E-book
15.75
drukowana A5
36.36
Dziadek

Bezpłatny fragment - Dziadek

Objętość:
171 str.
ISBN:
978-83-8351-882-4
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 36.36

PANI ZOFIA

Żelazna furtka wydaje dźwięk charakterystyczny dla dawno nieoliwionych zawiasów. Zamykam ją, robię kilka kroków przez frontowy ogródek i zaraz potem pokonuję siedem betonowych stopni pod baldachimem z pokręconych konarów wiekowego lilaka. Drzwi są wyłożone drewnianą klepką pomalowaną na zielono. Stoję przed nimi dłuższą chwilę, wdychając głęboko powietrze dla uspokojenia nadmiernie bijącego serca, ale też w celu wzmocnienia pewności siebie przed dotknięciem przycisku dzwonka. Słyszę chrobot klucza w zamku, porusza się klamka i robi się jasno, a raczej jaśniej, bo wciąż przecież jest dzień i świeci słońce, które jednak nie jest w stanie konkurować z uśmiechem Zosi. I nie o biel zębów tu chodzi, tylko o blask niesamowity, promieniujący z jej oczu, ciepły, życzliwy, zachęcający, dokładnie taki, jaki zwykle potrzebny jest do tłumienia mojej wrodzonej nieśmiałości. To dla mnie bardzo ważne na wypadek, gdybym miał częściej tu przychodzić. Właśnie w taki sposób chciałbym być za każdym razem witany. Jej uśmiech zaprasza dalej, na pokoje.


Siedzę w salonie na starej, podrapanej przez kota kanapie, tuż pod znacznych rozmiarów portretem w obramowaniu pokrytym sztucznym złotem. Twarz dziewczyny spoglądającej z płótna jest jakaś, rzekłbym, płomienna. Okalające ją rude, lekko pofalowane włosy zmierzają ku dołowi niczym spieniony wodospad, żeby w końcu osiąść na powierzchni nagich ramion, w największym pokręceniu. Cały ten wizerunek, w każdym detalu, ma coś z ognistego rumaka. „No, proszę! Odważysz się? Chcesz mnie ujarzmić?” — zdają się wołać oczy, a podkoszulek, także w rudym odcieniu i lekko jakby mokry, prowokuje do rozmyślania o tym, co okrywa, o krągłości nagich piersi. Pędzel w dłoni jest dopełnieniem wszystkiego, trzymany niczym berło, symbol władzy, a może jak urzędowy stempel, dowód autentyczności. Wyraźnie jednak skierowany wprost na mnie, na kształt pocisku jakiegoś, a przynajmniej strzały, która rozpędzona przez cięciwę łuku za chwilę trafi w moje serce. „Uważaj, bo ja jestem artystką!” — słyszę, daję głowę, chociaż wiem, że obrazy nie potrafią mówić ludzkim głosem.


Do pokoju wchodzi jakaś młoda dziewczyna i podaje herbatę, obdarowując mnie jednocześnie uśmieszkiem z rodzaju tych, których bardzo nie lubię. Pozbawiony szczerości, wyrażający wszystko oprócz tego, co powinien wyrażać, ironiczny, wyniosły, pełen paskudnego przekonania o nieomylności, o pełnej wiedzy dotyczącej powodów mojego przybycia. Uśmiech prokuratora, sędziego i kata, mocniej wciskający w oparcie kanapy. Kiedy stawia na stół szklaną cukiernicę oprawioną w finezyjny srebrny ażur, od strony przedpokoju zaczyna dobiegać stukanie, jakby ktoś pomału schodził po schodach, podpierając się laską. Dziewczyna przestaje się uśmiechać i dziwnie wykrzywia usta. Z pewnością chciałaby powiedzieć coś brzydkiego. Milczy jednak, ale jej twarz czerwienieje, najwyraźniej ze złości, pod nosem uwidaczniając bliznę po operacyjnym tuszowaniu rozszczepu wargi. Szybkim krokiem wynosi się do kuchni i zaraz potem do pokoju wchodzi Pani Zofia.

Wstaję, żeby się przywitać. Zosia jest jeszcze u góry, więc próbuję sam się przedstawić, jak przystało na dżentelmena. Udaje się to chyba całkiem dobrze, bo Pani Zofia odstawia klasyczną kulę łokciową, opierając ją o brzeg kanapy, i podaje mi dłoń w geście, który może, tak myślę, świadczyć o pochodzeniu z jakiegoś znakomitego rodu. Zaraz potem w podobnym stylu macha ręką w stronę kuchni.

— Nie lubię jej, to zła dziewczyna. Jest naszą gosposią. Proszę nie zwracać na nią uwagi — mówi, jakby wiedziała, o czym przed chwilą myślałem i sadowi się w fotelu naprzeciwko mnie, po drugiej stronie niskiego stołu.

Przez dłuższą chwilę przygląda mi się w milczeniu, które w końcu próbuję przerwać delikatnym chrząknięciem. Pani Zofia podchwytuje w nieco innym tonie:

— Obraz, który wisi za panem, to mój portret. A właściwie autoportret. Już pan zauważył? Podoba się panu?

— O tak! Robi wrażenie. Kolory takie…

— Malowałam go dawno temu. Pana z pewnością nie było na świecie. Uczyłam się wtedy w szkole w Wilnie, w Gimnazjum Sióstr Nazaretanek.

W słowach Pani Zofii nie słyszę wileńskiego akcentu. Mówi jednak pięknym językiem jak aktorka z przedwojennego filmu. I chociaż jej głos, jak przystało na kobietę osiemdziesięcioletnią, jest szorstki, słucham wypowiadanych przez nią zdań z wielką przyjemnością. Od razu wyczuwam, że w swojej pamięci przechowuje ogromny zbiór wspomnień i lubi opowiadać. A ja lubię słuchać. Więc całkiem już rozluźniony poprawiam pozycję na kanapie, gotując się na miły wieczór.


Staje się jednak nieco inaczej. Po schodach zbiega Zosia, trzymając pod pachą teczkę z akwarelami, które chce pokazać.

— Nie mogłam ich znaleźć — mówi, ale coś szepcze mi do ucha, że to tylko oficjalna wymówka i tak naprawdę chciała, żebym trochę pobył z jej mamą sam na sam.

— Wszystko dobrze, mamusiu? Jak się czujesz? — pyta z uśmiechem, gładząc Panią Zofię po plecach. — Poznaliście się? To jest…

— Tak, wszystko już wiem. Nie musisz przedstawiać.

— Dolać ci herbaty? — Zosia zwraca się do mnie.

— Tak, poproszę — próbuję się też uśmiechać. — Właśnie dowiedziałem się, że talent odziedziczyłaś po mamie.

— Tak? Jak to? — Zosia wydaje się zaskoczona.

— No… Ten autoportret… Bardzo mi się podoba — chrząkam, odnosząc wrażenie, że coś nie jest w porządku. — Pani Zofia opowiedziała mi, że to dzieło namalowała dawno temu w Wilnie.

Zosia poważnieje i gwałtownie spogląda na mamę. Przez chwilę waha się, jakby chciała coś powiedzieć. W końcu jednak znowu odsłania cały garnitur śnieżnobiałych zębów i zaczyna z teczki wyjmować akwarele.


Wpatruję się długo, zupełnie zaskoczony. Widzę swój własny świat w mikroskali, świat z pradawnego podwórka, z żabiej perspektywy, ukryty w sekretnych miejscach, pośród traw i kamieni, strzeżony przez robaki, ślimaki i smoki. I anioła, który fruwa gdzieś w błękitach. Biorę do ręki następne kartki pokryte akwarelą i odkrywam dalej, jakby to były te „dziewczyńskie” widoczki z dzieciństwa, gdzie wszelkie marzenia i pragnienia układane w symbole z najcenniejszych skarbów przyrody mieściły się pod skrawkiem szkła z rozbitej butelki, zamaskowanym dla niepoznaki warstewką piasku, liści i igliwia. Robi mi się gorąco na plecach. Odwracam się, żeby jeszcze raz zerknąć na portret i widzę to samo, jednak w dużo większej skali: kolory, gorące kolory.

— Lubię kolor — mówi Zosia.

— Tak, to widać od razu — odpowiadam. — Jednak to nie wszystko. Do tego jeszcze potrzeba odpowiedniego manipulowania paletą, żeby dać odbiorcy tyle ciepła…

— Który ci się najbardziej podoba? — przerywa mi. Widzi, że wszystkie mi się podobają.

— Ten — mówię, wysuwając ze sterty akwarelę, na której dosłownie zobaczyłem siebie. Takiego jak lubię: w całkowitym odizolowaniu od reszty świata, w bezpiecznym kokonie zawieszonym gdzieś w kosmosie, a może zagnieżdżonego na samym końcu jakiejś głębokiej nory, w wygodnej, embrionalnej pozycji, pod opieką anioła, fruwającego w lewym górnym rogu, małego i czułego, który także potrzebuje opieki. I z głową pełną bajkowych snów z dzieciństwa. „Dzieciństwa…”. Wciąż łapię się na tych powrotach do zamierzchłej przeszłości, ale tu i teraz jest to nie do uniknięcia i jest chyba uzasadnione.


Odprowadza mnie do furtki, wciąż z uśmiechem. Widać, że jest zadowolona z mojej wizyty. Ja też jestem zadowolony.

— Bardzo się cieszę — mówię. — Cieszy mnie, że zobaczyłem więcej twoich prac z tego, co robisz. Podobają mi się.

— Miło mi. Dziękuję!

— No i poznałem jeszcze jedną artystkę — uśmiecham się, ale szybko poważnieję, widząc, że Zosia zrobiła się smutna. Dłuższą chwilę wpatruje się w kafle ogrodowej ścieżki. Czuję, że myśli intensywnie, roztrząsając jakiś dylemat. Waży coś, pewno wszystkie za i przeciw. Czy może zaufać swojej intuicji? Czy może mi zaufać? Przecież jeszcze się dobrze nie znamy, dopiero zaczynamy się poznawać. Czuję, że właśnie to chodzi jej po głowie i nie przeszkadzam. Cierpliwie czekam na moment, w którym w końcu spogląda prosto w moje oczy.

— Ten autoportret nie jest mojej mamy — mówi z ogromną powagą. — To jest mój autoportret. Namalowałam go osiem lat temu, jeszcze w trakcie studiowania na Akademii Sztuk Pięknych.


Takie chwile odwracają życie do góry nogami. Nie, źle mówię. Nie odwracają, tylko odświeżają, pobudzają, każą rozpocząć wszystko od nowa. Chwile, w których dowiaduję się, że ktoś mi zaufał, że jestem potrzebny. Takie chwile dają kopa do działania, uzdrawiają, powodują, że znowu zaczynam wierzyć w siebie i odmładzają. Chwile, w których ktoś otwiera przede mną swoje życie i zaprasza, żebym stał się jego częścią.

Staję się częścią życia obu pań, a życie obu pań staje się częścią mojego życia. Chociaż w przypadku Pani Zofii chyba nie do końca jest to prawidłowo powiedziane. Dziwne, ale od samego początku odnoszę wrażenie, że traktuje mnie jak kogoś, kogo zna od dziecka, przez całe swoje długie życie.

Okazuje się, że mieszkające same panie potrzebują bardzo dużo męskiej pomocy. Jak na zamówienie, jakby specjalnie dla mnie pojawiają się przeróżne drobne i mniej drobne awarie. W pełni zaczynam działać jako złota rączka, pojawiając się pod zielonymi drzwiami jako hydraulik, elektryk, stolarz, jednocześnie coraz częściej współpracując z Zosią w branży artystycznej. Zosia ma ciekawe pomysły, a ja w końcu jestem rzeźbiarzem. Współtworzymy, coraz piękniej się uzupełniamy i coraz częściej głowimy się nad czymś do wieczora w pracowni na piętrze. I zawsze w takich sytuacjach, kiedy zbliża się godzina dziewiętnasta, zaczynają skrzypieć schody. Pani Zofia mozolnie drapie się do góry, by w końcu stanąć w drzwiach z pytaniem:

— Czy pan Michał zje z nami kolację?

— O…! A mamusia zna Michała? — Zosia lubi przekomarzać się w taki właśnie sposób, udając zdziwienie. Z pewnością trochę dla zabawy, ale też w celu sprawdzenia, jaki jest stan umysłu mamy.

— Też coś! — odpowiada Pani Zofia mocno oburzona. — Przecież ten pan jest moim dobrym znajomym, jeszcze z Wilna. Pana Michała znam prawie od dziecka.

Zasiadamy do kolacji. Bardzo to lubię i nie tylko ze względu na ciepły, rodzinny klimat, z rytualnym nakrywaniem do stołu. Także z powodu opowieści na deser, z których najpiękniejsze są te podczas przeglądania albumów pełnych starych fotografii. Pani Zofia nie musi odwracać zdjęć, żeby odczytywać, kto na nich jest. Doskonale wszystko pamięta i swobodnie przenosi nas w przeszłość, przeważnie do Wilna, gdzie uczyła się w szkole dla dziewcząt, w Gimnazjum Sióstr Nazaretanek, i do Niestaniszek, gdzie jej ojciec miał majątek ziemski i nad rzekę Wilię, w której się kąpała i po której pływała kajakiem.

— Myślałaś o spisaniu tego wszystkiego, żeby zachować dla potomnych? — pytam z pełnym przekonaniem o ogromnej wartości takich historii. — Trzeba by się pośpieszyć, dopokąd Pani Zofia tak dobrze pamięta.

— Tak, myślę o tym, ale to nie jest takie proste. Wymaga czasu i w ogóle… — Zosia milknie na dłuższą chwilę. — A wiesz… To ciekawe. Wydaje mi się, że mama, chociaż nie pamięta tego, co było pięć minut temu, coraz lepiej sobie przypomina rzeczy z dalekiej przeszłości.


Nie jestem stary. Moi rodzice też jeszcze nie są starzy, a starość moich dziadków widziałem i czułem całkiem innym niż dzisiaj okiem i sercem, z perspektywy dziecka. Tamtą starość pamiętam jedynie jako ciepło, czułość i mądre, dobre rady. Dzisiaj starość jest dla mnie czymś abstrakcyjnym. Dzisiaj nie znam starości, nie rozumiem jej, nie lubię i omijam z daleka starych ludzi. Boję się jej, bo człowiek z reguły boi się nieznanego. Wydaje mi się, że dotknięcie starej, pomarszczonej skóry jest czymś bardzo nieprzyjemnym. A świadomość, że to w końcu kiedyś nastąpi jako naturalna kolej rzeczy, napawa mnie wręcz obrzydzeniem. Jakbym miał dotknąć oślizgłą skórę węża.

Dzisiaj… A nie… Już nie dzisiaj! Dzisiaj dokonałem zdumiewającego odkrycia. Pani Zofia jest człowiekiem bardzo starym i do tego ma zdeformowane ciało w wyniku wypadku na przejściu dla pieszych, kiedy została potrącona autem prowadzonym przez młodego szaleńca. Chodzi z wielkim trudem, o kulach, dziwacznie przechylając się na jedną stronę, a na jej bladej twarzy, z wyschniętą i jakby za mocno naciągniętą skórą, widać cierpienie, bo każdy krok jest dla niej po prostu bólem. A dla mnie dzisiaj nastał moment przełomowy, w którym zwykły odruch nakazuje podać rękę, podać kulę, posadzić na wózku. Robię to wszystko i niczym, o dziwo, nie zostaję zarażony. Nie przeskakują na mnie żadne bakterie, których istnienie wyobrażam sobie na każdym sprzęcie rodem ze szpitala. Pani Zofia patrzy na moją męską dłoń jak na coś oczywistego. Patrzy lekko z góry, z wyniosłością damy z wyższych sfer. A ja przekonuję się, że skóra węża nie jest oślizgła. Jest gładka i całkiem przyjemna w dotyku. Znajduję w sobie jeszcze jeden talent złotej rączki: staję się ostoją, specyficznym strażnikiem bezpieczeństwa dla starej, schorowanej istoty. I czuję, że daje mi to ogromną satysfakcję.


Pani Zofia siedzi w fotelu przed telewizorem. Ogląda film wojenny i obawiamy się, czy nie za długo, bo już nieraz zdarzało się, że taki film przenosił ją w dawne, bolesne czasy.

Tym razem jednak jest spokój. Pani Zofia co jakiś czas wygłasza bystre komentarze, co świadczy o dobrym nastroju i trzeźwości umysłu. Musimy jednak być czujni, bo oprócz ekranu dokładnie widzi, co się dzieje na kanapie, tuż za jej lewym ramieniem.

— Panie Michale — pyta nagle, w najmniej spodziewanym momencie. — Czy pan u siebie w domu nie ma telewizora?

Zatkało nas, ale Zosię bardziej. Ja próbuję zachować zimną krew i się uśmiecham. Zosia w końcu też się uśmiecha i mówi:

— Mamusiu! Jak możesz?! Michał jest naszym gościem! Nieładnie tak traktować gościa.

— I owszem, jest gościem, ale gość także nie może przekraczać pewnych granic. Poza tym, panie Michale — tu zwraca się wprost do mnie — może pan się spóźnić na autobus.

— Pani Zofio, nie ma obawy. Ja przyjechałem swoim samochodem.

— Ach tak? Naprawdę? Jednak, mimo wszystko, powinien pan już pojechać. — Pani Zofia zaczyna się podnosić z fotela. — Boże drogi, co też oni wyprawiają z ludźmi! To jest coś okropnego! To są Niemcy mordercy! Sam pan widzi, że niebezpiecznie jest tak późno wychodzić z domu. Boże! Co oni wyprawiają?!

Pani Zofia unosi kulę i mierząc nią prosto w mój tors, zaczyna się zbliżać jakby z zamiarem przebicia mi brzucha. Nic się jednak nie dzieje poza tym, że kuśtyka dalej, do kuchni, mówiąc:

— Lepiej niech pan już stąd idzie!

Takich chwil, kiedy czuję, że lepiej się wynieść, żeby zbytnio nie zadrażniać sytuacji, jest sporo, jednak z czasem coraz mniej. Nie mam pojęcia, skąd u Pani Zofii zdarzają się takie nagłe, gwałtowne zmiany nastroju, co także odbija się na jej stosunku do mnie. Postanawiam to przeczekać, czy też ignorować. Wciąż uczę się cierpliwości, której, tak przeczuwam, będę potrzebował coraz więcej.

Wychodzę w mrok, nie spodziewając się Niemców morderców. Przed wejściem do auta jeszcze się oglądam. Za szybą kuchennego okna stoi Pani Zofia, patrząc na mnie przenikliwym wzrokiem. Porusza ustami, wypowiadając jakieś słowa. Nie potrafię czytać z ruchu warg, mogę jednak przysiąc, że słyszę zdanie: „Idź, idź i więcej nie wracaj. Nie przychodź tu, diable wcielony…!”.


Osobistym szoferem Pani Zofii zostaję w momencie, kiedy Zosi udaje się załatwić miejsce dla mamy w domu opieki dziennej dla staruszków. Z Zosią mówimy o tym miejscu „przedszkole”, tak nam jakoś przyjemniej brzmi. Pani Zofia jednak tego nie akceptuje. Wymyśla swój termin, konsekwentnie go stosując każdego dnia, kiedy z rana pojawiam się na progu drzwi wejściowych.

— Dzień dobry, Pani Zofio! — wołam. — O, widzę, że jest już pani gotowa!

— Oczywiście, panie Michale. A dokąd dzisiaj jedziemy? Czy tam, gdzie ostatnio?

— Tak, właśnie tak. Pamięta pani, gdzie to było?

— No przecież. Dlaczego miałabym nie pamiętać?

— Mamusiu, jesteś pewna? — Zosia włącza się, żeby mamę zachęcić do bardziej konkretnej odpowiedzi. — Jak się to miejsce nazywa?

— Jak to jak? Przecież to myszy — odpowiada Pani Zofia. — Mam nadzieję, że pojedziemy do myszy.

Prawie już wychodzimy, przy drzwiach jednak odwraca się i idzie do przedpokoju, kładzie swoją torebkę na blacie stojącej tam komody, otwiera ją i jeszcze raz sprawdza dokładnie zawartość. Znakomitą większość stanowią papierowe chusteczki do nosa. Są skrupulatnie złożone w prostokąciki, coraz to mniejsze, w miarę jak się zużywają. Trochę jest też fragmentów postrzępionych, jednowarstwowych, jakby oderwanych od używanej reszty, wrzuconych do torebki na zasadzie „to się jeszcze przyda”. W jednej z przegródek jest portfel, całkiem nowy, kupiony przez Zosię specjalnie na okazję chodzenia do przedszkola. Pani Zofia trzyma w nim kilka starych fotografii i jakieś inne historyczne akcesoria, dające jej poczucie tożsamości. Na samym wierzchu niby Cerber, strasząc wielkimi zębami, pilnuje całej reszty ogromny grzebień, nieodzowne narzędzie do częstego poprawiania imponującej czupryny starej damy.

Po drodze do myszy wszystko jest już rutynowe. Dzień w dzień, zawsze w tym samym miejscu, przed tym samym najbardziej zakorkowanym skrzyżowaniem, Pani Zofia mówi wyniosłym głosem:

— Co to się dzieje?! Co to za czasy?! Teraz i żuk i żaba mają samochód! Przejechać nie można!


Skończyłem pracę, zbliża się szesnasta, gnam więc przez miasto do myszy, żeby odebrać Panią Zofię. Jak zwykle wjeżdżam wprost na podwórko, na zaplecze dziewiętnastowiecznej willi, pod same schody. Pani Zofia drzemie w fotelu przy ścianie, tuż koło wejścia do dużej sali. W fotelu, który od razu wybrała sobie jako swoje stałe siedzisko do przebywania w tym specyficznym miejscu. Pochylam się nad nią, próbując delikatnie obudzić, przygotowany na dialog, który znam już na pamięć:

— O! Pan Andrzej! — mówi, otwierając oczy.

— Pani Zofio, czy na pewno? — pyta wesoło młoda terapeutka Kasia. W tej samej chwili pan Andrzej przynosi kule, które pozostawiono w stołówce. Pani Zofia spogląda na mnie bardziej przytomnie i mówi:

— Pan Michał? Czy pan po mnie przyjechał?

— Tak, po panią. Możemy już wracać do domu.

Gdy pomagam Pani Zofii wsiadać do auta, z jednej strony czuję się dumny i dowartościowany. Oto słaba istota, której pomagam, zaufała mi i oddaje się w moje ręce. Chociaż tak naprawdę wciąż nie mam pewności, czy wie, kim jestem — pan Michał czy pan Andrzej? Traktuje mnie wyniośle, co po części z pewnością wynika z jej charakteru, lecz w tej chwili bardziej chyba jest to pozą, maską, kokonem, w który przyodziewa się, żeby poprawić poziom pewności siebie. Za chwilę przecież rozpocznie się dla niej podróż w nieznane. Kule kładę na tylnym siedzeniu i wskakuję za kierownicę. Kiedy zatrzaskuję drzwi, Pani Zofia mówi władczym tonem:

— Do Wilna proszę!

— Tak jest! — odpowiadam i czuję się trochę dziwnie, jakby ze świadomością, że czegoś mi brakuje. Jeśli nie liberii, to przynajmniej jakiejś czapki z daszkiem, która podkreślałaby moją funkcję.


Jest koniec maja i o tej porze, kiedy wjeżdżamy w ulicę Kościuszki, słońce wali prosto w oczy. Ruch jest duży, na granicy zakorkowania, więc jedziemy powoli. Korzystam z tego, spokojnie przyglądając się starym kamienicom, w pewnym sensie także oczami Pani Zofii. To swoisty fenomen, w którym każdego dnia odkrywam coś nowego. W jej głowie jest coś jakby „dwa w jednym”: wehikuł czasu i maszyna do teleportacji. Trzymając ręce na kierownicy, w ułamku sekundy przenoszę się pięćset kilometrów na wschód i jakieś sześćdziesiąt pięć lat wstecz.

— He, he — mówi Pani Zofia z radosnym uśmiechem. — Tak dawno tu nie byłam. Jak to przyjemnie odwiedzić swoje stare kąty.

— No właśnie — mówię. — Więc gdzie teraz jesteśmy?

— W Wilnie, he, he. To moje ukochane miasto.

— Jest pani pewna?

— Też coś? Co pan? Żarty sobie stroi? — obrusza się. — O! Tu na przykład! Proszę spojrzeć, do tej szkoły chodziłam, do Sióstr Nazaretanek.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 36.36