O Autorce
Życiorys Barbary Ursyn Niemcewicz
Barbara Maria Ursyn Niemcewicz urodziła się jako córka Tadeusza Ursyn Niemcewicz (z rodu Juliana Ursyna Niemcewicz a konkretnie z linii jego brata Jana) i Eugenii Szymulskiej w Białymstoku w ówczesnym województwie Białostockim 04.03.1932 roku.
Do 1939 roku mieszkała wraz z rodzicami w majątku Mandzin, przemianowanym przez jej ojca na Ursynów, znajdującego się w należącym do gminy Indura w powiecie Grodno. W tym czasie ów majątek był bardzo zniszczony ale dzięki pracy rodziców Barbary zaczynał nabierać rumieńców. Rozpadające się budynki wyremontowali, założyli nowe sady i ogrody. Zakupili też nowe maszyny rolnicze i dorobili się stada dorodnego bydła i koni. Ziemia tam była doskonała, łąki soczyste i kwieciste. Wijąca się zakolami rzeka Świsłocz bogata była w ryby, bo woda w niej była czysta. Sielanka nie trwała długo. W sierpniu 1939 roku ojciec mojej mamy Barbary Ursyn Niemcewicz został zmobilizowany do wojska w Grodnie do 29 Dywizji Piechoty w związku ze zbliżającą się okupacją niemiecką.
Pierwszego września 1939 roku Niemcy zaatakowały Polskę a 17 września, radio Mińsk podało, że Armia Czerwona przekroczyła na całej długości wschodnią granicę Polski, aby wyzwolić Białorusinów i Ukraińców „spod ucisku polskich panów”.
W Mandzinie (Ursynowie) było jeszcze spokojnie. W płonącym od nalotów Grodnie matka mojej mamy zdążyła jeszcze zrobić zakupy (soli, cukru, mąki, nafty, zapałek, czekolady) i szczęśliwie dotarła do domu.
W pobliżu Mandzina znajdowały się wsie białoruskie Koniuchy i Kozły (od zachodu) oraz Jarmolicze (od wschodu). Nieco dalej biegły pasma polskich zaścianków szlacheckich i wioski polskie.
Wraz z wkraczającymi wojskami sowieckimi komisarze wojskowi (przeważnie Żydzi) podburzali Białorusinów przeciw Polakom. Namawiali aby „rozprawić się z polskimi panami i ich likwidować — unicztożać palakou”. Zachęcona tym ludność białoruska zabrała się ochoczo do dzieła niszczenia, rabunku i mordów. Zabierano właścicielom majątków wszystko, co kto chciał. Niszczono inspekty, sady i ogrody, zabierano zwierzęta gospodarskie, drób, ziarno z magazynu itd. Czego nie zabierano, to niszczono.
Po zdobyciu Grodna przez sowietów ojciec Barbary wrócił do domu zamiast się ukryć i ratować ucieczką. Nie trzeba było dłużej czekać. Białoruscy bandyci z pobliskich Jarmolicz zabrali go i zamordowali około 2 km od domu w miejscu zwanym Popową Jamą.
Byli też dobrzy ludzie, którzy odważyli się nieść pomoc matce Barbary w tych strasznych chwilach. Należeli do nich Ambrożewicz zza rzeki, z osady Szum i Palimąka — wieloletni i zaufany pracownik. Jak już się dobrze ściemniło, przynosili mleko i inne produkty żywnościowe, zabierali natomiast różne rzeczy na przechowanie, które przygotowała im matka. Życzliwi ludzie ostrzegli Eugenię Ursyn Niemcewicz, że teraz przyjdą po nią i po dzieci (Barbarę i Witolda). Zorganizowano wóz parokonny, załadowano najpotrzebniejsze rzeczy i wywieziono nocą, po kryjomu Eugenię (moją babcię ) z dziećmi do Grodna. Zatrzymali się początkowo u pp. Nielubowiczów przy ul. Brygidzkiej. Stary pan Nielubowicz był byłym carskim oficerem, syn natomiast sędzią przedwojennym (to nie było dobre miejsce na dłuższe ukrywanie się). Do tego „na górce” znalazły schronienie dwie panie — żony oficerów. Jedna z synem gimnazjalistą.
Eugenia żyła z przywiezionych zapasów i wyprzedaży na rynku resztek ocalałego dobytku. Straszne to były czasy i bieda coraz większa. Po chleb trzeba było stać w kolejce całą mroźną noc, aby go otrzymać. W 1940 r. Barbara z bratem Witoldem i matką zamieszkała u pani Markiewiczowej przy ulicy Piaskowej. Gdyby nie pan Ambrożewicz, który dowoził im żywność z odległej osady Szum, pomarli by z głodu. W wyniku przymusowej paszportyzacji, matka mojej mamy Eugenia otrzymała paszport obywatelki sowieckiej, w którym zostały wpisane dzieci (Barbara i Witold). W paszporcie był 11 paragraf (osoby przewidziane do deportacji) wraz z adnotacją: „iżdziwienka bywszego kułaka” (utrzymanka byłego kułaka). Moja babcia musiała dobrze i przekonywująco nakłamać sowietom (znała świetnie rosyjski), że tylko tak jej wpisali. Podała między innymi, że „muż pagib na wajnie”. Żyli w ciągłej niepewności o swój los. W końcu grudnia 1940r. Eugenia otrzymała nakaz natychmiastowego opuszczenia zajmowanego pomieszczenia i miasta Grodna („Idzi kuda choczesz” — tak jej powiedziano). Na szczęście, znaleźli się dobrzy ludzie, którzy przygarnęli ich do siebie. Byli to pp. Ignacy i Wiktoria Poczobutowie. I tak, w środku mroźnej zimy, znaleźli się w domu pp. Poczobutów w okolicy Poczobuty (w tamtych stronach zaścianki szlacheckie nazywały się „okolicą”). Poczobutowie oddali do dyspozycji pół domu. Miejscowość Poczobuty zamieszkała była głównie przez Poczobutów, posiadających różne przydomki. Babcia pomagała niedowidzącej p. Wiktorii (byłej nauczycielce) w prowadzeniu gospodarstwa domowego (sowieci nie zdążyli jeszcze skolektywizować Poczobut ). Pewnej zimowej nocy zatrzymało się auto przed domem i dobijano się do drzwi. Wszedł enkawudzista, w skórzanym płaszczu, o wyglądzie semickim (pewnie komisarz — Żyd), a z nim kilku „bajców”. Pytali o Eugenię Ursyn Niemcewicz. No, to już po nas — pomyślały dzieci: Barbara z Witoldem. Długo sprawdzali paszport Eugenii i coś im się nie zgadzało z listą, którą posiadali (inna była ilość „rybionków”). Zostawili ich tym razem. Wychodzącym, matka powiedziała: „zaczem wy pugajecie ludziej po noczam?”. Enkawudzista na to: „tak k’dziewoczkam po noczam chodziat” — i zarechotał rubasznie. Kamień spadł wszystkim z serca.
W tym czasie konfrontacja z Niemcami wydawała się nieunikniona, na co liczyli, żyjąc w ciągłej obawie przed deportacją na Syberię.
I tak doczekali czerwca 1941 roku. Matka oraz p. Ignacy i p. Wiktoria Poczobutowie wybrali się końmi do doktora Dochy, który kierował wówczas szpitalem w pobliskich Massalanach (w dawnym pałacu Bispingów). W domu pozostała trójka dzieci (moja mama Barbara oraz Tereska i Halinka — dzieci Poczobutów).
Wracając przez łąki od lekarza zauważyli z daleka, że przed domem, który stał na skraju Poczobut, zatrzymała się wojskowa ciężarówka i jacyś ludzie idą do ich domu (a było to prawdopodobnie 20 czerwca, w okresie ostatniej fali masowych wywózek). Tknięci złym przeczuciem znacznie zwolnili i dojechali do domu dopiero po odjeździe ciężarówki. Dzieci opowiadały, że przyjechali po Eugenię Ursyn Niemcewicz. Za dwa dni, 22 czerwca o świcie, w niedzielę, Niemcy zaatakowali, wywołując od razu panikę wśród sowietów. Lotnictwo niemieckie panowało w powietrzu. Z samolotów zrzucano ulotki, wzywające ludność cywilną, aby wychodziła na otwartą przestrzeń z białymi nakryciami głowy. Tak też i uczynili mieszkańcy Poczobut, gromadząc się wraz z dobytkiem na nadrzecznej łące. Wśród nich była i moja babcia Eugenia z córką Barbarą. Ludzie zawierzyli Niemcom i nie zawiedli się. Ludność cywilna obozująca na łące nie ucierpiała (nie była ostrzeliwana). To było wyzwolenie od ciągłego strachu przed wywózką na Syberię. Ludzie odetchnęli z ulgą. Niestety w wyniku bombardowań ucierpiały niektóre budynki. Babcia straciła w pożarze resztki swojego dobytku. Oddziały Wermachtu sprzyjały ludności cywilnej ale odeszły wraz z przesuwającym się frontem. Teraz pojawiła się administracja, a to byli całkiem inni ludzie — chcieli rządzić terrorem. Babcia wraz z moją mamą powróciła do Mandzina i zaczęła się jakoś urządzać na ruinie dawnego majątku. Wkrótce majątki ziemskie przejęła niemiecka administracja, wysyłając do każdego z nich swojego verwaltera (administratora). W Mandzinie zjawił się Gebel, stosunkowo młody Niemiec. Był krótko — powołano go do wojska. Potem Niemcy przysłali administratorów — Polaków. Jeden z nich okazał się podłym człowiekiem (Czeczot). Eugenia zepchnięta do roli gospodyni domowej obsługującej zmieniających się administratorów w majątku, starała się, jak mogła, zapewnić byt swoim dzieciom.
W niedługim czasie matka Barbary otrzymała propozycję zatrudnienia w majątku Bojary, gdzie verwalterem był Wenzel — starszy, kulturalny Niemiec, z ziemiańskiej rodziny z Ostpreussen. W Bojarach mieszkał sam, rodzinę miał w Niemczech. Potrzebna była osoba ze znajomością języka niemieckiego i umiejętnością prowadzenia domu. Eugenia zgodziła się i wiosną 1942 roku wraz z dziećmi przeniosła się do Bojar, gdzie były znacznie lepsze warunki do egzystencji niż w Mandzinie. Bojary były pięknym, dużym majątkiem położonym w pobliżu Indury. Były własnością Michała hr. Krasińskiego. Barbara zamieszkała wraz z matką w pałacu (miały do dyspozycji jedno pomieszczenie), brata dokwaterowano do magazyniera Antoniego Byka. Eugenia miała do pomocy służbę (kucharki, sprzątaczki) i została zarządzającą całego domu (i obficie zaopatrzonej spiżarni). W 1943r. Wenzla przeniesiono z Bojar do Massalan, gdzie był także piękny i duży majątek z pałacem (własność Bispingów). Wenzel zabrał ze sobą do Massalan Eugenię z córką Barbarą i Malewickiego (buchaltera). Minęła wiosna 1944 r. i szybko zaczął się zbliżać front wschodni. Niemcy ustępowali. Administracja niemiecka ulatniała się. Wenzel trwał do ostatka, ale szykował się także do ewakuacji. Chciał zorganizować konwój, zabrać ludzi, dobytek i rodzinę mojej mamy. Oczywiście, nikt z nim nie odjechał (matka grzecznie odmówiła) i wszyscy zostali w Burniewie u pp. Siedzieniewskich. Miejscowość leżała na uboczu, z dala od szlaków komunikacyjnych i front przetoczył się tam prawie niedostrzegalnie. Barbara wraz z matką zamieszkała kątem w Petelczycach, gdzie musiały ciężko pracować na swoje utrzymanie.
Kiedy wojna się skończyła w Europie ówczesny „rząd polski” wspaniałomyślnie zrzekł się połowy naszego przedwojennego terytorium na rzecz ZSRR. Polska odeszła na zachód, porzucając swoich synów i córki na pastwę sowietów. Eugenia rozpoczęła starania o repatriację do Polski. 25 listopada 1946r. otrzymała wreszcie zgodę władz białoruskich na opuszczenie Petelczyc i wyjazd z córką Barbarą do Polski transportem kolejowym z Grodna w dniu 4 grudnia 1946r.
Podróż z Grodna do Warszawy trwała tydzień. Najpierw Barbara ze swoja mama Eugenią 3 doby koczowały na rampie kolejowej, pod gołym niebem, w śniegu i deszczu, o głodzie i chłodzie. Wreszcie udało się im zawagonować ze swoim skromnym dobytkiem i ruszono nocą na zachód. W Kuźnicy, która była tuż za nową granicą, po polskiej stronie, powitał ich Dr Antoni Docha — stary, dobry znajomy. Dziesiątego grudnia transport dotarł na Pragę. Miejscem przeznaczenia transportu był Szczecinek (na Ziemiach Odzyskanych), a dokument ewakuacyjny wystawiony był do Łodzi, gdzie zamieszkiwał wuj mamy Tadeusz Szymulski. Tadeusz w tym czasie powrócił jednak do Warszawy. Po dogadaniu się z kolejarzami babcia z moją mamą Barbarą opuściły transport na Pradze. Tam po przenocowaniu na dyżurce kolejarzy rankiem przyjechał po nich brat babci Eugenii Henryk Szymulski. Zatrzymały się na razie u Henryka i Michaliny Szymulskich (brata i bratowej matki) w ich mieszkaniu na Wiatracznej 19/7 w Warszawie. Matka Barbary wyjechała do swojego brata Dionizego Szymulski w Gdyni, który zatrudnił ją w swoim sklepiku spożywczym. Zaś mama pozostała pod opieką Szymulskich i uczęszczała w Warszawie do szkoły do zakończenia roku szkolnego w czerwcu 1947 roku. W czasie rozpoczynających się wakacji Eugenia ściągnęła moją mamę na Śląsk. Mąż jej siostry Natalii Jerzy Mietke był dyrektorem w Górnośląskiej Fabryce Blach Dziurkowanych w Bykowinie (obecnie dzielnicy Rudy Śląskiej) i zatrudnił ją za niewielkie wynagrodzenie jako główną księgową. Pozwoliło to na opiekę nad córką i synem. Zamieszkali w rozpadającym się, z powodu szkód górniczych, domu w Bykowinie przy ul. Nowowiejskiej 1 (obecnie Katowicka). Wkrótce Natalia i Jerzy Szymulscy przenieśli się do Warszawy mama Barbary i Witolda musiała zmienić pracę. Znalazła zatrudnienie w Zakładach Urządzeń Technicznych „Zgoda” w Świętochłowicach.
Barbara Ursyn Niemcewicz po ukończeniu dziewięcioletniej szkoły ogólnokształcącej i jednym roku kursu handlowego znalazła zatrudnienie w Narodowym Banku Polskim jako praktykantka na stanowisku umysłowym. Po odbytej praktyce zatrudniła się jednak w księgarni w Wirku (obecnej dzielnicy Rudy Śląskiej)
W księgarni poznała mojego przyszłego (biologicznego) ojca Adama Kubec. Nie myślał on jednak o małżeństwie i kiedy mama zaszła z nim w ciążę wycofał się z tego związku. Mama mojej mamy nie akceptowała sytuacji w której znalazła się jej córka i uradziła ze swoim synem by pozbyć się z domu panny z nieślubnym dzieckiem. Wpadli na pomysł by wydać moją mamę za starszego od niej o 20 lat kolegę jej brata Karola Wiznera zamieszkałego w Bystrej Krakowskiej (obecnie Bystra w powiecie Bielsko-Biała) W styczniu 1954 roku Barbara wyjechała do Bystrej koło Bielska-Białej, gdzie wzięła ślub z Karolem Wizner i w czerwcu urodziła syna Mariana (czyli mnie).
Rodzinka była zadowolona, że ja mam nazwisko (w metryce zanotowano, że to Karol Wizner jest moim prawowitym ojcem). Nikogo nie obchodził w tym czasie los mojej mamy. Z opowiadań mojej mamy dowiedziałem się, że wkrótce uciekła od narzuconego jej męża, który dopuszczał się wobec niej rękoczynów. Tułała się po Bystrej z małym dzieckiem. W sierpniu 1956 roku znalazła kąt i pracę w Ośrodku Wypoczynkowym ORBIS w Szczyrku, gdzie przebywała do końca listopada 1956 roku.
Pozwolono jej w końcu wrócić do domu w Bykowinie. Oczywiście małżeństwo z Karolem Wiznerem zakończyło się rozwodem. No, ale ja miałem nazwisko. A to było najważniejsze dla potomków rodu Ursyn Niemcewiczów.
W styczniu 1959 roku mama została zatrudniona w biurze na Kopalni Nowy Wirek w Kochłowicach. Ponieważ nie chciano mnie przyjąć do żadnego przedszkola z powodu choroby oddano mnie do Caritasu w Wojskiej koło Tarnowskich Gór, gdzie później uczęszczałem też do szkoły podstawowej aż do końca czwartej klasy. Dojazd do Wojskiej był w tych czasach bardzo trudny, więc mamę widziałem bardzo rzadko. Ale na wakacje i święta zabierano mnie do domu.
Dom i fabryka, w której pracowała Eugenia (do otrzymania emerytury) zostały przeznaczone do rozbiórki. Na szczęście moja babcia w sierpniu 1962 roku otrzymała mieszkanie w nowym bloku w Wirku (dzielnicy Rudy Śląskiej) przy ulicy Lumumby 5b/7 (przemianowanej po upadku komuny na Jarzębinową). To było, jak na owe czasy, luksusowe mieszkanie (centralne ogrzewanie, łazienka, ciepła woda). Przeprowadziła się tam wraz z córka Barbarą. Matka nadal pracowała w biurze w KWK Wirek w Kochłowicach. Ja w końcu odzyskałem zdrowie i wróciłem na stałe do domu kontynuując naukę w podstawówce na Wirku. Zanim ją ukończyłem brat mojej mamy ściągnął moją babcię na stałe do siebie. Zostaliśmy z mamą sami we dwoje. Mama przygotowywała jedzenie dla mnie tak bym mógł po powrocie ze szkoły je odgrzać, bez czekania aż wróci z pracy i jakoś we dwójkę sobie radziliśmy. Mój prawdziwy ojciec Adam Kubec alimenty płacił lub nie i gdy osiągnąłem pełnoletniość zwrócił się do sądu by móc ich nie płacić mojej mamie, co argumentował tym, że po ukończonej Zawodowej Szkole Górniczej mogłem podjąć pracę i samodzielnie zarabiać na siebie. Niestety ja postanowiłem kształcić się dalej i postarałem się o podwyższenie przez sąd alimentów z zastrzeżeniem, by były pobierane przez komornika. To ostatnie nie bardzo mu odpowiadało. Był w tym czasie wykładowcą na uczelni i obawiał się drwin ze strony swoich uczniów. Prosił mamę by nie ściągać przez komornika alimentów, że on teraz na pewno będzie regularnie płacił. Mama powiedziała: „To idź i porozmawiaj o tym ze swoim synem”. Nie miał odwagi. Nie przyszedł.
W 1975 roku mama zmieniła pracę. Znalazła zatrudnienie w Bibliotece Publicznej w Rudzie Śląskiej. Nareszcie znów niedaleko książek, które zawsze kochała. Zaczęła poprawiać w tym czasie swoje pisane wcześniej „do szuflady” wiersze. Ciągle myślała by podzielić się nimi z innymi ludźmi. Ale przez swą wrodzoną skromność i obawy jak jej twórczość zostanie przyjęta odkładała to na nieokreślone „później”.
Szukała ciągle bratniej duszy. Ale przez swoją naiwność była wiele razy krzywdzona przez mężczyzn.
W 1979 roku zwolniła się z Biblioteki Publicznej w Rudzie Śląskiej i wróciła z powrotem do pracy w KWK Nowy Wirek. Tym razem jako instruktor kulturalno — oświatowy i portier w jednym w Hotelu Pracowniczym w Bykowinie. Tam dotrwała do emerytury 1989 roku. W tym okresie coraz więcej czasu poświęcała swojej twórczości i zaczęła nawiązywać ciekawe kontakty z innymi autorami.
Jeszcze przed odejściem na emeryturę w 1981 roku zaczęła współpracę z czasopismem „Górnicze Słowo”, gdzie zaczęto zamieszczać jej wiersze.
Po przejściu na emeryturę zwiększona ilość czasu podczas pobytu na emeryturze pozwoliła mamie na więcej pracy twórczej i zdobywanie coraz to nowych ciekawych kontaktów.
Mama prócz tworzenia wierszy zaczęła też komponować melodie. Nauczyłem ją obsługi komputera i obsługi programu muzycznego, w którym mogła swobodnie układać własne nutki. Mimo podeszłego wieku radziła sobie całkiem dobrze. W 1983 roku pod wrażeniem spotkania z Ojcem Świętym w Katowicach zorganizowanym przy wspaniale urządzonym ołtarzu Matki Boskiej Piekarskiej skomponowała pieśń „Panno Piekarska”. Pieśń ta, jeszcze pod poprzednim nazwiskiem Wizner w 1985 roku wzięła udział w V Śląskim Sacrosongu w Katowicach, gdzie za tekst i melodię zdobyła III nagrodę.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych poznała bardzo sympatycznego człowieka Mariana Lang, z którym w 1997 roku wzięła ślub przybierając jego nazwisko i wyprowadziła się do Tych.
Mama była bardzo szczęśliwa. Jednak szczęście trwało tylko trzy lata. Mojego nowego ojczyma wykończyła choroba powodując jego śmierć.
Przez pewien czas mieszkała jeszcze wspólnie z przybranym przez Mariana Langa synem, który był współwłaścicielem mieszkania. Przybrany przez jej męża syn nadużywał alkoholu i życie pod jednym z nim dachem było nie do wytrzymania dla mamy.
Ponieważ martwiłem się bardzo o mamy zdrowie namówiłem ją by wróciła z powrotem na Wirek do poprzedniego mieszkania i zrzekła się praw do mieszkania w Tychach. Wytłumaczyłem jej, że zdrowie jest ważniejsze niż pieniądze za ewentualną sprzedaż mieszkania. Byłoby to kłopotliwe bo nie była jedynym właścicielem.
Na szczęście posłuchała i w 2001 roku powróciła na Wirek.
Po pewnym czasie wróciła do swojego nazwiska panieńskiego Ursyn Niemcewicz.
W 2001 roku rozpoczęła publikować swoje utwory w „Kresowych Stanicach”, a w 2009 w czasopiśmie „Z nurtem Stryja”.
W 2005 roku uczestniczyła w Ogólnopolskim Konkursie Poezji i Małych Form Prozatorskich „My i XXI Wiek”.
Jeden z wierszy opublikowała w 700 numerze Tygodnika „Parafii u Jezusa i Maryi”.
29 maja 2005 r pieśń „ZMIŁUJ SIĘ JEZU…” skomponowana przez mamę zdobyła III nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie Poezji, Pieśni i Plastyki O DAR EUCHARYSTII w Ludwinie. W tym samym roku dnia 20 listopada 2005 r. jej wiersz „Odnaleźć siebie” otrzymał Dyplom uczestnictwa w Ogólnopolskim Konkursie Poezji i Małych Form Prozatorskich „My i XXI Wiek”.
Wierszy i utworów trochę się zebrało i w końcu mama zaczęła myśleć o wydaniu wszystkich utworów w formie książki. Niestety spędzała czas na ciągłych poprawkach a czas uciekał i zdrowie coraz bardziej się pogarszało. W 2015 roku w upalny letni dzień upadła na ulicy i pogotowie zabrało ją na neurologię, gdzie stwierdzono niewielki udar. Od tego momentu mama mogła poruszać się tylko przy pomocy chodzika i praktycznie została więźniem w swoim mieszkaniu. Jak mogłem tak opiekowałem się mamą i raz w tygodniu zabierałem ją na zakupy. Chciała koniecznie widzieć co jej kupuję. Co do twórczości to zatrzymała się na dobre. Ciągle nie mogła się zdecydować przez kogo wydać swoje wiersze i pieśni. Bała się być oszukana. Dalej też nanosiła poprawki i w nieskończoność przerabiała swoje utwory. Proponowałem jej pomoc. Ale jej niemoc podjęcia jakiejkolwiek decyzji wstrzymywała wszystko. Jak mówiłem, że nie powinna odwlekać decyzji w nieskończoność bo wiecznie nie będzie żyła to się śmiała mówiąc, że ma zamiar żyć do 120 lat. Pogarszające się zdrowie jednak na to nie pozwoliło. W 2018 roku kiedy wychodziłem od mamy chciała mnie zatrzymać jeszcze mówiąc: „Marian, muszę ci koniecznie powiedzieć jak znalazłam się na Śląsku” a ja odpowiedziałem: „Mamusiu spieszę się, opowie mi mama jutro jak przyjadę zabrać mamę na zakupy.” No i stało się. Przyjechałem przed południem do mamy przywożąc częściowo zrobione zakupy, a mama jeszcze w łóżku. Usiłowała wstać ale nie mogła. Wydawała dziwne odgłosy ale nie potrafiła mi nic odpowiedzieć. Wezwałem pogotowie. Okazało się, że to udar i paraliż połowy ciała. W szpitalu dowiedziałem się, że dodatkowo dostała wylew, co utrudniło lekarzom podjęcie prawidłowego leczenia. Mimo późniejszej częściowej poprawy mama nie potrafiła już mówić. Ja do dziś mam wyrzuty, że jej nie wysłuchałem, gdy mogła i chciała mówić. To bolesna nauczka. Co dzień odwiedzałem mamę w szpitalu.
1 stycznia 2019 roku pojechałem do mamy rano mimo, że zawsze przyjeżdżałem w porze obiadowej by pomóc personelowi szpitala w jej karmieniu. Mama dusząc się z powodu niewydolności oddechowej zmarła w moich rękach.
Nie zdążyła wydać swojej książki.
Dlatego postanowiłem spełnić jej marzenia, co czynię w tej chwili.
Szczegóły życiorysu mojej mamy zostały opisane na podstawie wspomnień brata mamy Witolda Ursyn Niemcewicz, mojej mamy Barbary Ursyn Niemcewicz i tego co sam zapamiętałem.
Mam nadzieję, że potencjalny czytelnik znajdzie w tych wierszach coś dla siebie.
Syn Marian Wizner
Część I
Z krainy
utraconego dzieciństwa
Motto:
„Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych
Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem …”
Adam Mickiewicz
Bielą malowane
Puszyste płatki spadając z nieba,
Pokryły ziemię, dachy i drzewa.
Gdy mróz ściął lodem rzeki i stawy,
Ucichł śpiew ptaków, co pozostały.
Tylko śmiech słychać było dzieciaków
Z dworskiej rodziny i tych z czworaków.
Poszły w ruch łyżwy, sanki i narty,
Śnieżki, którymi się obrzucano,
Śmieszne bałwany z nosem zadartym
Były atrakcją wspólnej zabawy.
Mnóstwo tuneli śnieżnych tworzono
Dla pieszych — a była taka potrzeba.
Zwał śniegu iskrząc, białą koroną
Spoglądał w lustro lazurowe nieba.
Nic, że mróz szczypał w brodę i uszy.
Wystarczył kożuch i ciepłe buty,
Czapka z baranka i rękawice.
Śnieg — aż do marca — sypał obficie.
Gdy mróz zbyt ostry był uciążliwy,
To przy kominku w długie wieczory,
Matrony dzieciom baśnie prawiły,
Uczyły pieśni i polskiej mowy.
Mróz trzaskający skrzył się na drogach
W śniegu, co chrzęścił aż pod stopami,
Siarczystym zimnem przenikał progi,
Szyby białymi zdobił wzorami,
Niczym Picassa dziwaczne twory,
Lub kwiaty godne mistrzów światowych.
Te naturalne rzeźby, ciekawe,
Zwłaszcza wśród dzieci zachwyt wzbudzały.
Na Kresach zimy bywały tęgie.
Dzieci umiały dostrzec potęgę
Piękna i niezwykłego uroku,
W najuciążliwszej wszak porze roku.
Śnieg białym puchem sypał obficie
Na lasy, pola i okolice,
Otulał domy. W mroźne poranki,
Szron zdobił drzewa srebrnym kryształkiem.
Zmienił się klimat, czas, obyczaje,
Sprzed lat wspomnienie tęsknotą staje
Za ojcowizną dzieciństwu drogą,
Za przyjaciółmi ze śpiewną mową,
Przyrodą urzekającą czarem.
Próżne tęsknoty, daremne żale.
Czas, co upłynął burzliwą falą,
Zabrał dzieciństwa lata beztroskie,
Igraszki pełne swawoli i wrzawy.
Prysły marzenia piękne i wzniosłe.
Pasemka wspomnień na „białej kliszy”
Snują się, aby serce uciszyć,
Stłumić dręczących tęsknot rozterki,
Zostawić po nich choć ślad maleńki.
Cudowne ocalenie…
(okupacja sowiecka)
Dokładnie w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym,
W Najpiękniejsze Święta Bożego Narodzenia,
Wysiedlono nas z Grodna, jak złoczyńców jakich,
Do nikąd, w nieznane, na tułaczki brzemię.
Na Sybir w kolejce czekaliśmy zatem.
Państwo Poczobutowie zagrożeń świadomi,
Przygarnęli wdowę z dziećmi jakby swoich.
Ośmioletnia córka, syn o pięć lat starszy,
Z matką — pomagali w pracach gospodarskich.
Sowieci po nocach mieszkańców straszyli.
Takie niespokojne czasy wtedy były.
To się wydarzyło roku pamiętnego
Tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego.
Miesiąc czerwiec właśnie dobiegał połowy.
Zbliżały się żniwa, dojrzewały plony.
Ciemiężone Kresy pod sowieckim jarzmem
Przeżywały koszmar zsyłek, mordów, kaźni.
Bóg okazał łaskę, cudownie ocalił
Przed zsyłką na Sybir z jej konsekwencjami,
Wszystkich bliskich sobie, co pod jednym dachem
Wspólny los dzielili, przepełniony strachem.
To zdarzenie, które staram się opisać,
Miało miejsce w pięknych, polskich okolicach,
Poczobutach, wiernych Bogu i Ojczyźnie,
Ofiarnych, oddanych bez reszty swym bliźnim.
W dniu pamiętnym nasi Dobroczyńcy mili
Rankiem do doktora końmi pojechali,
A Mama w tę podróż zabrała wraz z nimi,
By na palcu małą kurzajkę wypalić.
W domu trzy dziewczynki same pozostały.
Najmłodsza Halinka, osiem lat skończyła.
Tereska, jej siostra, zaledwie rok starsza,
Ja — Basia, półsierota, rówieśniczką byłam.
Brat Witold cichaczem z domu się wymykał,
Czas beztrosko spędzał pośród rówieśników.
I tym razem wybiegł do swoich kolegów,
Później się dowiedział o całym zdarzeniu.
Słońce wskazywało południową porę.
Zatrzymał się wielki samochód przed domem.
Enkawudziści stanęli przed gankiem,
Kolbą w drzwi walili, szarpali za klamkę
I: — „Adkrojtie dwieri!” — tak głośno krzyczeli…
Dla nas już nie było najmniejszej nadziei.
W szoku, przerażone, świadome tej chwili,
Że zaraz tu wtargną, wyciągną z mieszkania.
Wszak mogli nas zabrać, przecież tak czynili!
Lecz Boża Opatrzność nad nami czuwała.
Tereska odważnie okno uchyliła,
Wyjaśniając sprawę, że rodziców nie ma,
Bo musieli końmi jechać do doktora
I nie prędko wrócą, gdyż daleka droga.
Dziwne, że nas, dzieci, wtedy nie zabrali!
Pewnie tu powrócić jeszcze zamierzali?
Właśnie wtedy z Mamą państwo Poczobutowie
Wracali i byli już prawie przed domem.
Na szosie ruch wielki. By koni nie spłoszyć,
Gospodarz furmanką zjechał na pobocze.
Kazał iść niewiastom przez ogród powoli,
Czekając do chwili, aż ten ruch kołowy
Pomiędzy drzewami całkiem drogę zwolni,
By na miejsce dotrzeć szczęśliwie wraz z końmi.
Sprzed domu ruszyło auto ciężarowe.
W przeciwnym kierunku przez ogród warzywny,
Pomiędzy grzędami szły niewiasty młode.
Minuty je dzieliły przed wpadką niechybną
W niszczycielską paszczę aparatu wroga.
Strudzone podróżą, całkiem nieświadome
Tego, co przed chwilą tu się wydarzyło,
A grono przyjaciół stojących przed progiem,
Oznajmiło paniom bolesną nowinę,
Podając nazwiska osób już zabranych.
Mogli po nas wrócić. Wobec tej obawy,
Doradzano, aby uciekać czym prędzej,
Najlepiej do innej udać miejscowości.
Czas naglił. Wstrząśnięta do Mamy tuliłam.
Do rąk dwa tobołki nam dano z żywnością.
Na przełaj, przez pola dorodnej pszenicy,
Odważna kobieta nas przeprowadziła
Do okolic, co się zwały Petelczyce.
Tam w ciemnej piwnicy żeśmy się ukryły.
Aż którejś to nocy do drzwi kołatanie.
Budząc, nasz opiekun gromkim głosem wołał:
— „Nie bójcie się, błagam, wyjdźcie szybko panie!” —
Na ten odgłos serce ogarnęła trwoga.
Tuż przed progiem domku stanęłyśmy boso.
Niezwykłe zjawisko ukazało oczom:
Wielka, krwawa łuna ku niebiosom biła.
To Grodno płonęło, bomb spadła tam siła.
W sowieckich ciemięzców Niemcy uderzyli.
Już nam nie groziło zesłanie na Sybir!
Na „nieludzką ziemię” byliśmy skazani.
Bóg cudem od katorg Sybiru ocalił!
Hitlerowski nazizm siał pogromy krwawe
Nad ludzkością świata. To nowe rozdziały.
Do mamy
Mamo, czy pamiętasz dom nasz pobielany
Na Kresach? Moc wspomnień po sobie zostawił.
Tam w długie wieczory, przy lampie naftowej,
Z puszystej kądzieli snułaś nić wełnianą,
Nucąc — z głębi serca — pieśni narodowe,
Które w tamtych czasach sentyment wzbudzały.
W wolnych chwilach skoczne mazurki Chopina
Z namiętnością grałaś na pianinie starym.
Wyczarowywałaś najpiękniejsze brzmienia,
Zgrabnie — po klawiszach — wodząc paluszkami.
Wspaniałych koncertów zapomnieć nie sposób
I Twojego, Mamo, przepięknego głosu.
Dźwięczny ton sopranu rytmem swym upajał.
Taką Cię pamiętam, choć byłam tak mała!
Haftowałaś ręcznie wspaniałe makaty,
Dobierając kolor i wzory bogate.
Artystycznie tkałaś na krosnach kilimy,
Co w dawniejszych czasach salony zdobiły.
A obfite śniegi — na Kresach — pamiętasz?
Dom nasz otulały puszystym całunem …
Bożego Narodzenia zbliżało się święto.
Świeża biel wprawiała w zachwyt i zadumę.
Cichej, świętej nocy zbliżała się pora.
Krzątałaś się — Mamo — szykując wieczerzę
Do wigilijnego, świątecznego stołu,
Podkładając garstkę siana pod talerzyk
Z opłatkiem, tłoczonym najświętszym symbolem
Narodzin Chrystusa w betlejemskim żłobie.
Gdy za oknem pierwsza gwiazda zajaśniała,
Tyś z mężem i dziatwą, odświętnie ubrana,
Wśród płonących świeczek zmówiwszy pacierze,
W spracowane dłonie brałaś białe płatki,
Dzieląc tradycyjnie, ze wzruszeniem, szczerze,
Składałaś życzenia — przygarniając dziatki —
Szepcząc czułe słowa w tym wzniosłym momencie,
Tuliłaś do serca ich główki dziecięce.
Stół z obrusem białym suto zastawiony:
Na nim barszcz czerwony i uszka z grzybkami,
Karp był tradycyjnie zazwyczaj smażony,
Albo w galarecie lub sosie chrzanowym.
Pierogi z kapustą, kutia i kompoty
Z suszonych owoców, desery i soki.
Jedno dodatkowe nakrycie przy stole
Dla niespodzianego gościa przeznaczone.
Osobny stół zdobił wypiek ciast wspaniałych.
Baby, strucle z makiem i sękacze stały …
Pierniki na miodzie, mazurki z polewą,
Keksy z bakaliami. To mistrzowskie dzieło!
Aż dwanaście potraw było zalecanych.
Gospodynie tęgo się napracowały!
Gdy uczta wieczerzy dobiegała końca,
Wszczęto śpiewać polskie, przepiękne kolędy.
Wnet tamtejsza młodzież włączała, grająca
Na swych instrumentach szarpanych i dętych.
Że kościół daleko, miejscowa kaplica
W uroczystych chwilach była oblegana.
Schodzili się wierni z całej okolicy,
Aby wspólnie wielbić Boga, swego Pana.
Chcąc uczynić zadość pasterki obrzędom,
Ksiądz docierał sańmi z zaprzęgiem rumaków.
Szczytna ceremonia gwiezdną nocą świętą,
Do głębi wzruszała serca Kresowiakom.
Zewsząd kolędnicy tłumnie się zbierali,
By Bożą Dziecinę witać z pasterzami,
Gromkim śpiewem, co się rozlegał dokoła …
Chór anielski z niebios tym pieśniom wtórował.
W obszernej komnacie choinka wspaniała,
Pięknie przystrojona, aż pod sufit stała.
Na niej świecidełka, bombki kolorowe,
Skrzydlate aniołki, łańcuszki złocone,
Szyszki i orzechy, wydmuszki, pierniki …
Wystrój oszałamiał, zachwycał przepychem.
Miła woń żywicy las przypominała,
Blask płonących świeczek rozjaśniał oblicza.
Z betlejemską gwiazdą cicha noc nastała,
Wielka radość w sercach z narodzin Panicza.
Spod choinki drobne podarki gwiazdkowe,
Były dodatkową atrakcją wieczoru.
A pamiętasz Mamo, jak Mikołaj Święty
Odwiedzał nas z workiem wspaniałych prezentów?
My radosne, wdzięczne, jako dzieci małe,
Przed gościem upusty talentom dawały.
Mamo! Dziś, gdy wszyscy pragną się weselić,
Ty u boku syna, za córką stęskniona,
Będziesz mnie wyglądać, aby się podzielić
Opłatkiem i objąć — jak dawniej — w ramiona.
W ten wigilijny wieczór, ukochana Mamo,
Nie trwóż się myślami, co aż serce ranią!
A gdy ku Maryi w modłach wzniesiesz oczy,
Aniołowie rytmy serc naszych zjednoczą.
Mimo przejść dramatów dwóch wojen światowych,
Czasów zniewolenia polskiego narodu,
Włosy kasztan lekko srebrem przyprószone,
Aksamitno-lśniące, wciąż zdobią Twą głowę.
Zachowałaś wigor, bystrość umysłową.
W zachwyt mnie wprowadza Twoja osobowość!
W drugim dniu Świąt Twój dzień bardzo uroczysty,
Wielki jubileusz lat osiemdziesięciu.
Będziesz się życzliwie uśmiechać do bliskich,
Nie pomnąc życiowych swych trudów, udręczeń …
Żal mi serce ściska, kiedy wspomnę sobie,
Że w tych wzniosłych chwilach nie będę przy Tobie!
Ukochana Mamo, Najmilsza, Jedyna!
W dniu Twojego święta tak wyjątkowego,
Bo w osiemdziesiątą rocznicę urodzin,
Moc życzeń Ci składam z serca gorącego.
Całuję Twe zacne, spracowane ręce,
Ślę bukiet kwiatów ze łzami wzruszenia
Za Twą dobroć, miłość i ogrom poświęceń,
Treść słów oraz kwiaty znaczą tu niewiele.
Za tysiące udręk, Mamo Ukochana,
Przyjmij moją wdzięczność, wyrazy uznania!
Niech Pan Bóg Ci z niebios wszelkie łaski zsyła,
Abyś w zdrowiu, szczęściu, jak najdłużej żyła!
Te skromne życzenia wraz ze wspomnieniami,
Niech rozjaśnią, Mamo, Twą twarz frasobliwą.
Choć nieubłagany czas Twą młodość strawił,
Zostawił Ci piękno miłości matczynej.
— córka Mamie swej rodzonej,
sędziwym wiekiem utrudzonej —
Dobranoc mamo…
Śpij, śpij w spokoju, niech sen łagodny
Zamknie powieki Twoje zmęczone…
Niech Ci się przyśni lazur pogodny
Nieba i łąki barwno-zielone.
Niech się choć we śnie oczy Twe poją
Falami z cicha szumiących zbóż złotych,
Niech wonie kwiatów — Mamo — Cię koją,
Gdy serce Twe trują życia kłopoty.
Wśród świeżych kwiatów śnij aż do rana,
Moja Najdroższa Mateńko Kochana!
Niech chociaż w nocy stroskane czoło
Puści w niepamięć wszelkie niesnaski…
Morfeusz ześle Ci sny baśniowe
I ukołysze. Niech słońca blaski
Wnikną do duszy Twej umęczonej
Mozolną pracą dnia codziennego…
Kochana Mateńko, tak życzę Tobie
Spokojnej nocy z serca całego!
Dożynki na kresach
Gdy z pól wszelakie zboża uprzątnięto,
Z ogrodów owoc dorodny zebrano,
To obchodzono dożynkowe święto.
Ceremoniały poczynały rano.
W małym kościółku, w ten dzień wyjątkowy,
Na nabożeństwo wierni się schodzili,
Stwórcy Wszechświata oddając pokłony,
Dziękczynne pieśni ku niebu wznosili.
Organy dźwięczne podawały tony.
Kadzidło miłych nie szczędziło woni.
Na samym froncie, wprost u stóp ołtarza,
Plecione kosze, pięknie przystrojone —
W nich plon z ogrodów, pól, składano w darze.
Płonęły rzędy dużych świec woskowych.
Ksiądz uroczyste wygłaszał kazanie.
Wierni słów wzniosłych uważnie słuchali.
Były momenty wzruszeń, zadumania,
Gdy z namaszczeniem Mszę świętą odprawiał,
Poświęcał plony doroczne, co w darze
Były złożone przed głównym ołtarzem.
Po przekazaniu słów znaku pokoju,
Na wielką ucztę do Pańskiego Stołu,
Przed prezbiterium pobożnie klękano,
Komunię świętą kornie przyjmowano.
Zapadła cisza. Na klęczkach, z pokorą
Modlono się szczerze z pochyloną głową,
Do Stwórcy wznosząc dziękczynienia słowa,
Na rok następny prosząc o urodzaj.
Wtem organista przerywając ciszę,
Nacisnął mocniej organów klawisze,
Zaintonował „Te Deum…”, tu z kolan
Wierni powstali, podchwycili słowa:
„Ciebie Boże wielbimy, Ciebie Stwórcę
Wszechmocnego…” — głośno, z całego serca,
Wzniosła pieśń wszystkich wprawiała w ekstazę.
Tych odczuć w słowach nie da się wyrazić.
Po Eucharystii, gdy finał się zbliżał,
Ksiądz błogosławieństw udzielił zebranym,
Wzniesioną dłonią kreśląc znaki krzyża,
— „idźcie w pokoju Chrystusa…” — oznajmił.
— „Bogu niech będą dzięki…” — padły słowa,
I pieśń ostatnia przed wyjściem z Kościoła.
Uroczystości kościelne skończone.
Teraz myślami podążam w tę stronę,
Gdzie dom rodzinny o bielonych ścianach,
Wyglądał gości od samego rana.
Tu się zatrzymam, przed tym skromnym progiem,
Gdzie w uroczystym obrzędzie ludowym,
Gospodarzowi z najniższym ukłonem,
Z kłosów zbóż wieniec przepiękny wręczano,
Z pieśnią na ustach, z tradycyjną galą.
„Plon niesiemy, plon, w gospodarza dom,
Aby pięknie plonowało, zdrowie, szczęście dopisało…”.
Fragment piosenki tak zapamiętanej,
Odtwarza obraz dziewcząt i młodzieńców
W szykownych strojach, o buziach rumianych,
Oczach błyszczących nadziei iskierką.
Kapela grała polkę, obertasa…
Żwawo, z przytupem tańczono w tych czasach.
Starsi, chcąc młodym dorównać koniecznie,
Z werwą tańczyli oberka, poleczkę.
Wytworny kadryl, nieśmiertelne walce,
Z szykiem i gracją wywijano w tańcu.
Gospodarz gościom kłaniając się nisko,
Spraszał na ucztę, jak na weselisko.
Stoły rzędami suto zastawione
Smakołykami i wszelkim napojem,
Pod ich ciężarem aż się uginały,
Wzrok przyciągając. Nastrój był wspaniały!
Naftowe lampy i świece woskowe
Przyćmionym światłem rzucały dokoła.
Przy poczęstunkach, zabawie i śpiewie,
Biesiadowano pod gwiaździstym niebem,
W blasku księżyca i swawolnym gwarze,
Aż głośno zapiał „biały kur” we dworze.
Z zamierzchłych czasów były to wspominki.
Po żniwnym trudzie radosne dożynki.
Muza twórczego ducha we mnie tchnęła,
Z nim zespolona, dobrałam słów brzmienia,
By melodyjnie, z lekka pieszcząc uszy,
Mogły do głębi czyjeś serce wzruszyć,
Przypomnieć młode, najpiękniejsze lata
I los podobny, co się z moim splatał
Na Kresach — choć byłam dziewczynką maleńką,
Tak zapamiętałam plonów wielkie święto.
Kabaret
(Na melodię: „Bal u Weteranów”)
Nim się zacznie przedstawienie, trwa wielka zabawa.
Jest tu Antek z Mańką i ferajna cała.
Jak dorwali się do tańca, skaczą bez pamięci,
Że się w głowie kręci, aż bierze strach!
Refren 1
Rżnie muzyczka tirli, tirli aż po ranka brzask,
Przygrywa wesoło, goście bawią się morowo;
Pan wodzirej w pierwszej parze, a my za nim w gaz,
Tańczymy z przytupem raz po raz!
Akordeon w tan porywa, skrzypce skocznie grają,
Klarnet i saksofon aż oszałamiają.
Gnie się parkiet pod stopami, wirują kółeczka…
Niechaj ta poleczka rozerwie nas!
Rżnie muzyczka…
Tomcio, Szczepcio, są tu z nami, jest i stary wiarus,
Przedwojenne czasy wspominają śmiało,
Do dziewczyny stroją miny, strzelają oczami
Te lwowskie batiary, ta joj, ta joj!
Rżnie muzyczka…
Za godzinę kur zapieje, czas kończyć zabawę.
Przedstawimy państwu wesoły kabaret.
Komedianci już na scenie, wybiła godzina,
Do góry kurtyna, musimy grać!
Refren 2
Skończył się szalony taniec, a kabaret trwa.
Jak się nie powiedzie, to będziemy deptać dalej…
Czasu mało nam zostało, szansę każdy ma.
Będziemy szturmować cały świat!
Amatorski kabarecik może nam się uda,
Urządzimy scenę, fajny będzie ubaw:
Będziem grać przed trybunałem, pójdziem do Warszawy,
Los łaskawy sprawi, że przyjmą nas!
Skończył się szalony…
Odstawimy kabarecik w samym pałacyku,
Pociągniem za sznurki, narobimy krzyku.
Będzie farsa, maskarada, wszystko śmiechu warte.
Zdobędziemy sławę na cały świat!
Skończył się szalony…
Kraino dzieciństwa
Kraino dzieciństwa! Tak tęsknię za Tobą,
Za Twym kresowym pejzażem wspaniałym!
Drogich, kochanych przyjaciół mych grono,
Żywe obrazy wciąż mam przed oczami.
Wojna — wsie, miasta gromiła pożogą,
Kradnąc dzieciństwa najpiękniejsze lata.
Koszmary dni tamtych powtórzyć nie mogą!
Choć dręczą wspomnienia okrutnych dramatów…
Tam domki rodzinne z modrzewia wzniesione,
Wśród bzów, jaśminów, lśniły w słońcu złotym.
Z gniazd na dachu boćki na wszystkie strony
Przechodniów witały radosnym klekotem.
Pod czaszą szaro-błękitnego nieba,
Dokoła łąki płonęły kwiatami.