E-book
14.7
drukowana A5
46.8
drukowana A5
Kolorowa
73.67
Dwa stadiony

Bezpłatny fragment - Dwa stadiony

Kryminał z duszą


Objętość:
277 str.
ISBN:
978-83-8155-690-3
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 46.8
drukowana A5
Kolorowa
za 73.67

1. Brudna robota

Mężczyzna stojący pod ścianą domu usłyszał odgłos biegu. Wyraźnie zaniepokojony odwrócił się gwałtownie w kierunku, z którego dobiegał hałas. Na razie nie widział źródła dźwięku. Zamarł w oczekiwaniu, kto lub co wyłoni się zza rogu budynku. Gdy po chwili okazało się, że są to dwa ogromne wilczury, odetchnął z widoczną ulgą. Podobne odczucia zdawały się mieć również zwierzęta, bo w przyjaznych zamiarach poczęły zbliżać się do człowieka. Ten sięgnął do przewieszonego przez ramię marynarskiego worka i wyciągnął z niego kiełbasę. Rozdzielił ją sprawiedliwie na oba psy, które chwyciwszy w pyski zdobycz, raźnym krokiem pobiegły w ciemność rozciągającego się za domem ogrodu. Mężczyzna skonstatował, że na chwilę, która powinna być wystarczająca, będzie miał spokój z wilczurami.

W mroku, jaki panował pod ścianą domu, zbliżył się do jego frontu. Ostrożnie wyjrzał zza węgła budynku. Odległa latarnia uliczna w niewielkim stopniu rozpraszała ciemności panujące na podwórku. W taką ciemną, chmurną noc niewiele dawała również słaba żarówka umieszczona nad wejściem do domu.

Skulony z zimna człowiek mocniej naciągnął na głowę kaptur bluzy dresowej i, trzymając się najciemniejszych miejsc pod ścianą, zbliżył się do schodów prowadzących do drzwi. Omiótł wzrokiem podwórko i widoczne między sztachetami ogrodzenia fragmenty chodnika. W zasięgu oczu nie było żywego ducha, co ze względu na porę i pogodę nie powinno było dziwić. Ulice takich miast jak to wyludniają się dużo przed północą, a zwłaszcza ulice tak oddalone od centrum.

Mężczyzna wziął głęboki oddech i sięgnął do kieszeni. Jakby zniecierpliwiony szybko pokonał dwa stopnie i znalazł się przed drzwiami. Wyciągnięty z kieszeni klucz niełatwo było wprowadzić do zamka, tym bardziej że ochronione jedynie lateksowymi rękawiczkami palce zdążyły już zgrabieć od przenikliwego późnojesiennego wiatru. W końcu klucz znalazł się na właściwym miejscu i mężczyzna delikatnie przekręcił go, starając się przy tym jak najmniej hałasować. Podobnie ostrożnie nacisnął klamkę i uchylił drzwi, za które wsunął głowę. Przez chwilę pozostał w tej pozycji, nasłuchując, czy z wnętrza domu nie dobiegną jakieś dźwięki. Zadowolony z wyników nasłuchu i przyzwyczaiwszy wzrok do ciemności, przekroczył próg i starannie zamknął za sobą drzwi.

Panująca cisza i mrok sprawiły, że cicho westchnął z ukontentowaniem. Tego właśnie oczekiwał. Ciemności były jednak takie, że niemal po omacku przesuwał dłonie po ścianie. Wkrótce pod palcami poczuł zimny metal klamki. Nacisnął ją. Niczym kot przecisnął swoje ciało przez niewielką szparę między uchylonymi drzwiami a framugą, co było o tyle łatwe, że ciało to nie było imponujących rozmiarów. Z ulgą oparł się na zamkniętych drzwiach po drugiej ich stronie.

Moment stał nieruchomo, po czym zdecydowanym ruchem sięgnął do worka. Przez chwilę usiłował coś w nim wymacać, klnąc przy tym pod nosem. Niecierpliwie przewracał zawartość bagażu. W końcu trafił na poszukiwany przedmiot i gwałtownie go wyciągnął, jakby w obawie, że znowu go zgubi. Widocznie jednak w zgrabiałych palcach nie do końca jeszcze odzyskał czucie, bo wyjęta z worka latarka z hukiem spadła na posadzkę. Znowu zaklął siarczyście i rzucił się do rozpaczliwego przeszukiwania podłogi wokół siebie. Mimo ciemności dość szybko trafił na zgubę. Wyprostował się i odetchnął.

Włączenie latarki nie przyniosło jednak spodziewanego efektu w postaci silnej wiązki światła. Mężczyzna pomyślał, że upadek musiał spowodować odłączenie się jednej baterii od obwodu. A może to z powodu zimna nastąpiło osłabienie ogniw. Na rozmontowanie i złożenie urządzenia z powrotem nie miał jednak czasu.

Zadowalając się mdłym światłem ledwie rozpraszającym ciemności, zaczął lustrować stojące pod ścianą pomieszczenia metalowe regały, będące idealną ilustracją składów narzędzi, w których jedynie stały użytkownik wie, co gdzie leży. Setki, jeśli nie tysiące, śrub, nakrętek i wkrętów mieszały się z dziesiątkami, jeśli nie setkami, rozmaitych kluczy płaskich i nasadowych, młotków, przecinaków i śrubokrętów.

Mężczyzna westchnął zrezygnowany, ale w tym samym momencie jego wzrok natrafił na solidny przedmiot w kształcie litery L. Jego radość nie mogłaby być większa, gdyby na ulicy znalazł bryłkę złota. I z taką prędkością, z jaką sięgnąłby po to znalezisko, wyciągnął rękę w kierunku zauważonego przedmiotu. Tyle że zamiast poczuć w dłoni chłód metalu, odczuł dotkliwy ból. W ostatniej chwili udało mu się powstrzymać, by nie krzyknąć. Rzut oka na bolące miejsce wystarczył, by stwierdzić, że skóra na dłoni została rozdarta czymś ostrym. Mężczyzna zaklął i skierował wątłe światło latarki na regał. Winowajca, wetknięty uchwytem między inne narzędzia zwykły śrubokręt, ukazał się natychmiast. W innej sytuacji byłby trzaśnięty tak, że przebiłby ścianę budynku. Teraz jednak poszkodowany ograniczył się do wytarcia jego zakrwawionej końcówki wziętą z innej półki brudną szmatą. To samo zrobił z widocznymi kroplami krwi. Następnie szmata opasała krwawiącą dłoń.

Drugie podejście do wyciągnięcia narzędzia z półki okazało się skuteczne i po chwili mężczyzna z kluczem do szpilek w jednaj ręce, a latarką w drugiej zbliżył się do prawego przedniego koła znajdującego się w pomieszczeniu mercedesa. Rzut oka przez szybę samochodu wystarczył, by stwierdzić, że pojazd stoi na wstecznym biegu i prawdopodobnie hamulcu postojowym, a alarm nie jest włączony. Mężczyzna położył na podłodze latarkę i przypasował klucz do pierwszej szpilki. Mimo że napierał z całych sił, na ile to było możliwe ze zranioną ręką, śruba nie chciała ustąpić. Dopiero szarpnięcie sprawiło, że w końcu obróciła się o pół obrotu. Z trudem wyprostował się, ale zaraz znowu się pochylił i nałożył klucz. Po kilku obrotach śruby ocenił, że wystarczy.

Pozostałe cztery szpilki dały się poluzować z mniejszym nakładem sił. W świetle latarki przyjrzał się swemu dziełu. Jedynie uważne przypatrzenie się kołu pozwoliłoby zauważyć, że śruby zostały zluzowane. A przecież wiedział, że na przyglądanie się im kierowca nie będzie miał czasu… Mimo tej obserwacji zrezygnował z odkręcenia szpilek w lewym kole.

Starannie wytarł klucz i odłożył go na półkę z narzędziami, tym razem uważając, by nie nadziać się znowu na przeklęty śrubokręt. Stwierdziwszy, że nigdzie nie widać plam krwi, wyszedł ostrożnie na korytarz. Przez chwilę stał, usiłując się skoncentrować i uspokoić. Jeden nieostrożny ruch czy hałas mógł zniweczyć jego plan. Podszedł do drzwi wejściowych i nieco je uchylił. Światła nie wpadło wprawdzie zbyt wiele, ale wystarczyło, żeby rozproszyć ciemności. Delikatnie otworzył zamaskowane boazerią drzwiczki, za którymi ukazała się skrzynka z bezpiecznikami. Po kilku sekundach wahania nacisnął przyciski na każdym z nich. Żarówka przed domem zgasła. Odczekał chwilę i po omacku nacisnął przyciski zamykające obwód elektryczny. To jednak sprawiło, że nie tylko zapaliło się światło przed domem, ale i gdzieś z jego głębi dobiegł dwukrotny przeciągły pisk urządzenia elektronicznego.

Mężczyzna zamarł, a w duchu zaklął. Tego nie przewidział. Skulony jak zwierzę gotowe do natychmiastowej ucieczki odczekał moment. Na szczęście nic nie wskazywało, że kogokolwiek z domowników ten dźwięk obudził. I było raczej pewne, że nie obudzi ich zwykłe poranne dzwonienie ruskiego budzika elektronicznego, które było w stanie podnieść z grobu umarłego. Mężczyzna oczami wyobraźni widział migające na jego wyświetlaczu zera, wiedział bowiem doskonale, że wyładowana bateria nie mogła utrzymać jego funkcji.

Ostrożnie wysunął się za drzwi. Zaskoczyło go to, że w czasie jego niedługiego, jak mu się wydawało, pobytu w domu aura z jesiennej zmieniła się w zimową. Prosto w twarz leciały mu wielkie płaty mokrego śniegu, a trawa właśnie pod nim znikała. Zamknął drzwi na klucz, naciągnął mocniej kaptur na głowę i ruszył drogą, którą przyszedł. Zaraz za rogiem domu spotkał znajome psy, które patrzyły na niego wyczekująco. Wyciągnięte z worka pęta kiełbasy przekonały je do rezygnacji z roli cerberów i mężczyzna mógł pospiesznie ruszyć w ciemność ogrodu.

Prześliźnięcie się przez naderwaną siatkę nie stanowiło problemu i po chwili znalazł się w innej scenerii.

Zniknął w miarę wypielęgnowany trawnik, a pojawiło się coś, co okoliczni mieszkańcy nazywali ogrodami, a co, mimo że znajdowało się w mieście, z miejskimi ogrodami nie miało nic wspólnego. Były to zwykłe pola — na których uprawiane były warzywa i ziemniaki — teraz zupełnie już puste. Niestety, na skutek padającego obficie śniegu powoli stawały się grzęzawiskiem. Mimo że mężczyzna zrezygnował z pierwotnego zamiaru przejścia przez całe te ogrody do głównej ulicy, musiał pokonać pewien odcinek niezbyt komfortowej drogi. Do butów niemal natychmiast przylepiło się błoto. Poruszał się z trudem, ślizgając się co chwila.

Dlatego odetchnął z ulgą, gdy w końcu trafił na żwirówkę, którą doszedł do ulicy. Na szczęście nie było na niej żywego ducha, a w oknach rzadko rozrzuconych domów nie paliły się światła. Mimo to prawie biegł, by jak najszybciej opuścić te puste ulice i znaleźć się tam, gdzie przechodzień w środku nocy nie wzbudziłby wielkiej sensacji.

Po kilkunastu minutach dotarł do czegoś, co przy odrobinie fantazji można było nazwać początkiem centrum miasta. Co prawda nogi miał coraz bardziej mokre, ale roztapiający się śnieg zmył z butów błoto, co mężczyzna uznał za okoliczność korzystną. Od czasu do czasu patrzył na mijane latarnie uliczne. Nawet ktoś o artystycznej duszy nie mógłby powiedzieć, że płatki śniegu tańczą w ich świetle, bo spadały one raczej z gracją pierwszych konstrukcji lotniczych. Jednak w latarnianych smugach światła, zwłaszcza w pobliżu żarówek, opad wydawał się jeszcze obfitszy.

Na szczęście dla mężczyzny żadnemu z kierowców nielicznych przejeżdżających samochodów nie przyszło do głowy, aby zaproponować mu podwiezienie. Widocznie byli skupieni na tym, by nie wpaść w poślizg na jezdniach pokrytych śnieżną breją. Zima zaskoczyła nie tylko suwalskich drogowców, ale również i kierowców, którzy nie byli jeszcze przyzwyczajeni do warunków zimowych, a jedynie nieliczni z nich byli tak zamożni jak właściciel mercedesa — z którego domu mężczyzna wracał — by zmieniać opony na zimowe. Ale może to i lepiej, że tego nie robili, bo gdy się dokonuje takiej zmiany, z pośpiechu albo nieuwagi można nie dokręcić szpilek.

Z tych rozmyślań wyrwał mężczyznę widok starego, pocarskiego aresztu z czerwonej cegły, ciągle jeszcze użytkowanego. Mimowolnie przyspieszył kroku i ponownie przeanalizował wydarzenia z ostatnich godzin.

Wydawało się, że niczego nie przeoczył. Szmaty ze śladami krwi pozbędzie się zaraz w jakimś osiedlowym śmietniku, podobnie zrobi z rękawiczkami. Nie wydaje się również, by gdziekolwiek w domu mogła zostać krew. Jeśli coś go niepokoiło, to mokre buty, ubranie i nieco ubłocone nogawki spodni. Ten problem musiał jakoś rozwiązać na wypadek, gdyby policja jednak zjawiła się rano w miejscu, do którego zmierzał.

Właśnie wszedł między bloki największego osiedla w mieście. Do jednego ze śmietników wrzucił szmaty, a do drugiego rękawiczki, które dla pewności, hamując odruch wymiotny, wepchnął głębiej pod śmieci wypełniające kontener. Sprawnie poruszał się osiedlowymi chodnikami, brnąc w mokrym śniegu. „Niemal zaspy” — pomyślał i uśmiechnął się z powodu skojarzenia. „Zaspy zawsze są wrogami kierowców” — dodał niemal na głos.

Po chwili doszedł do właściwych drzwi. Dla pewności zajrzał na klatkę, czy nikogo na niej nie ma, ale jak mógł się spodziewać, była zupełnie pusta. Szybko wbiegł na pierwsze piętro i wyciągniętym z kieszeni kluczem otworzył zwykły łucznik.

Nie wszedł jednak od razu, bo powstrzymała go nie tylko ciemność panująca w przedpokoju, ale i woń alkoholu, tak silna, jak gdyby miał wejść do polmosu czy bimbrowni, a nie mieszkania. Przyczyna tego nie była trudna do odgadnięcia. Gdy już w końcu przemógł odrazę i wsunął się do wnętrza, w pokoju w świetle stojącej za oknem latarni zobaczył niski stół zastawiony butelkami i kieliszkami. Zalegające wokół niego cztery ciała młodych mężczyzn świadczyły o tym, że żaden z nich nie okazał się godnym przeciwnikiem flaszek z ruskimi nalepkami, które nie tylko dumnie stały na stole, ale i w dużej części były pełne.

Zdjął przemoczoną dżinsową kurtkę i bluzę dresową z kapturem. Niedbale cisnął je pod rozgrzany grzejnik.

Rzucone ubranie nie powinno wzbudzać podejrzeń, bo podobnie potraktowane były kurtki i bluzy innych, które walały się gdzie popadnie. Oni jednak mieli na sobie spodnie. Tymczasem on musiał je zdjąć. Nie było jednak innego wyjścia. Spodnie zostały zdjęte, błoto z ich nogawek zostało zmyte, a następnie trafiły one do pozostałych części garderoby.

Teraz pozostało najważniejsze. Mężczyzna usiadł przy stole i sięgnął po prawie pełną butelkę wódki. Chwilę zastanawiał się, ale ostatecznie wziął pierwszy lepszy kieliszek. W końcu alkohol dezynfekuje, więc nie miało znaczenia, kto z tego naczynia wcześniej pił. Wychylił od razu całą zawartość kieliszka i skrzywił się z niesmakiem.

Niespecjalnie przepadał za wódką, zwłaszcza ruską. Z obrzydzeniem pomyślał, że to dopiero początek. Ale nie miał wyjścia, musiał działać ostrożnie. Nie mogło być wątpliwości, że cały wieczór i noc spędził w towarzystwie znajomych. Wypił kolejny kieliszek. Wstręt nie był dużo mniejszy niż za pierwszym razem, ale czuł, jak powoli opadają emocje, a myśli zaczynają płynąć spokojniej. Ani nie trząsł nim strach, ani nie miał wątpliwości — facet zasłużył na swój los. Wypił trzeci kieliszek. I od razu czwarty. Zaczął odczuwać błogi spokój i rozpływające się po ciele ciepło. W głowie pojawił się przyjemny szum.

W zasadzie mógł jeszcze wszystko odwrócić. Wystarczyło wrócić i dokręcić szpilki. Kolejny kieliszek. Nie, nie zrobi tego. Rano obudzi się sam albo zostanie obudzony przez któregoś z kolegów. Wszyscy będą pchać się do radia. A tam w Piątce, niedawno uruchomionej lokalnej rozgłośni, podekscytowany spiker będzie informował, że na drodze krajowej numer 653 w drodze do pracy na przejściu granicznym w Ogrodnikach zginął szef oddziału celnego na tym przejściu, który wpadł w poślizg na łuku drogi i uderzył w drzewo. I że policja bada przyczyny, ale do wypadku doszło prawdopodobnie z powodu znacznego przekroczenia dozwolonej prędkości. Może za jakiś czas zrozpaczona żona powie w mediach, że mąż tak ostrożnie jeździł, ale akurat tego dnia zaspał i musiał się spieszyć…

2. „Laguna”

Adam zerknął nerwowo na wiszący nad barem zegar. Zbliżała się dwudziesta trzecia, więc zaraz powinna się pojawić.

Niestety, dzisiaj sala była pełna i nie mógł wymknąć się, żeby zobaczyć ją, gdy przyjdzie do klubu. Niby przypadkowe spotkania w korytarzu prowadzącym na zaplecze pozwalały na wymianę uśmiechu, powiedzenie „Cześć”. Tylko tyle, na więcej Adam nigdy się nie odważył, choć podejrzewał, że po tych paru miesiącach korytarzowej znajomości dziewczyna go zauważała i jakby wyróżniała spośród innych tym swoim niezwykłym uśmiechem.

Mężczyzna ciągle jednak nie mógł rozgryźć zasad, na jakich funkcjonowała ona w firmie, wolał więc nie ryzykować zrobienia czegoś, co mogłoby ściągnąć na niego niezadowolenie szefostwa. Był cierpliwy i wiedział, że prędzej czy później osiągnie swój cel. Zdawał sobie sprawę, że kelnerowanie w nocnym klubie, które owszem, przynosiło sporo kasy, ale nie było szczytem marzeń, kiedyś się skończy. Niemożliwe, żeby żaden z szefów nie zauważył, że obwód jego bicepsa jest niewiele mniejszy niż u Schwarzeneggera i że można lepiej go wykorzystać niż do biegania z tacą po sali. Dzisiaj loża szefów była jednak pusta.

— Ty, „Koksu”, patrz, „Swetru” idzie! — szepnął uwijający się przy butelkach i kieliszkach chłopak przypominający tyczkę. — To co, ty czy ja? Kto idzie obsłużyć szanownego pana?

— „Chudy”, idź ty — mruknął Adam. — Nie mogę patrzeć na te ścierwo…

Spoglądając za idącym sprężystym krokiem kolegą, nie mógł się nie uśmiechnąć. Oczami wyobraźni widział go w przedwojennym kelnerskim fraku z ręcznikiem przewieszonym przez ramię. Wiedział też, że gdy „Chudy” podejdzie do stolika, z tym swoim warszawskim akcentem zapyta: „To co zwykle szanownemu panu?”, a gdy tamten odpowie, że tak, w głębokim ukłonie, niemal ze strzeleniem obcasami powie: „Służę szanownemu panu”. „Swetru” jednak jak zwykle nie zauważy popisów „Chudego”, tylko będzie niecierpliwie wgapiał się w scenę. Adam był już pewien, że ten stały czwartkowy klient przychodził tu jedynie dla niej. To go zresztą nie dziwiło, bo gdy dziewczyna zaraz pojawi się na scenie, znowu jak zwykle przyciągnie wzrok wszystkich. Na razie jednak przy rurze wyginała się prawie już zupełnie rozebrana Klaudyna, która niespecjalnie interesowała „Swetru”, podobnie zresztą jak i innych gości, spośród których ledwie paru uważnie śledziło jej popisy. Czas Klaudyny jako striptizerki mijał.

— Ty, „Koksu” — dusząc się ze śmiechu, rzucił „Chudy”, który zdążył już wrócić za bar — powiem Klaudzi, żeby zaczepiła „Swetru”. Coś tam wygrzebał z kieszeni, jak podszedłem. Ma co najmniej stówę. Niech i Klaudzia coś sobie zarobi.

Adam roześmiał się, ale w gruncie rzeczy się zaniepokoił. Wydało mu się podejrzane, że gość, który pewnie za dychę kupił sobie, umożliwiające mu wejście do lokalu, lakierki od Chińczyków na Stadionie Dziesięciolecia, który zawsze przychodzi w tym samym rozciągniętym tureckim swetrze i nigdy nie zamawia więcej niż setki, najwyżej dwóch wódki, nagle ma jakieś większe pieniądze.

— Racja, „Chudy” — powiedział pospiesznie. — Jak go poskrobie paluszkiem po łapce, to szmaciarz nam tu jeszcze orgazmu dostanie. Ale Klaudzi stówa wpadnie.

Widok „Chudego” szepcącego coś do biegnącej przez salę nagiej Klaudyny i wskazującego głową na „Swetru” rozweselił nieco Adama, ale nie uspokoił całkowicie. W napięciu czekał na przerwę w występach. Wkrótce Klaudyna, już ubrana, wraz z resztą dziewczyn, które do tej pory występowały, wyszły na salę i rozeszły się między stolikami gości. Kobiety miały dobre oko, bo niemal natychmiast dwóch czy trzech panów się podniosło, by rozmówić się z menadżerem, a one wróciły na zaplecze. Klaudyna, jak ostatnio zwykle to się zdarzało, została na sali. Adam z przyjemnością patrzył na zaskoczenie, a nawet pewien przestrach „Swetru”, gdy dosiadła się do jego stolika. Wystraszony mężczyzna gorączkowo próbował cofnąć dłoń, kiedy Klaudyna nakryła ją swoją. Czy się wahał? Tego Adam nie był już w stanie ocenić. Być może w podjęciu decyzji pomogło mu to, że do stolika obok podeszła Sandra, bodaj najpiękniejsza ze striptizerek. Adam nie dziwił się reakcji gościa. Musiałby być chyba z kamienia, żeby nie skierować na nią wzroku. W tej sytuacji Klaudynie nie pozostało nic innego, jak wstać i wrócić na zaplecze. Jej konto dzisiaj nie stanie się bardziej zasobne. Niestety, to oznaczało również, że pieniądze wciąż pozostawały w kieszeni „Swetru”.

Adam często się zastanawiał, jak to jest z tymi ludźmi. To, że przychodzili tu faceci ze swoimi dziewczynami, partnerkami, a może i żonami, był jeszcze w stanie zrozumieć. Ot, jakaś atrakcja, egzotyka, może zakazany owoc. Ale że te dziewczyny, partnerki, żony pozwalały tym facetom na obmacywanie nagich atrakcyjnych kobiet, tak jak teraz robił to właśnie mężczyzna w rozpiętej marynarce siedzący okrakiem na krześle, tego już pojąć nie mógł. Jakim sposobem siedząca obok tego faceta kobieta, która jak przypuszczał Adam, mogła być nawet jego żoną, była w stanie znieść, że jej facet na jej oczach nie tylko ściska tyłek dziewczyny, ale i pcha łapę między jej nogi? Czy to striptizerka powinna odsuwać tę rękę, czy to raczej kobieta powinna tak trzasnąć faceta w gębę, że ten spadłby z krzesła? Kiedyś Adam był przeświadczony, że takie rzeczy możliwe są jedynie w niemieckich pornosach, ale odkąd sprowadził się do stolicy i zaczął pracę w „Lagunie”, przekonał się, że nie.

Również dwie pozostałe striptizerki mogły być zadowolone z dzisiejszego wieczoru, bo znaleźli się frajerzy, którzy nie odmówili sobie możliwości poobmacywania przez moment za stówę pięknych dziewczyn. Być może gdyby wiedzieli, co ich czeka za chwilę, zostawiliby te stówy w kieszeni dla kogoś innego. „Swetru” niestety był tego świadom. Niecierpliwie wiercił się na krześle nad drugim, o dziwo, tego wieczoru kieliszkiem wódki. Adam postanowił nie spuszczać go z oka.

— Szanowni Państwo — popłynął z głośników głos menadżera — a teraz przed państwem w niezwykłym występie tajemnicza Olimpia!

Temu, że na sali zapadła cisza, Adam się nie dziwił. Tak było za każdym razem, gdy dziewczyna przez salę szła na scenę. Właściwie nikt nie był obojętny. Trudno było wytłumaczyć, dlaczego tak się działo. Nie tylko Sandra była od niej wyższa, zgrabniejsza, ale nawet podstarzała Klaudyna zdawała się nad nią górować. Olimpia miała jakby nazbyt duże krągłości, ktoś złośliwy mógłby wręcz się dopatrzyć lekkiej nadwagi. A jednak te rzekome mankamenty podczas jej występów stawały się atutem. To prawda, że i Sandra, i Klaudyna potrafiły wić się przy rurze niczym węże. Jednak Olimpia miała w sobie coś takiego, czego mężczyzna nie potrafił nazwać. Potrafił za to to odmalować. Z czasów, kiedy na skutek wiary rodziców, że syn ma talent malarski, znalazł się w liceum plastycznym, Adam zapamiętał pewien obraz polskiego malarza: Taniec wśród mieczów czy jakoś tak się nazywał. W ziemię wbite są cztery miecze, a pomiędzy nimi tańczy pokazana od tyłu naga dziewczyna. Promienie słoneczne przebijają się przez korony drzew, padają na jej ciało, jakaś szczególna, jak mówił nauczyciel, gra światła i cieni. Być może. Ale dla Adama Olimpia to była właśnie ta dziewczyna z obrazu. Było w niej coś niezwykłego, tajemniczego. Może również dlatego, że jako jedyna występowała w masce zasłaniającej oczy i część twarzy. I chociaż podczas występu oczywiście zdejmowała swój orientalny strój, to maski nie zdejmowała nigdy.

— Ty, „Koksu”, patrz! — przerwał rozmyślania Adama „Chudy”. — „Swetru” zaraz odleci!

Rzeczywiście, gość był niespokojny, niemal podskakiwał na krześle, co więcej, zamiast patrzeć, jak Olimpia zdejmuje kolejne części garderoby, rozglądał się po sali, jakby kogoś szukał. Wreszcie zerwał się z krzesła i pobiegł do menadżera, który pojawił się w sali. Adam nie mógł uwierzyć własnym oczom: szmaciarz wyciągnął z kieszeni banknoty i rozmawiał z menadżerem, co chwilę wskazując na Olimpię, która była coraz bliżej finału swojego występu. Obok niego przemknął się „Chudy”, wracając do baru z sali.

— „Koksu”, nie uwierzysz — rzucił w biegu — „Swetru” wyciągnął sto pięćdziesiąt i zamówił sobie Olimpkę zaraz na początek! Ej, co ty robisz? Lejesz na blat!

Adam nie uważał się za kogoś, kto łatwo ulega emocjom. Ale jeśli raz przekroczył granicę, nic nie było w stanie powstrzymać go od zrealizowania powziętej decyzji. Tak jak wtedy, gdy złamał szczękę sąsiadowi rodziców, kiedy jego dzieciak wywalił do niego jęzor.

— Leję, gdzie chcę — powiedział spokojnie. — Gówno ci, „Chudy”, do tego.

— Ej, „Koksu”, no co… — zaczął „Chudy”, ale gdy napotkał wzrok kolegi, wolał nie kończyć.

Przez to spięcie Adam nie widział końca występu Olimpii. Zobaczył ją tylko, jak biegła na zaplecze, i menadżera, który kiwnął do niej na znak, że ma już klienta. Dziewczyna nie była tym zaskoczona: tak było właściwie zawsze. Idąc po chwili do stolika towarzystwa, które zamówiło sobie występ Sandry, a które było coraz bardziej wesołe, Adam zauważył, że wracająca z zaplecza ubrana Olimpia dwa razy się upewniała, czy ma się rozebrać właśnie przed tym gościem. Niestety, okazało się, że wszystko się zgadza, i Adam po chwili ujrzał, jak swoim tanecznym krokiem dziewczyna podchodzi do „Swetru”. Ze złośliwą satysfakcją pomyślał, że zaraz trzeba będzie gościa reanimować.

Olimpia zaczęła swój taniec. Niemal natychmiast zrzuciła z siebie orientalny stanik. Jej kształtne, obfite piersi znalazły się kilkanaście centymetrów od oczu mężczyzny. Adam zauważył jednak, że ten, zamiast gapić się na nie, a może nawet wyciągać do nich łapy, patrzy wyżej, na ukrytą pod maską twarz dziewczyny. Nie zrobiło na nim nawet specjalnego wrażenia to, że Olimpia ściągnęła szarawary, a po kilku chwilach stringi. Wyglądał jednak na coraz bardziej zdenerwowanego. W końcu zrobił to, co goście zazwyczaj robili w takich sytuacjach, to znaczy wyciągnął rękę ku dziewczynie. Było przyjęte, i striptizerki zawsze przestrzegały tego zwyczaju, że klienci mogli dotykać ich tyłków i ud po zewnętrznej stronie. Stanowczo jednak odsuwały ręce klientów od wewnętrznej strony ud i od piersi. Ponieważ ręka „Swetru” wędrowała w zakazane strefy górne, Olimpia chwyciła ją i skierowała niżej. W tym momencie gość zerwał się, drugą, wolną ręką chwycił maskę dziewczyny i pociągnął ją do góry. Przez chwilę wpatrywał się w odsłoniętą twarz, po czym puścił maskę i nim ktokolwiek zdążył zareagować, rzucił się do drzwi wyjściowych.

Adam jedynie przez mgnienie oka widział przerażone i zaskoczone spojrzenie Olimpii. To wystarczyło jednak, by podjął decyzję. Błyskawicznie sięgnął do kieszeni spodni. Pod palcami wyczuł znajomą okładzinę rękojeści. Czerwoną okładzinę. Nie miał wątpliwości, że nie będzie musiał straszyć uciekiniera ostrzem swojego wiernego towarzysza, ale z Żądłem, bo tak nazwał swój nóż na cześć mieczyka Bilba Bagginsa, czuł się pewniej.

„Swetru” oczywiście nie wziął pod uwagę ochroniarzy na bramce i tego, że jeśli nawet nie widzieli wszystkiego, co się dzieje w klubie, to na pewno zwrócą uwagę na wybiegającego gościa. Na wszelki wypadek Adam pobiegł więc za nim. „Swetru” wielkimi krokami, przeskakując po kilka stopni, sadził po schodkach do wyjścia.

Hałas zainteresował oczywiście stojących dzisiaj na bramce Sebę i Zdzicha. Odwrócili się w kierunku gościa gotowi go zatrzymać. Adam zwolnił kroku i rzucił:

— W porządku, puśćcie.

„Swetru” jakby się zawahał, ale widocznie wolał nie czekać na zmianę decyzji i między ochroniarzami skoczył do drzwi. Adam przyspieszył kroku i znalazł się niemal za jego plecami. To pozwoliło mu zauważyć, że gość pobiegł nie w kierunku rynku, ale Piwnej.

— A temu co? — zaciekawił się Seba.

— Jak to co? Napięcia nie wytrzymał. Poleciał sobie ulżyć.

Śmiech bramkarzy przekonał Adama, że na razie nie będą oni dociekać prawdziwej przyczyny pospiesznego opuszczania lokalu przez gościa. Była to okoliczność sprzyjająca, bo i on musiał błyskawicznie z niego wyjść, jeśli chciał zrealizować swój plan.

— Zaraz wracam. Muszę się przewietrzyć — rzucił do bramkarzy, i nie czekając na ich reakcję, szybkim krokiem poszedł w kierunku Piwnej.

Za rogiem zaczął jednak biec. Na dość ciemnej, wąskiej staromiejskiej ulicy nie było przechodniów. Oprócz jednego, który biegł ile sił. Adam nie mógł pozwolić, by dobiegł do placu Zamkowego, gdzie na pewno jacyś ludzie byli.

— Niech pan zaczeka! — krzyknął. — Czegoś pan zapomniał!

Czy „Swetru” zastanowił się, czy rzeczywiście czegoś nie zapomniał, czy zaskoczyło go wołanie, dość, że zwolnił biegu. To wystarczyło, by Adam był już przy nim. Uciekinier chyba się zorientował, że może być w niebezpieczeństwie, bo szarpnął się do dalszego biegu. Jednak to uniemożliwił mu stalowy uścisk dłoni Adama na ramieniu. Dłoń ta nie tylko go unieruchomiła, ale i odwróciła w przeciwnym kierunku, niż zamierzał się poruszać.

— Masz się odczepić od Olimpii, pieprzony szmaciarzu! — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Bo jak nie, to przejedziesz się do Pruszkowa! Zrozumiano?

Przerażenie w oczach „Swetru” wskazywało, że wszystko rozumie aż nazbyt dobrze. Napastnik nie zamierzał jednak na tym poprzestać.

— A to, żebyś nie zapomniał!

Adam preferował używanie rąk do takich czynności. W tej jednak sytuacji, ponieważ prawą rękę ciągle miał zajętą trzymanym ramieniem „Swetru”, skorzystał z innej metody, równie skutecznej. Przeciwnik prawdopodobnie nie spodziewał się takiego ataku, gdyż nie wykonał żadnego uniku. Krótkie uderzenie głową wystarczyło, by Adam niemal usłyszał trzask gruchotanych kości nosa. „Swetru” jęknął, zakrył dłońmi twarz i osunął się na bruk ulicy. Adam nie wyładował jeszcze całej wściekłości. Dla pewności wymierzył potężnego kopniaka w odsłonięty brzuch przeciwnika.

— Żadnych psów. Zrozumiałeś, szmaciarzu? — wysyczał.

— Nie… nie… bij — wyjęczał „Swetru”. — Zro-zu-miałem.

Adam się rozejrzał. Ulica nadal była pusta. Włożył rękę do kieszeni. Od razu wyczuł drewno rękojeści Żądła. Wystarczyło wyciągnąć nóż z kieszeni, nacisnąć przycisk i wbić ostrze w ciało szmaciarza, żeby na zawsze pozbyć się problemu. Adam był jednak pewien, że problem ten już rozwiązał. Przygładził włosy, odwrócił się i ruszył z powrotem.

***

— Kurde, człowieku, żyjesz?

Mężczyzna niczego nie był pewien, więc nie odpowiedział od razu. Zdawało mu się, że kobiecy głos, który docierał do jego uszu, gdzieś już słyszał. Zawsze było tak, że o wiele łatwiej zapamiętywał dźwięki niż obrazy. Zresztą na razie widział jak przez mgłę, tym bardziej że wokół było ciemno.

— Chyba…

— „Koksu” cię tak urządził? Zresztą nieważne. Możesz wstać?

Tego również nie był pewien. Jedyne, czego udało mu się dokonać od spotkania z górą mięśni, to podczołganie się pod ścianę kamienicy i oparcie się o nią plecami.

— Pomogę ci — szeptała pospiesznie kobieta. — Nie możesz tu zostać… Weźmiemy taksówkę.

Mężczyzna miał wątpliwości, czy jakikolwiek taksówkarz zechce zabrać człowieka umazanego krwią. Chciał jednak jak najprędzej znaleźć się z dala od tego przeklętego miejsca. Spróbował podciągnąć nogi i dźwignąć się, opierając plecy o ścianę. Poczuł ból w brzuchu i zawroty głowy. Pewnie by upadł z powrotem, gdyby kobieta go nie podtrzymała.

— Kurde, człowieku, trzeba było za mnie zapłacić tę stówę…

3. Nocne królestwo

Jan podniósł wzrok znad ekranu laptopa. Dochodziła dwudziesta trzecia. To oznaczało, że prawdopodobnie cały dom już śpi. Na wszelki wypadek postukał jeszcze przez parę minut w klawisze. Potem ściągnął z uszu słuchawki i zaczął nasłuchiwać. Oprócz szumu jadących ulicą samochodów i dzwonków ostatnich tramwajów nie było nic słychać. Mimo to postanowił się upewnić, że nikt nie będzie mu przeszkadzał w tym, co zamierzał robić.

Otworzył ostrożnie drzwi i wyszedł do przedpokoju. Podszedł do przeszklonej ścianki, za którą znajdował się salon, jak nieco na wyrost nazywał to pomieszczenie. Nacisnął delikatnie klamkę i wsunął głowę do pokoju. Rzut oka wystarczył, by upewnił się, że żona śpi. Światło miasta rozpraszało ciemność nawet na dziesiątym piętrze, nie miał więc żadnego kłopotu, by przyjrzeć się pogrążonej we śnie kobiecie.

Ewelina leżała jak zazwyczaj na lewym boku, z głową niemal przyciśniętą do ściany. O ile jednak kołdra była naciągnięta na plecy i wciśnięta pod brodę, o tyle nóg zupełnie nie zakrywała. Jan odczuł wyraźną przyjemność, gdy spojrzał na odsłonięte ciało wystające spod podciągniętej koszuli nocnej. Gdyby ktoś nie wiedział, że należą do dojrzałej kobiety, mógłby pomyśleć, że to nogi nastolatki. Być może w innej sytuacji Jan nie odmówiłby sobie przyjemności, teraz jednak ostrożnie nakrył żonę kołdrą. Wiedział, że się nie obudzi — miała dar zasypiania kamiennym snem od razu po przyłożeniu głowy do poduszki. Mężczyzna już dawno nabrał przekonania, że to dar dostępny dzieciom. Albo dorosłym równie jak one niewinnym.

Wycofał się z salonu do przedpokoju i nacisnął klamkę drzwi sypialni dzieci. Musiał od razu wejść do środka, bo piętrowe łóżko stało w głębi pokoju i nie było widać osób na nim śpiących.

Nie mógł się nie uśmiechnąć, gdy po wspięciu się na pierwsze szczeble drabinki zobaczył odsłonięte kościste kolana Natalii. Pod wieloma względami ona i Ewelina nie były do siebie podobne, nawet różne, ale obie spały z odkrytymi nogami. Przy nakrywaniu ich zachował jednak więcej ostrożności niż w przypadku żony, bo córka spała o wiele czujniej. Nabyte w ciągu już przeszło czternastu lat obchodzenia się z dziewczyną niemal saperskie umiejętności i tym razem go nie zawiodły.

Za to Marek spał szczelnie opatulony kołdrą z lekko otwartymi ustami, tak jak go zostawił, gdy wychodził dwie godziny wcześniej z pokoju po poczytaniu mu i siostrze książki.

Ewelina uważała, że oboje są już za duzi na czytanie na dobranoc i pewnie miała rację. Jan nie chciał jednak rezygnować z tej jednej z niewielu możliwości spokojnego pobycia z dziećmi.

Mężczyzna wycofał się do kuchni, zamknąwszy za sobą drzwi. To było jego nocne królestwo. Królestwo, z którego, mimo że była już za kwadrans północ, prędko nie wyjdzie. Wprawdzie od dawna nie odczuwał żadnych skutków działania rzekomo pobudzającego napoju, ale postanowił zrobić sobie kawę.

Czekając, aż woda się podgrzeje (wolał, żeby czajnik nie zagwizdał, a poza tym, jak słyszał, podobno kawy rozpuszczalnej nie należy zalewać wrzątkiem), rzucił okiem na ekran komputera. Zdążył już się włączyć wygaszacz, dlatego ożywił urządzenie. Na wszelki wypadek raz jeszcze zapisał otwarty plik tekstowy. Z niezadowoleniem zauważył, że kursor stał na stronie trzydziestej drugiej. Trzydziestej drugiej z sześćdziesięciu jeden. Gdyby ostro wziął się do roboty, być może o trzeciej czy czwartej nad ranem byłby blisko końca. Jutro druga redakcja i zmieściłby się w terminie pozwalającym na uzyskanie wyższej stawki za zrobioną robotę. Nie tym razem. Teraz, jak to już zresztą parę razy się zdarzyło, groziła mu wręcz kara umowna.

Jan przypomniał sobie o czajniku. Dopadł do niego w ostatniej chwili — zaczynał już pogwizdywać. Odczekał chwilę i wlał wodę do kubka. Jeszcze tylko mleko i mógł spokojnie zasiąść przed komputerem. Zamknął plik. Wyobraził sobie jutrzejszą popołudniową rozmowę.

— Jak ci poszło? — zapyta Ewelina. — Dużo zrobiłeś?

— Eee… — mruknie niechętnie z wyrazem obrzydzenia na twarzy. — Tym razem ścieki. I oczyszczalnie. Pulpa i kompost… A właśnie — doda z błyskiem w oku — to jak oni robią tę pulpę ze ścieków, to jest ciekawa sprawa. Bo jak ściek z naszego kibelka dopłynie do oczyszczalni, to oni go tam w takim specjalnym zbiorniku gotują…

— Przestań! Nie przed obiadem! — zawoła ze śmiechem Ewelina.

— Ale wiesz, taka miła wygotowana pulpka…

— Przestań! Proszę, cię przestań!

— No co? Trafili mi się miłośnicy ścieków, to się od nich zaraziłem tą miłością. Jeden dyrektor to na pewno tę swoją oczyszczalnię kocha bardziej niż żonę, jeśli ją ma. Szkoda tylko, że miłości do niej nie wyznaje językiem Romea…

— Co, kiepscy mówcy? — dopyta Ewelina z troską.

— A daj spokój. Dwóch zdań, w których byłyby podmiot, orzeczenie i dopełnienie, złożyć nie potrafią. I jeszcze te przeklęte slajdy. Ten, kto je wymyślił, będzie się smażył na samym dnie piekła. Godziny na jedną stronę za mało…

— No tak. Mogliby ci dawać łatwiejsze…

— No wiesz, mnie każde gówno można wcisnąć. — Jan się znacząco uśmiechnie.

Tak, wszystko obróci w żart z nadzieją, że Ewelina też się roześmieje i tematu już nie będzie ciągnąć. Że weźmie się do dzieci, ich lekcji i prac domowych, a on wróci do komputera, żeby do kolacji, kiedy kuchnia znowu się zaludni, popracować nad tym, nad czym pracować musiał. Dopiero gdy wszyscy będą spać, weźmie się do tego, nad czym pracować chce.

Podniósł z paska stanu eksplorator plików. Musiał zacząć pracę zaraz, jeśli nie chciał utknąć w jakichś facebookach, oglądając zdjęcia dzieci, kotów i obiadów w najdroższych restauracjach albo czytając dyskusje w grupach książkowych o ciągle tych samych książkach, do których żywił najwyższą pogardę (chociaż żadnej z nich nie przeczytał).

Jak zwykle jednak, gdy się spieszył, Jan gubił się w pozakładanych przez siebie samego folderach. Pamiętał, że szukany plik na pewno przeniósł wczoraj do jakiegoś specjalnego folderu. I że w nazwie tego folderu był wyraz „ksiazka”. Nerwowo przewijał wyświetlane katalogi. Po dojechaniu do końca listy, zaczął przewijać z powrotem, wpatrując się w ich nazwy. Jego wzrok zatrzymał się dłużej na tym nazwanym „doktorat”. Mężczyzna się zawahał, ale ostatecznie najechał kursorem na folder i kliknął dwa razy. Na ekranie wyświetliła się lista plików, spośród których na pierwszych miejscach były te z nazwami „1-rozdz-dokt”, „2-rozdz-dokt”. Zaraz za nimi był plik o nazwie „dokt-calosc”. Jan spojrzał na datę jego modyfikacji. Nie było wątpliwości: minęły już ponad cztery lata, odkąd cokolwiek w nim zmienił. Chociaż jakiś wewnętrzny głos mówił mu, by tego nie robił, otworzył plik. Spis treści zawierał jedynie tytuły dwóch rozdziałów, a licznik stron wyświetlał liczbę siedemdziesiąt dziewięć. Jan przypomniał sobie pewną scenę sprzed ładnych paru lat.

— Drodzy państwo, pamiętajcie, doktorat musi mieć objętość. Chociaż niech wam się włączy alarm, gdy przekroczycie tysiąc stron. Ja swój musiałem skrócić z tysiąca dwustu stron do ośmiuset… — mówił z uśmiechem do oszołomionych słuchaczy szpakowaty pan w sztruksowej marynarce. Promotor jego doktoratu.

Jan z odrazą zamknął plik. I od razu przypomniał sobie, gdzie znajdzie to, czego szukał. Nerwowo przewinął listę folderów na początek i kliknął w folder „biezaca-robota”, a potem w kolejny — „ksiazka”. Pod katalogiem „materialy” od razu zobaczył plik o nazwie „jan.wisniewski-ksiazka”. Ze zdenerwowania trafił kursorem w plik powyżej, ale zaraz się poprawił i kliknął w ten właściwy. Przemógł pokusę, by w oczekiwaniu na uruchomienie się edytora tekstu zajrzeć na chwilę na fejsa. Po kilkunastu sekundach program zaproponował mu przeskoczenie do miejsca, w którym skończył pracę. Jan kliknął i kursor znalazł się na stronie sto czterdziestej szóstej. Z zadowoleniem stwierdził, że edytor poinformował go, że jest to strona sto czterdziesta szósta ze stu pięćdziesięciu trzech stron.

Parę razy próbował przeliczyć, ile z tego wyjdzie stron w wydrukowanej książce. Niestety, nie było to proste. Jeśli jednak nawet przyjmował, że jego „upchane” strony trzeba pomnożyć przez dwa, to i tak wydawało mu się, że jest to za mało. Pobieżny przegląd książek z gatunku jednoznacznie wskazywał, że normą jest raczej pięćset stron. A niekiedy sześćset, jak w tej księdze, która leżała pod stosem gazet i innych książek na dużym kuchennym stole. Ewelina zapewne była przekonana, że nie zajrzał do opasłego tomiszcza od tamtego gorącego majowego dnia. Gdyby przywiązywała większą wagę do szczegółów albo miała większe zacięcie do sprzątania, zauważyłaby, że była to chyba najbardziej zaczytana książka w domu. Żeby napisać coś takiego, potrzebował jeszcze dwóch, trzech miesięcy, może pół roku. Szmat czasu. Trudno było zakładać, że Ewelina się nie zorientuje, co tak naprawdę robi jej mąż. Ale Jan miał już dużą wprawę w prowadzeniu podwójnego życia.

4. Okno

Od rozmowy minęło już parę dni, ale Paulina pamiętała każde słowo, a przynajmniej tak jej się wydawało.

Zaczęło się właściwie jak zwykle. Ale co mogła poradzić na to, że w sobotę rano — chociaż jedenastą niektórzy uznają raczej za środek dnia — na dodatek pierwszy prawdziwie wiosenny, ciepły dzień, wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w ciągu tygodnia, tym bardziej takiego, w którym jeszcze zdaje się panować zima?

Aśka jak zazwyczaj była już na nogach, choć lepiej byłoby powiedzieć, że na innej części ciała. Oddawała się temu, co w sobotnie poranki lubiła najbardziej. W szlafroku siedziała na kanapie z gazetą rozłożoną na kolanach, przy włączonym, ale wyciszonym telewizorze. Na stoliku obok stał kubek z kawą. Był dobrze wyeksponowany, bo promienie słoneczne padały właśnie na niego. Ale oprócz niego widoczne było jeszcze to, co zwykle: spora plama rozlanego i już przysychającego płynu. Paulina nie była w stanie zrozumieć, jak to się dzieje, że jej współlokatorka nigdy nie potrafi postawić na stole kubka czy talerza bez rozlania ich zawartości. Chociaż może i przyczyna była jasna: Aśka zawsze wypełniała naczynie po same brzegi.

— Cześć — powiedziała Paulina. Zabrzmiało to raczej jak mruknięcie, chociaż kobieta ze wszystkich sił obiecywała sobie, że dzisiaj zachowa stoicki spokój.

— O, cześć — odpowiedziała wesoło Aśka, podnosząc wzrok znad gazety. — Wstałaś już?

Paulina miała wielką ochotę odkrzyknąć, że to przecież oczywiste, że wstała, ale powstrzymała się ostatkiem sił.

— Wstałam — odburknęła i poszła do kuchni, żeby uniknąć dalszej rozmowy.

Natura bywa jednak okrutna. Dlaczego akurat tego dnia cała kuchnia musiała być zalana słońcem? I dlaczego promienie słoneczne musiały najintensywniej oświetlać brązowe plamy kawy na jasnych płytkach podłogi?

Paulina ledwo panowała nad sobą, jednak potrzeba napicia się ożywczego napoju na razie zwyciężyła. Skierowała się do czajnika, sprawdziła, czy jest w nim woda, a ponieważ, tak jak się spodziewała, był pusty, zdjęła go z płytki gazowej i podeszła do zlewu. Nie należała do tych wrażliwców, którzy nie napiją się kranówki, nawet gdyby mieli umrzeć z pragnienia. Wody jednak nie nalała. To, co zobaczyła, przelało czarę goryczy. Z hukiem odstawiła czajnik na płytkę i pędem puściła się do pokoju.

— Aśka, do jasnej cholery — wrzasnęła — czy tak ciężko po sobie posprzątać?! Toż to chlew, a nie mieszkanie! Już nawet wody do czajnika nie można nabrać, bo jakiś Mont Everest z brudnych garów zbudowałaś! Tak ciężko pozmywać? Aśka, ruszże tyłek…

Paulina wygarnęłaby od razu wszystko, co miała do powiedzenia, ale zawahała się, bo dziewczyna patrzyła na nią szczerze zdziwiona swoimi wielkimi niebieskimi oczami, jakby wybuch Pauliny był dla niej równie zaskakujący jak pojawienie się UFO. Paulina zawsze nabierała się na ten chwyt, chociaż przecież po sześciu latach wspólnego mieszkania bardzo dobrze go znała.

— A może to tobie przydałoby się trochę ruchu, co? — spokojnie odpowiedziała Aśka. — Znowu parę kilo w górę, prawda? Doceń to, dbam, żebyś nie obrosła słoniną. A, właśnie, dobrze, że mi przypomniałaś, zaraz trening. No to łazienką zajmij się później.

Paulina oniemiała patrzyła na współlokatorkę znikającą za drzwiami łazienki. Była tak wściekła, że z trudem łapała oddech…

Dzisiaj, gdy od tej rozmowy minęło już parę dni, jej złość nie była mniejsza. Tyle że sobotnie wiosenne przedpołudnie, które gdyby nie buchająca w dole zieleń, można by z powodu upału pomylić z przedpołudniem letnim, dodawało jej energii. Postanowiła gruntownie wysprzątać lokum. Być może Aśka nie zdąży już nabałaganić, bo będą to ostatnie dni ich wspólnego mieszkania. Paulina była zdziwiona, że Aśka bez większej awantury przyjęła jej „wypowiedzenie”, chociaż jeszcze parę tygodni wcześniej przekonywała Paulinę do pomysłu, żeby do mieszkania wprowadził się jej chłopak Marian.

— Ale dlaczego za małe? — perswadowała Aśka. — Przecież są dwie sypialnie.

— A jak ty chcesz się zmieścić z nim na tych dziewięciu metrach?

— Przecież możemy się zamienić na pokoje. Twój jest trochę większy. Albo my zajmiemy salon, a tobie zostaną dwa pokoje…

Teraz Paulina nie tylko nie będzie się z nikim zamieniała na pokoje, ale — a myśl ta była jej coraz bliższa — zakosztuje wreszcie uroków samotnego mieszkania, bez uciążliwych współlokatorów. Co prawda nie zarabiała jeszcze kroci, ale wydawało się jej, że po zaciśnięciu pasa będzie ją stać na samodzielne zapłacenie ciotce za wynajem, tym bardziej że stawka wciąż była preferencyjna.

Paulina szarpnęła odkurzacz, który zaklinował się na framudze drzwi. Jako takie pozbieranie porozrzucanych wszędzie rzeczy Aśki — i trochę swoich, co musiała przyznać — zajęło jej nieco czasu. Teraz należało powyciągać kłębiące się pod meblami, za drzwiami i wszędzie poza ciągami komunikacyjnymi kotki z kurzu. Dziewczyna włączyła urządzenie i raźno wzięła się do pracy. Dzięki temu mogła, tak jak dawniej robiła to w czasie wykonywania takich czynności, pomyśleć. Niestety, główny przedmiot tych myśli był ciągle ten sam. Kiedy właściwie to wszystko się zaczęło?

Pamiętała to dobrze, niczym pierwszy dzień w szkole. Na korytarzach kłębił się tłum studentów, wśród których wyróżniały się zagubione „pierwszaki”, w tym i ona sama. I wtedy ją zobaczyła. Wyraźnie się wybijała ze studenckiej ciżby i to wcale nie dlatego, że stała na schodach. Wysoka, uśmiechnięta, z długimi blond włosami i tymi wielkimi niebieskimi oczami.

— Pokoju, niedrogiego pokoju szukam! — wołała niczym przekupka na Bazarze Różyckiego.

Obok dziewczyny stało paru chłopaków, którzy jak Paulina się domyślała, byli chętni do podzielenia się pokojem, a może nawet własnym łóżkiem. Ich oferty nie były jednak widocznie odpowiednio atrakcyjne dla dziewczyny. Paulina nieśmiało podeszła. Współlokatorka była jej potrzebna z dwóch powodów: finansowego, bo nie była w stanie sama udźwignąć kosztów wynajmu, nawet po preferencyjnych stawkach, i towarzyskiego, gdyż czuła, że potrzebuje kogoś, kto wprowadzi ją w życie w stolicy i życie towarzyskie, studenckie. Aśka nie wahała się ani chwili, co zaś do warunków wspólnego mieszkania dogadały się błyskawicznie. A Paulina nie pomyliła się — wprowadzenie jej przez Aśkę w życie towarzyskie było… spektakularne.

Paulinę od początku znajomości wprawiała w zachwyt obszerna lista kontaktów Aśki. Wydawało się, że znała wszystkich. Na początek błyskawicznie zorganizowała parapetówkę. Małą imprezkę, jak mówiła. Imprezkę, na której zjawiło się z jakieś siedemdziesiąt osób, bo dziewczyna zaprosiła wszystkich ze swojej listy, a na dodatek zachęciła ich do przyprowadzenia swoich znajomych. Ścisk w mieszkaniu był taki, że ten, kto znalazł się w jakimś pomieszczeniu, w tym pomieszczeniu, niezależnie od tego, czy był to pokój, kuchnia czy łazienka, musiał pozostać.

— Paulina, Paulina, wstawaj! — wołała rano rozpromieniona Aśka. — Chodź, coś zobaczysz! Ale jaja! Nie uwierzysz!

Paulina, choć głowa jej pękała po poprzednim dniu, powlokła się za współlokatorką do salonu. Tyle że oprócz walających się wszędzie butelek, szklanek i brudnych talerzy nie widziała nic szczególnego.

— Patrz tam, na dywan! — popiskiwała podniecona Aśka. — Czegoś takiego jeszcze nie widziałam!

Paulina podążyła wzrokiem we wskazanym kierunku. Tyle że nie do końca mogła się zgodzić z Aśką, bo to, co leżało na dywanie, dziewczyna widziała zapewne nieraz, tyle że zazwyczaj… w sedesie.

— Ale jak temu komuś udało się to zrobić? I patrz, nawet nierozdeptana. Chyba już tu zostanie, bo ja na pewno tego nie sprzątnę.

Paulina była pewna, że nic nie powiedziała. Po prostu poszła do łazienki, wzięła gumowe rękawice i z najwyższym obrzydzeniem zaniosła śmierdzącą niespodziankę tam, gdzie jej miejsce.

Dlaczego jednak kiedyś bałaganiarstwo i nonszalancja współlokatorki przeszkadzały Paulinie mniej niż ostatnio? Odkąd bowiem zamieszkały razem, ta nie sprzątała właściwie wcale, i to nie tylko po parapetówce. Może to dlatego, że Paulina trochę od tamtego czasu się zmieniła. Na studia do wielkiego miasta przyjechała wystraszona nastolatka z prowincjonalnego miasteczka. Teraz była pracującą, przebojową młodą kobietą. Co uczciwie musiała w myślach przyznać, również dzięki Aśce.

Paulina z zadowoleniem popatrzyła na efekty swojej pracy. Była niemal pewna, że na podłodze nie znajdzie się najmniejszego kurzu. Sięgnęła szczotką odkurzacza w miejsca, które takiego narzędzia mogły doświadczyć ostatnio nawet parę lat temu. Była już nieco zmęczona, ale słońce za oknem, przepływające przez mieszkanie świeże wiosenne powietrze — wszystko to sprawiało, że było to zmęczenie przyjemne.

Tak, Paulina dała dzisiaj Aśce ostatnią szansę. Wiedziała, że prawdopodobieństwo powodzenia jest bliskie zeru, ale ze względu na te wszystkie lata nie mogła zrobić inaczej. Współlokatorkę zaczepiła właściwie już w drzwiach, gotową do wyjścia.

— Aśka, mam zamiar dzisiaj zrobić generalne porządki…

— A, to świetnie. Przydadzą się — odpowiedziała dziewczyna, nie odwracając głowy w stronę mówiącej.

— Ty byś mi się przydała… — zaczęła Paulina.

— Ja? Chyba żartujesz. Zresztą wrócę późno…

— Skoro tak, to wcale nie wracaj. Poszukaj sobie innego mieszkania. Daję ci tydzień. I wcale nie żartuję — powiedziała Paulina właściwie bez emocji.

Do tej pory pamiętała lodowate spojrzenie współlokatorki, zanim ta wyszła, trzaskając drzwiami. Lecz teraz tym się nie przejmowała. Była w doskonałym humorze, który był tym lepszy, że była niemal pewna, że już niedługo będzie musiała z Aśką się męczyć. Znała ją i wiedziała, że tym razem honor nie pozwoli jej zostać w mieszkaniu.

Paulina zobaczyła wielką czarną pajęczynę przy suficie gdzieś w połowie swojego kiszkowatego pokoju. Co prawda nie przewidywała odkurzania również ścian, ale nie wybaczyłaby sobie, gdyby coś takiego zostało. Spojrzała na zegar. Roboty było jeszcze mnóstwo, a zbliżała się już piętnasta. Nie namyślając się wiele, pociągnęła energicznie odkurzacz za sobą. Już jakiś czas temu myślała o tym, że trzeba kupić nowy, bo ten pamiętał chyba czasy Gierka. Rura oczywiście była z krótka, by sięgnąć do pajęczyny. Z pewnym trudem wdrapała się na krzesło obrotowe, które stało przy jej biurku. Ciągle dochodziła do siebie po zimowym upadku na śliskim chodniku, kolano nadal dokuczało, zwłaszcza po dużym wysiłku.

Wyciągnęła rurę odkurzacza w kierunku pajęczyny i z przyjemnością obserwowała moment jej wessania. Jednocześnie wyczuła jednak dziwny ruch pod stopami. Zaniepokojona spojrzała w dół. Nie było wątpliwości: krzesło, a ona wraz z nim, jechało, na dodatek nabierając prędkości. Nic dziwnego, bo budowniczowie bloku podłogę zrobili tak, że była ona nachylona w kierunku znajdującego się w pokoju, tak jak w każdym mieszkaniu na Osiedlu za Żelazną Bramą, francuskiego balkonu. Drzwi balkonowe były zaś otwarte na oścież. Od dwunastopiętrowej przepaści za oknem dziewczynę oddzielała jedynie balustrada.

Paulina zeskoczyłaby z krzesła, ale obawiała się, że uszkodzone kolano może nie wytrzymać. Z drugiej strony przemknęło jej przez myśl, że jeśli tego nie zrobi, to ma dużą szansę na nagrodę Darwina za wyeliminowanie swoich genów z zasobu genów ludzkości w jeden z najbardziej idiotycznych sposobów. Te rozterki przerwało jednak to, że krzesło zaczęło zwalniać. Widocznie budowniczowie zrobili podjazd pod górę przed samym progiem. Paulina odetchnęła. Krzesło jeszcze się toczyło, ale dziewczyna była pewna, że zaraz się zatrzyma.

Tak się jednak nie stało. Krzesłem nagle jakby szarpnęło i mebel gwałtownie ruszył ku barierce. Najbardziej wysunięte kółko mocno uderzyło w próg drzwi balkonowych. Paulina zachwiała się i poczuła, że jej nogi dotykają górnej krawędzi balustrady. Próbowała lewą ręką, bo w prawej ciągle trzymała wyrwaną rurę odkurzacza, czegoś się chwycić. Palce trafiły tylko na plastykową ramę okienną. Dzięki temu Paulina obróciła się nieco, ale przytrzymać się śliskiej powierzchni nie była w stanie. Poczuła, że krzesło pod jej stopami jakby pochyla się ku oknu, a górna część jej ciała znajduje się już poza balustradą. Wiedziała, że za kilka chwil jej życie się zakończy. Przypomniała sobie, jak kiedyś się zastanawiała, o czym myśli ktoś, kto tak jak ona spada z wysokości dwunastego piętra. Jej myśli zaprzątało tylko jedno pytanie: czy przed utratą równowagi rzeczywiście widziała czyjeś dłonie na oparciu krzesła i czy były to dłonie Aśki?

***

— Asiu, przestań, proszę cię…

Starsza pani przytulała młodą, ładną, wysportowaną dziewczynę. Stały w mieszkaniu w bloku na dwunastym piętrze. Przez otwarte na oścież okno balkonowe wpadały promienie słoneczne i przyjemny wiosenny wiatr.

— Gdybym wtedy nie wyszła… — chlipała dziewczyna. — Ona była cudowna. Tylko taka nieostrożna.

— Ale to nie twoja wina przecież — perswadowała pani. — Nie mogłaś przewidzieć, że wejdzie na to przeklęte krzesło.

— Po co ja wtedy wychodziłam… — nie przestawała szlochać dziewczyna.

— Stało się. Ale życie toczy się dalej. No właśnie, może jeszcze się zastanowisz…

— Nie, to niemożliwe — stwierdziła stanowczo dziewczyna, a łzy jakby nagle zniknęły. — Podjęłam już decyzję. Nie mogłabym tu być. Wszystko by mi przypominało Paulinę.

— Asiu, proszę cię, zastanów się jeszcze raz. To wszystko jest dla mnie takie trudne. Szukanie nowych lokatorów…

— Ale przecież ma pani taką małą emeryturę. Powinna pani znaleźć lokatorów, którzy zapłacą pani cenę rynkową. Zresztą mówiłam Paulinie, że powinnyśmy płacić pani więcej. No, nie chciała słuchać. A mnie samą nie bardzo stać…

— Asia, dziecko, co też ty mówisz? — wybuchła udawanym gniewem starsza pani. — Oczywiście, że wystarczy mi to, co do tej pory płaciłyście… Ale, no właśnie, to może trochę za dużo dla ciebie samej? No ale może masz koleżankę…

— Nie, koleżanek to już nie mam. One z mężami, chłopakami mieszkają.

— A ty nie masz chłopaka? — Starsza pani mówiła z coraz większym zaangażowaniem. — Też mogłabyś…

— Naprawdę zgodziłaby się pani? — Dziewczyna się ożywiła, a po łzach nie było już śladu. — Bo sama tu mieszkać to trochę bym się bała…

— Oczywiście, że tak, dziecko, oczywiście, że tak. Tylko musisz mi przyrzec, że nie będziesz przesadnie dbała o czystość…

5. Zauroczenie

Ziewnięcie wydało się Janowi czymś zupełnie naturalnym, mimo że trzymał w dłoniach wypity do połowy kubek porannej mocnej kawy. Dawno już nie wstał o takiej porze, żeby widzieć wielką pomarańczową kulę wschodzącego nad blokami Gocławia jesiennego słońca. Był w domu sam. Ewelina i dzieciaki, tak jak w wiele innych dni, poszli do pracy i szkoły. Mężczyzna uważał za swój sukces, że udało mu się wypracować czy wręcz wywalczyć tryb życia, w którym dało się funkcjonować. Wolny zawód sprawiał, że zgodnie ze swoim zegarem biologicznym, jak sobie mówił, mógł siedzieć nad pracą do późna w nocy czy raczej do wczesnego ranka, by potem spać. Przyzwyczajona już do jego sposobu życia rodzina radziła sobie sama ze wstaniem i wyjściem do swoich zajęć.

Nastrój poranka, wschodzące słońce, widok Stadionu Narodowego — wszystko to sprzyjało wspomnieniom. Jan pomyślał, że podobnie wyglądał tamten ranek, jeśli dobrze liczył, równo dziewiętnaście lat temu.

Wtedy też widział, jak jesienne słońce wyłaniało się zza horyzontu, gdy spod przystanku tramwajowego przy rondzie de Gaulle’a patrzył w kierunku Pragi. Nie musiał oglądać się w przeciwną stronę, by spoglądać na numery tramwajów, z czym zresztą mógłby mieć spory problem po osiemnastu godzinach pracy przed komputerem. Wystarczyło wsiąść do pierwszego lepszego — każdy jechał przez rondo Waszyngtona. Na przystanku kłębił się spory tłum, mimo że był to sobotni poranek. Nie było to nic dziwnego, wszak wszyscy od wczesnych godzin porannych jechali na Stadion Dziesięciolecia, zwany również Jarmarkiem Europa. Tramwaj, do którego mężczyzna wsiadł, nie był jednak zapchany tak, jak czasami bywało, gdy nie można było się ruszyć. Wprawdzie wszystkie miejsca siedzące były zajęte, ale siedzenie nie było tym, o czym Jan najbardziej marzył. Poszedł na tył wagonu i oparł się o poręcze. Widocznie tramwaj był nieco spóźniony, bo motorniczy po przejechaniu ronda ruszył, jakby prowadził ferrari, a nie pojazd z czasów PRL-u. Jan oplótł ręce wokół poręczy, żeby w razie nagłego hamowania przed następnym przystankiem nie znaleźć się w przepaści ze schodkami znajdującej się u jego stóp. Wyprostował głowę… i chyba właśnie wtedy to się stało.

Mówią, że mężczyzna może się zakochać w kobiecie z powodu jednego szczegółu i niekoniecznie musi to być szczegół, który w pierwszej chwili przychodzi na myśl. Ale gdy Jan grzebał w pomięci, nie odnajdował przykładów zakochania się z takiego powodu jak w jego przypadku. Słyszał o miłości, której przyczyną były usta, dłonie, uszy czy nos, a nawet stopy. On zakochał się ze względu na… włosy. Tłumaczył sobie, że widocznie takie zakochiwanie się było właściwe ludziom dojrzalszym. Bo w podstawówce czy w liceum fryzura nie miała dla niego właściwie żadnego znaczenia. Dopiero na studiach zaczął zakochiwać się w kucykach. A ten, który miał przed sobą, był najpiękniejszym kucykiem, jaki kiedykolwiek widział: spięty wysoko na głowie, w taki sposób, że proste, grube włosy były od niej nieco oddalone.

Dlaczego nie zauważył go od razu po wejściu do pojazdu? Może dlatego, że właścicielka fryzury była bardzo niewysoka. Ktoś, kto nie widziałby jej twarzy, mógłby wręcz pomyśleć, że jest to dziecko z podstawówki. Nie była szczególnie zgrabna. Krótka kurtka i jeansy sprawiały, że Jan bez trudu mógł dostrzec, że biodra były nieco zbyt duże w stosunku do całej szczupłej sylwetki. On patrzył jednak na jej profil, co pozwalało mu ocenić, że na pewno jest to osoba dorosła, a poza tym stwierdzić, że profil ten, dzięki ściągniętym włosom, to profil… Cecylii Gallerani. W modelce Leonarda da Vinci Jan był zakochany, od kiedy pierwszy raz zobaczył Damę z łasiczką. Niestety, jak dotąd bez wzajemności, co tłumaczył sobie tym, że widocznie nie był w jej typie. Dziewczyna, na którą patrzył, miała jednak coś, czego nie miała słynna Włoszka: wielkie piwne oczy, wpatrzone w świat z jakąś niezwykłą uwagą.

Takie rzeczy zdarzają się tylko w amerykańskich filmach: nagłe zauroczenie, szczęśliwy zbieg okoliczności, dzięki któremu ona i on mogą się poznać i w sobie zakochać. I tak zdarzyło się wtedy. Może w amerykańskim filmie byłoby to niespodziewane hamowanie, po którym Jan wpadłby na dziewczynę, może upadłaby jej chusteczka, którą on usłużnie by podniósł, a może byłby to atak terrorystów, po którym musieliby uciekać po całej Warszawie, wytracając złoczyńców po kolei, a na końcu ich szefa.

W tej historii katalizatorem procesu nawiązywania znajomości był „Pułkownik” i jego ludzie. Jan znał ich bardzo dobrze, bo spotykał ich w tramwajach jadących do ronda Waszyngtona i z powrotem niemal codziennie. Nie czekając więc, aż drzwi tramwaju się zamkną po wymianie pasażerów na przystanku Most Poniatowskiego i po chwili padną słowa „Proszę przygotować bilety do kontroli!”, wyciągnął z torby bilet miesięczny. Dziewczyna, której Jan nie spuszczał z oka, jeszcze niczego nieświadoma spokojnie wpatrywała się w Wisłę, nad którą właśnie przejeżdżali.

Jan nie dziwił się, że „Pułkownik” po wygłoszeniu sakramentalnej kwestii skierował się od razu do nieznajomej. Taka młoda dziewczyna była pożądaną zdobyczą, jeśli zdarzyło jej się podróżować bez biletu: wysiądzie bez protestu, bez kłopotu pokaże dokument, mandat szybko się wypisze i będzie można ruszyć na dalsze łowy. Szarpanie się z jakimś wielkim facetem, handlarzami ze stadionu czy wzywanie policji było o wiele mniej przyjemne i efektywne. Jan zaobserwował, że „Pułkownik” ma jakąś wyjątkową intuicję. Zazwyczaj pierwsza osoba, którą prosił o bilet, go nie miała.

Tym razem też tak było. Jan widział, jak dziewczyna przeszukuje nerwowo torebkę, kieszenie, a w końcu bezradnie patrzy na kanara. Finał był łatwy do przewidzenia: została poproszona o opuszczenie tramwaju na rondzie Waszyngtona. Jan pospieszył za dziewczyną i prowadzącym ją kontrolerem. W tłumie mógł się za nimi posuwać, nie zwracając na siebie uwagi.

— Ale ja naprawdę gdzieś miałam ten bilet. Kasowałam go na pewno — tłumaczyła zdenerwowana dziewczyna.

— Tak, tak, każdy tak mówi — spokojnie skwitował „Pułkownik”.

— No ale ja naprawdę.

— Tak, oczywiście. Dowód poproszę.

— Niech pan nie pisze tego mandatu — prosiła dziewczyna niemal ze łzami w oczach. — No niech pan będzie człowiekiem.

— Mogę nie pisać. — Kanar zatrzymał długopis nad bloczkiem. — Dwie dychy jak dla pani. Taka promocja…

— Co dwie dychy? — zapytała zaskoczona dziewczyna.

— Dwie dychy za niepisanie — rzucił „Pułkownik” nieco zniecierpliwiony niedomyślnością klientki.

— Dwie dychy? — Dziewczyna popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. — Ale ja nie mam. To znaczy mam, ale nie mogę…

— No to piszemy — spokojnie powiedział kanar. — Dowód poproszę.

Jan pomyślał, że bardzo dobrze się złożyło, że akurat wczoraj przed rozpoczęciem pracy odebrał całkiem pokaźną wypłatę za poprzedni miesiąc. Zdziwił się też, że mimo zmęczenia przychodzą mu do głowy tak świetne pomysły jak ten, który zaraz zamierzał zrealizować.

— Kaśka? — krzyknął z udawanym zdziwieniem. — Co ty robisz? Czekam i czekam, a ty tu sobie pogaduszki urządzasz. Cześć tak w ogóle.

— Cześć — wymamrotała naprawdę zaskoczona dziewczyna. — Czy my…

— Tak, tak, już pół godziny temu — ciągnął niezrażony Jan.

Przypuszczał jednak, że „Pułkownik” też może go kojarzyć, więc wolał nie udawać, że nie wie, czym ten się zajmuje.

— No nie, Kaśka, bez biletu jechałaś? Ale pewnie można się dogadać, prawda? — zwrócił się do kanara.

— Trzy dychy — rzucił tamten, uznając widocznie, że promocja wygasła.

— O, to chyba stawki poszły w górę? — Jan spróbował być dowcipny, wyluzowany i błyskotliwy. — Ale co mi tam…

Wyciągnął z kieszeni zwitek banknotów i wręczył żądane trzydzieści złotych kanarowi, który już rozglądał się za kolegami oraz kolejnym tramwajem i ofiarami. Jan chwycił dziewczynę za rękę. Z przyjemnością zauważył, że dłoń była miękka i ciepła. I nie stawiała oporu.

— Chodźmy stąd. Bo jeszcze facet się rozmyśli — zakomenderował i pociągnął oszołomioną dziewczynę w kierunku przejścia podziemnego.

Po zejściu ze schodów instynktownie skręcił w przeciwną stronę niż żądny zakupów tłum. Poczuł pewien opór.

— A, ty na stadion? — zapytał domyślnie. — Sorry, myślałem, że tak przypadkiem…

— Na stadion… A, no i dziękuję ci. Bo, wiesz… nie mogłam… bo płytę muszę kupić… — mówiła lekko zdyszana dziewczyna. — Z Windowsem. Bo mi system padł w komputerze. Tak że muszę iść. A te trzy dychy ci oddam, tylko numer telefonu mi daj.

— A jakiego ty tego systemu potrzebujesz? Bo po co masz kupować. W domu mam płytę bodaj z dwoma Windowsami i Wordem. Ze stadionu oczywiście. Ale sprawdzona, działa.

Jan zauważył, że dziewczyna się waha. Nie dziwił się. W końcu widziała go pierwszy raz w życiu. Mógł się okazać naciągaczem, gwałcicielem, mordercą czy Bóg wie kim jeszcze. Jeśli chciał odnieść sukces, musiał działać ostrożnie.

— Dobra, zróbmy inaczej. Ty tu na mnie zaczekasz, a ja ci tę płytę zaraz przyniosę. Mieszkam tu blisko, w tym wieżowcu z kołem na dachu. No chyba że wolisz jednak nabijać kabzę piratom.

Sposób był dobry, bo dziewczyna jakby się zawstydziła swojego braku zaufania. Ale przekonana jeszcze do końca nie była. Jan myślał gorączkowo, nie chciał jej przestraszyć. Szansa i pomysł pojawiły się równie nagle jak policjant drogówki.

— Chodź, Kaśka — powiedział jak najbardziej przyjaźnie. — Tam przy końcu przejścia zaczekasz na mnie.

— Nie jestem Kaśka — z nieco udawanym oburzeniem powiedziała dziewczyna. — Jestem Ewelina.

— Ewelina? Cudowne imię. Ja mam na imię Jan. Chodź, bo nas ten tłum rozdepcze…

Dziewczyna na razie posłusznie podążała za mężczyzną. Ten jednak się spodziewał, że zaraz ta uległość się skończy. Na szczęście nie pomylił się, „Nahorny” go nie zawiódł.

— Ej, Johny, cześć. Ty znowu z roboty wczesnym rankiem? A cóż to za piękna pani u boku twego?

Jan z zadowoleniem zauważył, że na dziewczynie pewne wrażenie zrobiło to, że uliczny — choć w tym wypadku bardziej właściwie byłoby powiedzieć, że podziemny — saksofonista przestał grać i zwrócił się do jej towarzysza po imieniu.

— Z łap „Pułkownika” wyrwana, w których niechybnie by zginęła, gdyby nie moja osoba skromna. Teraz jednakże przy tobie ją zostawię na oka mgnienie, bom zmuszony damie owej płytę z okienkami czym prędzej przynieść.

— Pewne oparcie we mnie mieć będzie, a gdyby bestia „Pułkownik” chciał ją znowu dopaść, wątłą swą piersią ją osłonię.

— Azaliż nie będzie to konieczne, gdyż dama owa z wybawcą swym na jego kwaterę się uda, gdyż… — Ewelina urwała, bo koncept na utrzymanie się w konwencji rozmowy jej się skończył.

Jan popatrzył z uznaniem. Może nie tylko z urody była podobna do Cecylii Gallerani. „Nahorny” nieco się zdziwił, gdy w rozłożonym przed jego stopami futerale na saksofon obok monet wylądował rzucony ręką Jana banknot dziesięciozłotowy.

— Wy tak zawsze rozmawiacie? — zapytała Ewelina, gdy windą wjeżdżali na dziesiąte piętro jedynego wieżowca przy rondzie Waszyngtona.

— A, to zależy — odpowiedział z uśmiechem Jan. — Czasem po góralsku albo śląsku. No, co nam przyjdzie do głowy. Tylko nie przestrasz się, jak wejdziemy. Ostatnio nie miałem czasu dbać o porządek.

Jeśli Ewelina spodziewała się zapuszczonego męskiego mieszkania, to musiała się zdziwić.

— Czysto tu jak w muzeum…

— Tak mówisz? Zresztą może to i racja, bo czasem czuję się w tym mieszkaniu jak kustosz.

Stwierdzenie, które było prawdą dziewiętnaście lat temu, prawdą było również dzisiaj. Mieszkanie od tamtego czasu właściwie się nie zmieniło. Porządnego remontu wymagało od dawna, a zbieranina mebli z PRL-u i wczesnej III RP domagała się wymiany. Na dodatek meble te były wypełnione serwisami obiadowymi, filiżankami i kieliszkami oraz książkami, które najczęściej miały już tylko wartość muzealną. Mówi się, że prowizorki są najtrwalsze. Ta trwała już przeszło dwadzieścia lat. Gdy Jan sprowadzał się do Warszawy na studia, to, że mógł zamieszkać w mieszkaniu po dalekim krewnym właściwie za bezcen, wydało mu się największym błogosławieństwem. Życzeniem „wujka” było jedynie to, żeby niczego w tym mieszkaniu nie zmieniał. Ewelina miała zupełnie inne podejście. Odkąd tu zamieszkała, przekonywała, żeby wszystkie starocie spakować i wynieść do piwnicy, a meble wyrzucić i wstawić swoje. Bo przecież „wujek” z Australii, który nie pojawił się w Polsce od dwudziestu kilku lat, pewnie nie pojawi się wcale. Jan uważał jednak, że lojalność wymaga, by dotrzymać danego słowa. I co do tego się zgodzić nie mogli.

Jak mogło wyglądać ich spotkanie przed dziewiętnastu laty? Mogli wejść, Jan mógł dać płytę Ewelinie, może mógł poczęstować ją herbatą czy kawą, może nawet mógł wspaniałomyślnie darować jej dług, a ona po krępującym milczeniu, gdy nie ma już o czym gadać, ale głupio jeszcze wyjść, mogła zacząć przebąkiwać, że zaraz powinna już iść, bo musi wyprowadzić psa albo się uczyć. A jednak ani się obejrzeli, jak za oknami zrobiło się ciemno. I Jan musiał przyznać, że stało się tak głównie za sprawą stojących na półkach zabytków muzealnych.

Książki, odkąd wprowadził się do mieszkania, przejrzał raz, może dwa razy. Ale że z filozofii nie znalazł tam nic oprócz podręczników Tatarkiewicza, właściwie do nich nie wracał. Była to typowa biblioteczka z czasów PRL-u, gdy książki ukazywały się w stutysięcznych nakładach, a każdy na półce meblościanki miał Broniewskiego, Iwaszkiewicza, Morcinka, Kruczkowskiego czy Słonimskiego, ewentualnie Mickiewicza czy Słowackiego. Ale Ewelina dopadła do tej półki z płomieniem w oczach. Zwłaszcza gdy zobaczyła pewną niepozorną i zakurzoną książkę.

Jan oczywiście coś tam pamiętał z Malinowego chruśniaka czy z Sindbada żeglarza, kojarzył Dusiołka. Lecz zajmowało go zupełnie coś innego: kiedyś Platon i Heidegger, a dzisiaj Kołakowski. Okazało się, że Ewelina żyła Leśmianem. Pamiętał, że w szkole raczej go ta poezja śmieszyła, niż zachwycała.

— Co, Leśmian cię śmieszył?! — zawołała Ewelina z oburzeniem. — A zresztą może to i nic dziwnego, bo w swoich czasach też raczej śmieszył, niż był doceniany. Ale, ale, przecież mówiłeś, że pracujesz z mową. To nie możesz nie usłyszeć tej melodii.

Jan nie wiedział, czy to w poezji Leśmiana była ta melodia, czy była ona raczej w głosie Eweliny — miękkim, ciepłym, śpiewnym. Chyba raczej to drugie, bo gdy ona czytała — a przyznać musiał, że robiła to niczym lektor radiowy — on po prostu płynął słów jej rzeką, zatapiał się w jej głosie, błądził po jakiejś sielskiej krainie, po tych wszystkich Leśmianowych łąkach i chruśniakach…

W amerykańskim filmie byłoby tak, że Ewelina zostałaby nie tylko do wieczora, ale i na noc, a Jan, gdy rano obudziliby się w jednym łóżku, mógłby powiedzieć:

I nie wiem, jak się stało, w którym okamgnieniu,

Żeś dotknęła mi wargą spoconego czoła,

Porwałem twoje dłonie — oddałaś w skupieniu.

Tak się jednak nie stało. Owszem, po całym dniu w jej towarzystwie Jan wiedział, że Ewelina jest w nim niemal zakochana, ale nocy u niego nie spędziła. Ani tej, ani następnych. Jednak już niebawem mógł jej szeptać:

Gdy domdlewasz na łożu, całowana przeze mnie,

Chcę cię posiąść na zawsze…

Decyzja o ślubie zapadła może po dwóch tygodniach znajomości, a może wcześniej. O bardzo szybkim ślubie. Pamiętał do tej pory, jak z drżeniem serca szedł wieczorem Saską. Nieczęsto nią chodził, chociaż zdarzało się. Księdza Bogdana poznał zaraz pierwszego roku swojego mieszkania na Waszyngtona. Właśnie wrócił z zajęć na uczelni i brał się do szykowania niby-obiadu. Dzwonek do drzwi nieco go zaskoczył, a nawet przestraszył, bo raczej nikt go nie odwiedzał. A jeszcze bardziej zaskoczyło go to, co zobaczył przez wizjer. Odczekał chwilę, ale dzwonek się powtórzył. Otworzył drzwi.

— Szczęść Boże! — wypalił potężny facet w sutannie i komży. — Ja z wizytą duszpasterską. Mogę?

Jan nie był przyzwyczajony do tego, żeby ksiądz ot tak sobie dobijał się do mieszkania. Wprawdzie widział na drzwiach klatki ogłoszenie, że będzie kolęda, ale sądził, że jego lokum zostanie ominięte.

— Tak… Ale ja nie jestem z tej parafii. Ja tu tylko wynajmuję…

— Nic nie szkodzi. Skoro mieszka pan na terenie tej parafii, to można uznać, że jest pan naszym parafianinem. Ale oczywiście nie będę wpisywał do kartoteki… Jestem ksiądz Bogdan.

Standardowa rozmowa szybko przeszła na sprawy studenckie, a gdy okazało się, że ksiądz jest absolwentem filozofii, tylko że na uczelni kościelnej, tematy do rozmowy pojawiały się jeden po drugim.

— Nie, nie, żadnych pieniędzy nie wezmę — protestował ksiądz Bogdan. — To raczej ja powinienem studenta jakoś wspomóc. A może byś przyszedł do naszego kościoła na mszę? Ja najczęściej odprawiam o jedenastej. O, jak wyjrzysz przez okno z tej strony, to nasz kościół widać jak na dłoni.

Czy Jan był wierzący? Formalnie tak. Był ochrzczony, był u pierwszej komunii, nawet był bierzmowany. Był czas, gdy mówił o sobie, że jest ateistą. Ale tak naprawdę nigdy nim nie był. Nawet gdy uznawał się za niewierzącego, modlił się do nieokreślonego dobrego boga. Ale wtedy w kościele się nie pojawiał. Mówi się, że po przeprowadzce do wielkiego miasta ludzie przestają chodzić do kościoła. Jan poczuł jednak wolność w inny sposób: mógł do kościoła iść, mógł nie iść. Dlatego czasem chodził.

Z zaproszenia księdza Bogdana nie skorzystał od razu. Zrobił to po pewnym czasie. I nie żałował. Wszystkiego w kazaniu się spodziewał, ale nie odwołania do Nietzschego, i to nie po to, żeby wskazać go jako przykład godnego potępienia filozofa ateisty.

Teraz Jan miał właśnie z księdzem Bogdanem omówić sprawę własnego ślubu. Ślubu, który powinien się odbyć możliwie jak najszybciej, a najlepiej za dwa tygodnie. Oboje, on i Ewelina, ustalili, że nie potrzebują żadnego wystawnego wesela ani nawet przyjęcia. Zresztą nie za bardzo mieli na nie kogo zapraszać: i ona, i on nie żyli w najlepszych stosunkach ze swoimi rodzinami. Ale ślubu potrzebowali, a przynajmniej potrzebowała go Ewelina.

Czy Bogdan był dobrym duszpasterzem, Jan nie potrafił i nie chciał oceniać. Szukał go jakiś czas temu na Facebooku i nie znalazł. Czyli nie dołączył do tabunu rozedrganych narcystycznych duchownych, którzy godzinę bez postu i podzielenia się z całym światem swoimi przemyśleniami uważają za straconą. Z informacji na stronie diecezji dowiedział się, że wylądował w jakiejś mało znanej podwarszawskiej miejscowości. Ale gdy Jan przyszedł do niego w sprawie ślubu, nie dociekał, nie pytał za wiele. Po prostu ustalili datę i tyle. Może duchowny naiwnie liczył na to, że Ewelina Jana nawróci.

Nie nawróciła. Jan mógł być tylko obserwatorem wiary jej i dzieci. Był niczym przyrodnik patrzący na życie mrowiska, życie, w którym nie może i nie chce brać udziału. A jednak ani myślał z tego powodu tego mrowiska skopać, rozwalić. Nie dlatego, że bał się pogryzienia, ale dlatego, że po prostu lubił obserwować.

W ciągu tych dziewiętnastu lat Jan, jak to ostatnio uświadamiał sobie coraz częściej, stał się również obserwatorem egzystencji swojej rodziny. Tryb życia, jaki prowadził, z jednej strony był koniecznością, ale z drugiej był po prostu wygodny. Nie musiał tłumaczyć się z dawno nieruszanego doktoratu, z tego, że nie wróci już na uczelnię, z braku stałej pracy i stałego źródła dochodu, z tego, co robił. Zwyczajnie nie było na to czasu i nie było okazji.

Jeśli Jan cenił jakieś słowa z Biblii, to te świętego Pawła: Nie rozumiem bowiem tego, co czynię, bo nie czynię tego, co chcę, ale to, czego nienawidzę — to właśnie czynię. Tego Pawłowego rozdarcia doświadczał każdego dnia. Gdzie podziały się te wszystkie wspólne wieczory, gdy Ewelina z zapałem udowadniała, że jego filozofowie chowają się przy Leśmianie, najlepszym filozofie? Gdzie podziały się te upojne noce, które mieli po takich dysputach?

Mężczyzna wiedział jednak, że to się zmieni. Wystarczyło, że dokończy to, co zaczął. Dlatego odstawił kubek i zasiadł przed komputerem. Jeszcze i jego czekają szczęście, pieniądze i sława.

6. Targi książki

— Tato, chodź prędzej! — popędzała Natalia. — Jeszcze bilety musimy kupić.

— Nastka, przestań — odpowiedział nieco zasapany Jan, przebiegając truchtem przez przejście. — Zdążysz do tego swego idola, zdążysz.

— Tato, ale wiesz, jaka kolejka będzie? Nie dopcham się.

— A co to, jakaś gwiazda rocka? Daj spokój, kolejka do pisarza?

— Oj tato, jak ty nic nie rozumiesz. To nie jest pisarz, to jest Randy Frost.

Z tym, że Randy Frost nie jest pisarzem, Jan mógł nawet się zgodzić. Z ciekawości przeczytał kiedyś dzieciom do snu jedną z jego książek. Owszem, czytało się to fantastycznie, nawet łza się w oku zakręciła, gdy Olivier, przystojny chłopak Diany, ginął nieszczęśliwie w wypadku samochodowym. Okazało się jednak, że wzruszenia były niepotrzebne, bo Olivier tak naprawdę nie zginął, gdyż był wampirem czy czymś podobnym. Tyle Jan zdołał zapamiętać. Jak również to, że Marek najpierw wrzeszczał, że skoro czyta się o Olivierze, to on chce o piłkarzach, a gdy się już uspokajał, zasypiał po pięciu minutach. Ale cóż było robić, Jan wolał poświęcić trochę soboty, niż mieć w domu nastolatkę z krwawiącym sercem, która nie spotkała się z królem literatury young adult czy jak ją tam nazywali. Zresztą mimo że targi książki od ładnych paru lat odbywały się pod nosem, bo na Stadionie Narodowym, do tej pory na nich nie był. Nadarzyła się więc okazja, żeby nadrobić zaległości.

— No patrz, jakoś tłum bram nie wyłamuje — sarkastycznie zauważył Jan. — Widocznie książka ani Randy Frost nie cieszą się takim powodzeniem, jak kiedyś jednorazowe t-shirty od Chińczyków.

— Tato! — zawołała ostrzegawczo Natalia.

Na samym stadionie tłumek był jednak znacznie większy. Jan dawno nie był na żadnych targach książki. W ogóle rzadko sięgał ostatnio po beletrystykę. Z zainteresowaniem patrzył więc na niekończące się rzędy stoisk. Nie był jednak w stanie przyjrzeć się propozycjom poszczególnych wydawców, bo Natalia ciągnęła go na piętro do stoiska wydawnictwa, na którym miało być spotkanie z jej ulubionym autorem.

— Spokojnie, dziewczyno, rękę mi urwiesz. Pewnie do tego twojego autora będzie tak samo dużo chętnych jak do tego tu…

— Oj, tato, tato. Ten tu to jest nie wiadomo kto. A tamten to Randy Frost.

Jan miał ochotę odpowiedzieć, ale jego uwagę przykuła niekończąca się kolejka czytelników.

— O kurczę, to do tego twojego…

— Na pewno nie, bo to dopiero stoisko pięćdziesiąt sześć, a on jest na osiemdziesiątym trzecim. Tato, no chodź prędzej.

Jan nie spodziewał się, że rozpozna autora, który przyciągnął tak dużą liczbę czytelników. Niemniej zerkał ciekawie. Wkrótce przekonał się, że to nie autor, ale autorka.

Ale to, że zaniemówił z wrażenia, nie było spowodowane płcią. Odruchowo zwolnił kroku. Był niemal pewien, że się nie myli. Gorączkowo przeszukiwał zakamarki pamięci, by znaleźć informację, która mogłaby wyjaśnić to, co widział.

— Tato, no co się zatrzymujesz? Chodź prędko.

Jan posłusznie przyspieszył kroku. I musiał przyznać, że to, co zobaczył po chwili, przerosło jego najśmielsze oczekiwania. Takiego tłumu rozemocjonowanych nastolatek już dawno nie widział.

— No i co, nie mówiłam? — triumfowała Natalia. — To ty tu postój w kolejce, a ja pójdę…

— Popatrzeć na swoją miłość — dokończył Jan. — Ale wróć mi szybko, bo chciałbym coś zobaczyć dla siebie.

Natalia popatrzyła dziwnie, bo to nagłe zainteresowanie jakoś nie pasowało do porannego marudzenia ojca, który twierdził, że dla niego na targach nie ma żadnych książek, i pobiegła. Na szczęście, widocznie upojona widokiem swojej miłości, wkrótce wróciła.

— Słuchaj, masz tu pieniądze, powinno wystarczyć. Masz telefon? — zapytał Jan, choć wiedział, że Natalia co jak co, ale telefon zawsze ma przy sobie. — Masz. Ja będę przy tamtym stoisku, gdzie była ta dość długa kolejka.

— A kto to jest? Co to za autorka? — zainteresowała się Natalia.

— Sam nie wiem — zażartował Jan. — Ale skoro taki tłum do niej stoi, to musi być dobra.

Na szczęście Natalia dalej nie dopytywała i Jan mógł wrócić do stoiska. Na wydzielonej sznurami ścieżce stali ludzie, a ochroniarz wpuszczał kolejne osoby do wygrodzonego miejsca, gdzie przy stoliku siedziała szczupła, średniego wzrostu, czterdziestoparoletnia kobieta, z długimi rozpuszczonymi kasztanowymi włosami, podpisując właśnie książkę i przyjaźnie rozmawiając z jakąś starszą panią. Nie było rady, Jan podszedł do stoiska. Z okładek rozłożonych na stole książek patrzyła na niego blondynka o nienagannej figurze i z ociekającym krwią nożem. Tytuł w kształcie liter przypominających napis krwią na murze Uwolnienie zajmował sporą część frontu książki. A blurb podpisany przez Błażeja Śwista, który po sprawdzeniu w internecie okazał się „najlepszym polskim pisarzem kryminałów”, głosił, że jest to książka o wartkiej akcji stawiająca najważniejsze pytania. Obracając w dłoniach zakupioną pozycję, jak się okazało, premierowo i w cenie targowej, Jan pomyślał, że chyba przez to swoje zanurzenie w filozofii przegapił całą epokę w rozwoju książki.

Nigdy nie był miłośnikiem kryminałów, nie przeczytał bodaj żadnego. Z czasów mieszkania z rodzicami pamiętał czarną okładkę „z kluczykiem” powieści Joe Alexa Cichym ścigałam go lotem… z jakimiś wzorami geometrycznymi i głową. I jak mu się zdawało, na tej okładce żaden najlepszy pisarz kryminałów nie zachęcał do przeczytania zawartości. Ale jak to możliwe, że najlepszy pisarz firmuje swoim nazwiskiem książkę, która, jak głosi nota na tylnej stronie okładki, według kogoś tam jest najlepszą książką kryminalną, jaka ukazała się w Polsce? Wszak jeśli tak, to ów Błażej Świst tym samym stwierdza, że jednak najlepszym pisarzem kryminałów w Polsce nie jest.

— Proszę pana, teraz pan. — Jan usłyszał nad sobą burkliwy głos. — Proszę podchodzić, bo blokuje pan kolejkę.

Przez te rozmyślania mężczyzna nie spostrzegł, że znalazł się na początku ogonka. Widocznie na spotkanie z autorką był przewidziany niezbyt długi czas. Nieco niepewnie ruszył w kierunku stolika i uśmiechniętej kobiety, która trzymała długopis w pogotowiu.

— Dzień dobry, witam — zawołała radośnie. — Komu ma być dedykacja? Panu, a może żonie?

Widocznie kobieta zauważyła obrączkę na jego palcu, co w sumie nie było trudne, bo akurat w prawej ręce, obróconej do autorki, Jan trzymał zakupioną książkę.

— Żonie może nie, bo jeszcze mnie zamorduje. Lepiej mnie. Janowi… Janowi Wiśniewskiemu.

— To tylko jeśli pan jej zatruwa życie, wykańcza psychicznie, czyni jej życie czymś nie do zniesienia. Wtedy trzeba uważać. Samo imię wystarczy — radośnie trajkotała kobieta, wpisując dedykację i nie zauważając sugestii, że Ewelina mogłaby zamordować za gatunek książki, a nie za jej treść. — Proszę bardzo, oto dedykacja. A już w przyszłym roku będzie moja kolejna książka, mam nadzieję, że też zechce ją pan przeczytać. Jeszcze zdjęcie. Tak, można selfi…

***

— Tata, a kupiłeś mi książkę o Messim? Kupiłeś? No, powiedz, powiedz, że kupiłeś.

— Marek, uspokój się. Oczywiście, że kupiłem. Ale co się naszukałem tych twoich piłkarzy… O tę chodziło?

— Tak! — wydarł się Marek, który mimo że był już w czwartej klasie, czasami zachowywał się jak przedszkolak. — Daj, muszę od razu przeczytać!

— Marek, obiad zaraz jemy! Potem przeczytasz — wtrąciła się Ewelina.

— Daj mu obejrzeć, bo nie wytrzyma. Zresztą pewnie jesteś ciekawa naszych zdobyczy książkowych.

— Naszych? Wiem, że Natalia ma swojego ukochanego Randy’ego Frosta i pewnie teraz całuje jego podpis czy może raczej zdjęcie. Ale ty? Też coś sobie znalazłeś?

— A wyobraź sobie, że tak — powiedział Jan z zagadkowym uśmiechem, sięgając jednocześnie do torby. — Ale najpierw coś dla ciebie…

— Leśmian, Poezje zebrane?! — wykrzyknęła Ewelina, rzucając się Janowi na szyję. — Jak to zdobyłeś?!

— Puść mnie, puść, bo mi głowę urwiesz. Czasami to sobie myślę, że ty tego Bolka bardziej kochasz niż mnie. Ano widzisz, dodruk zrobili. I nie wiem, czy się nie pomylili, ale czterdzieści procent rabatu dostałem. Może za to, że im wyrecytowałem kawałek Dusiołka…

— Ale mi niespodziankę zrobiłeś! Tak się do tego przymierzałam, ale zawsze to takie drogie było… A sobie co kupiłeś?

— Tylko się nie śmiej, proszę. Ale musiałem. Tym bardziej że z dedykacją. Tyle stałem w kolejce, ile Natalia do tego swojego Randy’ego Frosta.

— A co to jest? Kryminał?

— Kryminał, kryminał. Ale zobacz, kto to napisał.

— Nic mi to nazwisko nie mówi. To ktoś znany? Kto to jest?

— Autorka najlepszych kryminałów w Polsce. Poza tym pani filozof, profesor filozofii na uniwerku. A oprócz tego moja koleżanka ze studiów.

— Tak? A chyba nic mi o niej nie wspominałeś…

— Nie wspominałem. — Jan nieco się zachmurzył. — Bo właściwie nie ma o kim. Nigdy jej specjalnie nie lubiłem. Zawsze interesowały ją kariera i poklask. No i teraz to ma, jak widać, choć niekoniecznie jako wybitny filozof.

— I co, pogadaliście sobie o starych czasach?

— A gdzie tam. Jak tu pogadać, jak taśma produkcyjna musi iść: imię, dedykacja, parę słów, zdjęcie i następny.

— Ale poznała cię?

— No właśnie nie, mimo że podałem imię i nazwisko.

7. Znikający dom

Miarowy stukot kół pociągu usypiał Agatę, mimo że za oknem zaczynało się rozwidniać. Widok pól przykrytych cienką warstwą śniegu nie były wystarczająco interesujący, by pokonać opadające powieki. Zmęczenie wielogodzinną podróżą coraz bardziej natarczywie dawało o sobie znać. Agata nie spodziewała się, że tak szybko będzie przemierzała w przeciwnym kierunku trasę, którą ledwie dwa miesiące wcześniej jechała do upragnionego Rzymu.

Dokładnie pamiętała ten rozgardiasz, gdy niemal w ostatniej chwili przed wyjazdem upychała do toreb swoje rzeczy. Gdyby nie pomoc Aśki, pewnie w ogóle by nie wyjechała.

— Trzymaj, Agata, a ja będę dopinać — wołała zasapana Aśka. — Ten suwak musi dać się przesunąć.

— Wcale nie byłabym tego taka pewna. Jak ja się w ogóle zabiorę z tymi trzema walizami?

— Taksówką, koleżanko, taksówką. A dobra koleżanka pojedzie z tobą na dworzec i pomoże ci zapakować się do pociągu.

Agata musiała przyznać, że Aśka rzeczywiście w ostatnich paru dniach była doskonałą koleżanką. Zupełnie inną niż wcześniej, kiedy ich wieloletnia przyjaźń, przyjaźń od przedszkola stanęła pod znakiem zapytania. Agata doskonale rozumiała, że przyjaciółka mogła być zła, że to właśnie jej, tej mniej błyskotliwej, tej dobrej, solidnej, ale nie wybitnej uczennicy i studentce, niespodziewanie zaczęło się wieść. Ale czy to jej wina, że Aśka zamiast się uczyć na ostatnim roku studiów i pisać magisterkę, wolała imprezować? Czy naprawdę wydawało się jej, że zakochany w niej, chyba nie tylko pod względem intelektualnym, profesor Kowalski napisze za nią pracę albo postawi piątkę za cokolwiek, co przyniesie? Agata doskonale pamiętała minę promotora, gdy na jednym z seminariów Aśka czytała pierwszy rozdział swojej magisterki. Podobne miny mieli zresztą nawet studenci, którzy dopiero przyszli na seminarium.

— Pani Asiu, pani Asiu, ależ tak nie możno pisać pracy, no nie możno — biadał zafrasowany profesor. — Tać to jakiś zlepek cytatów jest, a nie praca magisterska. No, musi się pani, kochana pani Asiu, bardziej do tego przyłożyć, bardziej. To krytycznie, krytycznie musi pani do tego podejść…

Aśka nie zamierzała jednak ani się przykładać, ani krytycznie podchodzić do czytanych lektur. O wiele bardziej przykładała się do piątkowo-sobotnio-niedzielnych wyjść i spotkań.

— Pani Asiu, pani Asiu, niech pani weźmie przykład z pani Agatki. No świetna praca, doskonała praca to będzie. Nie wybitna, ale bardzo, bardzo dobra — perswadował profesor Kowalski.

Agata nie była pewna, czy to te porównania, czy jednak świadomość, że czas się kurczy, spowodowały, że Aśka w końcu wzięła się do roboty.

— Pani Asiu, pani Asiu. No dobrze, no ładnie, trochu trzeba popracować, ale praca świetna będzie. Ale jak pani chce się obronić przed wakacjami? — retorycznie pytał Kowalski. — Pani Agatka pracę ma już skończoną, dobrą pracę, bardzo dobrą, a pani?

Tak, Agata pozwoliła sobie na parę złośliwości wobec Aśki. Lata bycia na drugim planie dały o sobie znać. Teraz to ona miała szansę zagrać główną rolę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 46.8
drukowana A5
Kolorowa
za 73.67