E-book
16.16
drukowana A5
36
Duży Książę

Bezpłatny fragment - Duży Książę


Objętość:
120 str.
ISBN:
978-83-8324-272-9
E-book
za 16.16
drukowana A5
za 36

Książkę tę dedykuję sobie i każdej osobie, która kiedyś była dzieckiem, a potem stała się dorosła, ale mimo to chciała, choć raz, zakosztować tego słodkiego dzieciństwa i czasu całkowitej niewinności, ale z całą swoją wiedzą, mądrością i doświadczeniem dorosłego. Oto opowieść o Tobie.



Doprawdy, nie wiem, jak to się stało, że aż tak długo nie wspominałem swojego drogiego memu sercu przyjaciela. Wtopiłem się przez ten czas w społeczeństwo i żyłem tak, jak wielu spośród nas — bez planów, bez celu i bez uśmiechu. Byle przeżyć kolejny dzień. Byle coś zarobić, zjeść i się wyspać.

Wszystkie dni stawały się coraz bardziej podobne do siebie, a weekendy nie przynosiły ukojenia. A przecież znałem już smak wolności i otwartości serca. Dlaczego zatem tak się stało, że zawróciłem z tej drogi? Gdzie popełniłem błąd i jaka była przyczyna tego mojego stanu? To miałem nadzieję się dowiedzieć.

Postanowiłem maksymalnie wykorzystać ten moment ocknienia się i zadumy nad sobą, życiem i światem.

Tak — to był piękny, słoneczny dzień, idealny na wspomnienia. Wybrałem się zatem w to miejsce, które kiedyś tak lubiłem, z dala od miasta. Leżałem sobie błogo na kwiecistej łące nad rzeką, gdy nagle przed moimi oczami stanęły ze zdwojoną siłą te wszystkie wydarzenia, w których brałem wtedy udział.

Przyznaję, że długo zajęło mi zrozumienie tego, że skoro nie znalazłem tam wtedy jego ciała, to mogło oznaczać, że on tam może jeszcze jest. Bo przecież nie zapadł się pod ziemię, ani wiatry nie przysypałyby go piaskiem w tak krótkim czasie. Więc być może całkiem mylnie oceniłem wtedy, że brak jego ciała w tamtym miejscu to znak, że wrócił na swoją planetę i do swojej ukochanej.

Uczepiłem się tej myśli, jak jakiejś ostatniej deski ratunku. Dla siebie, a może i dla niego. W końcu nasze losy splotły się razem. A jeśli jakieś dusze lub serca raz się spotkają, polubią i pokochają, to już na zawsze są ze sobą w subtelny sposób połączone. A ja dziś szczególnie poczułem, że tak jest. Czułem, że to nie koniec naszej wspólnej przygody. A może tylko miałem taką na dzieję, która miała wyzwolić mnie z mojego obecnego stanu i położenia życiowego.

W każdym razie, po raz kolejny, chciałem się wyrwać z tego świata. Bo poczułem się tak, jakby wokół mnie była jakaś niewidzialna klatka. A przecież sam się przyczyniłem do powstania tej pułapki z myśli, nawyków i uwarunkowań.

Stało się tak, bo jak wielu innych, ulegałem naciskom z zewnątrz. A one, krok po kroku, wchodziły w moje życie i się w nim rozgaszczały. I obejmowały coraz więcej mojej przestrzeni. A przecież wcale tego nie chciałem. I chociaż było mi dość wygodnie, to jednak czułem, że to ogranicza moją wolność, spontaniczność i moje żywe serce.

Ale wracając do przeszłości, z którą po raz kolejny postanowiłem się zmierzyć — tak bardzo wtedy pragnąłem, aby jego serce znalazło ukojenie w jej ramionach, że najwyraźniej przestałem logicznie myśleć. A nie jest to dobry objaw ani dla pilota, ani podróżnika, ani tym bardziej wrażliwego człowieka. Bo dobrze jest się kierować sercem, ale swój rozum też trzeba mieć. A najlepiej, jak te dwie sfery życia pozostają ze sobą w pełnej harmonii. Wtedy możemy być pewni, że będziemy sobą i spotkają nas same sukcesy. Zarówno te zewnętrzne, jak i te tyczące się naszej duszy.

Być może zatem, cały ten czas, jaki minął od naszego rozstania, był mi potrzebny, aby moje serce doszło wreszcie do porozumienia z głową i razem zgodnie współpracowały. Czułem, że to się właśnie stało i byłem gotowy rozwikłać teraz tę zagadkę. Być może największą mojego życia.

Stanąłem zatem na równe nogi i wyprostowałem się. Wciągnąłem głęboko powietrza w płuca, a na mojej twarzy wykwitł radosny uśmiech nadchodzącej przygody. Uśmiech, którego nie oglądałem na niej przez tak długi czas. Najwyraźniej powracałem do życia i byłem z tego coraz bardziej zadowolony. Moje siły wracały i znowu poczułem w sobie ten zew nieziemskiej przygody, a w moich żyłach krążyła krew buzującego życia. Byłem niczym koliber lub pszczoła, która dostrzegła piękny kwiat i wie, że już za chwilę dobierze się do jego słodkiego nektaru.

Najwyraźniej ta tajemnicza historia, która poruszyła serca i umysły tak wielu osób, którym ją wtedy opowiedziałem, miała jeszcze bardziej dziwne i zagadkowe, drugie dno. I byłem wreszcie gotowy je zbadać.

Spakowałem zatem wszystkie potrzebne mi na taką wyprawę rzeczy i jutro miałem wyruszyć. Zabrałem ze sobą termos, bidon na wodę i sporo kanapek, a także owoce i inne przekąski. Wziąłem też swoje notatki, które chciałem mu pokazać. I oczywiście szkicownik z ołówkami i kolorowymi kredkami. Wierzyłem bowiem w powodzenie tej wyprawy.

Miałem coraz bardziej rozwijające się przeczucie, że to jeszcze nie koniec tej opowieści. I bardzo byłem ciekawy, dlaczego wtedy tak się stało. A to mogła mi opowiedzieć tylko jedna osoba. Ta, którą tak pokochałem i która otworzyła moje serce na dawno nie goszczące w nim uczucia i wspomnienia z dzieciństwa. Czasu, gdy wszystko jest proste, a magia istnienia i niesamowitej przygody jest obecna w każdej czynności, rzeczy, miejscu i osobie.

Poszedłem wcześnie spać, aby rano być wypoczęty.

Zasnąłem szybko i śniłem o gwiazdach, wielbłądach i studni. Aż tu nagle do mojego pokoju wdarł się silny podmuch wiatru, który otworzył na oścież całe okno. Skrzydła okna zaczęło miarowo stukać o ścianę, jak ptak szykujący się do lotu. Zbudziłem się momentalnie. Wicher rozkołysał z głośnym szumem wszystkie gałęzie drzew przed moim domem. Zdziwiło mnie to, bo jeszcze niedawno niebo było czyste jak łza, a księżyc świecił sobie spokojnie. A tu nagle, nie wiadomo skąd, zawiał dość mocny wiatr.

Próbowałem co prawda kilka razy zamykać okno, ale za każdym razem kolejny powiew wiatru otwierał je na nowo. Szybko się ubrałem, ale i to nie pomogło. Wiatr był naprawdę chłodny. Założyłem zatem mój letni płaszcz, który zaczął tańczyć na wietrze, a ja wraz z nim, bo coraz to nowe podmuchy powietrza kręciły się wokół mnie, niczym niewidzialni tancerze. Ubrałem również mój ulubiony, długi szal, aby ochronić się przed chłodem.

Rozejrzałem się nawet po niebie, czy przypadkiem nie zbiera się na pierwszą, wiosenną burzę, ale nagle w jednej chwili wszystko ustało. Poczułem tylko dziwną lekkość, jakbym nagle zaczął nic nie ważyć, albo został uniesiony nieco do góry jakąś niewidzialną ręką.

Wydawało mi się nawet przez chwilę, że to tańczący wiatr chwycił mnie swoim wirem i podniósł z łatwością, niczym lekką zabawkę. Było to bardzo dziwne, niespodziewane i tajemnicze doświadczenie. Niczym taniec z nieznajomą, niewidzialną, a tylko odczuwalną siłą.

Chwyciłem szybko plecak i już po chwili stałem obydwiema nogami mocno na ziemi. Wiatr całkowicie ucichł, a ja szybko znalazłem się w pobliżu mojego samolotu, który tak lubiłem. Prezentował się teraz pięknie — świeżo pomalowany i z doczepioną z tyłu flagą.

Włożyłem plecak do środka i zakręciłem śmigłem. Silnik zaskoczył już za pierwszym razem, co niebywale mnie ucieszyło, gdyż zawsze było to dobrą wróżbą na udany lot.

— Najwyraźniej mój samolot nabrał dobrych manier i już nie kaprysi — pomyślałem tylko z radością i wskoczyłem szybko do środka. Włączyłem co było trzeba i już po chwili jechałem po rozległej, równej łące pośrodku drzew.

— Wymarzony pas startowy dla nowej przygody — pomyślałem, gdy maszyna nabierała rozpędu i unosiła się do góry.

— A więc kierunek Sahara — powiedziałem dla podkreślenia wagi tej chwili. Bo oto miałem się zmierzyć po raz drugi z jej niebywałą siłą i tajemnicą, która tyle czasu spędzała mi sen z powiek. Ale spotkanie, na które w głębi serca tak liczyłem, było tego warte.


Lot trwał dosyć długo, ale dla mnie to było jak jedna chwila. Wciąż rozpamiętywałem tamte wydarzenia i zastanawiałem się, co się z nim wtedy stało.

Doskonale pamiętałem, jak się czerwienił trzy razy, jakby próbował coś przede mną ukryć. Nie odpowiadał na moje pytania i zajmował mnie banalnymi sprawami. No i ten gad, który zachowywał się, jakby coś planował. Tylko co? A potem zniknął bez słowa. Ale z wężami tak już jest. Mają złą sławę i nie można im ufać. Czyżby zatem był z nim w spisku? I dlaczego to wszystko uszło wtedy mojej uwadze?


Lądowanie było spokojne i łagodne. Zupełnie inaczej, niż za tamtym razem. Co prawda piaski zmieniły już wielokrotnie rzeźbę wydm, ale miałem na mapie dokładnie oznaczone to miejsce.

Wyskoczyłem z samolotu i skierowałem się w stronę studni, którą miałem nadzieję rychło odnaleźć. O ile nie przysypały jej piaski. Z tym też należało się liczyć.


Szedłem w samo południe pośród rozgrzanych piasków rozległej pustyni. Niczym zagubiony nomada próbowałem odnaleźć swój skarb. A takim skarbem była tu z pewnością woda. Nie o nią jednak mi tym razem chodziło.

Szukałem na piasku śladów stóp mojego drogiego przyjaciela, choć dobrze wiedziałem, że wieją tu mocne wiatry, które szybko zacierają takie ślady. Mur, na którym wtedy siedział, był już niemal w całości przysypany piaskiem. Wystawało z niego zaledwie kilka cegieł.

Uważnie rozglądałem się po okolicy, gdy nagle usłyszałem za sobą dziecięcy, choć dość mocny głos.

— Proszę, narysuj mi kwiat.

Odwróciłem się błyskawicznie i spojrzałem na niego pełen nadziei. Niestety, w niczym nie przypominał mojego drogiego przyjaciela. Jego ubranie było pogniecione, brudne i miejscami przetarte. Włosy miał skołtunione, a jego oczy patrzyły na mnie bez blasku. No i ten lekko zachrypnięty głos bez wyrazu. Był też wyraźnie starszy i nieco wyższy. A przecież mówił, że zawsze będzie taki sam.

Przyglądałem mu się uważnie, a on zdezorientowany posmutniał. Nie chciałem, aby było mu przykro, więc zapytałem:

— Ale jaki?

— Różę! — wykrzyknął uradowany, jakby coś sobie przypominał. Ale zaraz potem zamilkł, a na jego twarzy dało się widzieć grymas, jakby zamierzał płakać. — Tak dawno jej nie widziałem… — dodał tęsknie.

— Dobrze — powiedziałem, próbując sobie przypomnieć, jak się rysuje różę. Nie robiłem bowiem tego od dawna, a moje ręce odwykły od trzymania kredek. Wyjąłem z torby szkicownik i kredki.

— Taką piękną i pachnącą — dodał, zerkając mi przez ramię, gdy usiadłem na pieńku ściętego drzewa, które najwyraźniej kiedyś tu dawno temu rosło.

Poruszałem kredką to w tę, to z powrotem, nie mogąc się zdecydować na pierwsze pociągnięcia jej po papierze.

Widziałem kątem oka, że chłopak z przejęciem przełykał ślinę i czekał, jak wygłodniały na rysunek.

— No dobrze — westchnąłem w końcu. Wiedziałem przecież, że nie byłem ani zawodowym, ani nawet dobrym rysownikiem. Ba, ja w ogóle nie byłem rysownikiem, więc cudów nie należało się w tej chwili spodziewać. Nie to jednak było najważniejsze. Najważniejsze było dla mnie to, że to dziecko czekało teraz w nabożnym skupieniu na to, co za chwilę zobaczy na tej kartce.

Zacząłem i kilkoma pociągnięciami zielonej kredki uformowałem nawet całkiem zgrabną łodygę. Po chwili dorysowałem jeden liść po jej prawej stronie, a następnie po lewej. Potem połączyłem je z łodygą i westchnąłem, sięgając po czerwoną kredkę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 16.16
drukowana A5
za 36