„Kiedy gwiazda spada, to dusza człowieka odlatuje z ziemi do nieba”.
Hans Christian Andersen- "Dziewczynka z Zapałkami".
Dwa Płatki Śniegu
Daleko na północy naszego globu, wysoko nad ziemią, na szczytach gęstych pierzastych chmur, unosił się nad światem ogromny, kryształowy zegar.
Miał on tylko jedną, potężną wskazówkę, a jego tarcza podzielona była nie zwyczajnie na dwanaście godzin, tylko na cztery równe części.
W pierwszej części, jak w magicznym zwierciadle widać było drzewa usiane zielonymi pąkami listków, bukiety przebiśniegów, sasanek, krokusów i tulipanów porastających soczyste, świeże, zielone łąki.
W drugim drzewa zamiast pąków miały dorodne liście, na polach złociły się i srebrzyły zboża, a w sadach dorodne owoce oblepiały gałęzie drzew.
W trzecim zwierciadle, krajobraz tonął w żółciach i czerwieniach liści, wzbijanych w niebo przez gwałtowne podmuchy chłodnego wiatru.
W ostatniej ćwiartce zegara, pola i łąki otulone były białym, gęstym puchem, a z nieba spadały błyszczące płatki śniegu.
Nagle, poprzez zimne niebo północy przetoczył się metaliczny, ostry dźwięk i ogromna wskazówka
kryształowego zegara spoczęła na ostatniej jego ćwiartce, rozpoczynając tym samym kolejną porę
roku, zimę.
Lodowaty, arktyczny wicher porozdzierał gęste, brunatne chmury i gnał je niczym stado śnieżnych
baranów hen daleko na południe. Miliony drobnych, niepowtarzalnych płatków śniegu szybowało
bezwładnie w przestworzach niesionych na ramionach swawolnych wichrów i wiaterków, do
najróżniejszych, przedziwnych krain. Dwa płatki śniegu, które dopiero co wyskoczyły z rozdartej,
skłębionej chmury, przylgnęły do siebie nawzajem i lekko dygocząc trochę z zimna, trochę ze strachu,
nieuchronnie spadały w dół, ku swojemu przeznaczeniu.
— Dokąd lecimy? — odezwał się mniejszy płatek śniegu.
— Nie za bardzo wiem dokąd i w ogóle po co lecimy. — odpowiedział większy.
— Może by tak zapytać kogoś? — zasugerował mały płatek.
— Kogo?
— No, innej śnieżynki na przykład.
— Nie sądzę, aby ktokolwiek inny nas usłyszał w tej okropnej zawiei, a tak na marginesie, to skąd
wiesz, że te białe fruwające w około nas nazywają się śnieżynkami?
— Nie wiem skąd, po prostu wiem i tyle. To są płatki i śnieżynki. Ja na przykład jestem Śnieżynką.
— A ja pewnie Płatkiem?
— Jestem prawie pewna, że tak.
— Skąd ty to wiesz, moja droga?
— Nie zrozumiesz tego, to kobieca intuicja, kochany.
— Co?!
* * *
Pod niewielką, poszarzałą ze starości kamienicę otoczoną nowymi, jasnymi budynkami, podjechała elegancka taksówka. Ze środka, powoli, brnąc po kostki w świeżym śniegu wysiadła rodzinka. Najpierw mama w ciepłym futrze spod którego wyłaniała się wieczorowa suknia. Następnie dziewczynka otulona ciepłym czerwonym szalem z wełnianą czapką na głowie, tak na oko siedmioletnia. Na końcu w długim palcie z postawionym kołnierzem wygramolił się tata. Rodzice żywo gestykulując wymieniali między sobą zapewne, jakieś bardzo ważne informacje, dziewczynka tym czasem co tchu pobiegła w kierunku drzwi kamienicy w których pojawiła się starsza, siwowłosa, lekko przygarbiona pani.
— Babcia! — wykrzyknęła dziewczynka.
— A, witaj kochana. — pochyliła się babcia, rozłożyła szeroko ramiona i obdarzyła prawnuczkę tak pogodnym i radosnym uśmiechem, jakim tylko babcie obdarowywać potrafią.
— Dobry wieczór babciu. — przywitali się rodzice dziewczynki ze starszą panią, która dla ich córeczki tak naprawdę była prababcią.
— Dobry, dobry. Proszę zachodźcie. — zapraszała babcia.
— Nie, dziękujemy, ale trochę się spieszymy. — wykręcił się tata, korzystając z tego, że babcia wyszła im na przeciw.
— Jak zwykle. — skomentowała starsza pani.
— Przepraszamy, ale taksówka czeka, a będziemy jechali dość daleko i drogi śliskie więc pewnie powoli …
— Bawcie się dobrze moje dzieci. — przerwała babcia dramatyczny wywód taty i dodała po chwili:
— W sylwestrową noc każdy powinien się wyśmienicie bawić.
— Pewnie tak, pewnie tak. — rzucił na odchodne tata wsiadając do samochodu.
— Ja na pewno będę. — stwierdziła stanowczo dziewczynka.
— Ja też, moja droga, jak bum cyk, cyk, ja też. — roześmiała się babcia.
Po kolacji rozsiadły się wygodnie w fotelach i popijając różaną herbatkę, gawędziły sobie o tym i o owym ciesząc się swoją obecnością. W pewnym momencie babcia wstała z fotela, podeszła do szafy i wyciągnęła z niej małe zawiniątko.
— Co to jest? — spytała prawnuczka.
— Kawałek historii, moja miła. — oznajmiła poważnie babcia, po czym wydobyła z zawiniątka piękny złoty medalion na grubym łańcuszku.
— Ale wspaniały! — wykrzyknęła z przejęciem Ola, (bo tak miała na imię owa dziewczynka) i przytuliła klejnot do piersi.
— Tak, tam jest jego miejsce. Od dzisiaj ty będziesz go nosiła. A wiesz Olu, kto jest na tym medalionie?
— Nie.
— To jest święty Krzysztof, patron wszystkich wędrowców, podróżników i żeglarzy.
— Dziękuję babciu.
— Niech cię chroni, drogie dziecko.
* * *
Czerwone słońce rzuciło ostatni, słaby poblask na morską kipiel, po czym schowało się za horyzont. Zimowa chmura postrzępiła się, pofałdowała i zniżyła swój lot dotykając niemal brunatnym brzuchem morskich fal.
— Zobacz! Tam w oddali, jakieś światełko mruga! — krzyknęła Śnieżynka.
— A niech sobie mruga. — odpowiedział znudzony Płatek.
— Coś mi się wydaje, że niedługo dotrzemy do celu. — oznajmiła Śnieżynka.
— I mnie się tak wydaje, choć co nas tam czeka, nie mam zielonego pojęcia.
— Ja też nie znam celu naszej wędrówki, ale wydaje mi się, że jest on niezmiernie ważny i … i wyczuwam jakąś niezrozumiałą radość oraz podniecenie.
— To dziwne, ale ja czuję zupełnie to samo i coś mi podpowiada, że tam dokąd zmierzamy, ktoś na nas czeka. — wyszeptał Płatek.
— Uważaj! — krzyknął nagle. — Nie dotykaj wody!
— Staram się, ale nic nie mogę na to poradzić! Płatku, ja nie chcę tutaj spaść!
I wtedy, jakby ktoś usłyszał rozpaczliwe wołanie Śnieżynki, bo zerwał się potężny wicher i uniósł ich wysoko ponad wzburzone, morskie bałwany, skąd po chwili dostrzegli stały ląd, na skraju którego pobłyskiwała morska latarnia.
— Coś mi się wydaje Śnieżynko, że to jeszcze nie był kres naszej podróży.
— Na pewno nie, mój drogi.