E-book
23.63
drukowana A5
105.59
Dusza — wybór wierszy

Bezpłatny fragment - Dusza — wybór wierszy

Objętość:
711 str.
ISBN:
978-83-8431-126-4
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 105.59

Dusza

Dusza jako ostatnia

Poznaje raj.

A co

A co, gdybym był mężczyzną.

Otworzyłbym Ci usta dłonią,

Przeszył na wylot duszę.

Pełznąc w głąb Ciebie —

Wyobrażałbym sobie, że zanurzam się

Znów w Adriatyku.


Sądzę, że tam więcej nie pojadę.

Takie wypady są drogie

Jak na typowego Polaka.

Co to tak naprawdę znaczy?

Nigdy nie byłem z typów…

Choć mi się zdawało,

Wyrastałem krzywo,

Czyli piąć się w przestworze jak najmocniej —

Tak jak ocieram się o Twoje uda,

Choć jestem kobietą…

To w ogóle odbiega od statyczności

W krajobrazie ulic polskich i pobliskich wschodnich,

A co najgorzej

Wsi.

Są jak ćmy

Obłąkane.

Bo niektórym tym ludziom

Zdaje się tu tylko,

Że pędzą wprost do światła,

A są motylami

Nocy.


Mam w sobie taki ogarek nadziei.

Pewnie minie niejedno stulecie,

Gdy tacy jak ja

Nie będą wzbudzać

W tej szerokości geograficznej —

Atmosfery grozy, wrogości,

Niechęci, nienawiści, wykluczenia.

Tu, nieopodal Auschwitz,

Gdzie takich jak ja eksterminowano

Z wielokrotniejszą siłą —

Wciąż walczę o kawałek godności.

Co prawda ją posiadam,

Ale bywa wystawiana

Na widok publiczny

I przeszywana

Jak ta penetracja

„Statycznej” osoby;

Tu, nieopodal Auschwitz,

Gdzie wszystko już miało być inaczej —

Jestem jak więzień,

Ja, jakich wielu —

Nie wytatuowano mi numeru,

Ale napiętnowano mnie.

Mam niezmywalny tatuaż na swoim jestestwie.

Wiecie, przez co przechodzi więzień,

Jak np. jest w szpitalu

I instytucja staje się dla niego opresyjna.

To ludzie tacy są. To my tworzymy ten świat.

Wciąż wierzę, że mamy w sobie tyle możliwości

I czasu, by zmienić nieludzką postać rzeczy,

Aby dziedzictwo Ocalonych

Urzeczywistniło się naprawdę.

By prawda była pojęciem głównym,

O człowieku, że rodzimy się różni.

Tak bardzo bym chciał stworzyć zasady,

W jakich odnajduje się każdy

I one nikogo nie krzywdzą,

Nie skazują na niebycie,

Wyniszczanie.

Tym była zagłada.

Jestem jej ponurym więźniem,

Cieniem.

Kołyszę się w tłumie.

Wciąż wyrastam krzywo.

Nie rokuję.

Uparcie z całą mocą

Wyrywam się w przestrzeń,

Gdzie nie ma drutu,

Jaki wyznacza granice,

Ale nie dla pogardy.

Ja wciąż całym sobą

Marzę.

Póki stać mnie na marzenia —

Mogę planować lepszą przyszłość.

Czynię to uparcie,

Wbrew wszelkim prognozom.

Czuję jak wszystko wokół drży,

Jak napinają się mięśnie gotowe do strzału.

Robi się coraz bardziej ciasno dla nas,

Choć świat szeroki, ma całe dżungle,

Tajgi, stepy i oceany oraz masywy górskie!

Ziemia jest niezgłębiona wewnątrz

I Kosmos jest bez granic.

Może tylko tam,

Kiedy wyrwę się w przestrzeń poza ciało —

Będę bytem nieosiągalnym

Dla innych

I już żadne getto podłości

Mnie nie ogarnie.

Jest

Jest taki świat we mnie,

Utracony, umarły,

Z jakiego wykorzeniono mnie

Zupełnie.

Błądzę w sobie jak jawa.

Pukam do serca,

Sumienia.

Już nikt nie odpowiada.

Wszystkie ściany są zimne.

Odbijam się echem w sobie.

Mam 33 lata i wciąż obiecuję sobie,

Że znajdę w sobie przetrwanie.

Coraz bardziej nie wymagam nic.

Już wiem, że obudzić się jutro

To kolejna wyprawa na Mount Everest.

Cokolwiek się zdarzy, wiem, że jestem chwilą,

Wciąż naglącą, pośpieszaną przez świat.

Kolejne pokolenia czekają

Na swoją przestrzeń zaistnienia.

Mam już 33 lata.

Jestem człowiekiem dojrzałym i wiem,

Co to znaczy odchodzić.

Nieraz umierałam,

A wokół nie było nikogo.

Przekonałam się, że wtedy jest samotność.

Jesteś tylko Ty, blady sufit.

Patrzysz.

Jeśli zwyciężyłeś próbę —

Nigdy już sobą nie będziesz.

Ascetyzm wyniesiony z sali krytycznego stanu

Będzie się rozrastał w Tobie.

Pustka będzie krzyczała.

Ściany będą zbliżały się do Ciebie.

Otoczą Cię jak własne żyły, splotą

I wykończysz się w tej nicości,

Jak dalej Cię tu przetrzymają.

Walcząc o życie

Jesteś tylko Ty.

Twoje serce pęka,

Kurczy się,

To wydobywa strumienie życiodajnej krwi,

Jakie zmuszają mózg do kolejnego tchnienia

I nowych myśli.

Nikt nie powiedział jeszcze,

Że śmierć bywa lekka i błaha.

Najbardziej trzeba przemóc się w sobie,

By przekonać, że nie warto istnieć,

Ale wciąż rodzi się nowa nadzieja,

Za kratami siada na skrawku zimnego

Parapetu nocą ptak.

To posłaniec Boga,

Który wzywa Cię

Do jeszcze jednej walki.

Jeszcze się zbudzę o poranku

Czasami taka przeraźliwa cisza

Wybiega mi z siebie

Na spotkanie z sobą samym.


Najtrudniej jest zwalczyć siebie,

Swój strach, niepokój i pragnienie.

Wszystko jest o wiele prostsze,

Tylko nasze życie

Wciąż stawia nam barykady.


Najcięższe są myśli,

Nie sposób ich złupić

Jak garści orzechów.

Wieczność jest taka mała,

Wyje w nas.

Otwiera się wciąż przestrzeń na tamten świat.

Domykana jest

Własną przemocą w stosunku do siebie.

Brakuje nam czułości, dla siebie samych.

Odmawiamy sobie współczucia,

Nadmiernie wymagamy i krytykujemy.

Nie okazujemy swojemu życiu dobroci,

Drążymy siebie i patroszymy, bez prawa do znieczulenia.

Każda myśl jest jak nóż,

Każde tchnienie nad nim

Jak aktywizowany eksperyment

Na żywym mózgu, otwartym.

Najgorzej, kiedy jesteśmy ponad swoim sercem.

Biegniemy wciąż do tej szpary,

Przez jaką widzimy Boga.

Tak, widziałam Go,

Na jawie,

Objawił mi się w dniu powstania z martwych.

Dlaczego miałoby tak nie być,

Skoro umarłem jak On

I otworzyłam jeszcze oczy.

Wyobrażenie

Mam w sobie sny.

Nie zawsze potrafię się z nich zbudzić na czas.


Zdarza się, że lawina impulsów

Przeinacza mnie

I nagle jestem

Ponad wszystkim,

Także tym,

Kim/czym jestem —

W danej rzeczywistości imaginacji,

Choć najbardziej prawdziwej, co do trwania.


Nie jestem żadną formą i bryłą,

Którą obdarowano określonym czasem,

Jakiej dano trochę przestrzeni.

Jestem tak naprawdę drogą do Kosmosu,

Jedyną z możliwych, osiągalnych,

Bo przenikam się z nim

I tam jest ulokowany mój autentyczny cmentarz,

Który jest mi zarazem

Kolebką,

Bo co powstało —

nie zna końca.


Jestem układem, który przecinają inne.

Nie tylko tożsame ze mną,

Ale zupełnie inne.

Oddziałuje na mnie energia księżyca.

Dzięki słońcu żyję.


Potrafię znieczulić siebie,

Oderwać od życia,

Choć ciągle istnieję.

Wszystko jest kwestią świadomości,

Jaką wzbudzę w sobie.

Potrafię być

I umrzeć,

Z samego chcenia,

Kiedy bardzo tego chcę.

Nagle ulegają załamaniu wszystkie funkcje życiowe.

Jestem w stanie odpłynąć od siebie bardzo daleko.

Kiedyś mogę nie zdążyć wrócić

I urządzę sobie dopiero wielkie spacery duszy

Pośród gwiazd

Lub tylko w ich epicentrum.

Epika

Życie nie jest epickie, to dramat

I komedia w jednym.

Ledwo otworzę oczy,

A tyle śmierci wokół.

Uczę się jej na pamięć,

Wszystkimi zmysłami,

Tak naprawdę stale

I bez ustanku,

Podążając, przemierzając

Wszystkie strony wieczności.

Nie, nie brakuje mi więc już nadziei

I otuchy,

Po tylu ruchach wycofujących się z życia

Ja wiem, że tylko bardziej zaczynałam żyć.

Druga strona życia

Rzeczywistość napotyka mnie

W nagich snach.

Jestem jak prześwit nieba.

Widać moje serce

Wyrwane z klatki piersiowej,

Spadające w głąb bezczasu.

Sięgam korzeni,

Dna

I bezdennych głębin

Twojego fałszywego uśmiechu.

Nazwali Cię Profesorem,

Choć chodzisz nawet krzywo

Swoją duszą,

Nie wspominając o deficytach umysłu,

A co dopiero ludzkich emocji.

Wszystko, co mówisz nazywasz Prawdą,

A żyjesz w zupełnym zakłamaniu.

Uwodzisz kogo popadnie,

Niezależnie, czy jest kobietą, czy mężczyzną,

Byleby czerpać wszelkie korzyści,

Materialne i duchowe.

Uwierzyłam w Twoją misję,

Wzięłam Cię za mistrza.

Jesteś próżna jak zgnity od wewnątrz owoc.

Siejesz śmierć wokół,

A mówisz ciągle o życiu i jego ochronie.

Wzywasz do mówienia prawdy,

A ustawicznie kłamiesz.

Nazywasz mordercami i psychopatami,

Zboczeńcami myśliwych,

A pośród nich

Uśmiercasz dla zupełnej zabawy,

Nie tylko braci i siostry

Ze świata zwierząt.

Ty zabijasz nawet ludzi

Pomału

Dla sadystycznej przyjemności,

Topisz co popadnie

Koło swojego domu,

Każde istnienie,

Które czuje pełnię bólu

I Ty dobrze o tym wiesz,

Śmiejąc się szyderczo.

Byłaś dla mnie kobietą z zagłady,

Która kiedy tylko może

Bez konsekwencji

Pcha w stronę

Płonącego rowu

I podnieca się tym.

Nie mogłaś mordować ludzi

Tak po prostu,

Więc wyniszczałaś ich skrupulatnie

Różnymi metodami.

Kiedyś pochłonie Cię

Twoje własne piekło

I nie będzie już tylu łez wokół Ciebie.

Gałęzie przeszywają mnie na wylot jak żyły.

Orkiestra obozowa z Auschwitz

Tak naprawdę nigdy nie przestała tam grać.

Idę w rytm melodii

Przez obóz życia

Coraz głębiej

W mrok i pustkę.

Szczęście może też przybrać wymiar

Różowego obozu zagłady.

Samotność

Kiedyś zobaczę siebie

Z innej perspektywy czasu.

Pogrążę się w tym,

Co jest odległe.

Bywam

Postrzelono mnie

Kulami

Pogardy.

W pasiastej przestrzeni nieba

Nikną ptaki.

Spadam twarzą

W błoto.

Płynie po nim krew.

Szamoczę się w sobie.

Moja dusza jest opleciona drutem,

Stąd jest tyle krwi.

Nie mogę się wydostać z rozpaczy.

Kaleczę się

O swoje myśli,

Są jak kamienie.

Podnoszę je i idę z nimi dalej.

Zmuszano mnie do pracy bez sensu.

Wykorzystywano moje talenty,

By rozbudowywać cywilizację śmierci…

Błądziłam całą sobą

i odnalazłam się przez to do reszty.

Utajony

Są ludzie

Dla których przemoc

Jest jak codzienne wyznanie wiary.

Ludzie zeszli na złą drogę.

Pochwalana bywa pogarda,

Opiewana głupota,

Prawda nazywana jest kłamstwem.

Potwierdzenie jest zaprzeczeniem.

Życie jest drogą do śmierci.

Człowiek jest pustynią,

Która nie rokuje

Na to, aby dawać innym schronienie

I nie zradzać tego świata dalej

Przez zbrodnię bezmiłości,

Otaczając dzieci chłodem.

Wiele z nich wyrasta samych

Na ulicy.

Pedagog

Moim obowiązkiem jest

Tworzyć lepszą rzeczywistość

Dla dzieci,

By wyrastały na istoty,

Które potrafią kochać,

Wierzyć w prawdę, piękno i dobro.

Moja praca jest budowaniem

Z niczego

Dla innych

Przestrzeni

Ze światła,

Ale wokół jest tyle mroku,

Gett i nowych obozów —

Że to wymusza na mnie,

Aby zakończyć swoją pracę…


Zmagać się w sobie,


Wiem, że im jest ciemniej,

Tym muszę dawać z siebie

Jeszcze więcej

Ostatnich ogarków ciepła.

To jest dla przetrwania

Innym,

Słabszym,

Opuszczonym,

Jacy mają pozornie wszystko.


Mnie zrodził wiek XX,

Wyrzucił pośpiesznie w wiek XXI, miał być lepszy,

Bez wojen.

Miałam czas dorosnąć pośród pól,

Kwiatów,

Ludzi z nadziei.

Miałam tylko to.

To przecież starczy,

By zbudować most

Do przeszłości

Tym innym, aby zaczerpnęli jak tchu

Z minionego świata,

Z wieku,

W którym jednak było mniej obozów na świecie

Niż teraz.

Jest tak wiele gett XXI wieku,

Zamknięto nas w znieczulicy,

Pogardzie,

Wmówiono grzech istnienia.

Opleciono nas zewsząd kolczastym drutem,

Zbudowano między nami wysokie i grube mury.

Jestem sobie w takim getcie beznadziei,

Pracuję zdalnie.

Nie mogę wyciągnąć ręki,

Choć widzę jak uchodźcy toną.

Nie mogę w globalnym świecie

Bez granic

Spojrzeć w oczy dziecku,

Które boi się, bo trwa bombardowanie.

Nie mogę powiedzieć nic, uspokoić.

Nic.

Nie jestem w stanie —

Co mam przekazać, ja, człowiek zrodzony

Z końca XX wieku,

Jaki miał dawać światu nadzieję po tylu dramatach?

Nie potrafię wstrzymać bomb,

Które lecą na dom rodziny.

Nie umiem ukołysać dziecka,

By przestało płakać.

Mogę tylko wyć razem z nim…

Po drugiej stronie ekranu.

Ono nawet nie wie,

Że ja jestem, uczestniczę w tej tragedii,

Że ona mnie przeszywa,

Bo ja spotykałam ludzi z obozów zagłady,

Wysiedlanych, podpalanych w miastach,

Osaczanych,

Jacy wracali po wojnie

Na klepiska,

Gdzie stały ich kamienice wcześniej.

Sąsiedzi wystawali z ziemi, jak mumie,

Przypominali bryły, przepalone.

I znowu udaje się zaduszać życie

W różnych rejonach świata,

A mojego krzyku nikt nie słyszy

Zza szyby komputera.

Wierzę w głos poety,

Który rozrywa się

Jak rażone drzewo na pół,

Aby wyrosło z niego nowe życie,

Które będzie miało

Możliwość większej siły sprawczej.

Wyznaję wychowawczą moc słów

I to, że nie wolno mi

Przestać pisać.

Każdym strumieniem świadomości

Podmywam świat,

By sukcesywnie

Obmywać go

Z nienawiści,

Wojen,

Nowej zagłady.

Ja też

Ja też jestem w getcie,

Upokarza się mnie, światek maleńki

nienawidzi.

Doznaję niemal każdego dnia przemocy.

To jest nowy wymiar

Dzielenia ludzi,

Tworzenia dla nich

Obszarów zamknięcia.

W tych miejscach

Zabija się nas

Pomału

Słowami.

Rozłupały mnie one,

Złamały,

Odebrały godność nieraz.

Każdy dzień

Automatycznie narzuca

Nowy bieg

Po inne życie.

Życie.

Nie zwątpię,

Że kiedyś uwolnimy się

I będzie jeszcze normalnie,

Bez ocen, osądzania, wyszydzania,

Wielkiej, niezrozumiałej agresji,

Zaduszania za nic,

By kogoś zadeptać jak w obozie.

Ja też w XXI wieku

Uczestniczę w swoim Holokauście

I jestem więźniem współczesności.

Rzecz za człowiecza

Cisza mnie kiedyś dosięgnie pełna.

Martwota wypełni.

Ogarnie mnie mrok.

Pochłonie bezczas.

Donikąd już

Nie pobiegnę,

Ani za wiatrem,

Jak w dzieciństwie

Mając wiarę we wszystko,

Każdą ulotną chwilę.

Wierzyłam, że nigdy nie umrę.

O tym jak zrodził mnie koniec wieku XX

Moja dosłowność

Lub za wielkie i głębokie metafory…

A tylko dwie ręce,

O słabym zasięgu.

Wzrok choć sięga dalej,

To dusza wynurza się

Na swojej głębinie szafirowej,

Idąc za tym, co wieczne.

Więzień współczesności

A my tacy mało wierni,

Tacy niewytrwali,

Bez pamięci,

Bez przeszłych dni w sobie,

Wypaleni,

Czyli bez przyszłości,

Skazani wciąż

Przez siebie

Bez odwołania

Na nowe zagłady,

Epizody tragedii

I dekady apokalipsy.

Wieczność z człowiekiem

To piekło

I zarazem wszystkie nieba

Razem wzięte.

Anioł

Uparł się, że jest aniołem

I by nikomu tego nie mówić.

Spotkałam go tuż przed Bożym Narodzeniem.

Mówił mi o tym,

Jak chorował jako dziecko na nowotwór,

Jak pielęgniarki były niemiłe,

Jak lekarz przeciął mu skórę jak rozcinał gips

I nie powiedział przepraszam,

Jak nękano go w szkole

I nie dawano szans na wykształcenie,

Jak przemógł się w sobie,

Z przekrwionymi skrzydłami

I tytanowym udem —

Wzbił się w głąb świata,

Przeszył go,

Pomagał małym pacjentom onkologicznym

Jak on kiedyś —

Pracując nocami.

Stale bez odpoczynku, w drodze przez świat,

Jaki kaleczy jak kanciaste brzegi kamieni.

Zbudował firmę, która szkoli ludzi,

Daje możliwość zdobycia zawodu każdemu

Symbolicznym kosztem

I przez to lepszej przyszłości.

Opowiadał mi o ludziach,

Jak są dla niego niedobrzy,

Którym pomógł osiągnąć życiowy sukces.

Wiersze wybrane

Taka pogarda, nicość…

Staję się.

Oto jestem.

Byt

Na wskroś

Wypełniony ideami.


Dorosłem do świata,

Jaki jest —

Ja, człowiek, będę powtarzać,

Byt z bytów powtarzalnych,

Ale tylko gatunkowo…


Cisza martwa,

Ale po mnie.

Pustka,

Ale po człowieku.

Wieczność trwa

Trwa we mnie wieczność.

Na skrzydłach świerszcza

Gram ulotną melodię

Lipcowego koncertu

W borze świata,

Gdzieś na siódmej wsi,

Za siedemdziesiątą trzecią rzeką…

Mam wrażenie, że nikt

Mnie tu nie znajdzie

Za życia…

Poznają mnie po wierszu,

O świcie, czy o północy,

Żem ja, człowiek

Starał się dorastać

Do krzywości tego świata

Przyzwoicie,

Tolerując z czasem

I inności we mnie,

Które w wychowaniu

Nauczono przeklinać…

Wokół były białe kościoły,

Wieże z dzwonami,

Ale nie wiem już,

Co obwieścić chciały…

Może jakąś kolejną

Zgubną pieśń

Ukrzyżowanemu światu.

Drętwota

Marazm.

Dusza na oścież otwarta.

Przeciął mnie czas kaleki.

Wyciągnięto mnie w środku dnia

Przed publiczność…

Przecież swoją ręką ogłaszałem,

Ja, człowiek światu,

Jak się okazało nie tylko małemu,

Żem wyrósł na opak dla tego całego świata

I takim można mnie zaakceptować.

Zawsze chciałem spełnić

Wymagania rzeczywistości…

Okazała się tak różna,

Ale pochłania mnie zewsząd

Mały światek

I kaleczy…


Ja, wyrastałem do tego CAŁEGO świata,

By go rozumieć, każdą ze stron,

Wybrać wartości,

Które są za człowiekiem, jaki jest,

Jak Bóg podobno [Jest=Jestem]…

Ale człowiek przedstawia się za Niego

Wciąż lepiej,

Poprawia Go

Z każdej strony

Jak mnie —

Cicho klnąc

Nad misterną robotą

Urabiania każdego życia

Do jednej formy

Nieistnienia.

Kobieta klęcząca

Byłaś jak gwiazda,

Która wypadła ze swojej orbity…

Mówiono do nas słowami

Dla wyklętych.

Spisano dla nas

Wszystkie specjalne kodeksy

I zasady jak w getcie wypatrzone,

Które obowiązywały i w szpitalach,

Instytucjach pomocy wszelkich,

dla wybranych — okazywało się,

By oddzielić światło

Od Prawdy… Medycyna wciąż zawodzi.

Postanowiłam być lepszym medykiem

I pójść na szóste studia.

A my wciąż potrafimy

Modlić się,

Wierzyć w ludzi…

Nawet ufać im!


Klęczałaś w polu,

Które było jak dywan

Usłany rosą.

Była jak Twoje łzy. Płacz nieba był niemy.

Pękało na pół wypełnione przestrzenią.

Zbierałam z chłodnej ziemi,

Te kropelki wytchnienia na spieczone usta —

Czarnej gleby, chcąc Ci przywrócić

Resztki przetrąconej godności

Jak przydrożne krzyże.

Tylko miłość w nas

Jest niewzruszona,

Bo jest silniejsza i ponad

Wysyłanie do gazu.

Każda wiara ma sens,

I ta w człowieka…

Moja piosnka

Upatruję nadziei…

W pustych barakach.

Słyszę piosenkę

martwą

po żywych.

Śpiewali mi ją

po wojnie; to było wczoraj,

kiedy spotkaliśmy się,

tuż przed ich odchodzeniem… Zdążyć urodzić się

i dorosnąć na taką okazję…

Potem o tym mówić i pisać. Pani Birenbaum mówi,

że tak trzeba,

bo robi się cicho jak w byłym obozie.

Rozlegała się w Oświęcimiu — kołysanka

(tak to sobie wyobrażam)

w czasie każdych świąt Bożego Narodzenia.

Jaka cisza tu nastała, ale po żywych.

Jakie to niebo jest ściśnięte drutem kolczastym,

które do gardła mu przyległo od wojny

i przydusza do ziemi (ale jest).

Do czarnych piosenek,

do ptaków, które omijają to dziwne,

opustoszałe miasto z drutów kolczastych,

jakby wiedziały, czuły,

że tu kończy się…

I zaczyna jednak

od nowa wszystko,

tylko zupełnie inaczej.

Obrazek z wojny

Widzę dziewczynkę.

Stoi w błocie.

Jej szarą sukienkę kołysze wiatr.

Oczy wznosi do podziurawionych gwiazd.

Niebo też jest puste.

Niebo jest puste… Ale jeszcze jest.

Niebo.

Jest.

Jeszcze.

Konferencja

Zaproszono mnie do Oświęcimia,

by pedagog powiedział coś o cierpieniu.

Cóż ja mogę wiedzieć o cierpieniu?

Mam 24 lata.

Ocalałam z ciemnych ulic wielkich miast,

będących domami ludzi szukających

w mroku światła.

Ocalałam z domu swojego pustego,

kiedy zaczął się wiek XXI

i ludzie rozpoczęli

szalony bieg po szczęście,

zatracając się w pracy.

Ocalałam z pracy w hospicjum.

Jeszcze nie raz

ocaleję.

Ze wspomnień o wojnie,

opowieści jak eksterminuje się masowo ludzi.

Cudze myśli kłębią mi się w głowie.

Śnią mi się nie moje sny.

Umieram nie swoją śmiercią.

Przeplatają się dwa światy,

ten żywy i ten umarły.

Sny

Błądzą po obozie

w swojej pościeli,

domu, gdzie ogień wesoło

trzeszczy w kominku.

Myślą, że śpią na pryczy w baraku,

a wiatr za oknem

świszczy między wieżami

wartowniczymi.

Jakoś dziwnie splotły się

zdarzenia, czas i przestrzeń,

ludzie i odmęty.

Las

Anonimowemu Powstańcowi Warszawskiemu

Jaki tu spokój, drzewa, jak wtedy, te same.

Myślało się, że tutaj zacznie się inne życie —

wyrwany z miasta bombardowanego,

z umierającej Warszawy —

by jeszcze zobaczyć

ostatnie dantejskie sceny…

Wiedziony

do obozu zagłady,

z całą rodziną,

wszystkimi ciotkami i wujkami,

dalszymi i bliższymi kuzynami.

Włosy

Pisali o nich Różewicz,

Szymborska.

Sterty włosów. Zagazowanych.

Chirurgicznie czyste szyby.

Siwiejące warkocze.

Kiedy miały kolory… Wtedy, po wojnie —

pisał o nich Różewicz.

Teraz są stertą… Która może zmieni się w pył.


Jak się konserwuje… Włosy? Eksponaty ludzi.

Tak osobiste. Jak włosy.

To trzeba widzieć, te sterty włosów, żeby uwierzyć

swojemu rozumowi,

co tu się stało, bo wszystko zaprzecza,

tak jest to niewyobrażalne,

ta zbrodnia.

Z włosów robiono materace. Dywany?

Ludzie na tym odpoczywali.

Ludzie

na tym

odpoczywali.

Dziadek

Przeżyłam w dzieciństwie dwa obozy

po opowieściach dziadka.

Widziałam obrazy jego pamięci

swoimi oczami rozumu.

Oto kolejna historia, jakich wiele.

Człowiek po traumie obozu.

Wyrwał się dzieciak śmierci.

Jego starszy kuzyn — nie.

To był Oświęcim,

a on wyglądał jak Rom.

Jego symboliczny brak grobu

wzbudza szczególną pamięć.

W rodzinie były jeszcze ofiary

zbrodniczych doświadczeń

i liczne inne historie. Ludzie nie nakręcili

nawet tak strasznych horrorów

jak filmy dokumentalne o moim Oświęcimiu,

miejscu, których było w czasie wojny wiele —

to jest mi bliskie przez fakt urodzenia się

i życia nieopodal.

Słyszałam tutaj wszystkie upiorne historie z wojny

u końca XX wieku, który mnie wydał światu,


po tak fabrycznie zorganizowanych,


precyzyjnie

zbrodniach.

Młodzi narzeczeni

Dziadek, po dwóch obozach niemieckich.

Jego narzeczona to Niemka,

którą poznał we Wrocławiu

zaraz po wojnie.


Byli dobrą niemiecką rodziną.

Znali przeszłość dziadka, który dorastał

w koncentracyjnych obozach

i nie zgodzili się na ich związek.


Dziadek matce dał na imię na pamiątkę

po narzeczonej

Małgorzata.

Ożenił się z Polką, wrócił z wielkiej wojny

do domu. Ułożył się. Pracował. Im jego życie było

mniej aktywne —

uśpione demony

pochłaniały umysł.

Powróciły przed śmiercią

w białej pościeli

w szpitalu,

nie obozie

za drutami

w pasiaku,

lecz w pasiastej

piżamie.

Ocaleć, by założyć na wsi bibliotekę…

Trauma

To straszne,

by potomka

ludzi, jacy byli w obozie

przebrać w pasiastą piżamę.

Zatrzymać w szpitalu

z widokiem na latarnie

przeczesujące teren…

W przestrzeni zamkniętej, za murami

z kolczastymi zakończeniami…

A wokół wsie z odgłosami

ujadających na łańcuchach psów.

Nieudane zabiegi są jak medyczne eksperymenty…

Im bardziej pacjent się denerwuje —

tym więcej pomyłek.

BŁĘDÓW LEKARSKICH.


Homoseksualiści otrzymują jednak

Więcej zabiegów…

Trudno wciąż uwierzyć

Ludziom medycyny.

Kiedyś może też nazwiemy to wszystko

Zgodnie ze stanem faktycznym… —

Jak minie wiek XXI,

Człowiek zdobędzie się na większą odwagę

Wobec umarłych oprawców.

Droga do Wadowic, miejsca narodzin poetki

***

Siostra babki zgłosiła się po wojnie

do pomocy w ośrodku leczniczym.

Poznała Mietka, był straszny, wyszły z niego demony

obozu, który przeżył.

Mówiono, że po eksperymentach,

jakie na nim przeprowadzono

ma dziurę w kręgosłupie.


Ludzie, na których przeprowadzano eksperymenty

odsłaniali przede mną swoje ciała…

Widok był przeraźliwy…

Dostawali zastrzyki, które zmieniały

nieodwracalnie ich fizjonomię.

***

Matka babki ratowała życie

młodym niemieckim żołnierzom.

W czasie wojny szedł tędy, przez moją wieś front.

Potem uciekali z odmrożonymi stopami;

przyrzekali, że nie chcieli tej wielkiej wojny.

Babka płakała nad nimi, widząc, w jakim są stanie.

Szli dalej, z mniejszym bólem, ale i tak umierali

po polskich lasach, polach

i są tu… Zostali, bez imienia, grobu,

żadnej wiadomości do najbliższych

o ich losie na obcej ziemi

do dziś.

***

Uciec śmierci,

by umrzeć

tylko inaczej,

jak mówi Pani Birenbaum.

Dziś moja dobra koleżanka.

Kołysanka

Zaraz po wojnie tutejsze szkoły

zabierały swoich uczniów,

aby pokazać im Auschwitz.

Było błoto, krew, kości.

Dziś Auschwitz pokrywa biały śnieg,

nie czarne błoto.

Teren wygląda tak niewinnie.

Zdjęcia pokazują dramat,

krzyczą emocje na twarzach ludzi.

Dziś Oświęcim jest miejscem, które żyje —

nadmiarem turystów.

Każde miejsce świata —

winno nie być tak omijane

jak to przez człowieka…

Ale jak nieliczne miejsca świata —

jest aż tak oblegane

i tak powinno być.

Ludzie płaczą nad popiołami bez imion,

które pochłonęła ziemia, wraz z Jurkiem,

niespełna 20-stoletnim kuzynem dziadka.

Poezja po Oświęcimiu ma się dobrze.

Pisze się jak pisało — o miłości, cierpieniu,

odchodzeniu, zbrodniach bezmiłości,

przyrodzie.

***

Nie umiem inaczej pisać o Oświęcimiu.

Wykluczone są rymy, „ozdobniki”.

To nie ma bawić ani powodować rozpacz.

Brzezinka jest jak pola nadziei, zakwitają na żółto.

Wieś żyje.

Zjeżdżają tutaj ludzie z całego świata.

Ta miejscowość nie umarła.

Nikt się nie wystraszył.

Tutaj się normalnie ŻYJE.

Kominy

Rozburzone, inne

zachowane w stanie ciężkim.

To miejsce powinno na czas zniknąć,

być wysadzone przed pierwszym człowiekiem.

Teraz to Muzeum, musi takie być.

Czasami pytam siebie,

czy aż z tymi włosami zagazowanych?

I myślę, że tak,

choć tę chwilę nim całkiem przemienią się w pył.

Kolejne pokolenia już ich wtedy nie zobaczą,

ale przeczytają to świadectwo.

Prostytutki z Auschwitz

Przypisałam się

Do najcięższego rodzaju

Pamięci.

Wszędzie błoto,

A one chodzą na szpilkach.

Buty ich wysokie ponad to

I los więźniów, choć one też

są nimi… Wywyższone szalami,

Pachnące perfumami,

Pośród wielkiego odoru…

One idą w głąb obozowej przestrzeni pewnie.


Niesie się za nimi piękna woń

I miesza z obłędem odchodów,

Wrzynających się do nozdrzy

Swoim majestatem powszechnego zwątpienia

I jedności losu, jednak bywającego

Nierzadko wybiórczym.

Paskudne doświadczenie zmysłowe.

One mają być może nawet jakieś

prowizoryczne podpaski.

Innym krew sączy się po brudnych

I owrzodzonych nogach,

I obrywają za to,

Że są kobietami

W rozkwicie wieku.


Na ironię

Grają współtowarzyszom,

Długie suknie niosą w dłoniach

Jak królowe,

Innym razem zakładają króciutkie spódniczki.

Przysługuje im w zasadzie tu dowolność,

Byleby wabiły, kusiły, nęciły (tak sądzę),

Zwiększały wydajność fabryki śmierci.

Śmierci się nie boją,

Wybrały inny los,

Ale sądzę, że nie lepszy —

Prostytutki z Auschwitz.

Co się z ich umysłami działo po wojnie?…

Mgła nad Brzezinką

Upiornie wygląda to miejsce, kiedy ginie we mgle.

Straszna jest wieża Birkenau.

A kiedy mgła opada…

Nie mogę z wieży i tak dojrzeć końca obozu.

Tory idą wprost do nieba,

ale już bez transportów.

Umieramy pojedynczo,

gaśniemy spokojnie.

Nasze nieme dramaty

kończą się możliwie dobrze

i nie są anonimowe.

Czasem umieramy we śnie,

nie zauważamy, jak i kiedy.

Wędrujemy dalej w tym majaku,

ale pojawił się w nim obóz dziadków…

Inne wspomnienia, które obciążyły naszą pamięć.

Opowieść nie/swoja

Zdarzyła nam się miłość

odległa, z tych niemożliwych i nieprzystających

do rzeczywistości,

tak więc Ty idziesz tamtą doliną,

a mnie nie ma

nawet u górskiego szczytu,

by patrzeć jak ją samotnie przemierzasz

obok mnie. Obok mnie wędrujesz do mnie

i mijasz mnie w każdym tłumie

pojedynczego spojrzenia ludzkiego,

nieludzko okaleczającego. Dobrze byłoby

byś przez ostrożność mijała mnie także

w każdym śnie, szczególnie rodzącym się o poranku,

bo możemy spotkać się w tłumie

w drodze do tego samego sklepu,

choć są ich setki w mieście przepełnionym

po brzegi człowiekiem,

które umiera co dnia przez gęstość zaludnienia

z samotności.

Nie mogę prowadzić Cię za rękę,

bo zdarzyła nam się miłość nie z tego świata,

choć zrodzeni z niego —

musimy trzymać się z dala,

przez bliskość naszą, jaką mamy ku sobie.

To Ty do mnie pierwsza podeszłaś.

Mogę mówić o sobie: Ja, człowiek,

ale to nic nie zmieni.

Byłaś już dojrzałą kobietą,

kiedy ja zaczęłam wyrastać z piasku,

świata miniatur, gdzie problemy

nigdy nie miały znaczenia.

Wszystko było możliwe, potem urosło ze mną

jak babki stawiane na piasku

pod kopułę deszczowo-rozedrganego nieba.

Mogłabyś być moją matką…

Z Księgi Powtórzonego Hioba

Hiob pokochał miłością gombrowiczowską,

umiłował świat i ludzi.

Hiob ma 25 lat.

Żyje w zgodzie i cieszy się szacunkiem.

Nie wie nikt, co myśli Hiob, kiedy myśli.

Nikt nie zna Hioba, tak jak Pan zna Hioba.

Wystawił go na próbę jeszcze raz,

choć wiedział, że Hiob nie będzie mu złorzeczył,

iż stworzony Hiobem

żyje jak Hiob.

Kołysanka

Jest 1 listopada.

Ksiądz mówił na cmentarzu, że niedługi jest czas,

kiedy nasze ciała zostaną złożone w grobach,

ale nie powinno nas to przerażać.

W drodze z cmentarza mijając mnie powiedział,

że po śmierci nasze życie się nie zmieni,

będziemy robić to, co tu teraz, czyli — dodał —

że tam też będę studiować.

Będę chodzić w długich promieniach słońca,

potykać się o liście

o kolorze orzecha

i będę jak on

pękać na połowę

i rodzić się w odległych

tylko wspomnieniach,

Bliskich Obcych.

Na pustyni nieba

Nie ma mnie tam, gdzie szukasz mego spojrzenia,

jakie utkwiło w pustyni nieba.

Błądzę świadomie, z wyboru.

Kochać jest rzeczą ludzką, ale nie tak

jak uważa świat

i wszyscy jego fałszywi prorocy…

Pisząc wiele o tej miłości

nie napisano prawie nic.

Zdarza się nam,

kochać i udawać obcość.

Zamknij już oczy i nie myśl o tym,

że jesteś pedagogiem,

skoro nim jesteś.

Mów do siebie jak człowiek.

Człowiek, który przeistacza się.

Złorzeczy Ci świat w imię miłości swojej.


Błogosławieni, którzy kochali jak umieli,

tym bardziej, im bardziej im urągano z tego powodu.

Ten czas

Myślisz, że te czasy są lepsze

od wszystkich innych czasów,

a tu dalej trwają wojny,

epidemie panoszą się po świecie

i głód.

Sam jesteś jeden,

a obok Twój dom

jak pusta skorupka orzecha,

z jakiej się dopiero wylągłeś.

Cmentarzem Twoim się staje,

Twój dom.

Umierasz

powoli,

jak lato gaśniesz,

przemijasz jak jesienne deszcze,

choć jeszcze brakuje Ci wiary.

Jesteś taki mały.

Nawet kiedy Twoje niebo nie wybucha

i niepoprzecinane jest pociskami,

żyjesz w spokojnej części świata —

a jednak trafia Cię

atom nowotworu

i giniesz na raz cały.

Samotność I

Wiesz, czym jest samotność?

Że budzę się w Twojej zimnej pościeli

nad ranem (jak w popielniczce)

owinięta tylko w nią,

a Ty udajesz już w firmie, którą kierujesz,

że miłość Ciebie nie dotyczy.

Wiesz, czym jest samotność?

Że budzisz się po pracy

w moich wystygłych ramionach,

kiedy wychodzę pośpiesznie

udawać Ciebie.

***

Nie wyróżniam się niczym.

Dla świata jestem człowiekiem,

który każdego dnia wraca do swojego domu,

ale nie zadaje pytań,

dlaczego dopiero o świcie.

Odpowiadam mu w snach —

bo tam robi się pusto,

kiedy ona rozwiesza na ścianach fotografie

z obcym mężczyzną

i starannie je poprawia.

To wygląda dobrze.

Można zapraszać gości,

którzy patrzą i widzą, co widzą,

czyli nic,

bynajmniej to,

czego tutaj nie ma.

***

Przestajesz mieć znaczenie.

Zaczynasz mi śpiewać, kiedy zasypiam obok.

Nie umiesz śpiewać i opowiadać bajek na dobranoc.

Nie miałaś dzieci. Mówią, że to człowiek stracony

dla świata.

Nie jestem dzieckiem od wielu lat.

Zaczynasz wierzyć w to, co mówią ludzie

myląc mnie

z Twoim dzieckiem

na ulicy w świetle wymokniętej latarni.

Większy jest w Tobie strach

niż on w Tobie naprawdę jest.

Zaśpiewaj mi czarną piosenkę,

która kołysze się nad miastem

stadem odlatującego stąd ptactwa.


Nie wszystkie powroty

będą możliwe.


Rozsypię ziarna za sobą, byś wiedziała

jak się do siebie wraca po dalekiej podróży. Wraca…

Tylko nie spożywaj tej miłości w samotności,

żeby nie napełniła Cię gorycz rozstania,

które jest jak długie powroty.

Skracaj drogę odmierzając czas

i wierz, że mijamy się,

aby możliwe były spotkania.

Oddalenie

Więzieniem myśl własna.

Klatka wspomnień

szamocząca się

jak liść,

kwiat

na wietrze.

Proste porównania są najlepsze.

Wychodzisz w głąb siebie na spotkanie z sobą.

Klepsydra czasu obraca się do połowy.

Wszystko staje się możliwe, spotkanie siebie,

tylko nasza miłość

jest wciąż mało realna,

słabsza jest niż strach,

praca,

bycie pedagogiem,

człowiekiem,

zakonnicą,

księdzem,

ale to nie znaczy, że jej nie ma.

Nie unicestwiono jej. Jeszcze jest

dla świata

nadzieja.

Samobójstwo

Żyły wytrzeszczone

kręte

długie

ciało spinające

pękły

w mojej głowie.

To nie był sen poety, wariata,

człowieka.

Pedagogiem jestem,

własną śmierć rozważam,

jaka zdarzyła się w dniu narodzin,

w jakiś piątek.

Ukrzyżowany

własną ręką

wiszę powieszony

człowiek,

pedagog.

Pedagog-człowiek

pępowiną z życiem spojony.

Umarłem w dniu narodzin.

W dniu śmierci się odrodzę.

Mam 25 lat

Mam 25 lat.

Moje życie zdarza się,

naradza, umiera

w siedmiu dniach stworzenia.

Od poniedziałku do piątku jestem tylko

człowiekiem,

choć w rzece pławią się ryby,

a niebo także przecinają

różne gatunki ptactwa.

Ocalony od burz niebytu

błądzę po świecie

tylko dni siedem,

od narodzin do śmierci.

Od niebytu do stworzenia,

od stworzenia do dnia sądnego

mija dni tylko siedem.

Tam

Daleka jest droga

tam, gdzie księżyc

po niebie wędruje z wolna.

Nie pokazuj nikomu swoich wierszy,

jeśli chcesz sobą wśród innych pozostać.

Daleka wciąż jest droga,

gdzie obecny jest niebyt.

Obcy

Świat był nie mój, obcy był.

Psycholog powiedział, że matka mnie nie kocha.

Świat przyciskał mnie do twardej piersi.

Psychiatra zwariował.

Powiedział, że nigdy chory nie był.

Człowiek wyzdrowiał

mimo schizofrenii,

w jakiej żyjemy.

Śmierć

Umrę, wiesz co to znaczy?

Bo ja jeszcze tego nie wiem.

Wyobrażam sobie tylko swoje istnienie

oderwane od sztucznego bytu,

którego od pierwszej chwili

ktoś pierwszy lepszy

mógł mnie pozbawić,

jakiś niby to lekarz, niby człowiek —

wydobywając z głębi ciała kobiety

żelaznymi sztućcami —

rozwijający się zarodek —

miażdżąc mu mniej, bardziej zręcznym ruchem

głowę… Ale to tylko moja subiektywna

perspektywa.


Ciało innej kobiety to nie moja skrzynia biegów,

by dała mi wylecieć poza siebie

jak samochód na autostradzie.

Zależę od początku od innych.

Dopisuję te wersy,

by wyrównać rachunek, bo czasem się myliłam,

ale nie chcę się wyprzeć siebie, do końca,

którym człowiekiem byłam,

zanim dojrzałam, bo moja droga

będzie dla innych dowodem, że można wyjść

z każdego marazmu

i swojej wersji zdarzeń — ku Prawdzie,

nawet jak nas boli.

Szymborska w chwili słabości

i niedoinformowania

napisała poemat ku czci Stalina,

ale kim bylibyśmy, gdyby nie funkcje

umysłu — „zapomnij i daj żyć innym”.

Straszny jest świat człowieka, w którym rodzimy się

nie sobą,

potrafimy czaszki swoje jak łupiny orzechów

nożycami rozgniatać

i czuć zadowolenie ze swej pracy —

tak kiedyś pisałam i nie zamazuję tego…

Każdy przechodzi swoje próby człowieczeństwa.

Czasami moje wartości kolidowały

z prawami innych.

Wychowała mnie bowiem rzeczywistość

konserwatywna, a każda skrajność

to błąd logiki i sumienia,

ale musiałam to sama zrozumieć,

przez czas, jaki los mi dał. Za nic.


Umrę, wiesz co to znaczy?

Mam 25 lat, wschody i zachody słońca znam

na pamięć, noszę w sobie

przez dni całe, zachmurzone.

Wiem jak się chodzi, biega, smuci i uśmiecha

i jak boli roztrzaskane kolano.

Mam swoje ulubione miejsca,

do których będę wracać,

bo zdarzył się w moim życiu czas,

aby poznać do nich drogę.

To ważne jak i kiedy się umiera —

Pisałam przed laty,

chwaląc się piórem od premiera,

który…

Napisałam tym piórem,

że mam prawo się nie zgadzać.

Mało brakło, a wypisałabym sobie

własne unicestwienie,

dla idei. Pojęłam, że tylko w teorii

bywają piękne,

a w rzeczywistości nierzadko

są zbrodnicze.

To-Ty

Ty mnie najpierw pokochałaś,

będę Ci o tym przypominać.

Świat wyuczył mnie, że miłości nie ma,

taka jak nasza

obca mu,

w jego pojęciach nie istnieje.

To Ty pierwsza pokazałaś mi,

że można kochać inaczej.

Nasza miłość wyklęta

kołysze się

jak przemoknięte liście jesienią

zwisając podłużnie

nad smutną ziemią.

To Ty pierwsza

całowałaś mnie

w deszczu na ulicy,

w Płaszowie, gdzie takich jak my mordowano.

Przestałaś się wstydzić.

Ludzie pod czarnymi i czerwonymi parasolami

potrącali nas spojrzeniami.

Nic się nie działo z tego powodu nikomu,

żaden koniec świata nie następował pośpiesznie.

Bezdomny na rogu tłocznej ulicy

wciąż był bezdomny.

Specjalnie wybrałaś to miejsce.

Koniec człowieka i jego początek

Leżała pod Kościołem.

Turyści robili jej zdjęcia.

Narkomanka, człowiek

rozebrany w środku zimy

przymarzał do bruku

gwałcony

naszymi zimnymi spojrzeniami.

Śnieg zdawał się ciepły, układał się nam wszystkim

na skroni.

Biały był posąg, dziecko, zakonnik,

narkomanka, człowiek

idący

do szkoły, urzędu, sklepu,

leżący pod Kościołem,

do którego wchodzą modlić się

ludzie.

Wszystko na jednej ulicy

w tym samym czasie, zróżnicowanym u każdego

o wiek życia.

Papierosy Szymborskiej

To jeden z wierszy, jaki znalazł się w „Antologii Poetów Polskich”

(2016 rok), w wersji nieco innej

W kłębach dymu unosi się wspomnienie.

Kłęby dymu noszą przedziurawione wspomnienia.

To ważne było, skoro było.

Szymborska mająca 24 lata

biegnie przez miasto w kolorowej sukience,

siada na poniszczonej, zielonej ławeczce.

Nie mogę tego wiedzieć, ale wiem.

Takie jest moje osobiste o niej wspomnienie.

Ocalona ponad szare ruiny miasta, o które potyka się

patrzy w ścianę, mur — jaki ocalał jak ona

i widzi we wspomnieniu na piętrze nieba

lustro nieprzebite kulą

jak jej serce.

W jej oczach i jego tafli

odbijają się chmury,

które pędzą przed siebie.

Szymborska ma 24 lata.

Ma kolor skóry czarny aż złoty,

posiada obręcze na długiej szyi.

To sen.

Szymborskiej, Różewicza.

Ludzi wojny,

który zdarza się, skoro się zdarza.

Szymborskie, małe dziewczynki swej epoki,

żyjące mimo śmierci,

nieanonimowe.

Masowe sny o wojnie jak anonimowe groby

na Cmentarzu Rakowickim

z przetrąconym krzyżem

mimo braku wojny.

Lustra ocalone, groby wypełnione

krwią, która zasłoniła oczy,

jakie napotkały

kule błądzące,

śmierć roznoszące wśród ludu umiłowanego.

Pytasz — do człowieka

Mam Ci coś ważnego do opowiedzenia.

Mam 24 lata i wiem jak ocaleć

każdego dnia

po hospicjum.

Mam już 25 lat,

wiem jak przeżyć hospicjum.

Wiem jak się umiera i żyje w hospicjum.

Mam 25 lat, mam za sobą praktykę.

Wiem kogo i dlaczego zamyka się w psychiatryku.

Leki podawane są regularnie, bez badań.

Ja, człowiek odkryłem świat na opak.

Pedagogiem tu jestem, człowiekiem, odchodzę.

Nie godzę się na świat bezludzki, bezduszny.

Może nie umieć umierać to nie potrafić żyć…

Dziewczynki z wojny

Noszą swoich ojców.

Noszą swoje matki.

Dziewczynki jak atletki.

Kołyszą się im u podziurawionych sukienek

poniszczone jak ich smutno-szare twarze

lalki. W wózkach kwiecisto-wyblakłych

po mieście rozedrganym jak sny o poranku

do snu je kołysały.

Były jak ich własne matki.

Są bez nich jak…

Dzieci wojny.

Bunt

Uciekła z hospicjum, do którego oddała ją rodzina.

Błądziła po ulicy nocą.

Obdarta z sukni wystawnych,

jakie zwykła co dzień nosić

przez wszystkie dziesięciolecia swojego za długiego

jak niektórzy uważali życia,

stąd koniec niegodny, nienagły, rozciągnięty

ze wszystkimi akcentami drogi krzyżowej.

Z włosami rozdartymi,

wiatr je do nieba czarnego unosił.

Zmarła kilka dni potem.

Przed tym dotarła do domu.

Odwieziono ją stamtąd z powrotem do hospicjum.

Z hospicjum w trumnie do domu.

Z domu wystawnego jak jej suknie

ostatecznie na okoliczny cmentarz.

Dom Pomocy Społecznej

Z Domu Pomocy Społecznej

także co rana po przebudzeniu uciekali starcy.

Łapano ich zazwyczaj w połowie drogi do miasta,

aplikowano leki i wkładano z powrotem

do żelaznych łóżek

nakrytych zszarzałą pościelą,

w których latami leżeli,

zazwyczaj aż do śmierci.

Pedagogiem tu jestem,

jak ludzki los odmienić?

W pielusze wychodzimy ku światu

i w niej wracamy do siebie,

po cichu starcy jak dzieci bezradnie umieramy.

Dzieci w Oświęcimiu

Nauczyciele zabrali nas do Oświęcimia.

Pokazywali na wielkich jak my zdjęciach

postaci dzieci. Byliśmy do nich podobni

w przerażonych spojrzeniach.

Czuliśmy ich sfotografowaną nagość,

poddani eksperymentowi edukacyjnemu…

***

Nagie drzewa,

pustka horyzontalna mnie otacza,

błądzisz w niej.

Postać blada

naga

kobiety.

Obdarty ze snów

stoję

człowiek.

Ja słup dymu

do nieba się unoszę.

Do-my

Ludzie bezdomni przyrządzają

w swoich domach posiłki.

Co niedzielę spotykają się w gronie rodziny.

Zasypiają na pięści zaciśniętej dłoni

w swoim łóżku obcym,

obok swojej obcej żony,

która w ścianę patrzy.

Ludzie bezdomni nie wiedzą, że są bezdomni

i choć mają domy to ich nie mają.

Mieszkają w długich powrotach do siebie,

kiedy są sobą.

Mijają w drodze bezdomnych, którzy są

w swych zajęciach sobą.

Wspólnie błądzą w d r o d z e — d o — d o m u

pod rozgwieżdżonym niebem,

jaka nigdy nie ustaje.

Według niektórych

Niektóre rzeczy nie powinny się wydarzyć

według niektórych.

To Twoje ręce zanurzone w moim ciele.

To Twoje oczy błądzące po nim wszędzie

i usta wreszcie, bo kobietą jesteś…

Miłość na wieży Babel

Bardzo chcesz wierzyć, że to jest miłość,

ciągle o niej mówisz, by tak przyjęło się mówić.

Spotkanie to było nagłe, nieoczekiwane.

Od razu połączyłaś nas ze sobą, czym się dało.

Chciałaś, byśmy wracały każdego dnia

do wspólnego domu,

siadały przy jednym stole, budziły się

w tym samym łóżku obok siebie,

patrząc sobie wciąż ze zdumieniem w oczy,

zastanawiając wspólnie jak to mogło się wydarzyć.

Zastąpić chciałaś mi cały świat, ojca, matkę,

przepędzić z mojego nieba widmo studenta

szukającego pracy w dobie kryzysu,

zatrudniając w swojej firmie.

Brak człowieka był dostrzegalny

w Twoim codziennym życiu od dawna.

Jest muzyka, która nie jest sobą, ale wiele osób

jej słucha i ją wielbi,

więc to istnienie ma rację bytu.

Czy wszystko zdarzyło się tylko przez samotność?

Odurzyć się jakąś miłością?

Zatrzymać kogoś przy sobie, kogo można jeszcze

wychować, aby był obok, niezależnie

od mijającego czasu.

Spytałaś kiedyś, czy wyobrażam sobie

seks za parę lat

z kimś podobnym do swoich rodziców… I dodałaś…

Że nie wyobrażasz sobie porzucenia,

kiedy będziesz stara,

a ja w pełni sił odejdę

do innej.

Odchodzę nim zdążyłaś się zestarzeć…

Wciąż nie rozumiemy swych pytań,

jak na Wieży Babel.

Pusty dom

Stoi pusty dom Julii na wsi.

Bluszcz przebija kratkę strzępów czarnych szyb,

wędruje do wewnątrz

i wraca z otchłani ku słońcu.

Julia miała 76 lat.

Wychodziła na balkon co rana

i wieszała na balustradzie ze spróchniałego drewna

wielkie, białe poduchy.

Przez resztę dnia patrzyła przez okno, które jej one

właśnie zasłaniały.

Przez okno zarastające za jej życia bluszczem.

Przed bluszczem ona je wybiła.

Wyskoczyła przez nie nocą, bo — mówiła —

odwiedził ją

jej zmarły mąż.

Julia już nie wróciła do swojego domu.

Rodzina zabrała ją do siebie.

Julia chodzi nocą po Kościołach w mieście.

Mówi, że chodzi za nią zmarły mąż.

Kiedy żył wszystko w ich domu się tłukło

(sprzęty, czy nawet szły w obrót meble).

Rzucali do siebie naczyniami, następnego dnia szli

pod ramię.

Teraz Julia przewraca wszystko w swoim pokoju

i mówi,

że to

on…

***

Cisza,

ten wyraz też wypełnia sobą przestrzeń.

Spacerując po Cmentarzu Rakowickim natrafiam

po raz pierwszy na Grób Szymborskiej,

jest dla mnie jak dla innych Grób Agamemnona.

Wyjmuję z kieszeni indeks

nieelektronowy

i dumam nad swym losem

pisząc wiersze

na wyrwanych kartkach z czcigodnego dokumentu,

a ślubowałam przecież, że zachowywać się będę

przez lata studiowania godnie,

póki nie zostanę magistrem po raz drugi

lub nie odejdę z murów mojej „Alma Mater”.

Zostawiam wiersze

wpychając je między kwiaty.

Piszę wciąż jeden:

Żaden Kot się nie powtórzy,

nie ma dwóch podobnych Kotów —

oraz że Kornel powinien spocząć obok.

Najlepiej, by trzymali się za ręce

lub dotykając swoich trumien —

dłonie ku sobie wyciągnęli

na wieki,

w geście tym — zastygnąć,

ale ja też jestem tylko prochem.

Umieram,

lecz świat mój zostaje.

Koniak i banany

Joannie Szczęsnej i Annie Biknot

Do garnków już zaglądnięto, ktoś to musiał zrobić.

Ach, tak, więc koniak i banany —

śniadanie Noblistów, nie na trawie.

Ach, odnotowano — w szpilkach podawane,

nie tańcząc boso na rozgrzanym piasku.

Tak, na stół, tradycyjnie.

A ludzie idą wciąż porankami po swoje bułki.

Mam 25 lat

Przeżyłam II wojnę światową,

dwa obozy… Ze wspomnień żywych po dziadku.

Śni mi się w nocy obóz.

Pot spływa po czole.

Widzę kominy długie do nieba,

jedyną drogę ocalenia —

uciekam w pasiaku,

ale przestrzeń się obraca

i wpadam do komory… Sen zawsze tak się kończy,

jak w życiu kuzyna dziadka…

Piszę dużo o wojnie,

jakbym ją przeżyła.

Mój pierwszy tomik

był pisany rozstrzelanymi słowami

jak w Pamiętniku z Powstania Warszawskiego.

Opisałam tam swoje życie,

wszystko działo się szybko.

Rozpoczął się wiek XXI, na ekranie

wybuchły dwie wieże.

My wtedy zaczęliśmy dorastać, w erze zamachów

na wszystko

jak wielkie promocje, które skoro są sobą

to nie są sobą.

To, co nielogiczne stało się jedyną słusznie

wyznawaną logiką,

uczciwą, będącą sobą, skoro nielogiczną.

Pod ostrzałem czasu

rozrastaliśmy się jak drzewa na niebie

tworząc pajęczynę

na ulicy

swojej podwórkowej tożsamości.

Świat już nigdy nie był taki sam, spokojny, pewny.

Czas przyśpieszył. Z 11 lat zrobiło się 25.

Wyrosłam na boisku pod dziurawym niebem.

Patrzymy na niebo, na którym jest smog,

choć jesteśmy oddaleni od Krakowa,

mieszkamy na wsi.

Nie da się ukryć, bo to widać i na niebie,

że oszukano nas. Oddychamy nawet śmiercią,

spożywamy ją, pijemy,

jest także obecna na wigilijnym stole.

Podajemy ją sobie z rąk do rąk,

naszym najbliższym wprost do ust,

a obok biały opłatek, symbole życia,

wiary, nadziei i miłości…

Nie trzeba karabinów i bomb,

cyklonu i atomu,

obozów zagłady,

by zniszczyć świat.

Nowa wojna w Europie trwa.

Powinniśmy być już zawsze czujni.

Bezdomność

Wiesz, czym się różnię od bezdomnego?

Że mam dom,

który nie jest moim domem.

Na mnie kończy się wielowiekowa

tradycja dziedziczenia.

Babka sprzedaje wszystko, póki żyje,

każdą działkę z osobna,

z którą spojeni jesteśmy więzią przynależności.

Ona żyje chwilą, która jej została.

Po sobie zostawi złe wspomnienie (że nas z ziemi

swojej wykorzeniła) —

resztę wykorzysta,

skoro opuszcza sama dom swojej duszy,

by tułać się po świecie losem nieznanym.

Może, aby zastygnąć tylko w pozie

wspólnej z drzewem,

kamieniem,

obłokiem,

do których wnętrza już nikt nie dotrze,

nawet żadną liryką Szymborskiej.

(Wiersz nie jest o mojej rodzinie

i nie zawsze piszę o sobie, jak każdy pisarz.

Zaznaczam to przez szacunek dla babci Kamili, kombatantki,

która wywarła przez swoją mądrość życiową duży wpływ

na moje wychowanie)

Pedagogiem tu jestem

Nikt o tym wierszy nie pisze…

W wolnym czasie podchodzą do komputerów

rozstawionych na korytarzu.

Włączają filmy pornograficzne,

gdzie kilku mężczyzn

ciągnie za włosy kobietę

podając sobie.

To są moi Uczniowie.

Kilka lat temu na korytarzu szkolnym

też byłam uczennicą,

spożywającą pod swoją klasą drugie śniadanie.

Nie myślałam o tym, że mijam, spotykam,

rozmawiam z wieloma dziewczynkami,

które wyrosną na prostytutki.

***

Zawsze są dwa światy,

lepszy i gorszy,

co zaczyna się w szkole

i szczególnie tam uwidacznia.

Ten, którego nie stać na wycieczkę

zawsze będzie tym gorszym,

ale trzeba mu pomóc,

skoro jest z patologii.

Są i tacy, co chcą pomóc bardziej.

Zabrać dzieci do placówki.

Zburzyć dom, więzi, tożsamość.

Potem dziwimy się, skąd jest tyle bezdomności,

która zaczyna się zawsze od jakiejś rodziny,

a raczej samotności w niej.


Można wyprzedzić lawinę zdarzeń,

uprzedzić przemoc, uleczyć rodzinę na czas,

przecież ma być taką wartością

w życiu każdego z nas.

Starość

Siostra babki ma ponad 90 lat.

Mieć przed sobą jedną pewną przyszłość,

uśmiechać się do ludzi z wózka inwalidzkiego.

Trzymać w sobie niezatarte wspomnienia,

mnie mającą 3 lata przy trumnie dziadka,

który był mi jak matka,

jaka wtedy była z boku

mając nas trójkę

lubiących się rozchorować, by to życiu zagrażało.

Pozostało patrzenie w szpitalne okno

i czekanie na nic.

Wtedy lekarz okulista na dyżurze w święta

Bożego Narodzenia był pijany.

Odpowiedzieć

Przestaną nazywać mnie człowiekiem

za to. Nie będę pedagogiem, choć nim jestem

za to, że starczy

na kobiecy gest

odpowiedzieć.

A mówili, że ona tak specjalnie chciała…

Patrzeć jak z jej ramion będę się co rana wyłaniać

w ruiny mojego świata,

przecierając ze zdumienia przekrwione oczy,

nie mając iść dokąd,

wybierać wciąż jedne otwarte ku sobie drzwi,

jak obłok dziurawy spadający na czaszkę.

Świat

Jawi się jako skorupa, gruba, niedostępna.

W jej wnętrzu panuje ciemność.

Jest wilgotna.

Chodzę jak po mgle

ulicą

nocą

samotnością

obojętnością.

Siadam przy kamieniu

i jestem jak on

potrącany czyjąś stopą.

***

Nazywają mnie poetką.

Nie jest odwagą powiedzieć światu,

kim się jest.

Mądrością jest milczenie,

ale nie daje żadnych odpowiedzi.

Tak, jestem Żydem. —

Powtarzam po raz kolejny.

Wiersze dla J.

Lekarka anestezjolog,

w której ramionach ląduję

na nie stole,

który jest

jej łóżkiem.

Pierwsza choinka

Zobaczyłam ją zaraz po Wszystkich Świętych

na sklepowej wystawie.

Za nią była kolejna,

dalej następna

i tak w nieskończoność.

Na szklanym niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy,

każda prowadziła do innego pawilonu handlowego.

Wybiegłam przed siebie.

Betonowo-rozdrgane niebo wisiało na lampkach.

Mój sztuczny świat,

który spakują jak co roku

po Bożym Narodzeniu do kartonów.

Litania Ludzi Ubogich

Wybaw nas od nas samych.

Od kurwa rzucanego na każdym rogu,

w sklepie

do starca,

bo rozedrganą dłonią sięgając po bochenek chleba

zajmuje przestrzeń…

Wybaw nas od siebie samych

skaczących sobie do gardeł

na stadionach.

Wybaw nas od siebie

skaczących z mostu…

Wybaw nas od siebie,

kiedy wracamy do domu

i zamykamy za sobą drzwi,

i następują rzeczy straszne: przemoc i alkohol.

Obcy mi jest świat

obok którego żyję.

W każdej chwili

mogę podejść bliżej,

ześlizgnąć się

i zacząć kołysać się w rytm śmierci.

Pamięci studentów

To zdarzyło się w Krakowie

i zdarza w każdym innym mieście świata.

Student idący ulicą

zahaczył na jej rogu

o dłoń trzymającą nóż.

Mógłby to być każdy z nas.

Muzeum

Chodzę z bułką po wielkiej przestrzeni muzealnej.

Zaglądam w szybę,

widzę na zewnątrz druty kolczaste,

budzi się niepokój.

Czekam na swój odczyt

na temat cierpienia.

Kawy nawet nie mogę przepić,

nie wspominając o jedzeniu.

Pojawiający się głód nasuwa najgorsze skojarzenia.

Po Oświęcimiu wszystko jest możliwe,

ludzie kochają się, zakładają rodziny,

rodzą nowe dzieci,

one ŻYJĄ,

drzewa na wiosnę rozkwitają.

Poeta wysławia stokrotkę,

a na świecie nowe wojny, zagłady.

Przed Oświęcimiem były inne masowe miejsca kaźni

i pisano piękne wiersze o przyrodzie i miłości.

Współczesny model rodziny

Matka Google,

ojciec Twitter,

brat Facebook.

***

Ludzie są jak miasta z betonu. Stop klatka,

oto twarz człowieka, podłużna i szara jak kamień.

Chropowaty zarost jak konstrukcja mchu

na skraju jesieni.

Można wyjechać na dobre z Krakowa.

Szukać szkieletów liści w drodze

i rozrywać je na połowę,

by czas powrotu szybciej mijał.

List polecony do Pana Cogito

Szanowny Panie Cogito,

niepokoi mnie Pana nieobecność w świecie ludzi.

Co Pan robi, kiedy Pana nie ma?

W ciszy jak łódka złożona z dłoni położony

odpływa Pan uśmiechając się —

szepcze jeszcze światu do ucha:

Panta rhei.

Szanowny Panie Cogito,

choć staram się do Pana pisać

poezją na skraju prozy jak wiosną na przełomie

lata — zapewniam Pana,

wszystkie rzeczy mają się w świecie dobrze.

Panuje wszechobecny chaos, by ciągle

można było stwarzać z niego nowy porządek.

Tak, wojny wciąż trwają, pochłaniają nowe żywoty.

Kiedy się skończą? Och, Panie Cogito,

czy Pan żartuje

z takich kwestii?

Oczywiście nigdy! Wojny są stare jak świat.

W Europie wybuchała nowa wojna

pod Pana nieobecność.

Wiem, to brzmi strasznie.

Poeci są potrzebni, wciąż rodzą się nowi,

ale wie Pan, jak jest z poezją.

Biją na alarm wszystkie strofy,

pękają wieże z ludzkich kości.

Tak, nic nie da się zrobić.

Proszę się wygodnie rozłożyć na kozetce czasu,

wyciągnąć na wszystkie strony

i odpłynąć do pełni, gdzie nasze przeznaczenie.

Gdzie nasze przeznaczenie?

Co z moim głosem wewnętrznym?

Sumienie ma się dobrze.

Świecą jego nagie ściany pustką.

Tak, drzwi zostały szczelnie zamknięte,

aby słońce nie wypaliło białych plam na ścianach

do reszty.

I tak pękają na połowę.

Wszyscy poeci mają się dobrze,

żywi, nienarodzeni i martwi,

choć te dwie ostatnie kategorie…

Są jak słońce i deszcz, które zmierzają

w swoją stronę.

Brakuje do spotkania tylko tęczy.

Nowi wynurzą się ze starych genów,

jakie w grobie złożone.

Jesteśmy ciągłą transmisją danych.

Panie Cogito, widziałam wczoraj na ulicy

o zmroku twarz jak Pana. Wynurzyła się

z pięści latarni, wydłużała jak kot, zbiegła

wreszcie po ulicy

i zniknęła za oświetlonym pełnią księżyca

szerokim blokiem.

Tam był las z topól.

Ludzie chodzili z rzadka.

Czas zabłądził na drzewie

Pan Cogito nie odpowiada.

Nie pisze nawet listów z kraju Umarłych.

Wyniósł się ze świata na dobre, nie żartował.

Czas stał się jak kamień, który osuwa się z masywów i wpada… W wąskie szczeliny

Szanowny Panie Cogito, zacznę pisać do Pana

krótkie listy, inaczej ułożę słowa.

Może Pan wtedy prędzej odpisze.

To nieprawda, ta Pana nieobecność w świecie.

Ja jestem, trwam tu na dobre.

Jest tutaj dużo podobnych do mnie.

Snują swe rozważania.

Są jak Pan.

Czekam na krótką odpowiedź.

Chcę podyskutować o grubości liścia

zawieszonego przez wiatr w powietrzu.

Czas, czas, uderza, wskazówka napędza wskazówkę, ruch w świecie nie ustaje

Panie Cogito, ślę do Pana listy polecone.

Potrzebuję Pana pilnej odpowiedzi do okien,

które nocą otwiera wiatr.

Czas zawrócił

Pani Schubert,

żaden Pan Cogito nie odpowiada,

stąd pilna wiadomość do Pani.

Chwytam się metod poznania świata przypisanych

do Szymborskiej.

Wycinam słowa z gazet, patrzę przez papierowe

okulary, zasłaniam koszem twarz*.

Pani Schubert, z tych obliczeń wychodzi, że ziemia

jest kwadratem,

a ludzie mają kształt piramid.

Pani Schubert, czekam jak Pani odpisze.

Obawiam się, że zanim to nastąpi — napiszę książkę.

Jestem nauczycielem (nawiązanie do głośnej afery w polskiej szkole,

kiedy nałożono nauczycielowi

na głowę kosz na śmieci)

Czas wywrócił się do góry nogami

Droga Pani Schubert, przeglądam od rana gazetę

do góry nogami,

czytam ją bokiem. Świat wydaje się taki niezwykły.

Litery rozbiegły się poza marginesy.

***

Drzewa moknące zimą w kałuży.

Domy są ze szkła lodu.

Miasta z betonu, stworzone przez ludzi

dźwigających kamienie.

Pani Schubert, co to znaczy być w tym świecie?

Oczekuję pilnej odpowiedzi.

Czas zamilkł.

Mowa, mowa Pani Schubert, ona nam przysługuje.

Możemy się jeszcze porozumieć.

Będziemy omijać w naszej wędrówce gwiazdy,

drogi mleczne, wszelkie galaktyki

i ludzi wierzących tylko w Kosmos

lub w nic niewierzących.

Czym jest Kosmos Pani Schubert? Czy należy go pisać

wielką literą?

Widziałam wczoraj hospicjum, takie wielkie,

a ludzie

tacy mali w jego oknach.

Pani Schubert, oglądałam taką bajkę w dzieciństwie,

żeby wejść do czyjegoś świata

trzeba było się pomniejszyć, stać się maleńkim,

coraz mniejszym, jeszcze mniejszym.

Trzeba było sięgnąć tego świata, dorosnąć do niego,

nabrać właściwych proporcji,

żeby perspektywy się zgadzały.

Żeby wszystko wyglądało

tak samo,

by niczego nie przeoczyć, nie zdeptać

czyjegoś świata.

W Krakowie o poranku

Poruszam się jak po filiżance kawy z mlekiem.

Co by było, gdyby wszystkie tramwaje

zatrzymały się

o jednej porze,

błądząc we mgle,

która nie mijając

okazuje się smogiem?

Czas odwirował wspomnienia i wszystkie myśli

Jest pilny list do napisania od II wojny światowej —

Jerzego Konopki do rodziny.

Jerzy zginął w obozie.

Czas zastygł

Mam 24 lata.

Ocaleję, to jest pewne.

Nazwy są niejednoznaczne.

Nie szukam mistrza, bo wiem, że go nie znajdę.

Zdany jestem sam na siebie.

Ja, człowiek

w bliskim, obcym świecie.

Czas zapala gwiazdy na niebie

Na skraju nocy chodzę nad Wisłą.

Zbieram płatki śniegu.

Zrywam je z ulicy.

Wszędzie krążą nad ranem i nocą bezdomni.

Rozchodzą się we wszystkie strony świata.

Wyczekany

Czekałem (ja, człowiek) miliardy lat aż z komórki

wyłonię się.

Na jedną chwilę istnienia — tyle wyczekiwania

w bezdechu i oto jestem,

doskonale nieidealny.

Zdarzyłem się jeden światu.


Jedna chwila każdego istnienia, a tyle w niej

cierpienia.

Ja

Ja, postać tłumu —

Ogarnia mnie wojna.

Nurzam się w głębi życia.

Chyba tylko umierając

Wiem, co to jest istnienie,

Gdy je wciąż tracę

Na swoje tylko życzenie…

Ciemność

Głębia wieku.

Już jest blisko pełnej pełni.

Słowa nie są precyzyjne,

Myśli bywają celniejsze,

Ale mniej wyrażalne…

Jak to,

Że jesteś obok,

Przy mnie. To takie niepojęte.

Człowiek. Szczegóły wprowadzają granice.

Jesteś. Więc ta chwila ma znaczenie,

Dla mnie wyjątkowe.

Wiem, że tak zawsze nie będzie.

Czuję to,

Nawet kiedy

Wplatam się w Ciebie

I śnię najpiękniej jak tylko potrafię…

***

Wiesz, taka cisza w nas.

Niebo w nas,

Wszystko w nas,

Bo my w sobie.

Człowiek i człowiek,

Dusza z duszą,

Nie pytaj o więcej,

Takie drogi mi obmyślono,

Nie wszystkie mogą być proste i jasne…

***

Jestem w świątyni.

Nie padam.

Wybacz Ojcze, stoję.

Jestem jak Żyd.

Słońce wypełnia wszystko tu,

Ale chyba najbardziej mnie.

Jestem, całe Twoje stworzenie,

Ze wszystkim, co dało mi życie w pakiecie.

***

Myślę, więc wątpię.

Wątpię, więc myślę.

***

Sploty niebieskie,

Ramiona nieba.

Unoszą mnie

Ponad moją małą wiarę,

Więc tak wielką.

***

To, co najmniejsze w świecie

Podoba się Bogu.

Małe ziarna

Mają głębokie korzenie.

***

Potrafię, mogę wznieść się

Ponad ciszę, martwe jest we mnie

Tylko to, w co wątpię.

Nie mogę wątpić w siebie.

Jestem człowiekiem.

Myślę, mogę, potrafię, chcę.

Jestem człowiekiem,

Mogę wznieść się ponad interes wojny.

Ludzie

Zaplątani w zdarzenia, uwikłani w czas,

w dziejące się

tu to i owo.

Budujący mosty, ludzie budujący mosty,

kładący asfalt na autostrady, jaki srebrzy się rosą

tęczowej ropy

w świetle słońca o poranku.

Człowiek wznoszący piramidy bloków,

klatek schodowych

po których błądzą ludzie

za dnia i nocą, od świtu do zmierzchu.

Modlimy się o chwilę spokoju w rozbieganym

we wszystkie strony świecie.

Na niektórym niebie zabłyśnie od czasu do czasu

gwiazda milczenia.

Oczy ma głębokie.

Mijamy się jak we śnie.

Wędrujemy długimi, krętymi ulicami,

jakby do nieba.

Pustka nas otacza i idzie w nas.

Brakuje czasu, pieniędzy, człowieka…

***

Byliśmy uczniami gimnazjum,

mieliśmy po kilkanaście lat,

kiedy zabrano nas do Oświęcimia ze szkoły.

Każdy musiał jechać obowiązkowo.

Znaliśmy od dziecka opowieści z domów dziadków,

którzy także tu przyjeżdżali, zaraz po wojnie.

Była tutaj jeszcze krew, były kości…

Fragmenty ludzkich ciał…

Popioły…

Płyny w metalowych strzykawkach? —

O jakich nam opowiadali ci, którym je podawano

i co działo się potem…

A efekty do dziś są widoczne…

Oglądaliśmy je.

Nasze „polskie” Oświęcimia…

***

Kiedy patrzę z bramy Birkenau…

Ten obóz zdaje się nie mieć końca.

Słońce przetacza się przez świat

i niknie gdzieś w głębi obozu,

tam, gdzie jest druga brama.

W punkcie, kropce horyzontu, torów,

jakie łączą ziemię z niebem.

Niebo jest jak skała, która mocno

przytula do siebie.

Niebo jest twarde, puste.

Niebo jest puste.

Niebo jest.

***

W gablocie spoczywają włosy.

Warkoczyki, siwe już.

Takie, za które pociąga się w klasie, rude.

Łobuzy i grzeczne dziewczynki,

których wysłano do gazu…

***

Las z kominów rozpada się.

Miasteczko śmierci zza drutów.

Dzieci, idące na śmierć.

Matki porzucające je przy rampie, by nie iść z nimi.

Rozdzierający krzyk dziecka w obozie.

Śni mi się czasem obóz.

Czuję strach i przerażenie.

Grozę.

Nie umiem we śnie umierać.

Wyrywam się.

Strzelają do mnie.

Błądzę oczami po wieżach wartowniczych,

z jakich pada ostre światło, krążąc między barakami.

W baraku panuje brud.

Zimno jest.

Twarze współwięźniów są podłużne.

Są jak nieżywe.

Jak posągi.

Jak żywe cmentarze.

Oni są popiołami.

Nie zachowało się większość ich fotografii.

Stają się wymysłem pamięci, zdarzają się w niej.

Dziś są tylko pyłami, jakie wsiąkły w glebę,

po której spacerujemy.

W Muzeum

Oglądamy piece.

Ruszta

na ludzi.

Wreszcie wchodzimy do ciasnej komory,

jest nas dużo,

za dużo,

jak w moim śnie z wojny,

która w moim życiu nie zdarzając się

wydarzyła

przez przeszywające

opowieści Ocalonych.

Dała swoje piętno

z obozami zagłady.

Ułomna perfekcja bytu

Nie oceniając innych

uczę się akceptować lekcje świata,

dostrzegać sens bycia tu

i szanować w sobie człowieka.

Inny świat

Jestem w miejscu, gdzie ludzi zagazowywano.

Ściany są wilgotne.

Ciasno i duszno tu.

Dotykam sufitu. Jest mokry, czuję na sobie

oddech

chłodu

i umarłych.


Wstrzymuję oddech.

Doskonały bezdech wstrzymanego

w ruchu

istnienia.

Martwa poza.

Wypuszczam powoli powietrze.

ODDYCHAM.

Błądzę od ściany do ściany.

Wychowani w cieniu byłych obozów zagłady

Oświęcim jest niedaleko stąd,

od mojej rodzinnej miejscowości…

Dziadek trzymał mnie na rękach,

kiedy mówił o tym,

co przeżył w obozie w czasie wojny.

Dorastaliśmy wychowywani na opowieściach

z zagłady.

Front tędy szedł. Leciały nisko samoloty,

jakie ostrzeliwały przechodniów

nawet na wiejskich ścieżkach.

Bawiąc się w ogrodzie, gdzie wylewano

miednice krwi, wykopuję łuski po nabojach.

Kończyła się wojna. Matka babki ratowała życie

młodym Niemcom,

którzy uciekali z odmrożonymi stopami

przed żołnierzami rosyjskimi

i przysięgali, że ONI NIE CHCIELI TEJ WOJNY.

Z końca wieku XX

Bawiąc się pod lasem

wykopałam karabin.

Biegaliśmy z nim. Odgrywaliśmy zabawę w wojnę,

że padamy pod niewidzialnymi kulami.

Zabawa była świetna!

Teraz, teraz kiedy mam lat o wiele więcej —

krzyżuję ręce na piersiach

mrużąc spazmatycznie nad wspomnieniem

o nas oczy…

WSPOMNIENIAMI Z KOŃCA WIEKU XX…

Chmury

Niebo było przestrzelone na wylot.

Nisko nad ziemią kłębiły się chmury.

Od czasów wojny — ludzie patrzą z przestrachem

w niebo.

Pamiętają ciasne piwnice, szczury z kanałów

i że nie było co jeść…

Ludzie w czasie wojny chodzili nisko pochyleni

nad ziemią,

by być niezauważonymi.

Padali czasem na wznak przedziurawieni

gradem pocisków.

Człowiek latający… Marzenie o lataniu, sen ikarowy

stało się koszmarem.

Narodziny

Niewiele większy od orzecha.

Skłębiony jak światło padające

z zaciśniętej dłoni,

wydzierając się z jej zamkniętego wnętrza —

od początku wołam ku światu.

Wołanie me było nieme.

Człowiek, oto jestem, wyłoniłem się z próżni,

mogłem być rybą, mieć łuski, skrzela, płetwy.

Rozumieć rozumem rybim,

być zatłuczonym losem karpim tępym młotkiem

powoli,

ale dokładnie

na czas świąt, aby sprawiać radość swym martwym

widokiem.

Mogłem prężyć koci grzbiet ku słońcu,

ostrzyć pazury o pień drzewa, targać dla przetrwania

kłami surowe mięso

i połykać je bez żucia lub być połykanym.

Jestem człowiekiem, przysługuje mi

dwunożny chód.

Mowa. Mogę komunikować swoje potrzeby,

liczyć na pomoc, ratunek w razie nagłej potrzeby.

Wznoszę budowle, jakie są trwalsze nad mój żywot.

Jestem, ale mijam.

Pojawiłem się, nazwano mnie imieniem.

Przysługiwały mi ludzkie prawa.

Miałem marzenia i realizowałem je.

Nauczyłem się ludzkich zasad i przestrzegałem je.

Nie wyzwolę się nigdy jednak z praw biologii,

które warunkują czas trwania,

moje czynności życiowe,

od jakich nie mam wakacji, przez dziesiątki lat,

póki żyję.

Nie wiem, co potem…

Jestem człowiekiem, patrzę w GWIAZDY.

Tyle jeszcze mam do odkrycia.

Pięść czasu kruszy góry i przesuwa oceany.

Z jednej komórki mogą zrodzić się całe światy.

Życie ginie i odradza się na nowo.

Autyzm

Ludzie ze szkła

pękają w ciszy.

Narkoman

Podpiera się o ulicę.

Dłońmi błądzi po bruku, raniąc je

między kamieniami.

Szamocze się z sobą.

Upada na plecy.

Śmieje się, płacze, tarza po brzuchu,

uderza w twarz.

Deszcz po nim pada.

Odpryskuje błoto od dorożek.

Bat muska jego policzek.

Koń tylko zatrzymuje się przed nim

i nie chce iść dalej.

***

Wrócić z wielkiej wojny do domu.

Położyć się do snu.

Zamknąć za sobą po cichu drzwi.

Poprawić poduszkę z pierzy.

Zasłonić twarz kołdrą po oczy.

Po oczy.

Patrzeć w linię horyzontalną mroku

i o niczym już nie myśleć.

Nie ma powrotów.

Myśli nawet stawiają barykady.

W hospicjum

Bajeczki czytane na dobranoc,

a za oknem blady świt.

Przeraża pustka tego miejsca,

że stoją tu tylko łóżka.

Zewsząd odbija się echo

słów. Szeptów. Ostatni raz razem.

Jeszcze pocałunek rodzica

i utulić na rękach do snu,

z którego nawet głos i łkanie matki

nie zbudzą już.

Dramat

Śniła mi się ryba,

która nie umiała pływać.

Próbowała chodzić.

Latać.

Wszystkiego.

Przeszkadzały jej chmury.

Potem powietrze.

Na końcu płetwy, skrzela i woda.

Topiła się w niej.

To w ogóle nie jest śmieszne.

Ryba potykająca się o kamienie…

W Warsztacie Terapii Zajęciowej

Mówili na niego Jacuś. Był w wieku

moich rodziców.

Ciągle prosił, by strugać mu kredki,

które zaraz po tym znowu się łamały,

bo za mocno dociskał je do kartki,

na jakiej zawsze pojawiały się te same

kolorowe plamy, tylko różnych kształtów.

Kiedyś zapytał, czy wolno mu w domu czytać gazetę,

gdyż mu się nudzi, a lubi.

Kryzys wkraczania w dorosłość

Poprzednie minęło.

Zrobiło się pusto w koszu.

Nie było czego przebierać.

Nowo wszędzie było.

Za jednym zamachem tęcze nie wyrosły.

Księżycem koszone żniwa na deszczu gniły.

Udawaliśmy, że jest fajnie.

Ponad nami niebo było czarne.

Odbijały się nam srebrne sierpy w oczach.

W środku pola nie było żadnej miedzy.

Każdy winien sobie coś gdzieś udeptać.

I pójść którędyś.

Na egzaminie

Na egzaminie z pedagogiki widzę

jak samolot pnie się samotnie

w roztętnione niebo.

Ginie

i nikogo tu nie obchodzi,

co się dzieje

z ludźmi

na burzowym niebie

i pod nim.

Polisa na życie

Mam 21 lat.

Z tego trzeba odliczyć podatek

na budzenie się, zasypianie, wstawanie,

bezsenność, sny,

chodzenie bez celu i z celem jakimś.

Obiady, śniadania pierwsze, drugie, trzecie

i kolacje, podwieczorki także itd.

Ubieranie, wreszcie wychodzenie

i przede wszystkim wracanie.

Wracanie. W-r-a-c-a-n-i-e-e-e-e…

Choroby.

Kolejki na poczcie, w banku, po dorosłość…

Czekania dziesiętne na ciebie, ciebie i ciebie,

który w to samo miejsce nie przyszedłeś.

Na listy oczywiście niewysłane, które wciąż idą

po świecie.

Podobno przynajmniej.

Na autobusy i tramwaje, statki powietrzne,

które nie przyleciały, a co dopiero

gdzieś z nimi stąd odlecieć…

Albo tylko czuwanie nad czyimś łóżkiem,

w nocy, w dzień, rano, wieczorem.

Na zdrowie jego latami,

które tysiące razy go jednego ominęło.

Wypełnianie papierów i ich kreślenie.

Darcie. Ogniem poprawianie.

Reszta to chodzenie do szkoły,

potem do uniwersytetu tego i tamtego,

i pomiędzy jeszcze jeden.

Pomyłki.

Uczenie, ale nie dla życia.

Sprzątanie, żeby zawsze zostawić po sobie

jakiś bałagan,

który z konieczności braku miejsca

musi sprzątnąć ktoś inny

raz na zawsze, a tobie to się nie udało nigdy.

Tyle prób daremnych, póki się żyje.

Mam 21 lat, zaraz 22,

a potem może 23

i jak pójdzie jak szło — to tak dalej.

Żeby wyrzucić chociaż ten śmietnik ze środka.

Nie jeść, nie pić, nie spać.

Zrobiłoby się miejsce na trochę

autentycznego istnienia?

Mecz życia

Ania to już taką wrażliwość miała, że wiersze pisała.

Rano spacerowała po lesie. Wieczorem też.

Nocą nie spała, bo czytała. Jedyna taka okazja.

Wielka promocja ciszy.

Smutna była bez powodu.

Nie unikała rozmów, lecz potoków słów,

bo zbyt cenne dla niej były, by rozrzucać je

wszędzie.

Po każdym błocie, jakby perły nie miały żadnego

znaczenia.

Taka wrażliwość, inna niż Kaśki,

która od rana rozbijała się po boisku,

grając przed pustą trybuną mecz życia.

Codziennie.

Codziennie jest się sobą i od początku.

Innym niż reszta.

Bez powodu.

Ostatnie słowo

Po królestwach swoich wyfreskowanych

i wyrzeźbionych

przechadza się co drugą noc samotnie

Michał Anioł —

melancholijnym rytmem powłóczy sobą za sobą.

Nie umie podziwiać za całym światem

Dzieła wreszcie ukończonego.

Trzymany na wędce własną dłonią —

szamocze się z sobą, sobą w siebie miota,

podciągając się na palcach w niebo, które na dno

pod szarańczą słów dziurawe opadło.

Spopielone życiorysy

Pamięci Jerzego Konopki

(kuzyna mojego dziadka),

zamordowanego w Auschwitz

wiosną 1943 r.,

na dwa tygodnie

przed dwudziestymi urodzinami

Jerzy umierał za to, że był do Was podobny.

Miał tak kruczoczarne włosy, aż ponoć

przypominały dojrzałe ostrężnice,

a oczy tak ciemne, tak piękne,

że odbijało się w nich słońce.

Marzenia jak cygański wóz kolorowe,

które pociągnął za Wami w świat —

wykrwawiający się w nienawiści…

Jerzy nie ma grobu.

Jego grobem to puste w Brzezince pole.

Zdumiewa mnie jeszcze tylko,

że stale ktoś tam przyjeżdża,

kogo widzę pierwszy i ostatni raz

i tak rzewnymi płacze łzami —

nad Bezimiennymi Popiołami…

Lepiej jest płynąć

Zadziwiają mnie te ręce papierowe.

Wieczność jednego dnia. Marmur chwili.

Ulotność moja, że jestem, by rozpływać się we mgle.

Nie wiem, w jakim natężeniu się to dzieje.

Papier niesie wiatr, ale tak szybko płonie.

Wierzę, że można przemienić się w kamień,

tylko trzeba bardzo chcieć.

Wierzę, że nie chce nikt być kamieniem,

upadającym na dno rzeki, by tam trwać.

Wiem, że lepiej jest płynąć.

***

Wynoszę z hospicjum swoją postarzałą twarz o lata

tu spędzone.

Wynoszę wspomnienia jak bagaże,

z jakimi nie ma co robić.

Najlepiej wrzucić je pod szyny,

z wielkiej góry stoczyć,

byle nie z sobą.

Spalić z umysłu notatki o tym, jak się odchodzi.

Nie lubi nikt pamiętać o swojej śmiertelności

i gdy jest mu natarczywie przypominana

w obrazach czyjejś starości, umierania,

kruchości chorego dziecka.

***

Czy nie pasowałyby tutaj bardziej białe róże,

zamiast żonkili?

Tuliłyby się wieczorem do snu, zamykały

do wnętrza siebie.

Rozkwitały, budziły się znowu nad ranem

muśnięte promieniem słońca.

Kaleczyłyby jak ten czas ułomny,

który powoduje rozstania.

Przyśpieszone.

Choroba puka do drzwi.

Wyważa je.

To dzieje się w procesie lawinowym.

Nie sposób go spowolnić, opanować,

nadać mu sensu i celowości.

Hospicjum, mimo wszystko —

MIEJSCE, W KTÓRYM SIĘ ŻYJE.

***

Minuty były jak pościnane kwiaty.

Wszystko działo się zbyt szybko.

Ktoś rzeźbił trumnę.

Ktoś trzymał dziecko jeszcze na rękach.

Wieńce były obecne w sklepie od dawna.

Ludzie żyją, pracują.

Zarabiają pieniądze na przemyśle śmierci.

To jest straszne.

Przejmujące.

Napawa ciszą, która wieje pustką.

Ale każdy chce żyć

i musi dalej ciągnąć swój los,

wskrzeszając go z tego, co jest.

***

Od czarnych ulic miast —

wybaw człowieku człowieka.

Od samotności ulic, jakie nie znają końca.

Od labiryntów przeżyć głębokich jak noc.

Od ludzi, co są jak czarne koty,

obchodzą dookoła, spoglądając ciekawie,

by rzucić się do gardła, kiedy zobaczą krew.

Od przyjaciół, co zdradzają i są fałszywi

jak psy, co zagryzają swych właścicieli przez sen.

Od bez-tęsknoty, która nakazuje wracać do kraju

swych narodzin.

Od bez-sumienia, kiedy inni gasną

sami w świecie rozpaczy.

***

Szukam odpowiedzi po raz szósty

do ciemnych ulic wielkich miast

wybrukowanych ludźmi, zamiast kamieniami.

Szukam człowieka,

Nauczyciela, Mistrza.

Błądzę korytarzami wspomnień, myśli.

Są jak ulice długie,

żółte pola nadziei, jak przy hospicjum,

kiedy zakwitają żonkile.

Kolejna akcja życia, tylko stale ktoś tu umiera.

Z ostatniej chwili

Awaria języka —

trwa nadal.

Kiedyś

Nie stać nas dzisiaj na smutek.

Smutku już nie ma. Brak.

Dziś, jeśli człowiek jest smutny

ma depresję i musi się leczyć.

Kiedyś, jeszcze nie tak dawno —

ludzie potrafili być smutni.

Widzieli świat, jakim jest

i nie robili z byle czego tragedii.

Pomiędzy smutkiem a depresją —

zaginął tam cały świat.

Rozwiesiliśmy nad nim jak spadochron

tęczę wyprodukowaną ze sztucznych kolorów

tabletek na uspokojenie.

Krzyk

Umiem nawet krzyczeć,

ale cichnę i milcząc.

W Panteonie Człowieczeństwa

Senna powieka świata strzepała z rzęsy

wachlarze ognia nad grobowcami Medyceuszów.

Noc i Dzień, Jutrzenka i Zmierzch razem,

ale przeciwnymi podążają drogami

w jedną i tą samą stronę — od początku do początku.

Dalszą i bliższą rzeczywistość przenikają modlitwy.

Leonardo nawet zamyka oczy, kiedy nikt nie patrzy,

by złożyć ociężałą od kryształowych snów głowę

na skale.

Stado głodnych myśli wypuszcza w pogoń

za jedną chwilą poza czasem.

Oszukany

Rodzina przywiozła wieczorem do hospicjum

starszego mężczyznę.

Sanitariusze siłą wprowadzili go na oddział.

Podróż była spokojna, bo myślał,

że zabierają go do siebie.

Szybko przyszła lekarka.

Stwierdziła, że sam umrze w swoim domu

i nikt nawet mu nie poda leków.

Powtarzał z bezradnym płaczem, że chce tam wrócić,

bo to ważne, gdzie się umiera.

Obiecała, że odwiozą go rano. Nie wierzył.

Pocałował ją w rękę, kiedy następnego dnia

powiedziała, że wraca.

Umarł zaraz potem w swoim łóżku

i tu trzeba być szczęśliwym.

Wiersz oparty na faktach, historia zasłyszana od lekarki

w czasie szkolenia medycznego w Szpitalu Bonifratrów

w Krakowie, w zakresie pomocy osobom terminalnie chorym

i ich rodzinom (styczeń 2011 r.)

***

Jedna chwila każdego istnienia,

a tyle w niej zagubienia.

Śmierć na życzenie

Wolontariuszką miałam tam być.

Siedzieć przy łóżku takim jak jej.

Patrzyłam w okna, kiedy mówiła, że ludźmi gardzi.

Ocierać się miała o geniusz. Żyją świadkowie.

Patrzyłam przez okno, kiedy mówiła,

że przyszedł czas,

kiedy nie potrafiła policzyć do trzech,

a wokół niej nie było nikogo,

czyli nic się nie zmieniło,

prawie.

Patrzyłam w okno, kiedy w kółko powtarzała,

że umiera.

Nie wierzyłam jej. Za młoda na to była.

Nie miała nawet czterdziestu lat,

gdy jednak umierała.

Nie wiedziałam, że można umrzeć tak na życzenie.

Patrzyłam potem długo w to samo okno.

Tam dzieci grały w klasy.

Klaskały: „Raz, dwa, trzy” itd. Bez zająknięcia.

Strzelały seriami jak z armaty, bez zaciągnięcia.

Chciała kiedyś być jak one, ale była od nich lepsza

podobno. Tak świadczą świadectwa,

wciąż żywe, obecne.

Na najlepszych uniwersytetach

jej zmysły wychodziły

z siebie.

Ona też chciała żyć i nie umierać z samotności

na złośliwy nowotwór wybitności,

o który modlą się proste, zdrowe,

ogłupiałe szczęściem rozsądki.

Podróże Donikąd

Z nieodbytych podróży nad Adriatyk

mam plik pocztówek.

Rozsyłam je sobie wirtualnie na kilka

adresów mailowych.

Docierają co drugie w różnym terminie.

Listonosz przychodzi rzadko,

a właściwie to wcale —

odkąd chodzę na studia dzienne

nie nadchodzą listy z uczelni napominające

o zapłatę czesnego…

Z nieodbytych podróży w Himalaje

mam wiele wspomnień.

Rysuję widoki.

Podobno są piękne.

Księżyc wisi nisko nad górami.

Chciałoby się zaśpiewać zasłyszaną

jakiegoś wczoraj piosenkę —

„Góry moje, wierchy moje”…

Mieszkamy pod górami.

Mówią, że jesteśmy góralami. Rozmawiamy gwarą.

Widać stąd dobrze Babią Górę. Góruje nad okolicą.

Już marzec, ona jest cała zaśnieżona, a tu tak ciepło.

Niedaleko naszej granicy toczy się wojna.

Powtarza się, że jakby co —

można więcej pracować,

wykupić mieszkanie w jakimś Rzymie.

Uciec przed wojną.

Babka dożyła drugiej wojny w Europie…

Zaczyna opowiadać o głodzie.

Żywe są w pamięci krajobrazy znad Oświęcimia —

dymy, kominy, ludzie

wywożeni w głąb Niemiec.

Pociągi podążające na Wschód.

Tylu przodków nie wróciło z wojny.

Kompozytor

Pod batutą kompozytora milkną sny.

Jak głuchy Beethoven potrąca mnie w Krakowie

Zagajewski

skrzydłem swego ramienia, jakie utknęło w kieszeni.


Utknął w klatce nieba z gołębiami, które wpadają

pod tramwaj

lecąc za ziarnem.

Nigdy nie wyobrażałam sobie takiego spotkania

z poetą… Ale czy można było oczekiwać innego?

Jego trzeźwego spojrzenia za dnia?

Czy nocą pisał?

Czy upajał się poezją?

Kiedy zaaplikował sobie ostatnią dawkę?

Ewidentnie był pod wpływem czegoś, niesiony

przed siebie, w zapomnienie —

szedł w otchłań ciemną miasta,

wokół budynków obszarpanych

jak z jego snu o wojnie.

Krew gołębia, niewinna spływała

z ziarnami po szynach.


Dokąd jadą tramwaje z ludźmi?

Zatrzaskują się z sykiem drzwi.

Tramwaje odjeżdżają pełne, kołysząc się na boki.

Jadą jak po maśle — po kościach gołębich.

Tylko kto i po co — rzuca ziarno na szyny?

Kto nauczył mnie takich skojarzeń?

Mój dziadek był w czasie wojny w obozie,

drżał o każdy

dzień swojego istnienia, aby nie był

ostatnim. Mam to wtłoczone przez krew.

Kuzyn dziadka nie wrócił,

został zamordowany w Oświęcimiu.

Co by powiedział? Jerzy, mam na imię Jurek.

Jest marzec, zbliżają się moje 20-ste urodziny.

Jestem w obozie, wysłano mnie na śmierć.

Niedługo wypłynę przez komin.

Nie zagram już w klubie w piłkę. Rodzina do końca

będzie żyła z pytaniem,

co się właściwie stało? Nie okazałem

dokumentów, zapomniałem.

Dlatego mnie zabrali (ludzie o tym mówili sobie).

W Oświęcimiu skończyły się moje sny.

Przecięła je nowa dostawa ludzi do pieca.

Zostałem zapakowany jak towar z krwi i kości

i przetransportowany do miejsca, które stało się

moim cmentarzem. Podróż nie była długa,

stąd, miasta moich spełniających się snów, Krakowa,

tutaj — do kolczastego miasta

z błota i betonu.

Jeszcze pożegnałbym się z mamą… Wygląda teraz

na pewno przez okno… Czeka na mnie.

Żyją ci, jacy mnie pamiętają, starsi wtedy ode mnie.

Minęło tyle lat. Pamiętają mnie,

mój wygląd, jak byłem młody i nie do umierania.

Nie mam dzieci. Już nikt mnie nie słucha.

Jestem jak sen, ale w który nie wolno wątpić.

Ten koszmar się zdarzył. Naprawdę, wypłynąłem

przez komin i stałem się mgłą.

Oddychali mną ludzie. Komin był z cegły.

Leżałem wraz z innymi — oczekując jak spłonę…

A może to nie tak, nie wiem, co się stało potem.

Nie interesowałem się już tym.

Było za straszne, zamknąłem oczy i skurczyłem się

w sobie jak orzech, podciągając do gardła kolana.

To mógł być jednak strzał, nie skonałem

z wycieńczenia, byłem silny, ledwo tu przyjechałem,

zabrali mnie zaraz.

Może pomyliłem siebie z kimś. Stos trupów.

Miałem urodę jak Rom… Wszyscy tak ciągle mówią,

że to pewnie dlatego.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 105.59