E-book
23.63
drukowana A5
35.82
Dym nad Wisłą

Bezpłatny fragment - Dym nad Wisłą


5
Objętość:
103 str.
ISBN:
978-83-8431-771-6
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 35.82

Dla wszystkich prokuratorów i pracowników prokuratury

Rozdział 1 — Cisza po wyroku

Warszawa wyglądała tego ranka jak miasto po długiej chorobie: blada, spocona, przykryta niską chmurą. Na Służewcu wiatr niósł zapach mokrego asfaltu i benzyny, a szklane ściany biurowców przy Postępu rozmazywały niebo w plamy ołowiu. Jerzy Zieliński przystanął na chwilę przed wejściem do prokuratury przy Postępu 3. Gmach nie był piękny ani stary; był funkcjonalny, nieco zbyt ciężki, z tym rodzajem betonu, który pamięta każde dotknięcie deszczu. Obrócił niedopałek w palcach, przygniótł go do stalowej popielnicy i wsunął się w szparę obrotowych drzwi. W środku z miejsca uderzyła go mieszanina zapachów: kawy, środka do czyszczenia podłóg, papieru. Korytarz był zbyt jasny jak na porę dnia, światło świetlówek miało w sobie coś medycznego, jakby ktoś wziął puls budynkowi. Portier uniósł głowę znad krzyżówki i skinął, ale to skinienie zawisło w powietrzu — nie miało komu spaść na ramię. Winda wiozła go powoli, ze ślamazarną godnością maszyn, które mają dość ludzkich dramatów. Drzwi rozsunęły się z sykiem na czwartym piętrze. Jerzy przeszedł korytarzem, gdzie okładki teczek znaczyły kolejne odcienie beżu i szarości. Na ścianie wisiał zegar, który od lat śpieszył się o cztery minuty: pamiątka po kimś, kto bał się spóźniać na własne decyzje.

Gabinet był taki, jakim go zostawił: jasny prostokąt blatu, lampka, dwie szafki z aktami i ciemny płaszcz przewieszony przez oparcie fotela. Położył teczkę na biurku. Nie spieszył się z otwieraniem — w tej pracy nauczył się, że czasem lepiej pozwolić ciężarowi rzeczy samemu wytoczyć się z papieru. Oparł dłoń o chłodny blat. Wtedy dopiero zaskrzypiały drzwi — krótko, bez wdzięku.

Ktoś zapukał do drzwi. Nie czekając na odpowiedź, wsunął się cieniem i stanął w progu. Kobieta w prostym czarnym płaszczu, włosy zebrane w gładki kucyk, jasne, nieprzyzwoicie uważne oczy. — Prokuratorze Zieliński — powiedziała, jakby sprawdzała brzmienie jego nazwiska na języku.

— Jest pan dziś wcześniej.

— Nie pierwszy raz — odparł. — Pani…?

— Lena Maj. — Podała dłoń. Uścisk miała pewny, jak człowiek od liczb. — Księgowość, analizy finansowe.

Księgowość. Słowo, które w tym budynku oznaczało wszystko, czego nikt nie chciał dotykać: małe nieścisłości, które z czasem puchły do rozmiaru spraw. Zauważył, że nie wchodzi w głąb gabinetu, zostaje na progu. Granica nie była przypadkowa. — Czego pani potrzeba? — zapytał, odchrząkując. Dziwna suchość w gardle, jak przed zeznaniami kluczowego świadka. — Później panu przyniosę. — Uśmiech nie dotknął jej oczu. — Chciałam tylko uprzedzić, że dziś mogą się pojawić… rozbieżności. W rozliczeniach. Stare historie, złe opisy. Drobiazgi. — Rozbieżności w tym budynku nie bywają drobiazgami — odrzekł. Kiwnęła głową, jakby to ją właśnie interesowało: rodzaj odpowiedzi, nie treść. Zawiesiła wzrok na teczce leżącej na biurku. Przesunęła nim szybko, technicznie, jak skaner. — Proszę nie zamykać drzwi na klucz — dodała. — Czasem to ratuje życie. Zanim zdążył zapytać, czy to żart, czy instrukcja, zniknęła w korytarzu. Drzwi domknęły się miękko. Został z ciszą i teczką. Usiadł. Otwarcie akt zawsze przypominało przeciągnięcie ostrza po skórze — nawet kiedy wiedział, co zobaczy. Wyciągnął pierwszą kartę. Nazwiska ułożone w stonowany rój, daty jak gwoździe. Wzdłuż marginesu ołówkowe kreski kogoś, kto lubił się zgadzać z samym sobą. Znał ten charakter pisma. Człowiek, który notował, zawsze robił małe, niepotrzebne zakrętki liter „s” i „r”, jakby odruchowo upiększał fakty. Zatrzymał się na pierwszym nazwisku. Skądś je pamiętał — nie z sali sądowej. Z telewizji? Z jakiegoś posiedzenia komisji? Wyjechało z głowy, zanim zdążył je podłapać.nZa oknem rozległ się cichy zgrzyt — śmieciarka. Zawsze o tej porze; ruch ten sam, dźwięk ten sam, ludzie inni. W tej regularności było coś pocieszającego. Zbyt wiele spraw rozgrywało się w rytmie nieprzewidywalnym, w tonacji chaosu.

Odchylił się i odruchowo sięgnął do bocznej szuflady. Nie po alkohol — w gabinecie nigdy. Po mały, czarny notatnik, który trzymał tam od lat. Na pierwszej stronie wytarte od czytania zdanie: „Sprawdź, nim uwierzysz”. Poniżej puste miejsce. Wziął długopis, zawahał się. Puste miejsce nie lubiło pośpiechu. Dźwięk zapiszczał krótko — systemowy dźwięk z poczty wewnętrznej. Jedno zdanie, bez podpisu: „Nie szukaj znaczeń tam, gdzie są tylko sumy.” Odrzucił odruch przeklinania. W tej pracy powiadomienia „bez podpisu” miały długą, marną tradycję. Zamknął laptopa. Ktoś czekał w nim, żeby przesunąć mu kursorem po życiu. Siedział tak chwilę, słuchając stukotu, którego nie było. Potem sięgnął po kubek z kawą i przypomniał sobie, że nie zrobił jej dziś rano. Pusta porcelana ważyła zaskakująco wiele.

Kolejne lekkie pukanie. Tym razem sekretarka. Wsunęła głowę, rzuciła krótkie „dzień dobry”, położyła na blacie brązową kopertę i zniknęła, zanim zdążył podziękować. Koperta miała tę cienką, nieprzyjemnie gładką fakturę, która pozostawia wrażenie tłustych palców. Na rogu ślad po długopisie: niedokończone kółko, jak ktoś, kto zaczynał rysować literę i się rozmyślił.

Nie miał ochoty na cudze niespodzianki. Zamiast rozerwać, obejrzał. Bez pieczęci, bez nadawcy, tylko adres wewnętrzny — gabinet, numer pokoju, jego nazwisko. Panował tu zwyczaj pomyłek doskonałych: rzeczy trafiały do właściwych miejsc, jakby znały drogę. Otworzył. Wypadła jedna strona. Wydruk, nieco zbyt ciemny, jakby kopiarka miała gorszy dzień. Rząd cyfrowych pól, jakieś rubryki, a na środku zaskakująco mało znaczące zdanie: „Uzgodnienie kwoty w ramach przesunięcia.” Na marginesie ołówkowy znak: maleńki łuk z ogonkiem. Dziwne, że to zapamiętał — gmeranie w notatniku sprzed lat nauczyło go, że ludzkie ręce mają swoje gesty jak odciski palców. Odłożył kartkę i wrócił do akt. Strony szeleściły cicho. Przy czwartym dokumencie poczuł znajome ukłucie w mostku — nie ból, raczej sygnał. Ta kwerenda, ten format tabeli, to układ kolumn… jakby widział to niedawno, ale w innym kontekście. Nie wyjmował telefonu. Nie ufał szukaniu w pamięci w cudzej maszynie.

Z korytarza dobiegło pojedyncze ostrze kroku — obcas, który nie lubi się spóźniać. Zatrzymał się przy drzwiach jego gabinetu. Dwusekundowa pauza, oddech i dalej. Bardzo dobrze: w tym budynku pauzy ważyły więcej niż słowa.

Sięgnął do drugiej szuflady. Pozornie zwyczajna — spinacze, zszywacz, gumki. Na dnie cienki metalowy kluczyk, niepasujący do żadnej z szafek. Zawsze trzymał go tam „na potem”. Potem nigdy nie nadchodziło. Pod palcami miał chłód metalu, pewność czegoś, co można obrócić, a co otworzy — albo nie. Odłożył. Dziś nie będzie „potem”.

Zadzwonił wewnętrzny telefon. Tępy dźwięk z lat dziewięćdziesiątych. — Zieliński — powiedział. — Pana proszą do sali narad na godzinę dziesiątą — głos sekretarki był uprzejmy w sposób, w który nie wpychał sympatii między sylaby. — Będzie dyrektor departamentu. — Który? — Ten, co zwykle. — Ucięła rozmowę działowym standardem. Zegarek pokazywał 9:42. Powinien był zamknąć akta, wstać, przejść korytarz, usiąść. Zamiast tego jeszcze raz spojrzał na brązową kopertę. Położył ją na brzegu biurka. Zsunęła się bezszelestnie, jakby wolała nie być tu dłużej niż trzeba. Wstał. Płaszcz na oparciu fotela zwisał jak martwy ptak. Wyszedł na korytarz. Było już głośniej: śmiech z pokoju zespołu, szelest papierów, miarowe uderzenia klawiszy, które zawsze w końcu układały się w akt oskarżenia albo w umorzenie. Dźwięki, które znał na pamięć, a jednak co rano słuchał ich jak ktoś powracający do starego nagrania.

Sala narad. Długi stół, woda w plastikowych kubkach i wyświetlacz, który zawsze kończył się wygaszaczem. Na miejscu dyrektora — miejsce puste, kurtyna wciąż opuszczona. Koledzy z prokuratury: zmęczone twarze, oczy, które wymiotły z siebie entuzjazm dawno temu. Skinienia, krótkie żarty o niczym. Ktoś zajął miejsce obok Jerzego i bez pytania położył mu dłoń na ramieniu. Szybkie, męskie „jesteśmy”. Z przedsionka dobiegł odgłos czyjejś rozmowy. Czasem w takich rozmowach słychać było potykające się słowa — sygnał, że coś jest do załatwienia albo do zakopania. Drzwi otworzyły się, dyrektor wszedł z teczką i cienkim uśmiechem. Miał w sobie uprzejmość człowieka, który planuje długie wakacje. — Krótko, panowie i panie — zaczął. — Bez rewolucji. Sprawy robimy swoje, nic nadzwyczajnego. — Przerzucił kartki. — Oczywiście… jest parę tematów medialnych, ale nie dziś. Proszę o przerzucenie zasobów na bieżące wnioski. Bez fajerwerków. Bez fajerwerków. W tym budynku to znaczyło: nie wychylajcie się, nie stukajcie w martwe ściany. Jerzy odruchowo spojrzał na koniec stołu. Siedziała tam, z boku, Lena Maj — jak obserwator na pokładzie. Kiedy dyrektor wymieniał kolejne nazwiska, odwróciła głowę w jego stronę. Nie uśmiechnęła się. W jej wzroku było to samo co poprzednio: mierzenie dystansu, sprawdzanie, czy grunt nie jest za śliski.

Narada trwała krócej, niż myślał. Po piętnastu minutach wszyscy rozeszli się we własne kierunki. Złapał portierkę informacji, żeby podpisać odbiór korespondencji — rubryka, parafa, data. Zwyczaj, który trzymał ten świat w ryzach.

W gabinecie było chłodniej niż rano. Okno musiało się rozszczelnić. Na biurku — nic nowego, choć miał wrażenie, że ktoś tu był. Ta karteczka z numerem post-it nie leżała pod kątem; jego kąty zawsze były poprawne. To śmieszne, pomyślał, i zaraz niewygodnie serio. Usiadł i wyjął notatnik. Na czystej stronie napisał powoli: „Rachunki z sobą samym — otwarte.” Pod spodem zostawił miejsce. Znał siebie — lubił wracać do pierwszych zdań, jak do zdjęć, na których widać przypadkiem lepiej niż w pozowanych. Zanim zdążył odłożyć długopis, telefon raz jeszcze zapiszczał. Ten sam bezimienny nadawca. Tylko trzy słowa: „Daj spokój kamerom.” Wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Nienawidził, kiedy ktoś uprzedzał jego ruchy. A przecież nikt poza nim nie wiedział, że zamierza poprosić o rejestry z przedsionka — czysta rutyna, nic więcej. Wstał. Otworzył drzwi gabinetu z odruchem człowieka, który nie chce wzbudzać sensacji. Korytarz był pusty. Pół kroku dalej, przy kaloryferze, leżał spinacz. Zwykły, wygięty w literę, której nie potrafił nazwać. Podniósł go, odruchowo podociskał. Drucik zostawił na opuszkach metaliczny ślad. Wracając do biurka, zauważył na podłodze ledwo widoczną smugę. Ciemniejsza kreska, jakby ktoś pociągnął podeszwą po mokrej posadzce. Smuga kończyła się przy szafce na akta. Sięgnął po klamkę. Zamek sprzeciwił się oporem o włos mocniejszym niż zwykle. Otworzył. W środku wszystko leżało na swoim miejscu — przynajmniej tak wyglądało.

Zamknął i wtedy dostrzegł coś, co wcześniej zlało się z tłem: maleńką kropkę na boku drewnianego korpusu, tuż przy zawiasie. Nie farba. Nie kurz. Wytłumaczalna, gdy się chce: kropla rozpryśniętego tuszu, uczciwa plamka codzienności. Kiedy przesunął po niej paznokciem, kropka znów była kropką. Tyle że w głowie — większą.

Odwrócił się do biurka. Brązowa koperta, ta od sekretarki, wciąż leżała równo na krawędzi. Wsunięta nieco głębiej, niż ją położył. Mógł się mylić. Mógł też nie. Otworzył ją po raz drugi, choć nie było po co. Ta sama pojedyncza kartka. Ten sam beznamiętny druk. Ta sama ołówkowa krzywizna na marginesie. Dotknął śladu opuszkiem. Grafit zostawił delikatną smugę na skórze.

— Prokuratorze? — Głos rozlał się od drzwi do środka. Lena. — Mogę na chwilę? — Proszę -odparł prokurator.

Weszła, zamknęła za sobą drzwi. Tym razem podeszła bliżej. Położyła na blacie cienki wydruk z tabelą liczb; nie przeczytał, bo patrzył, jak układa go pod kątem, idealnie równolegle do krawędzi.

— Czy pan… — urwała. — Czy pan zamawia dziś rejestry z wejścia? — Zamierzam. A pani?

— Gdybym miała radzić… — rozejrzała się po gabinecie tak, jak patrzy się na ludzi: z góry na dół, potem na boki. — Nie zaczynać od rzeczy, które zostawiają ślady. Zaczynać od pytań, które nie zostawiają nic.

— Brzmi jak dobra księgowość. — Brzmi jak ostrożność. — Zawahała się o ułamek sekundy. — I jeszcze jedno. Jeśli ktoś będzie pytał, czy często pan bywał po godzinach… proszę powiedzieć, że nie. — A bywałem? — Niech pan powie, że nie. — Odwróciła się do wyjścia, dłoń już na klamce. — I proszę… nie zamykać drzwi na klucz. Zniknęła. Jerzy słuchał jeszcze chwilę ciszy, jakby miała mu oddać sens jej słów.

Wieczorem wyszedł ostatni. Korytarz odbijał jego kroki jak tunel. Na parkingu światła samochodów rysowały mokre paski na betonie. Zanim wsiadł, obejrzał się — nie dlatego, że czuł czyjś wzrok na plecach, ale dlatego, że tak robił od lat. Rytuały zastępują przesądy, a przesądy — wiarę.

W domu było ciemno. Ewa żona Jerzego zostawiła światło w kuchni i kartkę z krótką informacją o wizycie u lekarza. „Wracam późno.” Pismo pochylone, ładne, szkolne. Jakby chciała, żeby każde zdanie mogło być kiedyś dowodem. Odsunął krzesło, nalał wody do szklanki i stał tak, nie siadając, dopóki nie poczuł bólu w kręgosłupie. Na ścianie wisiało zdjęcie sprzed lat, złapane jeszcze w czasach, gdy fotografowało się chwilę, a nie siebie: on, Ewa i chłopiec, który trzymał go za szyję mocniej, niż było trzeba. Odwrócił wzrok pierwszy.

Wrócił myślami do gabinetu, do brązowej koperty i ołówkowego łuku. Obiecał sobie, że jutro zacznie inaczej: bez rejestrów, bez próśb do ochrony, bez standardowych gestów, które budzą standardowe odruchy. „Pytania, które nie zostawiają nic” — powiedziała. W nocy obudził go dźwięk telefonu. Przez chwilę leżał nieruchomo, wpatrzony w ciemność, licząc uderzenia serca. Sięgnął po aparat. Ekran był czarny, cisza gruba jak koc. Wrażenie, nie dźwięk. Wrócił na poduszkę i spróbował odtworzyć w głowie układ cyfr z tej tabeli. Przy piątej kolumnie zasnął bez snów. Rano, wchodząc do gabinetu, zobaczył coś, czego nie zostawił poprzedniego dnia: żółtą samoprzylepną karteczkę przyklejoną do dolnej krawędzi monitora. Pisał ktoś drobnym, równym pismem, w którym litery trzymały się za ręce: „Zanim otworzysz, spójrz w bok.” Stał chwilę, trzymając dłoń na oparciu krzesła. Potem powoli odsunął fotel i usiadł. Nie dotykał klawiatury. Obrócił głowę w stronę okna. Na parapecie, którego nie zamykał nigdy do końca, leżał maleńki, srebrny zszywacz. Jego. Tylko że wczoraj widział go w bocznej szufladzie.

Zanim sięgnął, drzwi lekko drgnęły w futrynie — przeciąg. Ktoś przechodził korytarzem, zamykając za sobą okna. Budynek sapał jak stary pies. Ściągnął karteczkę z monitora i włożył do notatnika. Pod niższym marginesem dopisał: „Kto pierwszy patrzy w bok, rzadziej pada.”

Nie zamówił nagrań z kamer. Nie dzwonił do ochrony. Nie prosił sekretariatu o listy wejść. Zamiast tego wysłał jedno zdanie do działu finansowego, zwykły mail w zwykłej sprawie, niebudzącej niczyjej ciekawości: „Proszę o wgląd do wykazu kont przypisanych do kosztów drobnych napraw — ostatnie dwa lata.” Odpowiedź przyjdzie po południu, jak zawsze, w formacie, który pozwala się zgubić. Nim wstał po kawę, znów usłyszał miękkie pukanie. Odruchowo pomyślał: Lena. Tym razem nikt jednak nie wszedł. Ktoś przeszedł obok i poszedł dalej. W tej pracy najciemniejsze sprawy mają najlżejsze kroki.

Wieczorem, kiedy zgasły świetlówki, a portier zamknął drzwi na łańcuch, Jerzy stał jeszcze chwilę w holu, patrząc na własne odbicie w szybie. W powidoku zobaczył za plecami znajomą sylwetkę — długi płaszcz, włosy złapane w kuc, jasne oczy. Odwrócił się. Korytarz był pusty. Odbicie zawsze wie więcej — pomyślał — bo widzi to, co się odwraca. Na zewnątrz deszcz znów się rozpadał. W powietrzu wisiał słodkawy zapach dymu, jakby ktoś palił liście w miejscu, w którym nie powinien. Idąc w stronę samochodu, wyczuł tę dziwną mieszaninę zapachu benzyny i mydła hotelowego, którą pamiętał z jednego jedynego dnia w życiu. Zatrzymał się, spojrzał w górę. W oknie na czwartym piętrze, w gabinecie po drugiej stronie korytarza, mignęło światło telefonu i zgasło. Cisza powiedziała mu więcej niż cokolwiek: ktoś tu był, zanim ktoś inny postanowił, że nikogo nie było. Kiedy odjeżdżał, spojrzał w lusterko. Na parapecie jego gabinetu coś połyskiwało w świetle latarni — maleńka, metalowa kreska. Zszywacz? Spinacz? Różnica była mniejsza niż sens. Silnik warczał równym, pocieszającym tonem. Warszawa ustępowała przed maską samochodu jak woda przed dziobem łodzi. Na skrzyżowaniu zapaliło się czerwone, a on nie ruszył od razu, gdy zrobiło się zielone. Trzymał nogę na hamulcu sekundę dłużej niż trzeba, jakby sprawdzał, czy jego decyzje wciąż należą do niego. Kiedy ruszył, w radiu ktoś mówił o pogodzie nad Wisłą. Mżawka miała przejść w mgłę. Dobrze. Mgła najlepiej ukrywa pytania, które dopiero trzeba wymyślić. Do domu dojechał bez śledzenia. A może śledzony tak, jak lubił najbardziej: bez świadków. Zostawił płaszcz na krześle, przeszedł do kuchni, otworzył okno. Z sąsiedniego balkonu ktoś strzepywał popiół. Pomyślał, że kiedyś dym miał zapach zwycięstwa, a teraz pachnie jak wyrok w zawieszeniu. Przed snem otworzył notatnik. Na tej samej stronie, pod zdaniami poranka, dopisał jedno słowo, bardzo powoli, stawiając litery jak słupki na granicy:

„Cisza.”

Nie wiedział jeszcze, czy to tytuł sprawy, czy wymówka. Ale wiedział, że od jutra będzie ją słyszał wszędzie. I że to ona — nie krzyk, nie groźby, nie nazwiska — będzie go prowadzić przez miasto, które udaje, że nic nie widzi.

Rozdział 2 — Zimny Blask Prawdy

Poranek był ciężki jak powietrze po burzy. Niebo zwisało nisko nad Warszawą, a światło miało barwę rozcieńczonego ołowiu. Jerzy stał przy oknie swojego gabinetu, trzymając w dłoni kubek z kawą, która już dawno wystygła. Ciepło, które czuł, pochodziło nie od napoju, ale od wewnętrznego napięcia, które nie chciało ustąpić od wczoraj. Na biurku leżały te same akta, ta sama brązowa koperta, tylko że dziś wyglądały inaczej. Jakby noc wchłonęła w nie jakiś sekret, który teraz oddawały z powrotem. Czasem miał wrażenie, że papier potrafi kłamać. Otworzył notatnik. Wczoraj zapisał jedno słowo: Cisza. Dziś dopisał obok: Zanim przemówi. Wcisnął przycisk na telefonie.

— Proszę mi połączyć z działem finansowym — powiedział.

Głos sekretarki brzmiał sucho, proceduralnie. — Pani Maj już w drodze do pana. Nie zdążył odłożyć słuchawki, gdy zapukała. Tym razem zapukała — raz, dwa, trzy — rytmicznie, jakby dawała znak. Weszła bez pytania. Lena wyglądała tak samo jak poprzedniego dnia, tylko że coś w niej się przesunęło. Może to był cień pod oczami, może sposób, w jaki przytrzymywała długopis między palcami.– Prosił pan o wykaz kont — powiedziała, kładąc przed nim wydruk. — To surowa wersja. Bez podpisów. Lepiej tak. Jerzy spojrzał na nią.– Lepiej? — Im mniej śladów, tym większa szansa, że ktoś je uzna za błędy w systemie. Zawiesił wzrok na jej dłoniach. Smukłe, precyzyjne. Kobieta, która żyje w liczbach, ale myśli jak śledczy. — Zna się pani na tym — powiedział. — Na śladach. — W księgowości każdy zostawia odcisk palca — odparła. — Tylko nie każdy wie, gdzie go szukać. Usiadła naprzeciw niego. Cisza wypełniła gabinet jak dym z papierosa. — To, co pan widzi — zaczęła, wskazując na wykaz — to czysta matematyka. Ale proszę spojrzeć na daty. Przesunął palcem po kolumnach. Drobne różnice — dni, czasem godziny. W niektórych miejscach brakowało przecinków, w innych wpisano coś, co wyglądało jak literówki. Tyle że nie były przypadkowe. — Dwie wersje tego samego przelewu — mruknął. — Ktoś dopisał zero.– Nie dopisał. Przesunął. To starszy typ manipulacji — odpowiedziała. — Widać rękę kogoś, kto się nie spieszy. Jej ton był spokojny, rzeczowy, ale Jerzy czuł, że pod tą kontrolą pulsuje coś więcej. Strach? Złość? A może świadomość, że oboje właśnie dotknęli czegoś, co nie powinno istnieć. Na korytarzu rozległ się stukot obcasów, szybki, zniecierpliwiony. Oboje spojrzeli w stronę drzwi. Stukot minął i ucichł.

— Pani Maj — zaczął powoli — ile osób mogło mieć dostęp do tych danych? — Oficjalnie? Trzy. Nieoficjalnie — uniosła brwi — każdy, kto umie wcisnąć Enter w odpowiednim momencie. Milczeli. Gdzieś w ścianie szumiała klimatyzacja. W tym budynku nawet powietrze brzmiało jak przesłuchanie. Jerzy zamknął teczkę i oparł się w fotelu.

— Pani tu długo pracuje? Zapytał.

— Trzy lata. Ale w papierach mam pięć. Odpowiedziała ksiegowa

— To znaczy? — dopytał Jerzy

— To znaczy, że ktoś wpisał mnie do systemu wcześniej, niż zostałam zatrudniona. — Spojrzała mu prosto w oczy. — Zdarza się. To nie był żart. Jerzy wstał.

— Muszę coś sprawdzić.

— Pomogę — powiedziała.

— Lepiej nie.

— Już pan mnie w to wciągnął — ucięła. — Teraz to też moja sprawa. Korytarz. Wąski, długi, jak wnętrze lufy. Światło migało, raz zimne, raz ciepłe. Na końcu — drzwi do archiwum. Jerzy wsunął kartę dostępu. Czerwony sygnał, potem zielony. Drzwi ustąpiły z cichym kliknięciem. W środku pachniało kurzem i przeszłością. Rzędy metalowych regałów, szare teczki, królestwo ciszy. Lena stanęła obok niego.

— Tu czas się zatrzymał — szepnęła.

— Nie. Tu czas się chowa — odpowiedział.

Otworzył jedną z szaf. Dokumenty, notatki, stare faktury. Ale nie to przykuło jego wzrok. Na dolnej półce leżała cienka, zielona teczka, bez numeru. Wyciągnął ją. Na okładce tylko jedno słowo: „Omega”. Zamarli oboje.

— To żart? — spytała Lena

— Nie. W tej prokuraturze nikt nie żartuje. Odpowiedział prokurator

Otworzył. W środku — wydruki z monitoringu, notatki z przesłuchań, kserokopie przelewów. I jedno zdjęcie. Czarno-białe, nieostre. Widać było mężczyznę siedzącego przy biurku, w półmroku, z papierosem. Jerzy znał to biurko. Znał nawet to popielate światło. To był jego gabinet. Serce ścisnęło mu się jak w uścisku.– Kto to zrobił? — spytała cicho. — Nie wiem. Ale jeśli to, co myślę… to znaczy, że ktoś mnie obserwuje od dawna. Zerknął na rewers zdjęcia. Data. Godzina. Dokładna minuta, w której wczoraj wieczorem wyszedł z gabinetu. Lena odsunęła się krok w tył. — To znaczy, że to zdjęcie zrobiono… po tym, jak pan wyszedł. Jerzy skinął głową.– Czyli ktoś wszedł do środka.

Na regale nad nimi zapaliła się mała zielona lampka alarmu czujnika ruchu. Oboje zastygli.– To nie my — szepnęła.– Nie. To znaczy, że ktoś tu jest. Wtedy zgasło światło. Dźwięk był prosty — krok, potem drugi. Cichy, ostrożny. Lena chwyciła go za rękę. — Nie ruszaj się.

W mroku widział tylko zarys regałów i cienką smugę światła wpadającą spod drzwi. Ktoś był po drugiej stronie. Drzwi skrzypnęły. W szczelinie zamigotał cień, sylwetka. Przez ułamek sekundy widać było zarys twarzy. Jerzy nie zdążył zapamiętać szczegółów — tylko błysk okularów i odblask identyfikatora. Kiedy światło wróciło, drzwi były zamknięte. Na podłodze leżała kartka. Zwykła, z drukarki. Na środku jedno zdanie: „To, co widzisz, nie istnieje.” Kilkanaście minut później siedzieli w jego gabinecie. Drzwi zamknięte, żaluzje spuszczone. Lena milczała, trzymając dłonie splecione jak do modlitwy.

— To było ostrzeżenie — powiedział Jerzy.

— A może zaproszenie. Spojrzał na nią. Jej spojrzenie było twarde, spokojne.

— Ktoś próbuje coś ukryć. Ale nie wiem, czy chodzi o pieniądze.

— Zawsze chodzi o pieniądze — odparła. — Tylko nie zawsze o te z kont.

Zrozumiał. Polityka, układ, nazwiska. Zanim odpowiedział, telefon zapiszczał. Wiadomość bez nadawcy. „Zatrzymaj się. Jeszcze nie czas.”

Wieczorem, kiedy wrócił do domu, w mieszkaniu panowała ta sama cisza co wczoraj. Ewa siedziała przy stole, patrząc w ekran laptopa.– Byłeś dziś długo — powiedziała bez emocji.– Sprawy.– Zawsze sprawy. Zamknęła laptopa.– Wiesz, że ostatnio ktoś dzwonił do domu? Mężczyzna. Pytał o ciebie. Nie przedstawił się. Jerzy poczuł, jak coś w nim zamarza. — Co powiedziałaś? — Że nie wiem, kiedy wrócisz. — Wzruszyła ramionami. — Brzmiał… spokojnie. — Spokojnie — powtórzył. W nocy długo nie mógł zasnąć. Słuchał oddechu żony, stukotu deszczu o parapet, tykania zegara. Gdzieś pod tą codziennością czaiło się coś nienazwanego, coś, co rosło jak wilgoć w ścianie. Zanim zasnął, wyobraził sobie te same korytarze, ten sam budynek, ciemny jak wyrzut sumienia. I kobietę, która powiedziała: Nie zamykaj drzwi na klucz. Wiedział, że od jutra te drzwi już nigdy nie będą naprawdę otwarte.

Rozdział 3 — Ślady, które nie istnieją

Warszawa tonęła w deszczu jak w półprawdzie. Krople uderzały o parapety, rozmywając światła, jakby ktoś chciał wytrzeć miasto z pamięci. Jerzy Zieliński siedział przy biurku już od świtu. Zegar na ścianie uparcie odmierzał minuty, ale każda z nich miała inny ciężar. Od rana nie odezwał się do nikogo. Kawa wystygła jeszcze zanim dotknął jej ust, a ekran komputera pulsował tą samą bielą co okno za jego plecami. Na blacie leżała teczka, ta sama, której wczoraj nie powinien był otwierać. Teraz wyglądała inaczej — jakby w nocy ktoś przewrócił kartki i odłożył ją z powrotem, tak samo, ale nie tak samo. W środku brakowało jednej strony. Numeracja przeskakiwała z siedem na dziewięć. Na marginesie drobnym ołówkiem ktoś dopisał jedno słowo: „NIEISTOTNE.” Zieliński spojrzał na to długo, aż litery rozmyły się w szarość. W tej pracy nauczył się, że nic nie jest „nieistotne”, dopóki ktoś nie zacznie o tym mówić zbyt głośno. Wstał i podszedł do okna. Z czwartego piętra widział tylko fragment miasta — dachy i anteny, kawałek parkingu, ulicę, która prowadziła donikąd. W powietrzu unosił się zapach dymu. Nie z papierosa. Inny, cięższy. Jakby ktoś palił coś, co nie chciało się spalić. Na biurku zadzwonił telefon. Jeden dźwięk. Krótki. Spojrzał — numer wewnętrzny, bez nazwy. Podniósł słuchawkę. — Zieliński. Cisza. Tylko oddech po drugiej stronie. Kobiecy, spokojny, nienaturalnie równy. — Halo? — powiedział. — Słucham. Nic. Potem delikatne kliknięcie. Rozłączenie. Odłożył słuchawkę. W tej chwili wiedział, że ktoś próbuje sprawdzić, czy jest gotowy słuchać.

Kiedy Lena Maj pojawiła się w jego gabinecie po raz drugi, nie musiała się przedstawiać. Zapach jej płaszcza — lekki, czysty, z nutą mydła i papieru — wypełnił przestrzeń, zanim jeszcze zdążyła coś powiedzieć. W dłoniach trzymała pendrive, czarny, bez etykiety. — Dane z działu analiz — oznajmiła cicho. — Zestawienie wpływów z trzech ostatnich lat. W teorii czyste. W praktyce — nie wiem. Położyła nośnik na biurku, nie dotykając teczki. — Kto o to prosił? — spytał. — Oficjalnie? Nikt. — Spojrzała mu w oczy. — Nieoficjalnie — pan. Zamilkli.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 35.82