E-book
7.35
drukowana A5
16.56
Dworzec

Bezpłatny fragment - Dworzec


Objętość:
73 str.
ISBN:
978-83-8369-060-5
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 16.56

Wyglądał na zmęczonego.

Wypchnięty z pociągu przez innych podróżnych stanął na peronie i patrzył przed siebie nieprzytomnym wzrokiem, nie zwracając uwagi na potrącających go ludzi. Na głowie miał okulary przeciwsłoneczne, zapomniane wśród gąszczu ciemnych, zmierzwionych włosów. Ubrany był w beżowe, krótkie bojówki, czarny T-shirt i skórzaną kurtkę. Wciąż stojąc tam, gdzie zdołał się zatrzymać, sięgnął do kieszeni i wydobył stamtąd zapalniczkę oraz paczkę papierosów. Jeden z nich znalazł się w jego ustach; jednocześnie w dłoni zamigotał ogień. Pochylił się nieznacznie, by osłonić go przed lekkim, typowym dla klimatu wybrzeża wiatrem. Ciemne okulary zsunęły mu się na oczy. Nie były mu w tej chwili do niczego potrzebne, słońce zaszło już dwie godziny temu. Wyprostował się, zaciągnął dymem z papierosa i dopiero wtedy leniwym ruchem zdjął okulary i schował do kieszeni kurtki razem z camelami. W końcu ruszył wolnym krokiem wzdłuż peronu. Niewielka torba podróżna, niedbale przewieszona przez ramię, z każdym krokiem obijała mu się o plecy. Po kamiennych schodach zszedł do przejścia na dworzec. Panował tam przyjemny chłód, za to mdłe światło lamp przyprawiało o ból głowy.

Po wyjściu z dworca udał się w stronę przystanku autobusowego. Z rozkładu jazdy dowiedział się, że autobus przyjedzie za kilkanaście minut. Siedząc bezczynnie na ławce pod wiatą, o mało nie zasnął. Ocknął się, słysząc hałaśliwy śmiech przechodzących obok młodych dziewczyn i odruchowo przysunął do siebie torbę. Miał ochotę na następnego papierosa, ale zajrzał do paczki i stwierdził, że zostały mu dwa. Postanowił zostawić je sobie na rano. Zresztą i tak po chwili nadjechał autobus — „czerwona burżuazja”. Sam już nie pamiętał, kto i dlaczego wymyślił tę nazwę dla linii pospiesznej.

Jadąc autobusem, patrzył przez okno na ulice swojego miasta. O ileż były ładniejsze od tych, na których się wychował… Nie straszyły, tak jak tamte, sypiącymi się fasadami kamienic ani studniami podwórek, po których snuły się trzy pokolenia ludzi bez pomysłu na życie. Co prawda on nie myślał teraz o tym; marzył tylko i wyłącznie o wzięciu ciepłego prysznica i wsunięciu się nago w chłodną pościel. Znowu dobiegł go śmiech młodych dziewczyn, które wsiadły do autobusu razem z nim. Spojrzał w ich stronę i przekonał się, że jego osoba jest z pewnością ulubionym tematem szeptów, które snuły sobie do uszu. Zalotne zerkania spod umalowanych na niebiesko rzęs nie były mu w smak, odwrócił się zatem z powrotem do szyby. Zobaczył w niej swoje odbicie. Nawet gdy wyglądał tak fatalnie jak dzisiaj, jego wyrazista, męska twarz zwracała uwagę kobiet w różnym wieku. Niekiedy stawało się to irytujące. Na przykład teraz.

Wysiadając z autobusu, czuł na plecach rozczarowany wzrok. Rozdrażniło go to na chwilę; był zmęczony, a poza tym nie lubił być traktowany jak słodki szczeniak. Kiedyś cieszyło go powodzenie u płci pięknej, ale i szampan spijany codziennie może przyprawić o mdłości.

Ciepłej wody oczywiście nie było. Otworzył okno, żeby mieć przynajmniej chłodną pościel i z poświęceniem godnym lepszej sprawy wszedł pod zimny strumień. Poczuł gęsią skórkę na całym ciele i odruchowo wciągnął powietrze przez zaciśnięte zęby. Ostatecznie zrezygnował ze spłukania z siebie zapachu podróży; i tak nie było nikogo, kto dzieliłby z nim łóżko. Wyciągnął się z rozkoszą na kołdrze powleczonej jasnym, miękkim dżersejem. Wyczuł coś twardego pod spodem; był to pilot od wieży stereo, pamiętającej jeszcze imprezy urządzane za czasów studenckich. Nacisnął jeden z guziczków i z głośników popłynęła muzyka, doskonale ilustrująca jego obecny stan duszy. Niespokojna. Zimna. Na krawędzi depresji. Leżał w ciemnym pokoju, zbyt zmęczony, by zasnąć. Po jego głowie snuły się obrazy z kilku ostatnich dni; niektóre ogrzewały serce, inne wzbudzały w nim mdły niesmak. Później pojawiły się jeszcze inne; te były przerysowane, groteskowe, pozbawione sensu. Wspomnienia i zmęczenie otrzeźwiały go jeszcze kilka razy; wreszcie jednak dały za wygraną. W końcu odpłynął w mocny, chociaż niespokojny sen.


***

Powoli kończył się kwiecień, jednak upalne dni mocno dawały się we znaki. Dopiero wieczory przynosiły wytęskniony powiew chłodu. Nie były to najlepsze warunki do rozmów o pracę. Koszula przyklejała się do ciała, na czole perlił się pot. Pomieszczenia biurowe usytuowane w szczycie budynku, bez klimatyzacji, dopełniały dzieła. W leniwej ciszy słychać było tylko szum wentylatorów i brzęczenie much ganiających się wkoło żyrandola.

— No. Dobrze, panie… Frankowski? Będzie pan odpowiedzialny za magazyn.

Kamil popatrzył na swojego nowego pracodawcę. Był to mężczyzna o twarzy nie tyle roztargnionej, co zdradzającej pewne skłonności do myślenia o wszystkim i o niczym równocześnie. Siedział za swoim biurkiem w pozie pozbawionej dystansu i nieuważnie przerzucał jakieś papiery.

— To znaczy?

Szef spojrzał na niego, jakby zapomniał już, o czym mówił.

— Nooo, to znaczy, będzie pan składał zamówienia, przyjmował towar, no i prowadził dokumentację. Kolega Szadek pokaże panu, co i jak.

Kamil lekko uniósł się z krzesła, pewien, że nie dosłyszał.

— Kto?

— Jeden z pracowników — wyjaśnił szef, zapominając dodać, że sam jest drugim i jak na razie obsada firmy na tym się kończy. — Ale nie dzisiaj, jak już zacznie pan pracę. Może być od pierwszego?

Kamilowi stanęła przed oczami podobna sytuacja sprzed paru tygodni. Wtedy miał do czynienia z dobrze odżywionym, nadętym doktorkiem, objawiającym silne przywiązanie do żelaznych zasad pochodzących z czasów jego błyskotliwej młodości. Poważany ów biznesmen przez kwadrans studiował ważne dokumenty, przerywając ciężkie milczenie krótkimi, lecz treściwymi pociągnięciami nosem, aż wreszcie, przypomniawszy sobie o Kamilu, zmierzył go znudzonym spojrzeniem. Jego wzrok zatrzymał się fragmencie tatuażu, niefortunnie wystającym spod krótkiego rękawa koszuli, i Kamil usłyszał wyrok:

— Nie ma pan kwalifikacji.

— Nad czym się pan zastanawia? — dopytywał się tymczasem szef, stukając w blat ołówkiem zakończonym gumką.

— Nad wynagrodzeniem.

— Prawda. Na początek mogę dać panu te dwa i pół, oczywiście później, pod warunkiem obopólnego zadowolenia ze współpracy, możemy wrócić do tematu. To jak? Od pierwszego?

Kamil nie miał nic przeciwko temu, poza tym, że był to akurat pierwszy maja i sobota. Szef przyznał mu rację i ustalił ostatecznie datę na czwartego.

I tak oto, zgodnie z trzema literami przed moim nazwiskiem, zostałem w końcu magazynierem, pomyślał Kamil, wychodząc z biura.


Gdynia była jego domem od dziesięciu lat. Pozostałe dwadzieścia trzy przeżył w Łodzi. Wyjechał, znalazłszy sobie wygodny pretekst w postaci lepszego rynku pracy, ale tak naprawdę była to ucieczka od dawnego życia, od wspomnień i od ludzi, którzy mieli o nim za dużo, nie zawsze prawdziwych, wiadomości. Z całą świadomością porzucił wszystko, żeby zacząć od zera; włącznie ze sprzedażą łódzkiego mieszkania i przerwaniem studiów na prawie dwa lata. Nie obchodziło go, czy ktoś uzna to za ucieczkę, czy tchórzostwo; jedyne czego chciał, to dostać od losu czyste kartki do zapisania od nowa.

Za przyjaciółmi nie tęsknił. Dorośli i pozmieniali się tak samo jak on. Z Kubą Szadkiem nie miał kontaktu, odkąd wyjechał, zresztą nie chciał go mieć. Kilka drobnych nieporozumień między nimi zsumowało się do poważnego konfliktu, który zakończył i tak kruchą przyjaźń. Do Adama wysyłał czasem SMS-y świąteczne, w których pozdrawiał także jego żonę i córki. Został jeszcze Michał; chyba tylko on go jeszcze rozumiał.

Nie był pewien, czy szef powiedział „kolega Szadek”. Jeśli tak, zbieżność nazwisk musiała być przypadkowa, bo wydawało się mało prawdopodobne, by Kuba mieszkał gdzieś w Trójmieście i w dodatku był zatrudniony akurat w tej firmie. Los bywa złośliwy, ale chyba, do cholery, nie aż tak, pomyślał Kamil. Nie zaprzątał sobie jednak tym głowy, bo do czwarte-go maja były jeszcze prawie dwa tygodnie.


Ulubionym miejscem Kamila w letnie wieczory był bulwar. Nie lubił wiecznie zatłoczonego i jarmarcznego Skweru Kościuszki, ale tutaj, w lekko dekadenckiej atmosferze, chętnie siadał w którejś z knajpek ze szklanką piwa i oddawał się rozmyślaniom. Uznał, że po zakończonej sukcesem rozmowie w sprawie pracy należy mu się chwila przyjemności, więc wysiadł po drodze z autobusu i spacerkiem udał się do jednego z sezonowych ogródków na bulwarze.

Pierwsze łyki zimnego piwa odświeżyły jego umysł. Rozsiadł się wygodnie na plastikowym krzesełku i zza ciemnych okularów obserwował hałaśliwy, barwny świat, toczący się wkoło niego jak film 3D.

I nagle, znikąd, pojawiła się ona.

W sam raz materiał na pierwszoplanową heroinę.

Była smukła, wysoka — pewnie wyższa niż on, i piękna. Ciemne, skręcone jak sprężynki włosy niedbale związała na karku zieloną tasiemką. Miała na sobie jasną obcisłą koszulkę i luźne bojówki w kolorze khaki.

Jechała rowerem na bulwar.

Kamil odprowadził ją wzrokiem, układając w myślach zdania, które jak najlepiej od-dałyby niewymuszony wdzięk kobiety. Chodziła mu po głowie myśl, żeby napisać kiedyś powieść; na razie ograniczał się do testowania tematów. Na pewno powinien wspomnieć o jej zmysłowych ustach, których kontur był starannie wypełniony szminką w kolorze wiśni, i o dłoniach pewnie władających kierownicą, palcach obejmujących manetki przerzutek, paznokciach równie soczystych jak usta.

Zastanawiam się, czy ktoś przede mną marzył już o tym, żeby być manetką.

— Masz odstąpić papierosa? — zachrypnięty głos przerwał rozmyślania Kamila. To była Honoratka, menelka w nieokreślonym wieku i z pomieszanym rozumem, którą często spotykał na bulwarze.

— Dla ciebie zawsze — uśmiechnął się i wyciągnął z kieszeni skórzanej kurtki pomiętą paczkę cameli. Honoratka wzięła jednego ruchem zwierzątka, które nigdy nie oswoi się do końca.

— Weź jeszcze — zachęcił ją Kamil.

— Masz ostatniego.

— Mam jeszcze całą paczkę.

Honoratka wyrwała mu z ręki paczkę z jednym papierosem i schowała ją do przepastnej kieszeni poplamionego prochowca. Kamil uważnie obserwował kobietę. Bez zbędnych ceregieli wzięła ze stolika jego zapalniczkę, przypaliła papierosa i z lubością zaciągnęła się dymkiem. Wypuściła z ust kilka kółek, rozglądając się po sąsiednich stolikach. Zapalniczka zniknęła w drugiej kieszeni. Honoratka zerknęła na Kamila i uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając zrujnowane uzębienie.

— Normalne świry — stwierdziła, zapewne tytułem wstępu do dłuższej refleksji.

— Może to i lepiej — podsunął Kamil.

— Widać, że stare konie, a jeden drugiego nosi na plecach — kobieta zaniosła się śmiechem.

— Stare konie? — upewnił się Kamil. Honoratka spojrzała nań z pobłażaniem.

— No chłopaki. Ale takie wiesz, coś ze trzydzieści parę lat. A wygłupiają się jak dzieciaki, aż ludzie się patrzą. A szli tu przed chwilą. Ja ich lubię. Normalne świry — przypomniała sobie i rozejrzała się, czy nie wracają przypadkiem.

Bulwar w ciepłe dni pełen jest normalnych świrów, zakręconych Honoratek i pięknych rowerzystek pieszczących dźwignie przerzutek. Kiedy spojrzy się na plażę przez szklankę na-pełnioną piwem, ziarenka piasku odrywają się od ziemi, unoszą rozkołysanym ruchem i pękają w mojej głowie, delikatnie łaskocząc w powieki.

Honoratka widząc, że Kamil już nie słucha jej słów, umilkła. Obejrzała sobie jego wyrazisty profil, oddający hołd szklance z piwem, zamruczała coś jeszcze o świrach i zostawiła go samego, zamiatając za sobą wysłużonym prochowcem.


***

Czwarty maja, wtorek

O siódmej rano z bólem odkleiłem się od wyrka i lewitując po omacku, dotarłem do łazienki. Wszedłem pod prysznic. Na początku zleciało nieco zimnej wody, od której sierść zjeżyła mi się nawet między palcami, ale obudziłem się też trochę. Później wszystko poszło gładko, włącznie z goleniem. Czysty, pachnący i głodny niestety, bo lodówka niepostrzeżenie wyczyściła mi się przez ten długi weekend, wyszedłem z domu i zobaczyłem, jak ucieka mi autobus. Kupiłem w kiosku gazetę o tematyce przyrodniczej i z pokorą usiadłem pod wiatą, zagłębiając się w lekturze.

Ktoś mógłby pomyśleć, że dramat dnia powszedniego opisuję z nudów na przykład, al-bo dla potomnych. Nic podobnego. Robię to tytułem wstępu do mniej powszednich wydarzeń, które miały przyjemność mnie dzisiaj zaskoczyć. Taki wstęp, że niby dzień jak co dzień, a tu nagle pyk, staje ci przed oczami wszystko, czego nie chciałbyś oglądać. Ale wróćmy do tematu, chociaż bardziej bystrzy mogliby już wykumać, co mi dzisiaj stanęło. Przed oczami oczywiście. Przepraszam najmocniej za tę dwuznaczność niezamierzoną. Freudowską.

Wsiadłem do czerwonej R burżuazji (ostatni raz, mam nadzieję, wieczorem odbieram wreszcie samochód z warsztatu), w odpowiednim momencie wysiadłem, co było logicznym następstwem, i udałem się do siedziby zatrudniającej mnie firmy. Wszedłem do budynku, później po schodach na pierwsze piętro, otworzyłem drzwi i… wpadłem na Kubę.

Muszę przyznać, że wrażenie było negatywne. Prostszymi słowy zmroziło mnie. Pierwsza myśl, która pojawiła się w mojej głowie, to wyjść i więcej tu nie wracać. Szadek tymczasem próbował cieszyć się ze spotkania i nawet merdał ogonkiem, ale powiedziałem mu, żeby spłynął. Już prawie wychodząc, tak jak miałem w planach, natknąłem się na szefa. Zdziwił się, więc wyjaśniłem mu, o co chodzi i w trakcie tego wyjaśniania żal mi się gościa zrobiło, bo wyglądał na zmieszanego. Nawet chciał się wytłumaczyć nie wiadomo z czego i przyszło mi do głowy, że jego chyba też życie zdążyło nieźle popieścić. No i zostałem z radosną perspektywą spędzania ośmiu godzin dziennie z panem S.


Nowy szef Kamila miał na imię Sebastian i, według metryki, trzydzieści dziewięć lat. Nikt, kto spotykał go po raz pierwszy, nie dawał mu więcej niż trzydzieści… no, trzydzieści dwa. Uprzejmy uśmiech prawie nie opuszczał jego twarzy, co było godne podziwu, kiedy wzięło się pod uwagę ilość spraw, które okazały się mniej oczywiste, niż je sobie wyobrażał.

Wyciągnięty rozkosznie w pościeli, palił papierosa i spod zmrużonych powiek obserwował Lenę. Leżała obok z błogim wyrazem twarzy i bawiła się łańcuszkiem zapiętym na swoim nadgarstku. Tylko raz w życiu spytała go, czy musi palić w łóżku. Odparł, że nie musi, ale lubi. Przyjęła to do wiadomości. Lena nie miała w zwyczaju zaśmiecać swojej głowy pretensjami i dąsami, nie zadawała też natrętnych pytań, nie roztrząsała przeszłości i nie osnuwała Sebastiana przyszłością. Nie była to bynajmniej jej obojętność, lecz wrodzony dyplomatyczny takt.

Sebastian wyrzucił niedopałek, przyciągnął Lenkę ramieniem i zamruczał jak łajdaczący się kot. Porzuciła swój łańcuszek; oparła się o ładnie ukształtowaną pierś mężczyzny i zaczęła gładzić go po obojczykach. Wpatrywała się przy tym w jego twarz z takim skupieniem, jakby nie widziała jej od lat. Pokazał jej język; fuknęła i położyła głowę na poduszce tuż obok jego głowy. Uśmiechnął się, chociaż i tak nie mogła tego zobaczyć. Z głośników sączyła się muzyka jednego z amerykańskich zespołów, w zaskakujący sposób łącząca w sobie żywość melodii z melancholią głosu wokalisty. Jeden z mięśni w ciele dziewczyny drgał w rytm piosenki. Nie zdawała sobie z tego sprawy, ale był to niezły sposób na to, by nie pozwolić Sebastianowi zapomnieć o jej ciele, pełnym niespożytej energii. Przed chwilą jeszcze czuł się nieco senny, ale jego krew ożywiła się na myśl o ostatnim papierosie. Ale po… Po.


***

— Kamil tu jest.

Kuba stał w oknie, odwrócony plecami do pokoju i w zamyśleniu obserwował postać kręcącą się po podwórku gdańskiego blokowiska.

— Kamil — powtórzył. — Wyobrażasz sobie?

— Tu, to znaczy gdzie?

— W Trójmieście. I pracuje w tej samej firmie, co ja. Dzisiaj przyszedł pierwszy raz.

Postać zajrzała do puszki na śmieci. Coś musiało ją zainteresować, bo wsadziła głowę głębiej, a po chwili także i ręce.

— Jak to możliwe? — Kuba usłyszał w tym pytaniu nutę podejrzliwości. Wzruszył ramionami.

— Przypadek — odparł, tak jakby nie wiedział, że w życiu nie ma przypadków.

Odwrócił wzrok od sylwetki rzucającej cień na podwórko. Wolnym krokiem przeszedł przez pokój i opadł na stojący w kącie fotel. Zamknął oczy i pozwolił swoim myślom wymykać się w świat w postaci słów.

— Wiedziałem, że wyjechał z Łodzi. Ale nie przypuszczałem, że trafił tutaj. Gdybym wiedział… To pewnie i tak bym tu wrócił. To znaczy zamieszkał. Chociażby ze względu na ciebie. Zresztą… — westchnął — ja do niego nic nie mam. Nie jestem pamiętliwy. To on na mój widok wyszedł z firmy. A potem wrócił i ustawił się ze swoim biurkiem tyłem do mnie.

Kuba zamyślił się. Nie czekał na słowa otuchy, ale cisza, która go otoczyła, była denerwująca. Wstał z fotela, pokręcił się bez celu po pokoju i wyszedł do kuchni. Przyniósł stamtąd piwo.

— Spotykamy się tutaj, przypadkiem, tyle kilometrów od naszych szczeniackich zabaw, i nie możemy spotkać się naprawdę. Jesteśmy tu we dwóch i każdy z nas jest sam — wygłosił i otworzył butelkę.

— A ja? — zabrzmiało dramatyczne pytanie.

— Przynieś sobie — mruknął Kuba.

— Pieprzę twoje piwo. Pytam, czy ja nic dla ciebie nie znaczę.

Kuba spojrzał z zaskoczeniem w te błękitne, wiecznie wesołe oczy. Odstawił piwo, z którego nie pociągnął jeszcze ani łyka i roześmiał się sam z siebie.

— Gdyby nie ty, nie zostałbym tutaj ani chwili dłużej — powiedział.

— Naprawdę, czy tylko tak mówisz?

— Naprawdę. No, naprawdę — powtórzył, bo w wesołych oczach wciąż widział nieufność. Napił się piwa i roześmiał jeszcze raz.

— Nie bądź niemądry, Artur — powiedział.


***

Na podłodze lądowały kolejno wszystkie rzeczy, jakie udało się Kamilowi upchnąć w pawlaczu przez ostatnie lata. Kolekcja tak zwanych „pism przyrodniczych”, stare kasety audio i video (wśród tych drugich również kilka „przyrodniczych”), zielone koperty ze zdjęciami sprzed lat, skorupy, które były kuflem zanim uderzyły o podłogę i inne graty, z których połowa była Kamilowi do niczego niepotrzebna, a o drugiej połowie w ogóle nie pamiętał. Postanowił, że jutro wyniesie ten bałagan na śmietnik.

Chwiejąc się na składanej drabince wydobywał z pawlacza przedmioty coraz bardziej zapomniane. Nie musiał już zrzucać ich z impetem na podłogę; w szafce zrobiło się na tyle luźno, że mógł je rozgarniać na boki. Przypadkowy obserwator mógłby mieć wrażenie, że jeszcze chwila i Kamil zostanie nieodwracalnie pochłonięty przez czarną dziurę składziku, jednak ze środka wydostał się pomruk pełen zadowolenia, a w ślad za nim zwycięska twarz i ręka dzierżąca łup. Łupem okazała się zielona koperta ze zdjęciami — taka sama jak te, które w dużej ilości poniewierały się po podłodze.

Zszedłszy z drabinki, Kamil usiadł na ocalonym skrawku podłogi i wyjął z koperty stosik kolorowych zdjęć. Spojrzał na pierwsze z nich. Pochodziło sprzed kilkunastu lat; na błonie ktoś nieudolnie uwiecznił wakacje nad Zatoką Gdańską. Ze zdjęcia spoglądała twarz dziwnie znajoma.

To ja. A właściwie nie ja, tylko ktoś, kogo kiedyś nazywałem: ja. Na pozór ta sama osoba; wyrazisty profil, uniesione kąciki ust i przenikliwe spojrzenie. No i te włosy, z których taki byłem dumny. Długie, gęste i prawie czarne, jak sierść Behemota. Teraz są krótkie i zmierzwione jakby Behemot podłączył się pod 230. Wszystko się zgadza, oprócz tych włosów i oprócz ja. No i oprócz paru zmarszczek wkoło oczu.

Kamil zrzucił fotografię ze stosu i wziął się za oglądanie kolejnych, strącając je palcem na podłogę. Nie wzbudzały w nim tak silnych emocji, jak się spodziewał, nawet go znudziły. Na dłużej zatrzymał się tylko nad niektórymi, ale bardziej ze zdziwieniem, niż z biciem serca.

Kolega Szadek. Jaki dzieciak… chuda, przerażona małpa z uszami nietoperza. I to śmieszne, schizofreniczne zwierzątko zdołało tak namącić w moim życiu. Teraz ma spojrzenie tygrysa i jakby nabrał trochę ciała. Może nie powinienem siedzieć tyłem do niego.

Ruch palca.

Jedyny przyjaciel, który sprawdzał się w każdej sytuacji. Właściwie, dlaczego użyłem czasu przeszłego? Dzieli nas 400 kilometrów, ale nic poza tym. Michał. Mike. Potrafił wyprostować prawie wszystko, co myśmy namieszali.

Ruch palca.

Adam. Pierwszy do wszelkich szaleństw. Prosty, ale inteligentny… cholera, mąż i ojciec. Dokonał tego, co mnie chyba nigdy się nie uda.

Ruch palca.

Zak? Nawet on się tu zaplątał. Normalny świr. Honoratka, gdyby go znała, przepadałaby za nim bezwarunkowo.

Ruch palca.

Inka.

Ruch palca, ruch ręki, ciało wyciągnięte na podłodze wśród czasopism przyrodniczych. Pustka w głowie. Zdumienie.


***

Sebastian nie spędzał przed lustrem zbyt wiele czasu. Tylko tyle, ile potrzebował na ogolenie się i stwierdzenie, że jak by nie patrzeć, jest jednak atrakcyjnym gościem. Rozumował bardzo słusznie, że gdyby zaczął się sobie przyglądać, może nie wychodziłby z łazienki tak pełen optymizmu.

Lenka nie znała tej prostej recepty na szczęście. Inna sprawa, że w wieku niespełna trzydziestu lat nie musiała jej znać. Całokształt porannych zabiegów w łazience traktowała jak zabawę mającą na celu okrycie jej nastroju i temperamentu pasującą do nich powłoką. Efekty jej nonszalancji były niekiedy doprawdy zaskakujące; Sebastian zaś lubił niespodzianki, więc zwykle nawet nie zwracał uwagi na to, że mała femme fatale pachnie dziś jego wodą Obsession.

Maj był dla Lenki pełnią szczęścia. Każdego ciepłego ranka kreowała siebie na wzór wiosennego obłędu, tworząc zaskakujące mariaże kolorów i upajające mieszanki zapachów, kwestię uczesania prawie całkowicie powierzając wiatrowi.


W dniu, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy na przystanku SKM, nie wiedząc jeszcze, kto zacz, była jak gin z tonikiem. Albo jak świeża, zielonkawa jeszcze cytryna. Powiedzmy na-wet, limonka. Mimo że jej włosy w majowym słońcu lśniły najprawdziwszą czerwienią.

Na szarym peronie błyszczała jak kryształ. Jak pryzmat. Prawie widziałem wkoło niej tęczę. Jej nonszalancki image był szalenie intrygujący. Nonszalancja od stóp do głowy. Nie, przepraszam. Stopy nie były nonszalanckie. Były glamour. Światowej klasy francuski pedicure ubrany w nieskończenie eleganckie, skórzane sandałki.

Kamil był wzrokowcem, tak jak większość mężczyzn. Uwodziły go przede wszystkim pejzaże niezwykłe: usta w kolorze wiśni, zielona przejrzystość, albo błękitny jedwab wykończony pomarańczowym futerkiem. Czerwony gin z tonikiem był pejzażem niezwykłym. I do tego pachniał tak elektryzująco, jak powietrze zaraz po burzy.


***

Ilekroć siła wiatru przekroczyła cztery w skali Beauforta, atmosfera w firmie robiła się napięta. Sebastian siedział z ponurą miną, nie odrywając oczu od monitora, a rąk od klawiatury. Udawał bardzo zajętego człowieka, podczas gdy w rzeczywistości surfował po Internecie (zamiast po zatoce) albo po raz setny przemierzał kolejne etapy jednej z prostych gier, byle tylko nie patrzeć za okno, na wierzchołki drzew poruszane wiatrem.

Kamil dobrze wiedział, na czym polega ból jego szefa, bo sport zwany windsurfingiem jemu również nie był obojętny. Nie zaliczał się jednak do fanatyków, w odróżnieniu od Sebastiana. Spokojnie zajmował się swoją pracą, czyli uzupełnianiem dokumentacji magazynu. Prawdę mówiąc, to zajęcie również nie należało do jego pasji.

— W sobotę będzie cisza — usłyszał ponurą przepowiednię.

— Tak myślisz?

— Nie to, że myślę, ale wiem. Zawsze tak jest. Od poniedziałku do piątku — czwórka, piątka, a w sobotę i niedzielę — cicho i spokojnie.

Kamil nie odpowiedział. Nie był ani jasnowidzem, ani meteorologiem, więc nie był w stanie powiedzieć nic pocieszającego. Zresztą jego uwagę zaabsorbowało w tym momencie coś innego, a mianowicie notatka poczyniona w terminarzu dobry tydzień temu.

— Router, Wieżycka, Z. Ma… co? — zdziwił się po cichu. Odcyfrowanie własnego pisma zajęło mu kilka minut.

— Mauzer — szepnął w końcu. Jakiś pan Mauzer czekał na Wieżyckiej na zamówiony router, a Kamil był osobą, która miała go dostarczyć i zainstalować. Prowadzenie magazynu niekiedy polegało na tym, że trzeba było pojechać do klienta i podłączyć kilka kabelków albo skonfigurować ustawienia, a to z powodu braku personelu.

— Hm, hm… szefie? — zagadnął ostrożnie. Sebastian nie odrywając wzroku od monitora burknął:

— Co jest?

— Jaki router mam zawieźć Mauzerowi?

— Jakiemu Mauzerowi?

— Zet Mauzerowi. Na Wieżycką.

— Skoro masz to zapisane u siebie, to chyba sam powinieneś wiedzieć — Sebastian najwyraźniej postanowił nie ułatwiać dnia swoim pracownikom. — A poza tym Mauzer to kobieta.

— Kobieta? Ładna? — zainteresował się Kamil. Szef zniecierpliwił się jeszcze bardziej.

— Nawet więcej niż ładna. Ale przede wszystkim to nasza klientka i na pewno oczekuje sprawnej i kompetentnej obsługi.

Kamil za plecami szefa przewrócił oczami. Nie znosił morałów i frazesów. Poza tym ta rozmowa byłaby już dawno zakończona, gdyby Sebastian był łaskaw udzielić konkretnej odpowiedzi, zamiast rozładowywać na nim swoje frustracje.

— No to jaki ten router?

— Słuchaj, sprawdź w zamówieniu, czy naprawdę uważasz, że to ja mam za was o wszystkim pamiętać?

Maniak. Jak to dobrze, że ja nie jestem maniakiem. Popieprzonym meteopatą, który reaguje psychozą na nasilający się wiatr. Myślał Kamil przeglądając zamówienia.


Na Wieżycką pojechałem, jak tylko odgrzebałem z magazynu stosowny routerek. Trochę z poczucia obowiązku — szczątkowego, co prawda, ale bardziej z ciekawości, jak wyglądać może ta laseczka o nazwisku Mauzer. Dzwonię, wchodzę, patrzę — w przedpokoju rower górski. To od razu nasunęło mi skojarzenie z kobietą o wiśniowych ustach. Mauzerówna zawołała z łazienki: niech pan wejdzie, proszę łaskawie chwilę poczekać, więc wszedłem dalej i łaskawie poczekałem chwilę. Obejrzałem sobie jej sprzęt, włączyłem — niezły, chociaż widać, że brak mu męskiej ręki… i słyszę za plecami: o, widzę że pan trafił sam, i śmiech. A ja na to inteligentnie dzień dobry, patrzę na Mauzerównę i mózg mi staje i nie tylko…

No, bo mokra, pachnąca poziomkami i w szlafroczku. I wysoka — ode mnie wyższa o jakieś pół głowy, i szczupła, i włosy ciemne kręcone rozpuszczone wilgotne, i ładny uśmiech, a ten uśmiech to równe białe zęby i no jak myślicie oczywiście WIŚNIOWE USTA…

Zainstalowałem jej, co trzeba — to znaczy w komputerze — próbując nie przejmować się tym, że nachyla się nade mną i śledzi każdy mój ruch. W momencie krytycznym poprosiłem ją po prostu o herbatę. Potem, na wszelki wypadek, zostawiłem jej swój prywatny adres, telefon też… Może będzie jeszcze czegoś potrzebować…


***

Kamil zaczął swoją trójmiejską karierę zawodową jako barman w awangardowym lokalu znanym pod nazwą Tarantino Pub. Pracował tam ponad pięć lat i zyskał sobie zasłużoną opinię eksperta w sprawach drinków. Praca za biurkiem nie była dlań równie satysfakcjonująca, ale jak sam mówił — zrobił to dla zdrowia, bo jak by na to nie patrzeć, znawcą alkoholi nie zostaje się, czytając etykiety.

Gdy złożył wymówienie, koledzy z pubu zagrozili że nie wybaczą mu tego. Ale wybaczyli i nawet za każdym razem cieszyli się na jego widok. Kamil siadał jak król na wysokim stołku po drugiej stronie baru i śmiejąc się prosił o swoje ulubione trunki.

— A ja jestem ciekaw, z czego się tak cieszysz — zainteresował się tym razem Scott, jeden z pozostałych barmanów.

— Z tego, że cię widzę — odparł Kamil.

— Czego się napijesz? Firma stawia.

— Macie czerwony gin z tonikiem?

— Co? Czerwony? — zdziwił się Scott. — Nie, nie mamy. To jakiś nowy drink?

— No — Kamil uśmiechnął się tajemniczo.

— Zdradzisz nam przepis?

— Zastanowię się.

— Czerwony… Co do niego dajesz, campari? Póki co, serwujemy tradycyjny gin plus tonic — Scott postawił przed kolegą szklankę z alkoholem, przeprosił i zajął się następnym gościem.

Kobieta.

Dawno nie byłem z kobietą. Przypomniał sobie Kamil.

Półtora miesiąca jak nic.

Odwrócił się plecami do baru, twarzą do sali i rozejrzał po stolikach. Kobiet było dużo, ale prawie wszystkie w męskim towarzystwie. I żadnego pejzażu niezwykłego. Kamil napił się ginu i zapalił papierosa. Środki zastępcze.

— A tak poza tym, co słychać? Nie tęsknisz za nami? — spytał Scott korzystając z chwili wolnego czasu. Kamil znowu wykonał obrót o 180°.

— Tęsknię — stwierdził. — Ale cóż począć. Lekarz zalecił zmienić pracę.

Scott roześmiał się szczerze.

— Wiesz co, do dzisiaj nie wiem, jaki był prawdziwy powód tego, że złożyłeś wymówienie. Po tylu latach wspaniałej pracy, z widokami na awans! — zażartował. — Ale mniejsza o to. Powiedz, jak teraz żyjesz.

— Przepraszam, czy można się tu czegoś napić? — zniecierpliwił się nie zauważony klient.

— Bardzo proszę — zreflektował się Scott. — Co podać?

Kamil patrzył, jak Scott przyjąwszy zamówienie wprawnie nalewa do szklanki piwo, a później miesza drinki. Zatęsknił nagle za pracą barmana; nie była łatwa, ale przyjemna i ciekawsza, niż sprzedawanie ludziom komputerów. Sącząc gin, nie zauważył nawet, kiedy i jak szklaneczka się opróżniła. Na szczęście kolega czuwał nad nim jak dobry anioł stróż i nie dopuścił do wyschnięcia źródła.

Pejzaże. Pejzaże.


Podeszła, dotknęła mojego ramienia i rzekła: przecież ja pana skądś znam. Obudziłem się w jej łóżku. W głowie tupot, szum i tańce plemienne czarnych ludów Afryki. I powolna rekonstrukcja wydarzeń, które doprowadziły mnie do tego stanu w tym miejscu o tej porze.

Najpierw oczywiście identyfikacja. Ach, przecież to pan przywiózł mi router. Tak, działa bez zarzutu, ale mam problem z konfiguracją konta. Naprawdę? Mógłby pan? Świetnie.

Etap drugi: taniec godowy. Napije się pani czegoś? Scott, podaj pani tequilę. To może przejdziemy na ty. Kamil jestem. Od zawsze. Nie, nie mam żony. Ha, ha, dzieci… też nie. O ile mi wiadomo.

Epizod. Do Tarantino wchodzi mój szef. Nie widzi mnie ani Mauzerówny.

Epizod dwa. Wśród fajerwerków i braw wchodzi Czerwony Gin w aureoli blasku własnych oczu. Jestem już chyba pijany. Nie pamiętam imienia panny Mauzer. Ona pyta, czy palę marihuanę i śmieje się, gdy mówię, że nie.

Milknę. Jestem w szoku. Wiśniowe Usta, Gin, czy ktoś to wszystko zaaranżował?

Mauzer śmieje się i zamawia drugą tequilę. Pyta, kiedy do niej przyjadę. Deklaruję pełną dyspozycyjność.

Epizod trzy. Gin podchodzi do baru. Patrzy na mnie przelotnie. Zamawia wytrawne martini. Stwierdzam z bliska, że jest ładna i ma w sobie to coś. Ciekawe, z kim przyszła. Scott odprawia przed nią rytuały i pyta o dowód osobisty. Szuja. Chce poznać jej imię, znam jego metody. Dziewczyna zabiera martini i odchodzi. Ma ruchy jak młoda kotka. Mauzer przypomina panterę.

Przechodzimy do konkretów. To jak będzie z tym kontem? A może pojedziemy teraz? Mam w domu rum. I piwo. Tequilę? Też.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 16.56