którą ponoć i oni kiedyś zamieszkiwali. Używamy własnych znaków, ale są one bardzo proste w porównaniu z waszymi i nie jest ich tak wiele. Dobrze orientujemy się w sprawach gwiazd i te wiadomości są przekazywane z ojca na syna.
— Dziwne, bo i nasz niewolnik o imieniu Harun, opowiadał nam także o takim człowieku, o żółtej twarzy i skośnych oczach — odparł ojciec. Ten także uczył ich uprawy roli i wojennego rzemiosła. Ponoć także miał dwójkę dzieciaków i śliczną żonę, a przybył do ich wioski, jako mężczyzna w średnim wieku. Może to ten sam? Później porozmawiasz o nim z naszym Harunem.
Teraz ojciec zmienił trochę temat i dodał jeszcze:
— Bez tej waszej umiejętności czytania i pisania, też damy sobie radę i nie musicie się tym przejmować. U nas dostaniecie wszystko, co wam potrzeba i będziecie nam pomagać, gdyż każdy w naszej rodzinie ma jakieś zajęcie. Nie będzie już więcej bicia i innej przemocy i będziecie z nami żyli, jak bracia. To jest także tajemnicą naszego domu, gdyż pewnie wiecie, co oznacza dla nas kapłanów, a także i dla was złamanie tej zasady. Pewnie też nie chcielibyście znowu wrócić na targ, aby was sprzedano. Wiem, że to dla was dalsza niewola. Teraz musicie się pogodzić ze swoim losem, potem zobaczymy, czy uda się coś w nim zmienić. Kiedy odwiedzi nas jakiś obcy człowiek, musicie udawać pokornych i kłaniać się, jak każdy inny niewolnik. Wy pomożecie teraz nam, a potem my zrewanżujemy się dla was, być może i wolnością. Taka była krótka informacja mojego ojca, skierowana do nich, aby wiedzieli, jak będzie im teraz w nowym dla nich domu.
— Panie — odezwał się Ka-Mu-Zu, dziękujemy ci raz jeszcze za tę łaskę przebywania w twojej rodzinie i swoje obowiązki będziemy się starali wykonywać bardzo rzetelnie i zgodnie z twoją wolą.
— Dziękuję ci za takie słowa Dogonie. Myślę, że wkrótce zapomnisz, że jesteś niewolnikiem, ale nie zapomnij tylko, aby go udawać, jak ci powiedziałem.
My z Malakai słuchaliśmy tej rozmowy i zastanawialiśmy się, jak przyjmują te słowa ci czarni ludzie i co dla nich oznaczają. Wsłuchując się w te pogaduszki, nawet się nie spostrzegliśmy, kiedy znaleźliśmy się przed naszym domem.
W progu powitała nas mama. Była trochę zdziwiona na widok tych nowych ludzi, na dodatek z wypalonymi znakami niewolników na ramieniu. Pewnikiem szybko wywnioskowała, kim jest ta para czarnych ludzi.
Ojciec wskazując na nich, wytłumaczył matce całe to wydarzenie na targowisku. Nakazał też usiąść Hanan na pobliskim zydlu.
— Teraz zobaczymy twoją nogę. Zdejmij ten nieciekawy opatrunek.
Hanan posłusznie wykonała polecenie. Ojciec podniósł jej nogę i podłożył na mniejszym zydelku.
— No i co tu mamy? Wygląda to nieciekawie.
I my ciekawscy, podeszliśmy bliżej, aby przypatrzyć się zabiegom, które miał przeprowadzić ojciec.
— Panie ja wiem, co zrobić — odezwał się Ka-Mu-Zu.
— Ja też wiem, Dogonie, więc do dzieła.
Noga Hanan na wysokości środkowej części stopy, (od góry) była mocno napuchnięta i mieniła się kolorami fioletu, zaś w centrum tego zgrubienia widać było niewielkie wybrzuszenie w żółtym kolorze. Od opuchlizny, niczym sznurek odchodziła po nodze czerwona pręga, niknąca gdzieś za kolanem.
— Co się stało, że masz taką nogę? — zapytał ojciec.
— Kiedy pojmali mnie łowcy niewolników, jeden z nich bił mnie, a potem uderzył takim sękatym kijem, jaki leżał w pobliżu bajorka, gdzie nasze baranki miały swój wodopój. Kij ześlizgnął się po nodze, a jeden z jego końców zadrasnął mi stopę. Od tej pory się zaczęło.
— A kiedy to było?
— Jakieś cztery wschody waszego Ra, temu.
— To masz wielkie szczęście, bo jeszcze kilka dni i twoje ciało znalazłoby się już w piaskach pustyni.
Mogłabyś też utracić tę nogę, lecz to trudny zabieg i nie wiadomo, jakby się zakończył. Twój organizm jest już trochę zatruty tym jadem, ale bez problemu poradzimy sobie z tą sprawą. Najpierw jednak musimy zacząć od usunięcia tego, co jest w środku tej opuchlizny.
— Taito, przynieś mi te swoje narzędzia, oczywiście o ile się zgodzisz? — zwrócił się do mnie z uśmiechem, tata.
— „I tak wie, że zawsze może na mnie liczyć.” — pomyślałem.
— Już biegnę ojcze. Ale czy możemy patrzeć na to, co będziesz robił?
— Oczywiście i tego będziecie się uczyć.
Pobiegłem do swojej izby i przyniosłem szkatułkę z narzędziami. Ojciec także wszedł do domu i po chwili pojawił się na placu, trzymając w ręku jakieś naczynia i bandaże z palmowego włókna.
— Harunie, podaj mi naczynie z czystą wodą. Przynieś mi także tę moją miseczkę do obmywania i nalej do niej kubeczek wina.
Teraz ojciec dokładnie umył ręce i wybrał z mojej skrzyneczki jeden z mniejszych noży, lecz odłożył go jeszcze z boku, na płótnie.
— Zanim zacznę krojenie, zjedz tę brązową pigułkę. Może nie jest ciekawa w smaku, ale nie będziesz czuła, kiedy będę ciął twoje ciało.
Tu podał dziewczynie wspomniany lek wraz z kubkiem wody do popicia. Ta bez żadnego grymasu na twarzy, połknęła jedno i drugie. Ka-Mu-Zu stał z boku i ciekawie przyglądał się temu, co robi mój tata.
— Co tam jest w tym naczyniu? — zapytałem.
— I tego się dowiesz, bo co to za lekarz, który tnie chorego sprawiając mu przy tym wiele bólu. Można i bez bólu, albo przynajmniej go zmniejszyć. Ta brązowa pigułka jest zrobiona z mleczka niedojrzałych jeszcze makowych główek. Możesz to potem wymieszać z niewielką ilością miodu, lub soku z jakiegoś owocu i podać choremu. Po dłuższej chwili jego ka przeniesie się do krainy snów, ale nie każdy będzie po niej spał. Będzie mu radośnie i zobaczy obrazy, których my teraz nie widzimy. Najważniejsze w tej sprawie jest to, że chory nie będzie odczuwał bólu, jaki się mu zadaje. Musisz jednak uważać, aby nie przedawkować tego środka, bo „ka” chorego może później nie wrócić do jego ciała. Sam za chwilę zobaczysz, jak to działa.
Po tym małym wykładzie i pokazie czekaliśmy jeszcze dłuższą chwilę, dopóki Hanan nie zaczęła gadać bzdur i odzywać się w swoim rodzinnym języku. Jej oczy jakby zmętniały i patrzyła na nas, jakbyśmy dla niej nie istnieli.
— Ka-Mu-Zu, przytrzymaj ją w pasie, a ty ojcze, złap za jej nogę — tata zwrócił się do dziadka.
Ojciec uklęknął w pobliżu zydelka. Owinął kawałek bandaża wokół niewielkiego drewienka wyjętego ze swojej szkatułki medyka i zanurzył ten tamponik w miseczce z winem. Dosyć rozlegle przemył miejsce, gdzie miał zamiar zrobić nacięcie. Teraz opłukawszy nóż w drugim pojemniczku z mocnym winem, jednym ruchem naciął skórę na stopie Hanan. Cięcie było bardzo krótkie i precyzyjne. Trysnęła krew, niezbyt mocno, ale także i żółta lepka maź.
— To ropień — wskazał na miejsce skąd wyszły te paskudne brudy.
Odłożył nóż do pojemnika z winem i zaczął ugniatać miejsce wokół zgrubienia. Z rany wypłynęło tego dosyć sporo, zanim zakończył uciskanie.
— Ta rana nie wymaga zszywania, a wystarczy nałożyć trochę balsamu i zawinąć to miejsce.
— Malakai, przynieś mi jeszcze ten dzban z wywarem rumianku, który jest obok paleniska w naszej kuchni. Przemyjemy nim ranę, potem umoczymy bandaże i zawiniemy nimi stopę.
— A ty Taito — zwrócił się teraz do mnie — podaj mi ten czerwony pojemnik z balsamem.
— Co to za maść? — zapytałem zaciekawiony.
— To balsam zrobiony z miodu, pszczelego kitu i sproszkowanego białego korzenia, (imbiru) — rana już nie krwawi, a po przemyciu będzie można wokół niej nałożyć trochę tego balsamu. Ten zapobiegnie kolejnemu tworzeniu się ropnia, gdyż rana będzie już czysta. Kiedy się zasklepi, to ponownie nałożymy, (już bezpośrednio na nią) tej mikstury.
Po przemyciu rany, kolejnym wacikiem z palmowego włókna, ojciec rozprowadził imbirowo — miodowy balsam wokół nacięcia tak, aby był jak najbliżej jego brzegów. Potem namoczonym w wywarze z rumianku bandażem, zaczął owijać ranę.
— No a teraz Malakai i Taito, pokażcie to, czego już was nauczyłem. Najpierw jednak umyć swoje brudne łapy. Tylko nie zaciągajcie zwojów zbyt mocno, aby resztki ropy mogły wydostawać się z nacięcia. Po chwili, my dwaj mali asystenci ojca, zawijaliśmy już nogę Hanan. Ta nadal błądziła gdzieś wzrokiem i myślami w zaświatach.
— No i bardzo dobrze — stwierdził ojciec.
Ka-Mu-Zu też patrzył z zachwytem na naszą robotę.
— Wprawne te twoje dzieciaki — potwierdził wypowiedź ojca.
— Twój syn będzie dobrym lekarzem i nie tylko lekarzem — dodał jeszcze z przekonaniem.
Ta jego wypowiedź znowu mnie zadziwiła, bo nie wspomniał o moim Aniołku. Być może wyraz twarzy zdradził moje myśli, gdyż zdenerwował mnie tym stwierdzeniem.
— Chłopcze przypomnij sobie to, co powiedziałem do Malakai tam na targu i nie miej do mnie urazy, bo ja nie władam ludzkim losem.
Ciarki przeszły mi po plecach, zacząłem wyczuwać w nim, że ukrywa przed nami, jakąś nieciekawą prawdę.
— „Ale jaką? Będę drążył ten temat aż do skutku,” — tak teraz sobie postanowiłem.
— Słuchaj Dogonie — przerwał ojciec — Wieczorem polejesz jej bandaż wywarem z rumianku i imbiru. Podobnie zrobisz jutro z rana. W południe rozwiniemy bandaż i zobaczymy, jak będzie wyglądać to miejsce, po usuniętym ropniu. Powinno być już dobrze. Jeśli chodzi o to zatrucie, to musimy oczyścić od wewnątrz jej „chet”. Ugotujesz codziennie kilka szyszek chmielu w niewielkiej ilości wody i będziesz to jej podawał do picia przez sześć wschodów Ra. Tak trzy razy dziennie i zawsze pomiędzy posiłkami. Być może, że Hanan po przebudzeniu będzie bolała głowa, więc podaj jej napar z szafranu, lub makowych główek. Pokażę ci, ile tego szafranu lub główek na kubeczek wody ma być, a te zioła znajdziesz w kuchni u mojej żony, albo też w naszej lecznicy.
— Panie ja to wszystko znam i o wiele więcej.
— To dobrze Dogonie, bo po tej naszej ostatniej rozmowie postanowiłem, że będziesz mi pomagał leczyć chorych, a na ich brak nie można tu narzekać. W tym zawodzie pomaga mi także mój niewolnik Harun, ale i tak mamy pełne ręce roboty. Sam zobaczysz ilu chorych każdego dnia odwiedza nasz dom. Dla nich specjalnie wybudowaliśmy domek, który zwiemy lecznicą, a w którym przywracamy im zdrowie — to ten obok bramy. Tam znajdziesz wszystko to, co potrzeba w naszej pracy i wspomniane zioła, także. Ty pewnie znasz jakieś inne metody leczenia, więc będziemy wymieniać się tymi wiadomościami i uczyć się nawzajem. Mam jeszcze do ciebie jedną prośbę.
— Czy mogę ci mówić Dogonie, a nie Ka-Ma-Zu?
To jakoś lepiej mi się wymawia, a i tobie nie przyniesie ujmy.
— Według twojej woli panie. Nawet mi się to podoba, pewnie i Hanan spodoba się to moje nowe imię? Ona jeszcze teraz ma zmącony umysł, lecz za jakąś chwilę wróci do nas.
— Dziękuję ci o wielki kapłanie za pomoc dla mojej dziewczyny.
Dogon upadł na kolana i oddał głęboki pokłon mojemu ojcu. Kiedy podniósł się z kolan, zwrócił się do mnie.
— Taito, czy mogę zobaczyć twoje narzędzia?
— Oczywiście.
Ka-Ma-Zu wziął skrzyneczkę w swoje ręce i długo patrzył na jej zawartość.
— Panie, nigdy takiej nie widziałem, gdzie to kupiłeś?
— Zdziwisz się, Dogonie. Po prostu znalazłem w pewnych ruinach. Nikt z nas nie wie, skąd się tam wzięły i kto je tam zostawił a i kto je wykonał z tego dziwnego materiału.
— Wiesz panie, taki materiał już kiedyś widziałem, ale takie narzędzia to dla mnie nowość — powiedział Ka — Ma — Zu.
Kiedyś taki sam materiał do naszej wsi, przywiózł ten człowiek o żółtej skórze, lecz i on nie wiedział skąd pochodzi. Nam mówił, że jest zrobiony ze spadającej gwiazdy. Lecz czy mówił prawdę, tego nie wiem? Próbowaliśmy u kowala zmienić go w ogniu, ale ten rozgrzał go tylko do białości, ale nie stopił.
— Pewnie nigdy się nie dowiemy, co to jest, albo skąd pochodzi? — skwitował ociec.
— Och jak boli! — usłyszeliśmy po dłuższej chwili, od Hanan.
— No chyba „ka” Hanan wraca do jej ciała, bo zaczyna odczuwać ból, a to dobry znak — dodał ojciec. Gdyby nie bolało, to by oznaczało, że utraciła czucie w nodze. Będzie dobrze.
— Wiem panie — potwierdził Dogon.
Podszedł teraz do Hanan i swoim mocnym ramieniem objął ją mocno, przytulił do siebie i pocałował.
— Ale boli! — powtórzyła murzynka.
— Za niedługo już będziesz chodzić bez tego kija, ale co ja mówię, nawet biegać — stwierdził ojciec.
— Wielkie dzięki — mój panie!
Hanan chciała powstać, ale jakaś niewidzialna siła pohamowała jej zapędy. Wglądało to podobnie, jak u człowieka, który wypije zbyt dużo wina, lub piwa i chce się podnieść.
— Teraz siedź na tyłku i wypoczywaj, a dziękować nie musisz — dodał jeszcze ojciec.
Patrzyliśmy z Aniołkiem na to całe wydarzenie, a ja zastanawiałem się, że pomimo tego nędznego świata są jeszcze uczciwi ludzie, którzy pomagają innym. Takim człowiekiem był mój ojciec, dziadek i pozostali w naszej rodzinie.
— Taito, zaprowadź teraz Dogona do ich izby i niechaj zrobi tam porządek, potem mogą się tam wprowadzić. Dam ci kilka sztuk złota i jutro pójdziecie z nim na bazar i zakupicie im nowe odzienie. Hanan musi jeszcze posiedzieć w domu z powodu tej nogi.
Malakai złapała murzynkę pod ramię, (ja pod drugie) i poszliśmy z nią do domu niewolników. Ka-Ma-Zu szedł za nami, rozglądając się wokoło.
Tam w dużej wspólnej kuchni, krzątały się pozostałe dziewczyny i teraz na widok dobrze zbudowanego Dogona, rozszedł się po izbie szmer zdziwienia, a raczej podziwu.
W pierwszej chwili stremowało to trochę Ka-Mu-Zu, lecz śmiało wszedł do grupy podziwiających go kobiet. Pomogliśmy Hanan usiąść na zydelku, jaki podstawiła jej jedna z dziewcząt. Te otoczyły ją kołem i zaczęły wypytywać na różne tematy.
— Tam jest wasza izba — powiedziałem i wskazałem już z progu pomieszczenie, gdzie mieli zamieszkać.
— Całkiem tu przytulnie — odpowiedział murzyn.
— Jest tu wszystko, co wam potrzeba: dwie maty do spania, stół, krzesła, kosze na ubrania i ładna półeczka, na początek, to wam wystarczy. I u nas tak mamy. Brakuje jedynie mat na ściany, ozdób i nakryć do spania. Te i nowe odzienie dla was, kupimy jutro na bazarze — dodałem.
— Teraz pomożemy ci tu posprzątać — wtrącił Aniołek.
— Pewnie dawno nikt tu nie mieszkał? — zapytał Dogon.
— Ja nie wiem panie, a byłym zapomniał, jeszcze jedna ważna sprawa. Wygódki, są tuż za domem od strony ogrodu. Co do kąpieli, to często korzystamy z naszego kanału nawadniającego, a raczej takiego zbiornika na terenie ogrodu. Tam woda jest bardzo czysta, gdyż jest oczyszczana w specjalny sposób. To jeden z pomysłów mojego ojca i dziadka. Zresztą sam zobaczysz. Dziewczyny pokażą ci to miejsce. Studnię widziałeś. Widziałeś też sadzawkę z kwiatami i rybkami na środku podwórka, ta jest tylko ozdobą i w niej się nie kąpiemy.
— Za chwilę będzie tu niezłe mieszkanko i będziesz tam mógł wnieść swoją Hanan — dodał Aniołek.
Żwawo zabraliśmy się do roboty. W trójkę praca przebiegała sprawnie i wszystko wracało do dawnej świetności.
— Może by tu jeszcze i ściany pomalować? — zapytała retorycznie Malakai.
— No niezły pomysł — odpowiedziałem — skoczę po proszek z białego kamienia, a ty przynieś wody. Za chwilę będzie tu bielusieńko.
Kolejna robota także przebiegła sprawnie i wieczorem izba wyglądała tak, jakby dopiero, co zbudowano ten dom. Ciekawskie sąsiadki, (nasze niewolnice) zerkały, co chwilę do nas, nie ukrywając swojego podziwu. Może bardziej zerkały na Ka-Ma-Zu, bo ten rozebrany do pół, prężył swoje muskuły, (pewnie celowo) robiąc wrażenie niezłego atlety. Dziewczyny patrzyły na niego pożądliwie, niczym lwice na osaczoną zdobycz. Dobrze, że Hanan nie zwracała na nie uwagi, była jeszcze trochę oszołomiona i osłabiona zabiegiem.
— Może byś i u nas wymalował ściany? — zagadała do Dogona, któraś z nich.
— Wszystko da się zrobić — odpowiedział Dogon — zależy tylko za ile?
— A za ile? — zapytała ciekawska Hasna, (Piękna).
— Powiedzmy, że za dwa całusy — odparł żartobliwie Ka-Mu-Zu.
— Ja bym ci dała więcej lecz, co by na to powiedziała twoja dziewczyna — odpowiedziała kokieteryjnie Hasna.
— My też byśmy ci dały, ile chcesz? — tym razem za resztę, odezwała się Izdichar, (Kwitnąca).
— Muszę rozważyć tę waszą propozycję — odpowiedział Dogon.
— Tylko zbyt długo się nie zastanawiaj, bo i my się rozmyślimy — wtrąciła ponownie Hasna.
— Wiesz gdzie nas szukać? — zażartowała ponownie, Izdichar.
My nie rozumieliśmy jeszcze wtedy ich żarów, ale wszyscy się śmiali, więc i my z Aniołeczkiem także. Wieczorem mama przyniosła kilkanaście zszytych owczych skór na posłania i wszystko było już dopięte na przysłowiową ostatnią pętelkę. Dogon wniósł na rękach Hanan do izby i na tym fakcie zakończyliśmy nasz dzień. No może nie całkiem, bo ja także od Malakai dostałem całuska na dobranoc, odwzajemniając go z wielką nawiązką. Poszedłem spać do swojej izby, gdzie na podłodze leżała moja mata do spania i jeszcze dwie zwinięte w rulony, te były własnością moich nieobecnych teraz braci. Ci obecnie mieszkali w koszarach gwardii faraona w Thynis.
Następnego dnia, kiedy ojciec i dziadek poszli do świątyni wypełniać swoje codzienne obowiązki, my z Malakai i Ka-Mu-Zu poszliśmy na bazar, aby zrobić zakupy, jak nakazał nam ojciec. Do pomocy w przewiezieniu bagaży, zabraliśmy ze sobą nasz dwukołowy wózek zaprzężony w naszego osiołka Amsu. Ojciec dodatkowo kazał nam kupić parę innych drobiazgów, potrzebnych im do codziennego użytku. Naszym nowym lokatorom potrzebne były jeszcze: garnki, tace, kubki, maty na ścianę i wiele innych przedmiotów. Ważną sprawą było oczywiście odzienie. Te, które mieli na sobie, było brudne, podarte i nie nadawało się już do noszenia. Bez problemu nabyliśmy wszystko, targując się z handlarzami, jak przystało na przyzwoitych nabywców. Czasami handlarze śmiali się z naszej pyskówki, ale my nie dawaliśmy za wygraną i zawsze wychodziliśmy na swoje. Oczywiście przy zasadzie, im lepsze i tańsze, tym dla nas lepiej. Coś i dla nas musiało pozostać, bo wystawione na straganach słodkie ciasteczka, kusiły nas swoim wyglądem i zapachem. Te jak zwykle i po cichu zabieraliśmy potem nad kanał i zjadali się nimi w daktylowym sadzie. Dogon śmiał się z naszych straganowych rozgrywek i pakował zakupiony towar do dużych sakw, zrobionych z wielbłądziej skóry, a zawieszonych przemyślnie na grzbiecie naszej ośliny. Po udanych zakupach i przy ogólnej wesołości wróciliśmy do domu. Tam czekała na nas, (a raczej na Dogona) stęskniona już Hanan.
— Malakai wybrała ci nowe stroje — powiedział do swojej ukochanej Ka-Mu-Zu.
— Jakie śliczne szendit, a ta narzuta, przecież mało, która niewolnica w takiej chodzi?
— Ty, będziesz. W końcu jesteś niewolnicą dwóch starszych kapłanów z rangą hemu — neczer — dodał z uśmiechem Ka-Mu-Zu.
— No nie wiem, czy mi tak przystoi? — odpowiedziała trochę onieśmielona Hanan.
— Przystoi i bez gadania — podsumowałem.