E-book
24.57
drukowana A5
54.69
Dyskretny prezent

Bezpłatny fragment - Dyskretny prezent


Objętość:
178 str.
ISBN:
978-83-8431-791-4
E-book
za 24.57
drukowana A5
za 54.69

Rozdział 1

Pierwsze wrażenie
Aisza

Przywitałam pierwszy dzień grudnia w malowniczym kanadyjskim miasteczku Granby nieopodal Montrealu. Żyłam w tym mieście od niedawna, od października. Przyjechałam tu na wymianę studencką. Studiowałam pedagogikę.

Moją rodziną goszczącą na owej wymianie był jeden zaledwie człowiek. Price Ford. Pracował on W branży energetycznej jako inżynier.

I to była...jedna z niewielu rzeczy, które o nim wiedziałam. Był on bowiem człowiekiem bardzo sympatycznym, ale nieco tajemniczym. Dom, w którym zamieszkiwał; i w którym również ja zamieszkiwałam od początku wymiany, mieścił się na przedmieściach.

Był to duży, dwupiętrowy dom z czerwonym dachem, otoczony dużym ogrodem, w którym rosły drzewa, krzewy i kwiaty.

Dom był urządzony w eleganckim, ale przytulnym stylu. W salonie znajdował się duży kominek, wygodny narożnik i telewizor. W kuchni było wszystko, co potrzebne do gotowania i wypieków.

W jadalni znajdował się duży stół, przy którym mogła usiąść spora grupa osób. Na piętrze znajdowało się pięć sypialni i trzy łazienki, co trochę dziwiło zważywszy na to że, pomijając okres wymiany kiedy gościł mnie, mieszkał sam. Sypialnia Price’a była duża i jasna.

Miał duże łóżko, wygodny fotel i biurko. Sypialnia, w której ulokował mnie wyglądała zresztą dość podobnie. Dom Price’a był miejscem, które sprawiało, że czułam się jak w domu.

Było to miejsce ciepłe i gościnne, w którym można było się zrelaksować i odpocząć. Mój gospodarz utrzymywał też całkiem poprawne relacje z sąsiadami i mimo tej swojej delikatnej aury tajemniczości był chyba całkiem lubiany. Ja również od pierwszej chwili, gdy tylko go poznałam na lotnisku, zapałałam do niego po pierwsze szacunkiem a po drugie zwyczajną ludzką sympatią.

On zresztą wyglądał, jakby też mnie całkiem polubił, choć wprost mi tego do tej pory nie powiedział. Ale od razu, gdy przybyliśmy do jego domu pomógł mi się rozpakować i nawet lekko mnie zagadywał. Zresztą mimo tej aury tajemniczości był on raczej facetem wygadanym, choć mało mówił o sobie.

Tego konkretnego dnia przy śniadaniu zresztą też mnie zagadał.

— Cześć. Jak się spało?

— Dzięki, dobrze. Pomóc Ci przygotować śniadanie?

— Nie, nie ma potrzeby. Po prostu powiedz mi, co masz ochotę zjeść.

— Co przygotujesz to zjem…

I tyle wystarczyło aby po kilku chwilach na stole stanęły dwa talerze z naleśnikami z dodatkiem, a jakże, syropu klonowego i malin. A do tego dwa kubki kawy. Ja standardowo pijałam Cappucino, mój gospodarz zaś gustował w espresso.

Przy kawie kontynuowaliśmy pogawędkę, gdy mężczyzna spytał mnie

— Podwieźć cię dzisiaj na uczelnię?

— Nie, dzięki wielkie. Pewnie i tak spieszysz się do pracy, nie chcę robić problemu.

— Jaki tam problem? Ale jeśli sobie nie życzysz to w porządku. A po zajęciach Cię odebrać? Czy masz inne plany?

— No cóż, jeśli to nie sprawiłoby ci problemu to jednak w drogę powrotną zabrałabym się z tobą.

— Jasne. Nie ma problemu.

— Dzięki wielkie. A ty po pracy masz jakieś plany?

— Tak… W sumie to tak. Najpierw muszę coś załatwić na mieście a potem wychodzę na małe spotkanko z przyjaciółmi, nie będzie mnie raczej do późna.

— A, jasne, rozumiem.

— Ale za to jutro jestem cały dla ciebie, jeśli chciałabyś coś wspólnie porobić.

— Z miłą chęcią.

Nadeszła już taka godzina, że ja musiałam zbierać się na uczelnię a Price do pracy. Pożegnaliśmy się więc, przybijając sobie „żółwika” i poszliśmy każde w swoją stronę.

Ja musiałam zdążyć na pociąg. W końcu przyjechał. Na uczelnię jechałam czterdzieści pięć minut.

Dotarłam tam na szczęście o czasie. Wykłady jednak mijały z wolna. Kiedy już się skończyły poczułam się z lekka wypruta z energii.

Price, zgodnie z obietnica przyjechał po mnie. Miał całkiem ładny, duży samochód. Jedynie marki nie byłam w stanie rozpoznać, bo motoryzacja zupełnie nie była moja bajką.

Wsiadłam więc. Mężczyzna siedzący za kierownicą spytał mnie

— I jak było na wykładach?

— Całkiem nieźle. A tobie jak dzień minął?

— Też przyzwoicie.

— Załatwiłeś to co miałeś do załatwienia na mieście?

— Tak.

— Dobra, a jakie mamy plany na jutro?

— Sam nie wiem. A ty co byś chciała porobić?

— Dobrze wiesz, że jestem w Granby całkiem nowa, nie znam dobrze miasta. Może pójdziemy na spacer i ty mi pokażesz jakieś ciekawe miejsca?

— Jasne. W sumie mam już parę pomysłów. Będziesz zachwycona.

Pomyślałam chwilę po czym spytałam

— Hej, Price?

— Mhm?

— Bo wiesz, mieszkam u ciebie już dwa miesiące… A dalej dość mało o tobie wiem. Chyba nie lubisz mówić o sobie i swoim życiu, co?

— Nie bardzo.

— Dlaczego?

— Bo to mało interesujące.

— Słuchaj… A nie smutno ci, że jesteś sam? Wiesz, jesteś kawalerem, nie masz dzieci…

— Nie jestem całkiem sam. Mam przyjaciół. Choć fakt, brak drugiej połówki i dzieci jest czasami trochę… jakby to ująć żeby nie brzmiało bardzo dołująco...smętny. Ale nie martwię się tym aż tak.

Miałam wrażenie, że zaczęłam stąpać po cienkim gruncie, więc po chwili dla odwrócenia uwagi powiedziałam

— Wiesz...Cieszę się, że cała okolica mnie miło przyjęła.

— Tak, lubią cię. Szczególnie pani Holmes.

— Serio? Mówiła Ci o tym?

— Mhm.

— A powiedz mi… ty ją długo znasz?

— Ja? Odkąd byłem dzieciakiem. Pomagałem jej czasem, a to trochę grosza sypnęła a to ciastka dała…

— I za to ją lubisz? — zaśmiałam się.

— Ogólnie ją lubię...Ale ciastka piekła dobre, trzeba przyznać. Do tej pory piecze.

— Serio?

— Mhm… Aż dziwota, że w ciebie ich jeszcze nie wpychała. A uwierz mi, ilości zawsze hurtowe. Czasem mam wrażenie, że kobiecina nic innego w życiu nie robi tylko w kuchni siedzi, piecze ciastka.

— Cóż. Każdy ma w życiu jakieś hobby, może ona ma akurat takie?

— Może.

— A jakie były twoje ulubione?

— Ciastka? tarty maślane. Definitywnie.

— Dobre?

— Pff… Od Pani Holmes? Najlepsze!

Pani Marigold Holmes była sąsiadką Price’a, mieszkającą w domu naprzeciwko. Była to, jak się od mojego gospodarza dowiedziałam, sympatyczna wdowa dobiegająca pewnie osiemdziesiątki, jak nie dalej. Według Price’a miała tylko jedną, drobną acz trochę uroczą wadę...często gubiła rzeczy, szczególnie okulary noszone przez nią ze względu na drobną, jak na jej wiek, wadę wzroku.

Często prosiła też Price’a o pomoc w drobnych naprawach w domu, bo sama za bardzo na majsterkowaniu się nie znała. Była to kobieta drobnego wzrostu zresztą; o przyzwoitej figurze.

Kiedy pierwszy raz ją zobaczyłam idąc do domu Price’a to od razu wzbudziła we mnie sympatię. Jej długie do łokci, siwe włosy były zawsze rozpuszczone; gdyby nie okulary to pewnie nieraz wpadałyby biedaczce w oczy.

Według Price’a zaś jej oczy o ciemnoszarej barwie zawsze obdarzały wszystkich, czy mieszkańców czy turystów, serdecznym spojrzeniem.

W społeczności była podobno bardzo lubiana, szczególnie przez dzieciaki, była bowiem emerytowaną nauczycielką.

Traf chciał, że kiedy dojechaliśmy do domu, pani Holmes akurat stała na podwórku.

— Dzień Dobry, kochani. powiedziała od razu, gdy wysiedliśmy z auta.

— Dobry, Pani Holmes. Co u pani słychać? — spytał Price, podchodząc do kobiety.

— Wszystko w porządku, złociutki, tylko broszkę zgubiłam. odparła kobieta.

— Cóż, tyle dobrze, że nie okulary. Zaraz pomożemy poszukać. A jak wyglądała?

— Srebrna, wysadzana niebieskimi kryształkami w kształcie kolibra…

Price pomyślał chwilę po czym… zaśmiał się.

— Oj, Pani Holmes. Pani jej nie zgubiła tylko jakimś cudem u mnie zostawiła po ostatniej kawce. Zaraz przyniosę.

To powiedziawszy poszedł do domu, jednak po chwili wrócił ze „zgubą” i oddał ją właścicielce.

— Jejku, Dziękuję serdecznie, złociutki. Słuchajcie, w ramach podziękowania zapraszam jutro do siebie na herbatkę i ciasteczka.

Nie odmówiliśmy, jednak teraz pożegnaliśmy się miło i skierowaliśmy w stronę domu. Ja jednak po drodze zagadnęłam do Price’a szeptem

Ej...Co ona tak na ciebie „Złociutki” mówi cały czas?

— A, głupia historia… Jak byłem młodszy i jej pomagałem to nieraz sobie żartowała, że gdyby mogła to by mnie za tą moją pomoc ozłociła… I patrz, że poniekąd to zrobiła…

— Ile miałeś lat, jak zaczęła mówić do ciebie w ten sposób?

— Jezu, żebym ja to pamiętał… Z dziesięć, dwanaście maksymalnie.

— A teraz masz pięćdziesiąt… I co? Przylgnęło do ciebie to przezwisko na amen?

— Ta...Ale ja je nawet lubię...Chociaż może niekoniecznie przy ludziach…

— Ojeju. Przecież to urocze. Po prostu cię lubi.

— No tak, ale… Trochę się boję, że jakby to ktoś obcy usłyszał to by się śmiał… ty na przykład.

— Jak widzisz nie śmieję się. Nie mam z czego. To po prostu wyraz jej sympatii wobec ciebie, niezależnie od tego ile masz lat.

— Ta… I co? Ty też zaczniesz na mnie mówić per „Złociutki”?

— Nie no, co ty...Coś mam wrażenie, że tylko Pani Marigold może tak na ciebie mówić, co? Gdybym ja to zrobiła to już byłoby inaczej.

— No fakt...jej tego nie odmówię.

Tego dnia było już bardzo późno więc w dobrych humorach położyliśmy się spać. Nazajutrz Price obudził mnie i powiedział

— Hej, śpiochu! Śniadanie już gotowe. Śmigaj do kuchni bo po śniadaniu wychodzimy na ten spacer.

Zeszłam więc. Tego dnia na śniadanie mój gospodarz przygotował jajka, kiełbasę, tosty, bekon i placki ziemniaczane. I oczywiście dla każdego z nas ulubioną kawę.

— Kto cię nauczył tak świetnie gotować? — spytałam pałaszując śniadanie.

— Cóż, niezawodna pani Holmes. odparł. Zaciekawiło mnie to… On się o tej kobiecie wyrażał niemal jak o matce. Po chwili spytałam więc

— A twoja mama?

Na to pytanie mężczyzna wzdrygnął się i…o dziwo nie odpowiedział. Przynajmniej nie od razu. Dopiero po chwili bowiem odparł

— To długa historia… opowiem Ci ją innym razem.

Zmartwiło mnie to, nie chciałam bowiem sprawiać mu przykrości. Kiedy usiadł obok mnie to dotknęłam lekko jego ramienia i uśmiechnęłam się. Chyba zrozumiał. Po chwili, już spokojniejszy, powiedział

— No, to chodźmy na ten spacer.

Poszliśmy więc. Price rzeczywiście pokazywał mi najciekawsze rzeczy w całym Granby jakie tylko mógł. Było to interesujące.

Nie było nas w domu cały boży dzień. Mnie jednak martwiła kwestia przeszłości mężczyzny. Podejrzewałam, że mogła być trudna, bo inaczej nie wzdrygnąłby się na wspomnienie o matce.

Musiałam się jakoś dowiedzieć, o co chodzi. Nie wiedziałam tylko, jak.

Rozdział 2

Smak przeszłości
Aisza

Nastał kolejny dzień. Pamiętaliśmy o umówionej herbatce. Doszliśmy w końcu do domu pani Marigold. Ona niemal natychmiast zwróciła się do Price’a

— A wiesz, co, złociutki? Dobrze się składa, że przyszliście bo napiekłam tych tart maślanych, które tak lubisz.

— Naprawdę? No kto by pomyślał… — odparł Price.

— Price mówił mi, że piecze pani bardzo dobre ciasta. Podobno pani tarty maślane są najlepsze. — wtrąciłam się mimowolnie.

— Naprawdę? — zdziwiła się kobiecinka.

— Oczywiście. uśmiechnął się do niej Price.

— To miłe z twojej strony, że tak mnie chwalisz przed swoją uroczą nową koleżanką.

Zważywszy na to, że byłam na wymianie studenckiej a Price był moją rodziną goszczącą to uznałam zwrot „koleżanka” za nieco...protekcjonalny ale z drugiej strony trochę uroczy. Price w odpowiedzi uśmiechnął się tylko.

Usiedliśmy więc w salonie pani Marigold. Na stole już stały wspomniane ciasteczka i trzy kubki z herbatą. Było to pomieszczenie schludne, ale przytulne; urządzone nieco tylko staromodnie.

Zdecydowanie najbardziej wyróżniającym się punktem pomieszczenia był przyduży, szeroki, granatowy dywan w szare wzory.

Musiałam przyznać, że miał pewien swój urok. Powiedziałam więc, tak całkiem szczerze

— Muszę powiedzieć, Pani Marigold, że ma pani bardzo ładny dywan.

— Och, dziękuję skarbeńku. Dywan z lnu. Dostaliśmy go z mężem w prezencie od mojej szwagierki na dwunastą rocznicę ślubu. Właśnie lnianą.

— Interesujące. odparłam zaciekawiona.

— Tak, tak. Dywan cudowny… Tylko suszenie ciężkie. Suszarka nie uciągnie, na powietrzu trzeba suszyć. Wiem, co mówię, rozwieszałem… — wtrącił się ponownie Price.

— Mhm. — przytaknęłam.

Po chwili Pani Marigold powiedziała do nas

— Poczekajcie no na mnie, kochani, za chwilę wrócę.

To powiedziawszy w nieznanym mi celu wyszła do kuchni. Ja w tym czasie zagadnęłam Price’a

— Ten dywan kojarzy mi się z rodziną, wiesz? Z domem mojej babci. Ma podobny tylko czerwony w żółte wzory.

— Mhm…

— A tobie? Co się kojarzy z rodziną? Co pamiętasz z domu rodzinnego?

— Niewiele. Głównie to, że jak byłem młody to raczej się nie przelewało.

Zaniepokoiły mnie słowa przyjaciela, i to nie tylko te że się nie przelewało...Najbardziej mnie zaniepokoiło, że niewiele pamięta z domu rodzinnego...albo nie chce o tym mówić. Ta jego aura tajemniczości była coraz dziwniejsza.

W końcu pani Marigold wróciła z kuchni. Jak się okazało niosła ze sobą… portfel? Po chwili podeszła do nas, otworzyła portfel i powiedziała

— Macie kochani kilka drobniaków.

Price uśmiechnął się. Ja zresztą również. Podziękowaliśmy pani Marigold i poszliśmy do domu. Ja jednak przez całą drogę myślałam o przyjacielu.

Dlaczego nie chciał rozmawiać ani o matce ani o domu rodzinnym? Co kryło się w jego przeszłości? Czy to było coś przykrego?

Wiedziałam, że jedyną osobą, która prawdopodobnie będzie znała odpowiedź na moje pytanie jest...Pani Marigold. Postanowiłam więc następnego dnia iść do niej na zwiady. W końcu znała Price’a odkąd był dzieckiem, musiała coś o nim wiedzieć!

Tak też się stało. Nazajutrz, uprzedziwszy Price’a iż wpadnę na chwilę do pani Marigold, poszłam do niej. Ona oczywiście zdziwiła się nieco, gdy ujrzała mnie w drzwiach; ale przyjęła mnie bardzo ciepło

— Witaj, kochanie. Co cię tu do mnie znowu sprowadza?

— Dzień Dobry, Pani Holmes. Ja przepraszam, że prawdopodobnie niepokoję ale chciałam porozmawiać.

— Jasne, kochanie. Z tobą zawsze chętnie. A o czym?

— Zna pani Price’a odkąd był dzieckiem, prawda?

— Tak, oczywiście. Bardzo uczynny był z niego chłopaczek, do tej pory jest.

— A wie pani coś o jego przeszłości? Rodzinie?

— Niewiele. Wiem tylko, że nie wychowywał się w Granby tylko w Montrealu, ale tutaj bywał częstym gościem. Choć nie wiem, czy przyjeżdżał do rodziny czy w jakim celu. Na pewno często bywał u mnie.

— Mhm… A jego rodzice? Wie coś pani?

— Nigdy ich nie widziałam, a on pytany raczej unikał odpowiedzi. Mniemam jedynie, że musiał mieć kiepską sytuację materialną, bo zdarzało się, że chodził głodny biedulek.

To było… z lekka niepokojące.

— A szkoła? Jak radził sobie w szkole?

— Nie wiem, kochanie. Nigdy nie mówił o szkole.

— Mhm… A gdy był w Granby...był sam? Jak często panią odwiedzał? Tylko panią?

— Cóż… podczas jego wizyt nie zauważyłam aby był z nim ktokolwiek inny. Odwiedzał mnie niemal za każdym razem...Czy kogoś innego odwiedzał to niestety nie wiem.

— Mhm..A czy zauważyła pani kiedyś coś, co mogło sugerować, że był krzywdzony?

— Nie, kochanie. Nigdy nie zauważyłam nic aż tak niepokojącego więc mniemam, a raczej mam nadzieję, że nikt go nie krzywdził.

— Mhm.

— Wiem tylko jeszcze to, że zawsze trzy razy w roku jeździ do Montrealu.

— Tylko trzy razy w roku? Przecież Montreal jest dość blisko.

— Cóż...Może jeździ częściej, ale te trzy razy w roku szczególnie przykuwają moją uwagę, bo przeważnie nie ma go wtedy przez co najmniej kilkanaście godzin.

— Mhm… Jakieś konkretne daty?

— Zawsze wyjeżdża szóstego maja, pierwszego listopada i w Wigilię.

— Mhm…

— Wiem jeszcze coś, ale nie wiem, czy to ważne. W okresie Wigilijnym zawsze z jego konta znikają duże sumy pieniędzy. Chociaż mieszka sam, to nie wydaje mi się, żeby mógł wydawać tyle pieniędzy na prezenty. A może jednak? Nie wiem. I jeszcze jedno. W tym czasie zawsze tajemniczo znika z domu na wiele godzin. Nie wiem, co robi, ale zawsze wraca spóźniony i wygląda na zmęczonego ale bardzo szczęśliwego. Może to nic takiego, ale zawsze mnie to zastanawiało.

To mnie mocno zaintrygowało. Postanowiłam więc spytać

— A zna pani jakieś szczegóły?

— Nie, niestety nie. Nigdy nie pytałam go, co wtedy robi. Uznałam, że to jego sprawa.

— Mhm...No dobrze. To ja już nie będę niepokoić. Dziękuję za podzielenie się tymi informacjami.

— Nie ma za co, skarbeńku. Wpadaj, kiedy zechcesz.

Pożegnałam się z panią Marigold i udałam się do domu Price’a. Jednak uznałam iż nie chcę go niepokoić i póki co otrzymane od Pani Marigold informacje zachowam dla siebie.

Rozdział 3

Droga do prawdy
Aisza

Mimo, że postanowiłam jeszcze nie konfrontować Price’a z informacjami, które uzyskałam od pani Marigold to nie oznaczało wcale, że zamierzałam przestać szukać. Postanowiłam poszperać nieco w domu aby zobaczyć czy znajdę coś, co powie mi więcej o tajemniczej przeszłości Price’a. Poszłam więc do jego gabinetu, bo podejrzewałam, że jeśli w którymś pomieszczeniu w domu miałam znaleźć to, na czym mi zależało to właśnie tam.

I poniekąd mi się to udało. Na biurku mężczyzny znalazłam bowiem… kartkę? Wyglądała jak lista zakupów. Jednak bardzo nietypowa jak na pięćdziesięcioletniego bezdzietnego kawalera.

Na tej liście figurowały bowiem takie rzeczy jak lalka Barbie, klocki lego… i inne takie zabawki. Price z każdą chwilą robił się dla mnie coraz bardziej tajemniczy. Dla kogo on niby chciał kupić te zabawki?

Pani Holmes dostarczyła mi nieco informacji. Jednak za mało. Musiałam iść na kolejne zwiady.

I nawet wiedziałam do kogo. Moim celem był pan Oswald Bryce, miejscowy elektryk. Price często wspominał, że to właśnie ten mężczyzna zatrudnił go do pierwszej „dorosłej” pracy. Panowie po prostu pracowali wspólnie.

Wiedziałam, gdzie mieszka mężczyzna. W sumie był również jednym z bliższych sąsiadów. Skierowałam się tam od razu.

Zapukałam do drzwi. Po chwili otworzyły się. Stanął w nich wysoki, szczupły mężczyzna w podeszłym wieku. Miał siwe, krótkie włosy i niebieskie oczy. Jego twarz była zmarszczona, ale o pogodnym wyrazie.

— Dzień Dobry. Pan Oswald Bryce?

— Tak, tak. We własnej osobie. A ty pewnie musisz być Aisza? Marigold opowiadała mi o tobie.

— Cóż...to miło. Mogę zająć panu chwileczkę?

— Tak, tak. Proszę, proszę. Wchodź.

Weszłam więc. Pan Oswald zaprosił mnie do salonu. Usiedliśmy na kanapie. Ja niezobowiązująco zaczęłam

— Pan długo zna Price’a, prawda?

— Od ponad trzech dekad!

— To pan zatrudnił go do pierwszej pracy?

— Ano ja.

— Opowie mi pan coś o tym okresie jego życia?

— Niewiele. Był dobrym pracownikiem, bardzo sumienny chłopaczyna. I oszczędny. Co zarobił to nie roztrwonił jak inni w jego wieku wtedy.

— A o jego życiu prywatnym wie pan coś?

— Niewiele, nigdy nie wnikałem jakoś szczegółowo w życie prywatne swoich pracowników. Powiedział mi tylko tyle, że chciał znaleźć pracę jak najwcześniej bo w domu dosyć biednie, dołożyć się chciał do budżetu.

— Czyli mówił o domu? O rodzinie?

— Tylko to, bo próbowałem raz nagabnąć gdzie ojciec pracuje to wziął i umilkł.

— A adres pan znał? Bo wiem, że Price nie wychowywał się w Granby tylko w Montrealu.

— Nie, nie znałem adresu. Ani numeru konta. Nic. Wypłatę zawsze do rąk własnych dostawał. Nie bałem się bo to poczciwy chłopaczek był, do tej pory zresztą jest.

— Mhm…

Byłam kilka informacji do przodu. Jednak dalej dawało mi to niewiele. Podziękowałam jednak panu Bryce’owi, pożegnałam się i wróciłam do domu Price’a.

Mężczyzna już tam na mnie czekał.

— Co to dzisiaj? Tour po sąsiadach? Najpierw pani Marigold, teraz pan Oswald…

— A wiesz, będę tu mieszkać jeszcze co najmniej kilka miesięcy, chciałam się nieco mocniej zintegrować ze społecznością sąsiedzką… — wymyśliłam na poczekaniu.

Nie chciałam, żeby wiedział iż zbieram o nim informacje. Choć oczywiście nie byłam dumna z tego, że mu skłamałam. Ale Hej! On mógł mieć swoje tajemnice więc ja też!

Weszliśmy do domu. Na stole był już obiad. Tego dnia była to pieczeń z żeberka wołowego wędzonego w herbacie.

Podczas obiadu już nie wracaliśmy do tematu moich eskapad po sąsiadach. Rozmawialiśmy na inne, niezobowiązujące tematy.

Rozdział 4

Tajemnicze zakupy
Aisza

Od momentu, w którym Price nieomal mnie przyszpilił na moich poszukiwaniach minęły dwa dni. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że to będzie najnormalniejszy dzień jakich wiele. Tego dnia jednak Price poprosił mnie

— Hej, Aisza. Mogę cię prosić, żebyś skoczyła do marketu i kupiła parę rzeczy?

— Jasne.

Mężczyzna dał mi więc listę i pieniądze. To nie miały być duże zakupy. Ale ja oczywiście postanowiłam je wykorzystać, aby poszperać co nieco.

Wpierw skoczyłam więc do marketu na zakupy spożywcze. Ale to nie był mój jedyny cel, o nie. Postanowiłam jeszcze iść do pobliskiego sklepu z zabawkami.

Pamiętałam bowiem o dziwnej liście zakupów, którą znalazłam na biurku w gabinecie Price’a. Były na niej lalka Barbie, klocki Lego i inne tego typu rzeczy.

Weszłam więc do sklepu. Za ladą stała sprzedawczyni.

— Witam, w czym mogę pomóc?

Spytałam więc ją, czy kojarzy Price’a przy okazji opisując całą sytuację.

— A… Tak, tak...Price tu bywa. Co roku na kilka dni przed Wigilią kupuje lalki, klocki i inne zabawki. Ale nie wiem, co z nimi później robi skoro sam jest bezdzietny.

Price co roku przed Wigilią chodził do sklepu z zabawkami i kupował zabawki? To było tajemnicze. Zważywszy na to, że nikt nie wiedział, co potem z nimi robił.

Jednak jeszcze bardziej tajemnicze było to, co powiedziała mi sklepikarka w dalszej kolejności.

— Idź spytaj jeszcze w obuwniczym, u krawcowej i w cukierni. Tam też podobno bywa.

Podziękowałam więc za informację, pożegnałam się i… wpadłam do obuwniczego. Tam dowiedziałam się, że Price co roku na kilka dni przed Wigilią kupuje… buty. Ale dziecięce. Zarówno damskie jak i męskie.

U krawcowej dowiedziałam się, że kupuje ubrania dziecięce. A w cukierni, że całe tony cukierków…

— I co on na Boga z tym wszystkim robi? — spytałam sama siebie przestając cokolwiek rozumieć.

Mój gospodarz z każdą chwilą robił się dla mnie coraz bardziej tajemniczym człowiekiem. Niepokoiło mnie to. Choć z drugiej strony cokolwiek robił raczej nie było to nielegalne.

Musiałam się jednak dowiedzieć, co robi z tymi wszystkimi rzeczami dla dzieci, skoro sam nie miał dzieci. Wróciłam więc do domu. Price chyba nie zorientował się, że byłam na zakupach dłużej niż powinnam.

Po chwili, jakby niezobowiązująco, spytałam Price’a

— Słuchaj...Mogę cię o coś spytać?

— Jasne, o co?

— Zaczęło mnie zastanawiać, tak po prostu...Masz rodzeństwo?

—Eh...Nie. Właściwie to nie. Jestem jedynakiem.

Skoro nie miał rodzeństwa to potencjalnych siostrzeńców lub bratanków także nie miał. Czyli odpadała mi pierwsza opcja dla kogo mógł kupować zabawki, słodycze i ubrania.

Po chwili spytałam więc

— A jakąś inną rodzinę? Bo wiesz...niewiele wiem o twojej rodzinie, a jesteś moją rodziną goszczącą od dwóch miesięcy.

— Tak...Mam rodzinę… poznasz ich...kiedyś…

Mężczyzna wypowiadając te słowa był bardzo niepewny, co mnie zaciekawiło. Postanowiłam więc spytać

— A mieszkają tutaj, w Granby?

— Nie… W Montrealu. Tam się wychowałem, w Granby zamieszkałem jak byłem już nieco starszy, niedługo po osiemnastych urodzinach.

To się zgadzało z tym, co mówili Pani Marigold i pan Oswald… Musiałam więc drążyć dalej.

— Twoja rodzina jest duża?

— Większa niż ci się wydaje…

— A dlaczego nie mieszkają w Granby?

— Eh...Innym razem...Naprawdę, przysięgam, następnym razem wszystko ci opowiem…

— No...Dobrze.

Minęły kolejne dwa dni. Był szósty grudnia. W Polsce obchodziłabym już Mikołajki.

Tymczasem w Kanadzie to Price obudził mnie wcześnie rano. Odsłonił zasłony i powiedział

— Aisza, wstawaj. Jest rano. A ja...chcę cię zabrać w pewne miejsce.

Zwlokłam się więc powoli z łóżka. Dopiero po zjedzeniu śniadania i wypiciu porannej kawy dotarła do mnie druga część wypowiedzi mężczyzny, więc spytałam

— Gdzie mnie zabierasz?

— Cóż… Zobaczysz.

Wsiedliśmy więc w samochód i pojechaliśmy. O dziwo okazało się, że naszym celem jest...Montreal?

— Co tu robimy? — spytałam zaciekawiona.

— Zaraz się przekonasz. — powiedział mężczyzna nie odrywając rąk od kierownicy. Wyglądał jakby kierował się w jakieś konkretne miejsce w mieście.

Po chwili dojechaliśmy do dzielnicy Pointe-Saint-Charles będącej najbiedniejszą dzielnicą miasta. Konkretnie podjechaliśmy przed jakiś...dom? A przynajmniej przed coś, co chyba kiedyś było domem.

Teraz jednak były to...nie oszukujmy się… zgliszcza.

— Co to za miejsce? — spytałam zaciekawiona.

— To? Mój dom… A przynajmniej kiedyś to był mój dom… Mieszkałem tu jako dziecko, mniej więcej do szóstego roku życia. — odpowiedział Price.

— A dlaczego tylko do szóstego roku życia? I czemu ten dom teraz wygląda w ten sposób? Co tu się stało? Jakieś wydarzenie? — dopytałam.

— Tego...Dowiesz się...Ale następnym razem… Opowiem ci swoją historię...ale po kawałku.

— No dobrze. Wiesz, że nie chcę cię do niczego zmuszać ani pospieszać. Opowiesz mi tę historię kiedy będziesz chciał.

Po tym jak Price pokazał mi ten dom to wróciliśmy do Granby. Ten dom był kolejnym elementem układanki, ale jeszcze sporo tych kawałków brakowało.

Minęły kolejne dwa dni. Był ósmy grudnia. Zastanawiałam się, kiedy Price zechce ujawni mi kolejną część swojej historii.

I, co mnie strasznie zdziwiło, odezwał się do mnie przy śniadaniu

— Słuchaj, po śniadaniu będę chciał ci coś pokazać… kolejną część mojej historii.

Jasne...Jeśli jesteś gotowy…

Po śniadaniu więc mężczyzna… zniknął na chwilę w swoim gabinecie. Ale po chwili wrócił. Trzymał w dłoni… dwa zdjęcia?

Usiadł z powrotem przy stole. Rozłożył na nim zdjęcia. Na jednym z nich ukazana była kobieta, na drugim mężczyzna.

Kobieta miała długie, brązowe włosy, które sięgały do bioder. Miały one delikatne fale i były ułożone w luźny kok. Jej oczy były jasne, niebieskie i pełne ciepła. Miała delikatną cerę i pełne usta.

Mężczyzna miał ciemne, kręcone włosy, które były krótko przystrzyżone. Jego oczy były niebieskie i miały ciepły, przyjazny wyraz.

Oboje na tych zdjęciach wyglądali bardzo… młodo. Dwadzieścia, maksymalnie dwadzieścia pięć lat. Po chwili spytałam Price’a

— Kto to?

To...Moi rodzice.

Mhm...Domyślam się, że...coś się z nimi stało, prawda?

— „Coś”…Zginęli. W pożarze, który pochłonął nasz dom. Ten, który Ci ostatnio pokazałem. Tylko ja przeżyłem…

— To… Okropne. I w wieku sześciu lat zostałeś sam?

— Tak. W zasadzie tak...Choć nie do końca...ale o tym opowiem Ci wkrótce.

— Jasne… Teraz rozumiem, jak ciężka to będzie dla Ciebie historia… Poczekam.

— Dzięki. I...przepraszam, że nie mówię ci tego wszystkiego od razu tylko po kawałku, ale...to dalej we mnie tkwi i zanim opowiem ci wszystko od początku do końca to sam wiele rzeczy muszę ponownie przepracować w głowie.

— Jasne, rozumiem...Ale gdybyś chciał pogadać na ten temat...to jestem tu dla ciebie.

Kiedy to powiedziałam to mężczyzna...przytulił mnie. Dostrzegłam, że z jego oka spłynęła pojedyncza łza. Do końca tego dnia już nie dopytywałam o więcej.

Teraz, kiedy wiedziałam, jak ciężka będzie to historia to chciałam dać mężczyźnie czas. A podejrzewałam, że informacja o śmierci jego rodziców w pożarze to dopiero początek jeszcze większej i skomplikowanej historii. Jego historii.

Kolejne dwa dni minęły… względnie spokojnie. Jednak dziesiątego grudnia rano Price znowu przyszedł mnie obudzić. Ja jednak nie spałam. Czekałam na niego.

— Hej. Możemy pogadać...Chcę opowiedzieć Ci kolejny fragment mojej historii. — powiedział siadając na łóżku.

— Jasne. Jeśli czujesz się gotowy.

— Bo wiesz...Kiedy miałem sześć lat; prawie siedem w zasadzie, niedługo po śmierci rodziców...Trafiłem do sierocińca. I to był mój dom, do osiemnastego roku życia. I moja rodzina…

— Mhm...Na swój sposób kochałeś to miejsce?

— Kochałem, choć nieraz życie tam bywało ciężkie, szczególnie dla sześciolatka. I dalej kocham. To miejsce i tych ludzi, którzy w najtrudniejszym momencie życia, który przyszedł tak wcześnie, stali się dla mnie rodziną.

— Ja...Muszę ci się do czegoś przyznać, jak już tak szczerze rozmawiamy…

— Wiem. Chodziłaś po sąsiadach, jak Pani Marigold i Pan Oswald i pytałaś o mnie...Szczerze? Wiedziałem, że tak będzie.

— I nie jesteś zły?

— Nie… Miałaś prawo wiedzieć. A skoro mnie nie mogłaś przez długi czas „pociągnąć za język” to jakieś źródło znaleźć musiałaś.

Rozdział 5

Dom z wyboru
Aisza

— A to prawda, co Pani Marigold mówiła? — spytałam najdelikatniej, jak potrafiłam.

— Co dokładnie?

— Podobno zdarzało się, że chodziłeś głodny…

— Eh...Tak...Ale nie bój się...To się nie zdarzało tak często, jak może się wydawać...Czasami tylko… Generalnie warunki w sierocińcu nie były aż tak złe, choć...było ciężko pieniędzmi.

— Jak ciężko?

— No wiesz...nie było wielkich wygód, ale byliśmy zadbani na tyle, na ile byli w stanie o nas zadbać.

— A poza tym, że czasem chodziłeś głodny..Było coś?

— No...Kilka rzeczy...Ale z perspektywy czasu to raczej takie drobnostki. Nie było wiele zabawek a i ubrania pozostawiały trochę do życzenia… Ja z pożaru swojego domu wyszedłem w tym, co akurat miałem na sobie; jakaś koszulka pewnie; spodnie i buty, reszta poszła z dymem. A w sierocińcu te ubrania też, wiadomo, nowością raczej nie powiewały…

— Mhm…

— Jedno muszę przyznać; rzadko kiedy ktokolwiek chorował, akurat opiekę medyczną mieliśmy zapewnioną całkiem porządną.

— A edukacja?

— No była, choć pewnie nie na najwyższym poziomie...ale coś tam z niej wyniosłem.

— A w tamtych czasach myślałeś o tym, żeby stamtąd uciec?

Nie...Gdzie miałbym uciekać? To miejsce, mimo iż nie było wymarzonym miejscem do życia dla sześciolatka, było jedynym domem jaki mi pozostał…

— A słuchaj...Mogę cię zapytać… — zaczęłam z lekka niepewnie.

— Jasne. I chyba nawet wiem, o co… — mężczyzna przewrócił oczami.

— Który to był sierociniec? Wydusiłam z siebie w końcu.

— La Fondation Villa Notre-Dame-de-Grâce. Godzinę drogi autem od Granby.

— Mhm… I przyjeżdżałeś tutaj jako dziecko? Sam?

— Pani Marigold ci mówiła?

Przytaknęłam.

No...Jest w tym tylko część prawdy. Bo owszem jeździłem do Granby, ale nie sam, absolutnie… Z opiekunami z sierocińca...Ale fakt, często się od nich odłączałem i szwendałem, gdzie popadło.

— No tak, z twojego opisu wynika, że pewnie nie bali się, że uciekniesz.

— Ta, byłem nowy więc pewnie gdyby się bali że ucieknę to nie pozwoliliby się szwendać...Ale ja zawsze wracałem.

— Ale pieniędzy pewnie własnych nie miałeś, co? Mówiłeś o trudnościach finansowych sierocińca, więc kieszonkowe to pewnie marzenie było?

— Pamiętasz, jak mówiłem Ci, że jak byłem młodszy to pomagałem pani Marigold?

— A…I zawsze trochę grosza sypnęła — odparłam puszczając mu oczko po czym spytałam — I to było twoje kieszonkowe?

— No a jak… A opiekunowie jeszcze się cieszyli, że taki zaradny ze mnie chłopaczyna. Nie przeszkadzało im moje dorabianie.

— Kurczę no, teraz to ci trochę zazdroszczę...nie życia w sierocińcu, przedsiębiorczości, bo ja w wieku siedmiu lat taka zaradna na pewno nie byłam…

— No wiesz, konieczność…

— Jasne...Ale i tak podziwiam.

Dzięki...to miłe.

— A inne dzieci w sierocińcu? Miałeś z nimi jakieś relacje?

— No jasne, to byli moi kumple...Traktowałem ich niemal jak rodzeństwo; w końcu „jechaliśmy na tym samym wózku”.

— A co się z nimi dzieje dziś?

— Cóż… Z tego, co wiem to część trafiła do adopcji, część do rodzin zastępczych, część tak jak ja została w sierocińcu do pełnoletności...Ale większość z nas mimo traumatycznych doświadczeń wyszła na prostą...Część nawet związała się z sierocińcem zawodowo.

— Interesujące… I utrzymujecie kontakty?

— Cały czas! Tak jak powiedziałem, Ci ludzie to jedyna rodzina jaka mi w życiu została. Bez nich nie byłbym w tym miejscu w życiu, w którym jestem teraz.

— A twoi wychowawcy i opiekunowie?

— W większości jeszcze żyją, ale są już na emeryturze...Choć nie wszyscy.

— Jeździsz tam czasem?

— Czasem? Kilka razy do roku. Choć ten najbardziej szczególny czas moich wizyt to Wigilia…

— To pokrywa się z tym, co mówiła o tobie pani Marigold. Mówiła o trzech szczególnych datach twoich wizyt w Montrealu. Szósty maja, pierwszy listopada i Wigilia…

— Ta… W Wigilię jeżdżę do sierocińca, pierwszego listopada na cmentarz do rodziców…

— A szóstego maja?

— Pod zgliszcza domu.

— To właśnie tego dnia był ten pożar?

— Ta… swoista smutna rocznica.

— Aha…

— Ale Pani Marigold pewnie mówiła Ci, że w te trzy daty nie wracam do Granby przez wiele godzin, co?

— Tak… I trochę się zastanawiam...co wtedy robisz?

— Cóż, nie dość, że same wizyty w tych wspomnianych miejscach trwają długo to… potem jeszcze potrzebuję czasu aby przed powrotem wziąć się w garść i…i nie popłakać. Bo nie chcę, aby sąsiedzi widzieli… Żadne z nich nie wie, że wychowywałem się w sierocińcu...Ani Pani Marigold ani Pan Oswald…

— Dlaczego?

— Martwiliby się wtedy...Pewnie bardzo by to przeżywali. A ja po pierwsze nie chcę litości… a po drugie po prostu nie chcę im tego robić, nie chcę aby martwili się z mojego powodu…

— Słuchaj, bo...Nasunęło mi się jeszcze jedno pytanie...Choć ostrzegam, może być dość…

— Prywatne? Delikatny temat? Spoko...Skoro już i tak się przed tobą uzewnętrzniam to polećmy na całego… Otwarcie się przed tobą i tak było dla mnie łatwiejsze niż myślałem, że będzie. powiedział uśmiechając się delikatnie.

— Śmierć twoich rodziców była zdarzeniem dość...nagłym. 
No była…

— No nie oszukujmy się...Niekiedy nagła choroba czy tragiczne zdarzenie powodują, że dzieci pozostają bez opiekunów. A sytuacja prawna takich dzieci, przynajmniej w Polsce bo nie wiem jak w Kanadzie, Z prawnego punktu widzenia jest nieco podobna do tej, gdy to sąd pozbawia żyjących rodziców władzy rodzicielskiej. Różnica polega na tym, że w gdy decyzję taką podejmuje sąd, dziecko natychmiast powierzane jest czyjeś opiece — najczęściej rodziny zastępczej. Gdy jednak decyduje los, powstaje sytuacja, w której małoletni pozbawiony jest prawnego opiekuna i zachodzi potrzeba, by jak najszybciej taką opiekę dla dziecka ustanowić.

— Mhm…

— Odbywa się to również przed sądem, zwykle w trybie interwencyjnym, tzn. że postanowienie o umieszczeniu dziecka w pieczy zastępczej wydawane jest bez długotrwałej procedury, bez przeprowadzania rozprawy, przesłuchiwania świadków czy zainteresowanych; często decyzja sędziego zapada z dnia na dzień. Pośpiech jest w tym wypadku wskazany, dziecko musi mieć prawnego opiekuna.

— No dobra...Do czego pijesz?

— A w twoim przypadku...Nie mogłeś iść do rodziny zastępczej? Dziadkowie? Wujostwo? Krewni?

— Poza rodzicami nie miałem nikogo… A przynajmniej żadnych krewnych nie znałem.

— Nie? Dlaczego?

— Nie wiem...Nigdy mnie to nie zastanawiało.

— A twoi rodzice nigdy nie mówili o krewnych?

— Nie...Nie przypominam sobie.

To było...co najmniej zastanawiające. I smutne. Po chwili Price zagadnął mnie znowu, z lekka zmieniając temat

— A na mieście czego się dowiedziałaś?

— Mhm?

— Proszę cię. Wiem, że widziałaś listę zakupów… i to bynajmniej nie tę, którą dałem ci dziś rano. Tę na której figurowało Barbie, Lego i tak dalej…

— No… Widziałam…

— I z pewnością cię to zastanawiało, co? W końcu jestem bezdzietnym kawalerem…

— No trochę.

— I poszłaś na zwiady…

— No kurde, dobry jesteś. Faktycznie poszłam. I dowiedziałam się, że kupujesz buty, cukierki, dziecięce ubrania, dziecięce buty…

— Mhm…

— Ale żaden ze sprzedawców, z którymi rozmawiałam, nie wie, dlaczego to robisz.

— Nie tylko sprzedawcy. Nikt nie wie… I prędko się nie dowiedzą… Ty będziesz jedynym wyjątkiem...Jeśli oczywiście zechcesz…

— Ale zapewne, nawet jeśli powiem, że chcę, to nie zdradzisz mi tego dziś?

No...Niezły z ciebie Sherlock… powiedziałbym, że Sherlock w spódnicy, gdyby nie to, że takowych nie nosisz… — zażartował ze mnie mężczyzna.

— No dobra… Wiesz, że Ci ufam, więc poczekam…

Tak też się stało. I, z jakichś dziwnych nieznanych mi powodów… znowu czekałam dwa dni. Dwunastego grudnia z rana Price powiedział

— No dobra, Sherlocku… gotowa na kolejną część układanki?

— A powiedz mi...Co to za dziwny schemat sobie obrałeś, że kolejne elementy tej nieco specyficznej układanki dajesz mi co dwa dni?

— Tak jakoś wychodzi…

Mhm...No na pewno…

Rozdział 6

Zwykłe Rzeczy, Niezwykłe Powody
Aisza

Price po chwili powiedział więc

— Wiesz już, że od szóstego roku życia wychowywałem się w sierocińcu.

— Mhm…

— I że dalej jestem z tym sierocińcem związany.

— Mhm…

— I że jeżdżę tam co roku w Wigilię.?

— No…

I...To jest powód moich zakupów.

Eee...Dobra. Może wyjdzie na to, że trybię nieco jak Diesel, ale… z łaski swojej możesz jaśniej? — spytałam.

— Eh… Po kolei. Najpierw...Idziemy na zakupy.

Ta nagła zmiana tematu mnie zszokowała. No ale nie protestowałam. Poszłam z mężczyzną.

Wybraliśmy się więc do sklepów, w których byłam na zwiadach. Wróciliśmy do domu obkupieni na maksa.

— Dobra… A co teraz? spytałam.

— Teraz? Pakujemy te rzeczy.

— W co?

— Eee… W papier prezentowy? — spytał mężczyzna jakby to była najnormalniejsza rzecz pod słońcem...bo w sumie była.

Zaczęliśmy więc pakować. A potem… on te wszystkie rzeczy, prezenty podpisał. Widniały tam takie imiona jak „Astrid”, „Drusilla”, „Lucrece”, „Atanazy”, „Namir”, „Castiel”…i wiele innych.

— Czyje to imiona? — spytałam zaintrygowana dalej średnio trybiąc. On po chwili powiedział

— Sierociniec, pamiętasz?

— No tak...Ale…

— Eh! Jestem tam wolontariuszem, znam dzieciaki, które tam są. Kiedy ja tam byłem to w Wigilię prezenty były...ale raczej proste. I dlatego dbam o to, żeby te dzieciaki, które są tam teraz, dostawały te wymarzone.

— I..to dla nich są te rzeczy?

— Eh… A dla kogo ty Sherlocku?

Jej...to pięknie z twojej strony… — powiedziałam.

— A tam pięknie. W pewnym sensie to mój obowiązek. Ja i te dzieciaki przeżyliśmy to samo… Dlatego chcę im pomagać aby miały choć trochę lepiej niż ja.

— Ale to chyba nie jedyne, co dla nich robisz, co?

Eh...Nie. Poza tym, że kupuję im z własnej kieszeni prezenty, i uwierz mi nie żałuję na to pieniędzy, to co roku w Wigilijny Wieczór wychodzę z dzieciakami i personelem na ulice Montrealu, kolędować. Zbieramy w ten sposób datki, bo mimo iż sierociniec teraz rzadziej niż za moich czasów ma problemy finansowe i są one nieco mniejsze to dalej zdarzy się, że jakiejś kwoty na coś zbraknie…

— Mhm. I co? Ludzie chętnie dają datki?

Ta...Najczęściej na szczęście tak.

— A opowiedz mi coś więcej o samych dzieciaczkach. Jakie są?

— Jejku, Przekochane. Uwielbiam je. I w sumie często traktuje je jakby były moimi dziećmi… każde z nich… Biologicznych dzieci nie mam...Ale przynajmniej mogę być jakimś wzorem dla dzieci z sierocińca… Dla mnie to jest coś wielkiego.

— Ta… One pewnie też cię kochają, co? Pewnie traktują cię jak ojca...Albo przynajmniej najukochańszego wujka…

Cóż...Może. Ale cieszy mnie to, że przede wszystkim mogę po prostu być ich przyjacielem. A oni potrzebują przyjaciela, kogoś kto ich wysłucha..i kogoś, kto wie, przez co przechodzą… A dla co najmniej kilku z nich...to, że straciły rodziców to nie jedyne życiowe wyzwanie.

— Co masz na myśli?

— Część dzieciaków z sierocińca jest niepełnosprawna.

Mhm...Czy możesz… i czy chcesz… opowiedzieć mi o tym nieco więcej? — spytałam zaintrygowana ale również mając na względzie delikatność tematu.

— Cóż...Myślę, że dzieciaki nie obraziłyby się, gdybym trochę ci o nich opowiedział. Generalnie na ten czas w sierocińcu jest szóstka niepełnosprawnych dzieci.

— Mhm…

— Jest Astrid, ja zawsze pieszczotliwie nazywam ją Titi. Jest niewidoma od urodzenia, w sierocińcu jest od trzeciego roku życia, aktualnie ma dziesięć lat. …

— Mhm…

— Jest Drusilla, pieszczotliwie zwana przeze mnie Sillą. Ona też ma dziesięć lat. Ma sparaliżowane nogi przez wypadek samochodowy, w którym zginęli niestety jej rodzice. Miała wtedy sześć lat i od tamtego czasu jest z nami.

— Czyli trafiła do sierocińca w tym samym wieku, co ty… I też dlatego, że straciła rodziców w tragicznym w skutkach zdarzeniu…

— Ta…

— Kto jeszcze?

— Jest Lucrece, dla przyjaciół; w tym dla mnie, po prostu Lu. Od urodzenia głucha, do nas przyszła jak miała cztery i pół roku, aktualnie ma dziesięć. To dla niej zacząłem się kilka lat temu uczyć migowego, aby z nią rozmawiać.

— Jejku...To bardzo takie kochane z twojej strony…

— No...Może. Po prostu zrobiłem to, co słuszne. A wracając do dzieciaków, poza dziewczynami jest też trzech niepełnosprawnych chłopców. Nieco starszych.

— Ehe..

— Jest Atanazy, ma trzynaście lat. W wieku sześciu zdiagnozowali u niego zaburzenia mowy, tu również rodzice nie żyją, choć nie wiem jak zmarli. Wiem, że trafił do nas jako ośmiolatek.

— Aha…

— Jest Namir, jest nisokrosły, przy swoich czternastu latach powinien mieć jakiś metr pięćdziesiąt jeden do metra osiemdziesiąt dwa wzrostu. Nie ma tyle. Choć nie wiemy ile ma dokładnie, bo mierzyć się nigdy nie chce…

— Ehe…

— I jest jeszcze Castiel. Nieco zbuntowany piętnastolatek, rodziców stracił pięć lat temu, choć też nie wiem jak. Wtedy do nas trafił.

— A on? Na co choruje?

— Jest epileptykiem.

— A opowiesz mi jeszcze coś o personelu?

— Jasne. Tylko trochę tego będzie… I, może cię zdziwię, może nie...Same kobiety.

— Naprawdę?

— Mhm. I tak jak wspominałem, część z nich znam z sierocińca, bo część tam pracowała kiedy tam trafiłem… A część tak jak ja, była wychowankami i potem związały się z tym miejscem zawodowo.

— Mhm.

— No to tak. Jest Dyrektorka, Isabelle Cowden. Zdrobniale mówię na nią Isa. Jest nieco młodsza ode mnie, ma czterdzieści pięć lat. Nie pamiętam ani kiedy ani jak trafiła do sierocińca jako dziecko…

— Mhm… A jej obecne życie?

— Podobno w jakimś okresie życia wyszła za mąż, ale potem się rozwiodła. Ma dwie córki.

— Mhm… Jaka jest?

— Odkąd była dzieckiem to mocno się nie zmieniła. Zawsze energiczna, zdecydowana, ale też empatyczna i wyrozumiała. Ten sierociniec właśnie kogoś takiego za sterami potrzebuje. Wiem, że Isa chce zapewnić dzieciom w sierocińcu najlepsze możliwe warunki życia i chwyta się w tym celu wszystkich możliwych środków.

— Mhm… Kto jeszcze jest? — spytałam zaciekawiona.

— Opiekunka dzieci. Powinny być co najmniej trzy, jest jedna. Ale stara się za pięciu.

Mhm...Coś więcej?

— A, tak, tak. Kobieta, o której mówimy to Élodie Wescott. Często mówię na nią po prostu Élo. Jedna z młodszych pracowniczek, choć wcześniej też była wychowanką sierocińca...Choć ją pamiętam najsłabiej.

— Jedna z najmłodszych, czyli?

— A, tak. Wybacz, odchodzę od tematu. Élodie ma 30 lat.

— Mhm…

— Z tego, co wiem to jest zamężna i ma jedno dziecko.

— Mhm…

— Ja zbyt wielu interakcji jeszcze ją nie miałem, ale jak kiedyś pytałem dzieciaków to mówiły, że jest ciepła, opiekuńcza, ale też wymagająca. Chce pomagać dzieciom i sprawić, aby czuły się kochane i akceptowane.

— Brzmi jakby była uroczą osobą.

— Z pewnością jest.

— Ktoś jeszcze?

— Nauczycielka, niektóre dzieciaki normalnie chodzą do jakiejś tam szkoły publicznej, ale niektóre z racji na swoje niepełnosprawności uczą się w sierocińcu.

— Mhm.

— Ich nauczycielka ma na imię Camille, podobno lubią mówić na nią Cami. Jest bardzo młoda, zaledwie pięć lat starsza od ciebie.

— Dwadzieścia pięć lat?

— Mhm..

— Czyli rozumiem, że męża i dzieci jeszcze nie ma?

— I masz rację.

— A jaka jest?

— Energiczna, kreatywna, ale też zorganizowana i odpowiedzialna. Chce pomagać dzieciom w rozwoju ich talentów i umiejętności.

— Mhm…

— Jest jeszcze kucharka, Colette. Dzieciaki nazywają ją Coco.

— Mhm..

— Ma sześćdziesiąt lat, jest wdową. Z tego, co wiem to nie ma dzieci...przynajmniej nigdy o żadnych nie mówiła.

— Mhm… A jaka jest?

— Ciepła, życzliwa, ale też skromna i pokorna. Chce zapewnić dzieciom zdrowe i smaczne posiłki. I gotuje naprawdę świetnie.

— Mhm…

— Jest też pracownia socjalna, Sylvie. Najczęściej zwana Syl. Też jedna z młodszych, trzydzieści pięć lat. Bezdzietna singielka.

— Mhm…

— Dzieciaki ją lubią. Jest empatyczna, wyrozumiała, ale też asertywna i zdecydowana. Chce pomagać dzieciom w trudnych sytuacjach życiowych.

— Mhm.

— O porządek w sierocińcu, oprócz samych dzieciaków, dba Jocelyne. Zwana powszechnie Jo. Moja rówieśniczka. Zamężna, z trójką dzieci.

— Mhm.

— Jest lubiana bo jest pracowita, obowiązkowa, ale też pogodna i życzliwa, chce, aby sierociniec był czysty i zadbany.

— Mhm…

— Jest jeszcze pielęgniarka, Nathalie; zwana częściej Nath. Kolejna bardzo młoda. Przed trzydziestką, zamężna ale z tego, co wiem bezdzietna.

— Aha. Jaka jest?

— Odpowiedzialna, troskliwa, ale też energiczna i pełna życia. Chce pomagać dzieciom w utrzymaniu zdrowia i rozwoju.

— I poza mną jest jeszcze jedna wolontariuszka. Odette, często zwana Odie. Ma siedemdziesiąt lat, też jest wdową, o jej dzieciach nic nie wiem.

— Aha.

— Fajna z niej kobieta. Ciepła, serdeczna, ale też aktywna i pełna życia. Chce pomagać dzieciom i sprawić, aby czuły się szczęśliwe.

— Zupełnie jak ty.

— Ta...Bycie wolontariuszem to specyficzny stan umysłu…

— Widać…

Rozdział 7

Aisza zostaje Elfem świętego Mikołaja
Aisza

Kontynuowałam więc rozmowę z Price’m na temat sierocińca. Postanowiłam spytać

— A myślisz, że...mogłabym kiedyś jechać z tobą do sierocińca? Poznać dzieciaki i Personel?

— Kiedyś? Dziewczyno, jesteś na wymianie trwającej zaledwie kilka miesięcy! Po co czekać na „Kiedyś”? W tym roku ze mną jedziesz i kropka!

— W sensie w tę wigilię? Zostało jedynie dwanaście dni…

— No i co… Wiesz, co?

— Czyżby jakiś szalony plan?

— Jakbyś zgadła. Pomogłaś mi kupić i zapakować prezenty dla dzieciaków, przynajmniej póki co zabawki… A jeszcze musimy kupić buty, ubrania i słodycze…

— No…

— No to co ty na to? Zostaniesz w tym roku elfem świętego Mikołaja?

— A...Czemu nie! Będzie niezła zabawa a i dzieciaki będą miały radochę.

— Mhm… Ale poza pakowaniem pomożesz mi także w dostarczaniu!

— Z miłą chęcią. Ale, jak sam wspomniałeś, najpierw trzeba dokończyć zakupy. Buty, ubrania i słodycze.

— Mhm. To co? Jedziemy na kolejne zakupy?

— No jasne.

Pojechaliśmy więc. Z racji, że to Price znał te dzieciaczki to on również wiedział, jakie mają gusta. I to on dokonywał zakupów. Ja tylko operowałam kartą płatniczą, z której stopniowo znikały kolejne sumy.

Wyszliśmy obkupieni w ubrania, buty i cuksy. Po powrocie do domu zapakowaliśmy to wszystko tak, jak wcześniej zabawki. Mnie jednak… zaczęła dręczyć pewna kwestia. Postanowiłam więc zagadnąć Price’a

— Hej, słuchaj...Mogę cię o coś spytać?

— Jasne, śmiało.

— No bo wiesz...Chodzi o dzieciaki….część z nich jest niepełnosprawna. Ja oczywiście spotykałam w swoim życiu różne osoby, także niepełnosprawne...Ale nie jestem Alfą i Omegą, nie zawsze wiem jak powinnam się zachować i… po prostu nieco się boję, że popełnię jakąś gafę.

— Mhm…

— Ty znasz te dzieci dłużej, więc może… podpowiesz mi?

— Jasne. To może zaczniemy od Astrid. Jak już wiesz jest niewidoma.

— Mhm…

— W kontakcie z nią, i każdą inną osobą niewidomą, jest ważnych parę zasad.

— Mhm…

— Po pierwsze: Najpierw odezwij się do osoby niewidomej. Słysząc Twój głos niewidomy może ustalić gdzie jesteś.

— Ehe.

— Po drugie: By wskazać drogę wyjaśnij konkretnie np.: Idź 50 metrów prosto i znajdziesz to po prawej stronie”. Nie mów „idź w tę stronę” — bo dla niewidomego to nie znaczy nic.

— Mhm.

— Po trzecie: Towarzysząc prowadź. Zaproponuj swoje ramię (lub bark) by niewidomy chwycił się ręką, którą nie trzyma białej laski. Maszeruj w jego rytm. Nie ciągnij go!

— Jasne.

— Po czwarte: Przy schodach powiedz: „Idziemy w górę / w dół”. To bardzo pomaga.

— Ehe.

— Po piąte: Aby pokazać gdzie usiąść Spowoduj by niewidomy dotknął oparcia krzesła. Daje to dużą orientację w usytuowaniu siedzenia.

— Ehe.

— Po szóste: Dla usytuowania przedmiotów, Informuj niewidomego gdzie znajduje się dany przedmiot według wskazówek zegara, np. „Ciastko jest na trzeciej godzinie”. Nie mów „tutaj”, to nie pomoże.

— Zrozumiano!

— Po siódme: Gdy odchodzisz od stołu koniecznie zapowiedz n.p. „Przepraszam, idę zadzwonić”

Jeśli tego nie zrobisz niewidomy może mówić do ciebie nieobecnego.

— Się rozumie.

— Po ósme i ostatnie: Przy rozliczaniu się przekazuj banknoty i bilon jeden po drugim, licząc je.

— Jasne. Wszystko jasne i klarowne!

— Ok, dalej jest Drusilla. Na wózku.

— Mhm…

— Tu też jest kilka zasad, ale są w miarę myślę proste.

— Jasne.

— Po pierwsze: Pamiętaj, że wózek stanowi integralną część przestrzeni osobistej osoby niepełnosprawnej — nie przesuwaj go z własnej inicjatywy ani się o niego nie opieraj.

— To jest dla mnie akurat całkiem oczywiste.

— Po drugie: jeśli rozmawiasz z osobą poruszającą się na wózku, utrzymuj z nią kontakt wzrokowy. Nie patrz na nią z góry, tylko zrób dwa kroki w tył, by nie musiała zadzierać głowy, albo poszukajcie miejsca, w którym można usiąść.

— Jasne.

— Po trzecie: nim zaczniesz komuś pomagać, np. przy wsiadaniu do autobusu, zapytaj, czy sobie tego życzy. Jeżeli będzie chciał skorzystać z twojej pomocy, poproś o konkretne wskazówki związane z tym, jak masz postępować, żeby czuł się bezpiecznie. Weź też pod uwagę, że elementy wózka mogą się urwać, jeżeli będziesz podnosił go w nieodpowiedni sposób;

— Jasne.

— Po czwarte: w odniesieniu do osoby poruszającej się na wózku możesz śmiało używać czasownika „pójść” zamiast „pojechać”. Na pewno lepiej zabrzmi, gdy zapytasz po prostu, czy pójdzie z tobą do kina, niż gdy będziesz próbował za wszelką cenę ominąć tę utartą konstrukcję;

— Eh… Kamień z serca…

— Po piąte i ostatnie: weź pod uwagę, że osoba korzystająca z wózka nie będzie w stanie wszędzie dosięgnąć. Twoja pomoc, na przykład związana z otwieraniem drzwi albo korzystaniem z automatu biletowego, przyda się także wtedy, jeśli ktoś nie może w pełni poruszać ramionami czy dłońmi.

— Jasne.

— Ok. Dalej jest Lucrece. Głucha od urodzenia.

— Mhm…

— To kolejne parę zasad, które miło by było gdybyś przyswoiła.

— Jasne.

— Po pierwsze: Nawiąż komunikację. Jest na to kilka sposobów. Pierwszy: Machnij ręką — wyciągamy rękę przed siebie i machamy. Ręka jest wyprostowana i powinna skupiać uwagę tak, żeby osoba głucha spojrzała na osobę machającą.

— Aha…

— Kolejny sposób: Klepnij lekko w ramię- delikatnie klepiemy ręką w ramię, ważne, jest, żeby uderzać delikatnie, a nie z całej siły.

— Aha.

— Sposób trzeci: Włącz i wyłącz światło — metodę tę stosujemy, gdy wchodzimy do pomieszczenia, gdzie osoby Głuche nie mogą nas od razu zobaczyć, to tzw. „mruganie”. Światło gasimy i zapalamy 2, 3 razy, aż osoba Głucha zwróci na nas uwagę.

— Aha…

— Ostatni sposób: Uderz w stół lub tupnij- Również w ten sposób można nawiązać kontakt z osobą Głuchą. Szczególnym sygnałem jest dwukrotne stuknięcie dłonią w stół, które, co ciekawe, oznacza smacznego. Tupnięcie również powinno zwrócić uwagę osoby Głuchej dzięki wprawieniu podłoża w drżenie.

— Jasne jak słońce.

— Ok, kolejna zasada. Mówiąc ustaw się przodem do rozmówcy, tak by usta były dobrze widoczne i nie odwracaj się. Podczas rozmowy z osobą Głuchą lub słabo słyszącą niezwykle istotne jest, by nie tracić kontaktu wzrokowego. Komunikacje utrudnia też sytuacja, w której słowa wypowiadane są zbyt szybko lub niewyraźnie. Nie oznacza to, że powinniśmy mówić wolno, czy tym bardziej dzielić wyrazy na sylaby — rozmawiamy zatem w normalnym tempie; wolno, ale normalnie. Warto również wspomnieć, że nie każda osoba Głucha potrafi czytać z ruchu ust; Lucrece na przykład nie potrafi; posługuje się tylko migowym, mimo to warto zastosować powyższe rady.

— Mhm…

— Kolejna rada. — Nie stawaj pod światło- szczególnie mocne, rażące światło może znacząco ograniczyć konwersację, utrudniając odczytanie mowy ciała osobie Głuchej.

— Jasne.

— Użyj kartki i długopisu, albo telefonu — jest to opcja nie tylko poprawna, ale często po prostu przyspiesza komunikację. Istotne jest, żeby formułować krótkie, proste zdania bez rozpisywania się.

— Spoko, ja telefon w razie co zawsze mam pod ręką.

— Wiem. Kolejna rada: — Nie krzycz — to nie pomaga, a nawet może prowadzić do nieporozumień.

— Jasne.

— Z takich praktyczniejszych to poradzę ci jeszcze dwie, po pierwsze: Nie rozmawiaj z tłumaczem, tylko z osobą Głuchą — zasada ta ma charakter uniwersalny i dotyczy nie tylko sytuacji z udziałem osób Głuchych, ale też niewidomych czy niepełnosprawnych ruchowo. Kiedy zwracasz się do osoby towarzyszącej zamiast osoby ze szczególnymi potrzebami, jest to zachowanie niegrzeczne i może urazić adresata wypowiedzi, gdyż czuje się on ignorowany i pominięty. Zawsze należy patrzeć na osobę, do której się zwracasz bez względu na to, czy jest to osoba Głucha, niewidoma, czy z niepełnosprawnością ruchową. Nigdy nie zwracaj się do tych osób patrząc na tłumacza, czy asystenta. A po drugie — Nie patrz na dłonie, ale w oczy- jeśli rozmawiasz z osobą Głuchą patrz jej w oczy, gdyż w tym czasie osoba ta może migać albo mówić i migać jednocześnie. Część osób wzmacnia w ten sposób przekaz werbalny. Gdy, podczas rozmowy patrzysz na dłonie osoby Głuchej, możesz. rozpraszać swojego rozmówcę utrudniając w ten sposób konwersację.

— Okej.

— Dobra. Przechodzimy do chłopaków. Atanazy, z zaburzeniami mowy. Tu jest kilka tych zasad.

Wobec osób z zaburzeniami mowy jak jąkanie, seplenienie, mówienie ciche lub niewyraźne przede wszystkim trzeba wykazać się cierpliwością.

— Jasne jak słońce!

— Pamiętaj, by: po pierwsze nie przerywać im w wypowiedzi, po drugie nie kończyć za nich zdań, po trzecie nie dopowiadać.

— Wiadomo.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 24.57
drukowana A5
za 54.69