E-book
17.64
drukowana A5
48.42
Dublin Na Trójce

Bezpłatny fragment - Dublin Na Trójce

Objętość:
182 str.
ISBN:
978-83-8245-362-1
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 48.42

Podziękowanie

Dziękuję mojej Żonie za zainspirowanie mnie do napisania tej książki a całej Rodzinie za cierpliwość i wyrozumiałość jaką mi okazywali w trakcie jej powstawania.

Wstęp

Witajcie! Jak leci? Jeśli ten zbiór felietonów trafił w Wasze ręce to jest mi bardzo miło się przedstawić! Nazywają mnie „Vladimir” z powodu trudności w poprawnym wymówieniu mojego imienia przez większość klientów.

Jestem kierowcą taxi w Dublinie — dokładnie od pierwszego dnia Świąt Bożego Narodzenia 2006r. Wiem, że to nietypowa pora na rozpoczęcie kariery, ale ja miałem 2 tygodnie na dokonanie próby — żeby zobaczyć czy mi się powiedzie.

Pracowałem już wcześniej — od około dwóch lat — jako operator wózka widłowego w dużej kompani przemysłowej w Dublinie, ale kasa była słaba a robota ciężka i trwała długie godziny więc postanowiłem coś z tym zrobić. W wydawanej wtedy w Irlandii „Gazecie Polskiej” wypatrzyłem ogłoszenie o naborze kierowców do City Cabs — miejscowej kompani taxi — chyba największej w mieście. Obiecywali minimum 20 euro na godzinę i czas pracy według własnego uznania — ja w magazynach dostawałem niecałe 10 euro za godzinę, tyrając od rana do wieczora. Zawsze ceniłem sobie wolność wyboru, zapisałem się więc na kurs dla przyszłych kierowców taxi prowadzony właśnie przez City Cabs.

Centrum Dublina znałem całkiem nieźle — wszędzie chodziłem pieszo, żeby nie płacić za autobus… początki na emigracji bywają trudne. Po kilku miesiącach przygotowań podszedłem do egzaminu — niestety, nie zgromadziłem odpowiedniej ilości punktów. Potraktowałem tę pierwszą próbę jak rozpoznanie walką — kto był w wojsku — zrozumie, kto nie był niech pogoogluje.

Wyciągnąłem pewne nauki z tego rozpoznania — (wnioski się wnosi). Przede wszystkim poważniej zabrałem się do nauki języka angielskiego no i w weekendy zacząłem podróżować po dzielnicach Dublina, najpierw z instruktorem nauki jazdy a potem wynajętym samochodem z moją przyszłą żoną, żeby się „otrzaskać na drodze” — szło coraz lepiej.

Po kilku miesiącach spróbowałem ponownie zdać egzamin — tym razem pozytywnie — uzyskałem wynik ponad 80%. No i zacząłem swoją taxi przygodę z City Cabs.

W mojej poprzedniej robocie miałem właśnie świąteczną przerwę więc był to idealny moment, żeby spróbować i zobaczyć jak się sprawy potoczą.

Po 4—5 dniach wiedziałem już, że do poprzedniej pracy — na wózek widłowy — nie wrócę. I tak jeżdżę taryfą do dzisiaj. Ta praca stwarza okazje do spotykania różnych ludzi, odwiedzania różnych miejsc i bywania w różnych sytuacjach — czasem zabawnych a czasem nie, ale na pewno nie jest jednostajna ani nudna. Nieraz na bieżąco trzeba rozwiązywać różne problemy i radzić sobie w zaskakujących sytuacjach, a czasem trzeba po prostu robić dobrą minę do kiepskiej gry.

Na kartach mojej pracy „Dublin na trójce” chciałbym podzielić się z Wami moimi przeżyciami oraz spostrzeżeniami, jakich dokonałem w trakcie wykonywania zawodu taxi drivera, odczuciami na temat Dublina i Dublinerów, ich kultury i obyczajów — z pozycji taksówkarza imigranta. Mam nadzieję, że nie zanudzicie się podczas lektury. Wszystkie sytuacje opisane w tej książce są autentyczne — opis moich wrażeń i odczuć jest wierny.

Tytuł „Dublin na trójce” zrodził się w mojej głowie podczas pracy, czyli w trakcie jazdy samochodem po Dublinie. Zarówno w dzień czy w nocy w centrum miasta, sytuacja na ulicach powoduje, że najczęściej w trakcie jazdy używa się trzeciego biegu — szybciej się po prostu nie da — przyczyną są ograniczenia prędkości do 30km/h wprowadzone przez DCC w strefie śródmiejskiej Dublina oraz korki spowodowane dużym natężeniem ruchu i najprawdopodobniej tymi właśnie ograniczeniami prędkości. Wydaje się to bezsensowne, jednak kierowcy zobowiązani są do przestrzegania tych reguł (czy ich przestrzegają to odrębna sprawa). Można tu jeszcze wspomnieć o progach zwalniających (speed ramps), które też raczej nie pozwalają na rozwijanie nawet rozsądnych prędkości.

Kiedyś stojąc w potężnym korku miałem takie właśnie przemyślenia — poruszałem się bardzo powoli, a gdy ruch zrobił się bardziej płynny to i tak nie dało się jechać szybciej niż na trzecim biegu. Nawet emerytowany szachista mógłby się zanudzić!

„Trójka” — czyli trzeci bieg jest bardzo odpowiedni do jazdy w mieście — jest bardzo elastyczny — łatwo przyśpieszyć, łatwo zwolnić. Gdy lata temu odbywałem kurs prawa jazdy, jeszcze w moim kraju — w Polsce — instruktorzy „wbijali” kursantom do głowy jazdę na trójce mówiąc, że to uniwersalny „miejski bieg” — i tak zostało mi do dzisiaj.


Życzę przyjemnego czytania!

Pozdrawiam

Włodzimierz Feliksowicz

Pierwszy raz

Mój pierwszy dzień na „taryfie”. Nie mogłem się zebrać, żeby wyjść z domu na pierwszą szychtę. Miałem wątpliwości czy sobie poradzę, czy da się dobrze zarobić i czy dogadam się z klientami. Dziwne to były wątpliwości, bo taksówka stała już pod domem, wynajęta z kompani czekała na robotę. Przemogłem się jednak, wsiadłem i ruszyłem ”do boju”. Spojrzałem na wskaźnik paliwa i pomyślałem, że trochę mało — było poniżej 1/4 zbiornika — na szychtę trzeba dotankować, bo nigdy nie wiadomo jak daleko trzeba będzie jechać. Podjechałem na stację paliw na Long Mile Rd, tłumów nie było, bo to o ile pamiętam Christmas pierwszy dzień było. Zatrzymałem się koło dystrybutora, sięgnąłem po „pistolet” no i zacząłem nalewać paliwo…

Lubię od dziecka zapach benzyny i gdy tak przy tankowaniu poczułem ten zapach i pomyślałem sobie, że tak ładnie pachnie i nie wszyscy lubią… i nagłe olśnienie!! Kurwa!! Przecież ja mam diesla!!! Jednocześnie usłyszałem takie „pyk” — to odbił pistolet do tankowania! Znaczyło to, że ponad 3/4 zbiornika na diesel zalałem benzyną!

— O ja pierdolę!!! — Kląłem szpetnie w duchu, wystarczyła chwila nieuwagi, rozkojarzenia i jest problem! Nieźle się zaczyna — pomyślałem. Zdawałem sobie sprawę, że w takim przypadku nie powinienem uruchamiać silnika. Nie wiedziałem co robić! Wszedłem do pomieszczenia stacji paliw w nadziei, że znajdę jakiś wężyk i miskę czy jakiś plastikowy zbiornik — kilka rzeczy, za pomocą których mógłbym jakoś odpompować to paliwo. Niestety na półkach były same takie bzdurne akcesoria, zapachy do samochodów i różne takie pierdoły, które w sytuacjach awaryjnych przeważnie na nic się nie przydają. Facet zza kasy przyglądał mi się od dłuższej chwili i chyba zniecierpliwiony, zapytał czy będę płacił za paliwo, czy szukam czegoś jeszcze. Opowiedziałem mu o mojej pomyłce a jego pierwszą reakcją była prośba o uiszczenie opłaty za benzynę. Potem powiedział mi, że ma numer telefonu do takiego magika co się zajmuje tego typu przypadkami. Uprzedził mnie też, że są Święta i nie gwarantuje mi, że ów magik będzie dostępny. Poprosiłem, żeby zadzwonił, może będę miał farta. Kasjer zadzwonił, coś tam pogadał i przekazał mi, że do godziny magik się pojawi, bo ma właśnie robotę — tylu jest roztargnionych kierowców. Po jakiejś godzinie przyjechał koleś, opowiedziałem mu moją historię, że właśnie zaczynam karierę na taxi no i w zamyśleniu zatankowałem do diesla benzynę, bo to mój pierwszy diesel w życiu. Zapytał skąd pochodzę, pogadaliśmy chwilę i chyba mu się szkoda mnie zrobiło, bo rzekł, że za tą usługę weźmie ode mnie 250 euro, czyli o stówę mniej niż zwykle bierze. Wyglądało to na popularną technikę sprzedażową, ale i tak nie miałem innej opcji a magik powiedział żebym się nie martwił, bo szybko to odrobię. No i przystąpił do roboty. Po około jednej godzinie było po sprawie. Facet odpompował benzynę do swojej plastikowej beczki, kazał zalać diesla do pełna i odpalić silnik. Odpaliłem z obawą, ale pracował równo i miarowo — mruczał jak kot. Ależ byłem szczęśliwy!!! Jak kierowca, który właśnie zapłacił mandat w wysokości 250 a nie 350 euro. Wypłaciłem kasę z ATM i zapłaciłem mu — niezły początek. No ale okazało się, że magik miał rozeznanie w taxi biznesie.

W tym czasie, gdy zaczynałem jeździć, taryfiarzy w Dublinie było o połowę mniej niż teraz. Kasę wydaną na odpompowanie benzyny odrobiłem na spokojnie, byłem przyjemnie zaskoczony.

Jednak przy następnych tankowaniach byłem już mocno skoncentrowany na czynnościach i rodzaju paliwa jakie nalewam — mimo wszystko sporo kosztowało. Pomyliłem się tylko raz — jak saper — tylko skutki były nieporównywalnie słabsze i odwracalne. W samej robocie nieźle się „kręciło” — było mało taryf a dużo chętnych do jazdy.

W Irlandii rodzinny świąteczny posiłek spożywa się w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia a nie tak jak u nas — w Wigilię. Zwykle odwiedzają się wtedy całymi rodzinami i świętują przy indyku zamiast karpia. I jak to przy uroczystych rodzinnych spotkaniach bywa — ludzie tutaj też lubią się napić, stąd duże zapotrzebowanie na taxi w godzinach popołudniowych i wieczornych. Zdarzyło mi się nawet jedną liczną rodzinę rozwozić na 3 razy. No i złapałem wtedy pierwszy raz kurs poza miasto do Newbridge — już w pierwszym dniu kariery!

To były dobre czasy dla taxi driverów, mała konkurencja dużo chętnych klientów na usługi. Dzisiaj już tak łatwo nie jest.

2 punkty od konia

W pierwszych miesiącach mojej kariery jeździłem po Dublinie popołudniami i wieczorami. Nie jakieś długie godziny, bo taryfiarzy jeszcze wtedy nie było zbyt wielu więc i konkurencja była słaba a klientów było „od groma”. Prawie na każdym rogu ktoś haltował taryfę więc zarabiało się przyzwoicie i bez strasznego wypruwania sobie żył. Pracowałem wtedy po 8—10 godzin maksymalnie a i tak było spoko z kasą. Dla porównania dodam, że można było zarobić o wiele więcej niż w mojej poprzedniej robocie od świtu do nocy na wózku widłowym w wielkich magazynach — nie to żebym narzekał — przyjęli mnie bez języka, ekipa w robocie była spoko, było kilku Polaków, ale kasa była słaba i trzeba się było przebranżowić. No i padło na taxi. Gdy już zdałem egzamin — za drugim razem co prawda, ale na ponad 80% — to dobry wynik — wynająłem taryfę i zacząłem nową pracę, żeby się jak najszybciej „odkuć”. Zaczynałem pod koniec grudnia 2006 i nie miałem pojęcia, że wraz ze zmianą kolejnego roku zmienią się również niektóre przepisy w ruchu drogowym.

Do końca 2006r. na przykład kierowca taxi w Irlandii nie musiał zapinać pasów bezpieczeństwa — no nic nadzwyczajnego — w całej Europie taryfiarze nie musieli.

Przed rozpoczęciem mojej nowej kariery zapoznałem się dość dokładnie z przepisami drogowymi, żeby uniknąć niepotrzebnych kłopotów i wydatków, jednak nie przypuszczałem, że tak szybko zostaną wprowadzone nowe regulacje.

Któregoś wieczoru zaraz na początku 2007r. krążyłem po Temple Barze — rozrywkowej dzielnicy Dublina — bardzo „klimatycznej” zarówno w dzień i w nocy — kto nie widział zachęcam do wizyty. Oświetlone i podświetlone historyczne budynki pubów i barów, muzyka na żywo, śpiewający i tańczący na zewnątrz ludzie popijający piwko — niby nie wolno — ale Temple Bar to jakby specjalna strefa ekonomiczno — turystyczna. Turystów setki a może i tysiące a rocznie to i pewnie z milion, naprawdę beztroska atmosfera zabawy. Muzyka — tradycyjna i popularna — w pubach, barach, restauracjach i na chodnikach. Nastrój ogólnie festiwalowo — odpustowy. I w środku tego „zamieszania” ja — taxi driver — jeżdżący bardzo wolno wybrukowanymi kamieniem uliczkami, bo „nawalonych” ludzi mnóstwo — w poszukiwaniu zmęczonych już atrakcjami i urokami miasta ewentualnych klientów.

Przejeżdżałem wolniutko koło pubu Turkey`s Head i usłyszałem fajną muzę, było wolne miejsce to się zatrzymałem, żeby posłuchać no i w nadziei, że jakiś turysta zechce wrócić do swojego hotelu, hostelu czy kwatery.

Tak się „zawiesiłem” słuchając tej muzyki, że w pewnym momencie z zaskoczeniem, ale i niemałym zdziwieniem stwierdziłem, że przygląda mi się koń pochylając się do otwartego okna w samochodzie.

Konie w Dublinie nie są jakimś nadzwyczajnym zjawiskiem, na ulicach można czasem spotkać różnych osobników jadących wierzchem — czasem w siodle a czasem na oklep — albo zaprzęgnięte do dwukołowych lekkich wózków wyścigowych — sulky. Młodzi travellerzy urządzają sobie nieraz wyścigi na ulicach miasta — zupełnie jak „Szybcy i wściekli”, z tą tylko różnicą, że na dwukółkach „napędzanych” prawdziwymi końmi…

Można też — choć rzadko — spotkać same konie, znarowione czy spłoszone, biegające bez jakiegokolwiek nadzoru po ulicach miasta. Wszystkie te sytuacje są wpisane w tradycje Dublina. Ale żeby koń zaglądał do samochodu na Temple Barze? W pierwszym momencie pomyślałem, że śnię na jawie. Ale dopiero w następnej sekundzie zauważyłem na tle szyi konia ludzką głowę. Na tej głowie nasadzony był taki dżokejski kask a sama głowa zachrypniętym sznapsbarytonem wydzierała się na mnie:

— zapnij pas albo stracisz 2 punkty!! Podskoczyłem na moim siedzeniu, otrząsnąłem się z jakby letargu — ach ten Temple Bar! — I dopiero teraz zobaczyłem realny obraz.

Obok mojego samochodu stał koń z głową zwieszoną w dół jakby przyglądał się swoim kopytom — trawy raczej nie skubał, bo ulice wybrukowane kamieniem w klimacie średniowiecznym. Wyglądało to tak jakby zaglądał mi do samochodu przez okno. Z siodła pochylał się do mnie kurduplaty jeździec w żóltej kurtce służbowej i w dżokejskim kasku ze znaczkiem Gardy. Wydzierał się na mnie, że mam zapiąć pas bezpieczeństwa. Typ musiał być nieźle wysportowany, bo z tego konia się nie zsuwał ani nie spadł a sama ta pozycja przyjęta przez niego wymagała niezłego naciągu.

— Przecież taksówkarze nie muszą zapinać pasów! — wyraziłem swoją wątpliwość.

— Są nowe przepisy, o których taksówkarz powinien wiedzieć! — warknął jeździec i dorzucił — zaraz ci zabiorę 2 punkty i zapłacisz mandat!!

Trochę się zestresowałem i nie próbowałem już nadużywać jego cierpliwości. Z gliniarzami nie ma co fikać — tutaj mają taką pozycję jak Milicja w czasach PRL — u, mogli i potrafili zajść za skórę, gdy uznali, że ktoś „przegina”. Zapiąłem szybko pas, wydukałem sorry i odjechałem stamtąd zanim się rozmyśli i od dyskusji przejdzie do czynów. Ciekawe doświadczenie — pomyślałem — o mały włos dostałbym 2 punkty karne od konia na Temple Barze. Jakiś znajomek wspominał kiedyś, że to „dzielnica cudów” ale nie brałem tego na poważnie. Odjechałem, żeby nie kusić losu, ale już cały czas jeździłem w pasach. Tak się wczułem w rolę, że teraz gdy czasem zapomnę zapiąć pas, to tak się dziwnie czuję jakby mi czegoś brakowało i zaraz zapinam. To bardzo pożyteczny nawyk przede wszystkim ze względów bezpieczeństwa i oszczędności w nieplanowanych wydatkach.

Tego Gardziarza spotkałem raz jeszcze dobrych kilka lat później na St. Stephen`s Green Sth. Zabrałem wtedy na pokład kobietę, która jechała odebrać dzieci z przedszkola — późne popołudnie w Dublinie — godziny szczytu. Mieliśmy się przemieścić w Adelaide Rd, ale były takie korki, że masakra.

Krążą takie opinie, że po bankowym kryzysie i recesji w 2008—2012, ze względu na drastyczny wzrost cen wynajmu mieszkań i cen zakupu nieruchomości w Dublinie, mnóstwo ludzi wyprowadziło się na przedmieścia i do sąsiednich hrabstw, aby taniej mieszkać i żyć. Jednak, aby pracować muszą dojeżdżać do Dublina i to jest powodem tak dużego wzrostu liczby pojazdów na ulicach miasta. Nie wiem, ile w tym twierdzeniu jest prawdy, ale brzmi sensownie i nie jest pozbawione logiki, a mocno zakorkowane codziennie ulice Dublina to po prostu fakt.

No więc podjeżdżaliśmy co parę minut o metr lub dwa a jeszcze gdzieś tam z przodu doszło do stłuczki. Widziałem, że kilku kierowców daleko przed nami zrobiło „unik”, to znaczy śmignęli w prawo pod zakaz wjazdu na Earlsfort Terrace w kierunku Conrad Hotel. Pomyślałem, że w tych okolicznościach w korku będziemy stać tak długo, że te dzieci w przedszkolu ta moja pasażerka odbierze w porze kolacji. Ona chyba też tak pomyślała, bo zaczęła prosić mnie czy mógłbym jakoś ominąć ten bałagan. Cóż — kocham dzieci — więc postanowiłem spróbować.

Wyjechałem z rzędu samochodów i ruszyłem szybko przeciwnym pasem ruchu „pod prąd” — była podwójna ciągła linia, no ale pomyślałem, że taxi porusza się po drogach na specjalnych prawach — tak mi się wydawało — no i liczyłem na odrobinę szczęścia.

Już byłem blisko, już miałem skręcać w prawo pod Conrada, ale jak spod ziemi wyrósł Gardziarz z wyciągniętą ręką — sygnalizował, że mam się zatrzymać. Za nim stał motocykl z niebieskimi „błyskami” a kawałek dalej jeszcze jeden. Pewnie przyjechali do tej kolizji no i żeby rozładować ten wielki korek.

Jeśli chodzi o szczęście to się chyba trochę przeliczyłem. „Capnął” mnie. Kazał zjechać na bok i krzyczał na mnie co ja wyprawiam. Tak ze złością. Błysnęła mi w zakamarkach zwojów myśl, że znam skądś ten głos, ale patrzyłem na wkurwionego typa i raczej go nie kojarzyłem. Opuściłem szybę i zacząłem się tłumaczyć, że dzieci w przedszkolu czekają na mamę a i tak już jest dość późno i pewnie się martwią… Moja pasażerka widząc nastawienie tego Gardziarza pochyliła się w stronę okna i zaczęła go prosić, żeby nas puścił, przyznała, że to ona mnie prosiła i namówiła na złamanie przepisów właśnie ze względu na dzieci i na ten olbrzymi zator.

Irlandczycy jak wszyscy inni ludzie na świecie mają swoje wady i zalety, ale mają jedną wielką wyróżniającą ich cechę — kochają dzieci i bardzo się o nie troszczą. Starannie je wychowują i potrafią wiele „nagiąć” właśnie ze względu na dzieci.

Gardziarz spojrzał spode łba i powiedział, że mogłem spowodować wypadek i stworzyłem zagrożenie… I że w ten sposób utrudniam mu pracę. Ale od krzyków przeszedł do działania. Rozejrzał się dookoła, stanął na środku skrzyżowania, wstrzymał ruch z przeciwnych kierunków i nakazał nam — sygnalizując ręcznie — jechać właśnie pod ten zakaz na Conrad Hotel. Za nami przepuścił jeszcze kilku kierowców. Prawie śpiewałem ze szczęścia, bo na początku wyglądało, że będzie dużo gorzej i ­­­­­­­­sądziłem, że stracę kolejne punkty a już w rankingu miałem trochę „uzbieranych”. Za 2—3 minuty byliśmy na Adelaide Rd — pasażerka szybko wysiadła a ja starałem się przebijać w stronę Dublin Airport — jeszcze wtedy jeździłem popołudniami. W trakcie jazdy olśniło mnie — ten Gardziarz to musiał być ten sam, co kilka lat wstecz „proponował” mi dwa punkty razem z koniem!

Stąd wziął się ten znany mi głos! Przypomniałem sobie tamten obraz, no facet jakby ten sam — szczupły, niewysoki, jak to dżokej i łatwo się „zapalał” — znaczy nerwowy taki — ale to pewnie od roboty. Przesiadł się z konia na motocykl — większa frajda i o konia trzeba zadbać, napoić, nakarmić, wyczyścić itp. Z motocyklem prostsza sprawa — dużo mniej pracy i szybsza jazda. Wtedy, gdy zwisał z tego konia i na mnie warczał też był rozdrażniony a potem jakby się trochę uspokoił.

Ogólnie Gardziarze bywają dość nerwowi — kiedyś zatrzymali mnie na check poincie — a jechałem z pasażerami — i jeden Gardziarz poprosił mnie o prawo jazdy. Aby mu je podać odpiąłem pas bezpieczeństwa i sięgnąłem pod kurtkę do kieszeni i jeden z nich doskoczył do samochodu prawie z pianą na ustach i krzyczał do mnie, że nie pozwolił mi odpiąć pasa. Spojrzałem na niego z zaciekawieniem, bo było to nad wyraz agresywne zachowanie, nieadekwatne do sytuacji.

Jego oczy to była ściana — bez wyrazu — albo był pierdolnięty albo czymś nabuzowany albo jedno i drugie. Wyglądało to tak jakby chciał otworzyć drzwi od samochodu i mnie z niego „wytargać”. Moi klienci — młodzi ludzie — bardzo się zestresowali. Ja pamiętam tego „karakana” do dzisiaj. Niski, krępy, ciemne włosy i ciemne oczy bez wyrazu — taki wygląd włoskiego fryzjera z jakiegoś filmu o mafii. Szczęśliwie było tych Gardziarzy więcej i jeden z nich chyba widział co się „kroi” i odwołał go na bok a nam kazał już jechać bez kontroli.

Teraz rozumiem, dlaczego w większości krajów świata społeczeństwa podchodzą do służb porządkowych z dużą rezerwą. Jednak czasem można się przyjemnie rozczarować!

Chłopcy z Ballyfermot

Przez pierwszy rok mojej taksiarskiej kariery jeździłem „żółtkiem” z City Cabs i byłem słabo obeznany z obyczajami i zachowaniami dublińskiej klienteli.

Czyli taksówka żółta a kierowca „zielony”. Dopiero zbierałem doświadczenia w tej robocie. No i byłem napalony na kasę, znaczy chciałem jak najszybciej zarobić dużo pieniędzy.

Wprawdzie na kursie przygotowawczym dla taxi driverów instruktorzy mówili o tym, żeby starać się unikać zabierania klientów niedbale odzianych tzw. „dresów” lub osób młodych, w „trudnych” dzielnicach — szczególnie wieczorami i nocą ze względu na bezpieczeństwo kierowcy. Zwracali też naszą uwagę na niekompletnie ubranych potencjalnych klientów — bez koszuli lub marynarki — w samych jeansach lub krótkich spodniach, bo są to zwykle osobnicy, którzy piją do końca… to znaczy do końca funduszy i potem nie mają czym zapłacić za taxi a często też bywają pod wpływem narkotyków.

W Dublinie porządni ludzie na wyjście w miasto ubierają się w miarę przyzwoicie. Ja jednak ze względu na możliwość zarobku zabierałem na pokład każdego kto zechciał ze mną jechać, nie zwracając jeszcze wtedy uwagi na stan trzeźwości ani ubioru.

Któregoś weekendu miałem kurs z Centrum do Ballyfermot no i wracałem na pusto, tak około 1.00 w nocy. Haltowało mnie dwóch młodych mężczyzn 18—20 lat, nerwowo machali rękami — wyglądało na to, że bardzo potrzebują taxi. Ubrani byli — szybkie luknięcie — całkiem przyzwoicie, w każdym bądź razie nie byli w dresach ani jakiejś zaniedbanej odzieży. Zatrzymałem się. Wsiedli i po pierwszym pytaniu — dokąd? — ich odpowiedź zasugerowała mi, że są nawaleni a może i naćpani chociaż na chodniku nie wyglądali na takich ”zmęczonych”. Cóż — pomyślałem — zawiozę ich szybko, gdzie chcą i „cześć jak czapka” — wrócę do Centrum, bo o tej godzinie w weekend zaczyna się prawdziwa masakra, najwyżej posłucham przez parę minut ich bełkotania. Już w pierwszych minutach „rejsu” zaczął się tworzyć mały problem. Jeden z nich — wyższy — chciał jechać do City do jakiegoś klubu. Drugi — niższy — chciał jechać gdzieś poza Dublin w stronę Naas i twierdził, że ma tam „ustawioną” laskę — znaczy dziewczynę. Ten mniejszy był jakby bardziej przy zmysłach i był bardziej uparty. Przekonał większego, że jednak pojadą do tej laski a potem się zobaczy. No i zasugerowali zmianę kursu. Po kilku pytaniach z ich strony: skąd pochodzę i jak długo jestem taximanem większy się wyluzował i „wyczarował” zza pazuchy butelkę piwa. Kulturalny był — zapytał czy się napiję a gdy odmówiłem zaczął „walić z gwinta” — mniejszemu jednak nie zaproponował.

No i dopiero w tym momencie załapałem, że większy jest nawalony jak Luas do Tallaght — po kilku łykach tego piwska zaczął już przeciągać słowa i nie bardzo mogłem zrozumieć co mówi. Nagle zaczął się wyginać jak kot co zeżarł trawę — już wiedziałem co się może zaraz wydarzyć. Zjechałem do krawędzi drogi — w tym czasie większy chciał otworzyć okno, ale nie mógł znaleźć przycisku w tych swoich konwulsjach a ja gdy nacisnąłem swój było już trochę za późno — część „pawia” wypuścił pod swoje nogi i na dashboard a resztę przez opuszczoną szybę.

Zatrzymałem samochód, wysiadłem, obszedłem dookoła no i otworzyłem przednie drzwi pasażera. Większy był lekko oszołomiony — jak to po pawiu — zaczął się gramolić na zewnątrz a mały, gdy to zobaczył też wysiadł.

Powiedziałem im, że dalej nie jadę — oni, że nie ma sprawy. Na to ja — że muszą zapłacić to co na liczniku i soiling charge — wtedy wynosiła taka opłata za zanieczyszczenie taxi 120 euro. Zaczęli się burzyć, że nie skończyłem kursu i że nie będą płacić. Ja im na to, że zarzygali mi brykę i przez nich mam straty i żeby dali kasę. Zrobili się agresywni a najwięcej pyskował ten mały. Pomyślałem, że raczej sobie z nimi poradzę, bo są nawaleni a ten większy sprawiał wrażenie półprzytomnego — opierał się o samochód od strony chodnika i coś gestykulował palcami rąk ale słabo mu to wychodziło. Nie chciałem ustąpić — powiedziałem, że zawołam Gardę i wtedy za sobą usłyszałem brzęk tłuczonego szkła.

Odwróciłem się i co?… Mały chyba nie wytrzymał próby nerwów — dzierżył w ręku „tulipana” — najprawdopodobniej zrobionego z butelki po piwie tego większego — tak mi szybko przeleciało przez głowę — i najwyraźniej do mnie startował wykrzykując bardzo agresywnie coś w stylu „fuck you! kill you!”

Nawet nie za bardzo się wystraszyłem — przeciwnie — zastanawiałem się jak mógłbym go dobrze pizgnąć — myśli przebiegały szybko przez głowę. I wtedy dwa samochody zjechały obok nas i zatrzymały się gwałtownie jeden za nami a drugi przed nami i z obydwu naraz wyskoczyli mężczyźni tak na oko 30—35lat. Byłem przekonany, że to Garda, ale przecież nie zdążyłem jeszcze po nich zadzwonić — no chyba, że ktoś z Red Cow Hotel — bo było to w pobliżu ich parkingu. Ci dwaj faceci podbiegli do nas, ale na ich widok większy z mniejszym jak rażeni prądem momentalnie poszli w długą, a że było to obok jakiegoś biznes parku to bardzo szybko zniknęli z pola widzenia.

Chyba też pomyśleli, że to Garda i instynkt u nich zadziałał — byli z Ballyfermot to zapewne zwyczaj unikania Gardy wyssali z mlekiem matki. Dziwne, bo przecież byli mocno nietrzeźwi. Okazało się za chwilę, że ci faceci co się zatrzymali ocenili bardzo prawidłowo sytuację tzn., że taksówkarz ma kłopoty i postanowili mi pomóc. Nie byli to Gardziarze tylko taxi driverzy co dotarło do mnie za chwilę, gdy trochę ochłonąłem. Jeden z nich, taki o sportowej, atletycznej sylwetce zapytał czy wszystko u mnie OK. i czy mnie napadli. Adrenalina zaczęła odpuszczać i wyjaśniłem mu trochę chaotycznie sytuację.

Zadzwonił na Gardę i zgłosił atak na kierowcę taxi a po chwili powiedział do mnie, że będą tak do 15 minut, bo mają dużo roboty no i żebym na nich czekał — i pojechali.

A ja czekałem… i czekałem… i gdy tak czekałem stres zaczął odpuszczać, trochę mną telepało, może z zimna może z nerwów, zacząłem odczuwać głód i pić mi się chciało, ale wodę do picia miałem akurat schowaną tam, gdzie ten większy zjeb „nahaftował”. Czekałem na tą Gardę tak z godzinę i zacząłem analizować sytuację. Odezwała się taksiarska mentalność — Garda już pewnie o mnie zapomniała a ja mógłbym wyczyścić „hafty” póki świeże — bo najgorszy smród jest wtedy, gdy zaschnie i zaczyna się rozkładać, wtedy tego smrodu trudno się pozbyć nawet przez tydzień i dłużej.

Spokój mi wrócił, zacząłem kalkulować w miarę chłodno — postanowiłem, że nie będę czekał na psiarnię, wsiądę do samochodu, zatkam jedną ręką nos i pojadę do domu wyczyścić bryczkę, żeby była zdatna do roboty w następny dzień. Wsiadłem i pojechałem — do Tallaght było tylko kilka minut — pootwierałem wszystkie okna i tak jechałem około 60—70km/h, wiaterek przyjemnie przewiewał przez samochód i zabierał ze sobą smród świeżego jeszcze pawia — no żyć nie umierać! Po drodze widziałem dwa radiowozy Gardy, stały na ”błyskach” i wiązali tam jakichś ludzi przy taryfie. Pomyślałem, że może rzeczywiście mieli tyle roboty i nie mogli nadążyć z interwencjami — przecież to było z piątku na sobotę a Tallaght i okolice to „trudny” teren.

W weekendy jest naprawdę „młyn” na mieście, wszyscy się ostro bawią — taka kultura i obyczaje. A w Polsce próbowali różni mądrale mi wmówić, że gdy ktoś lubi się napić to jest alkoholikiem i takie tam bzdury, a wystarczyło wyjechać do Irlandii, żeby się przekonać, że w normalnym świecie to standard!

Dojechałem w końcu pod dom, pootwierałem drzwi w samochodzie, wziąłem z domu miskę z wodą, vanisha i jakąś szczotkę i zacząłem czyścić ten syf. Zajęło mi trochę czasu zanim skończyłem — już świtało. Rodzina nie mogła się nadziwić, że jestem taki pracuś, dopiero gdy opowiedziałem co mi się przydarzyło zrozumieli, że nie mogłem z tym czekać do południa.

Tak czy owak to było moje ostatnie podjęcie pasażerów z Ballyfermot w nocy. Mówią mądrzy ludzie, że człowiek uczy się na błędach — coś w tym jest!

Parę tygodni później wyhaczył mnie koleś tak może z 50 lat z papierową torbą z takewaya — wsiadł — zapachniały chipsy, luźna rozmowa — jak leci i takie tam… No i poprosił o kurs na Ballyfermot. Pomyślałem — starszy gość, normalnie gada — będzie spoko. Dojechaliśmy tam, gdzie wskazał, poprosił, żeby chwilę poczekać, że zaraz przyniesie pieniądze, bo za ostatnie kupił to jedzenie co trzymał w tej torbie, no taki miły był… a na liczniku jakieś 7 euro. Wysiadł i poszedł, otworzył furtkę w ogrodzeniu i straciłem go z oczu — jak się okazało — na zawsze.

Czekałem uczciwie na chłopa chyba z 5 minut — co on do banku po te 7euro poszedł? No ale banki w niedzielę wieczorem są nieczynne więc przyszło mi do głowy, że może po całej rodzinie próbuje zebrać te pieniądze no, bo przecież nie będzie „wyginał” dla 7-miu euro? Pomyślałem, że coś za długo zbiera te parę groszy i poszedłem zapukać do drzwi. Gdy otworzyłem tą furtkę w ogrodzeniu to załapałem — dom z przodu był nieoświetlony i raczej niezamieszkany a obok budynku można było przejść na inną ulicę. Facet był miejscowy, znał dobrze teren i mnie „wydymał”. Pomyślałem, że to tylko kilka euro, nic wielkiego, ale złość zwyciężyła — życzyłem mu w duchu, żeby mu te frytki w dupie na sztorc ugrzęzły. Po takiej duchowej zemście pozbierałem się jakoś i pojechałem w stronę miasta solennie sobie przyrzekając, że z Ballyfermot nie zabieram a do Ballyfermot — tylko po pobraniu depozytu.

„Ballymun Style”

W północnym Dublinie jest taka dzielnica — nazywa się Ballymun. W czasie, gdy zaczynałem moją przygodę z taxi stały tam jeszcze wysokie na 10 pięter socjalbloki, niektóre zamieszkane a niektóre noszące ślady demolki i podpaleń — ich obraz przypominał relacje tv z wojny na Bałkanach w latach 1990-tych. Z zasłyszanych opinii wiedziałem, że jest to „nieciekawa” okolica a wygląd budynków i gromadzące się ekipy „dresów” przypominały swym wyglądem klimaty slumsów w NYC — USA widziane przeze mnie niejednokrotnie w różnych filmach. Jazda taryfą w tym rejonie uznawana była za ryzykowną, a w czasie kursu przygotowawczego do zawodu taxi drivera przestrzegano nas przed podejmowaniem klientów z tej okolicy (pobicia, agresja, napady, ucieczki bez uiszczenia należności itp). Starałem się więc unikać tamtych rejonów, ale życie jak zwykle bywa przekorne.

Któregoś wieczora wjeżdżałem z O`Connel St. w Parnell St. No i wyhaltowała mnie kobieta. Tak około 30—40 lat, dobrze ubrana, skórzany płaszcz, jakaś biżuteria… wydawała się spoko — jedno co mi się lekko nie zgadzało to to, że stała w towarzystwie bardzo wysokiego, barczystego faceta w skórzanej marynarce o takiej bardzo „bandyckiej” gębie — jeśli kojarzycie dawnego rosyjskiego mistrza świata wagi ciężkiej w boksie zawodowym Nikołaja Wałujewa — to ten facet był właśnie takiej postury i miał podobny wyraz twarzy — no prawie kopia — wzbudzał respekt. Oni oboje stali przed knajpą Parnell Heritage Pub. Z tego co słyszałem poźniej to raczej nie była knajpa dla „białych kołnierzyków”.

Wsiadła ta kobieta i nawet się ładnie przywitała a po chwili rozmowy już wiedziała, że jestem obcy, oczywiście pytała skąd — odpowiedziałem, że z Polski itd.

Zaproponowała, że będzie mi wskazywać drogę, którą mam jechać, bo nie znałem zbyt dobrze podanej przez nią lokalizacji. Po jakichś 10—15 minutach zobaczyłem te wspomniane wcześniej wysokie socjalbloki i już załapałem, że właśnie przyjechaliśmy na Ballymun. Kobieta poprosiła żebym skręcił właśnie w stronę jednego z tych bloków. Zajechaliśmy pod takiego dziesięcio-piętrowca. Pod budynkiem przy jednej z klatek schodowych stała ekipa tak z 15—20 facetów w różnym wieku — rozpiętość 15—40 lat — „strzelam” bo nie przyglądałem się zbyt dokładnie z kilku powodów: było ciemno, wiedziałem, że tacy goście nie lubią jak się na nich gapią przyjezdni no i trzeci powód był taki, że to oni wszyscy gapili się na moją taryfę i na mnie co spowodowało u mnie lekki stres. Jednak pasażerka wskazała następną klatkę schodową więc poczułem ulgę. Zatrzymałem samochód a baba powiedziała, że pójdzie na górę i zaraz przyniesie mi pieniądze, bo wydała wszystkie w knajpie. Starała się być miła więc jakby wzbudziła moje zaufanie i oczywiście się zgodziłem. Ona poszła po pieniądze a ja zrobiłem nawrót samochodem i czekałem. Po jakichś 5-ciu minutach, gdy zmieniałem program w radiu nagle coś walnęło potężnie o maskę samochodu — odczułem wstrząs i huk też był konkretny. Aż podskoczyłem z wrażenia. Zobaczyłem na masce ciemny kształt. Różne dziwne myśli przebiegały chaotycznie przez moją głowę.

Skoczył ktoś?! — Może ona, bo nie miała czym zapłacić? Za chwilę zorientowałem się, że na masce leży czarny foliowy wór i rozsypane wokół odpadki typu organicznego, jakieś skórki z banana, ogryzki, puszki i co tam jeszcze ludzie wyrzucają do śmieci. Wyskoczyłem z samochodu, żeby upewnić się co do zawartości — bijący od wora smród utwierdził mnie w przekonaniu, że nie był to jednak straszliwy akt czyjejś desperacji. Spojrzałem w górę i na wysokości 5-go, może 6-go piętra ujrzałem trzy sylwetki — wydawało mi się, że kobiece. Gdy tak gapiłem się w górę dobiegł mnie potok niezrozumiałych dla mnie słów, domyślałem się, że to raczej wyzwiska niż pozdrowienia. Jednak w tym potoku słów udało mi się wyłowić uchem „focken Polish”. Szybko wsiadłem do samochodu i odjechałem na koniec parkingu, żeby jakiś kolejny wór mnie nie dosięgnął.

Próbowałem zepchnąć te śmieci z maski samochodu, ale nie bardzo miałem czym więc poświęciłem moją ręczną myjkę do szyb. Gdy zepchnąłem ten wór i grubsze odpadki zauważyłem dość szerokie wgniecenie w masce jednak nie bardzo głębokie. Ekipa spod sąsiedniej klatki przyglądała mi się w milczeniu — nie miałem pojęcia czy mają jakieś zamiary względem mnie, ale uznałem, że w tych okolicznościach to nie ma co „kozaczyć” tylko najlepiej będzie się ulotnić. Odjechałem dość szybko i nikt na szczęście mi w tym nie przeszkadzał.

Znowu ktoś mnie „wydymał na kasę” — pomyślałem. Niby nic wielkiego, jakieś 15 jurków, ale patrząc z drugiej strony to kolejna lekcja życia tylko za 15 euro. Opuściłem rejon Ballymun tak szybko jak się dało i pojechałem umyć samochód oraz oszacować straty. Zacząłem analizować sytuację i dotarło do mnie, że przecież słyszałem „focken Polish” a na samochodzie nie mam wypisanego kraju pochodzenia kierowcy. To jednak musiała być ta krowa, którą wiozłem lub ktoś kogo ona namówiła, aby rzucił te śmieci — czyli uregulowała rachunek za taxi w stylu Ballymun. Tylko ona wiedziała, że jestem z Polski, bo jej powiedziałem w trakcie naszej całkiem przyjemnej przecież konwersacji.

Uświadomiłem sobie, że muszę być bardziej czujny, bo przyzwoite ubranie nie gwarantuje przyzwoitości ewentualnego pasażera.

Mechanik z taxi kompani pomógł na drugi dzień odgiąć maskę w samochodzie, opowiedziałem jaka była przyczyna i nawet się nie śmiał tylko powiedział żebym bardzo uważał w tej dzielnicy, bo tam często taryfiarze mają kłopoty.

Był to jedyny dla mnie taki przypadek w Ballymun. Później zdarzyło mi się zabierać tam pasażerów i ku mojemu zaskoczeniu „dresy” płaciły i raczej nie było z nimi problemów. Oczywiście łapali mnie na taxi ranku bo z ulicy bym takich gości nie zabrał.

Którejś nocy na taxi ranku przy Gresham Hotel dwóch „smyków” wsiadło do mojej taryfy. Wygląd mieli — można powiedzieć — podejrzany, ale całkiem spoko zagadali czy pojadę na Ballymun. Odpowiedziałem, że jeśli mi zapłacą to nie ma sprawy — pojadę. Jeden z nich wyjął 20 euro i dał mi do ręki awansem. Schowałem do osobnej kieszeni bo tak robię z depozytami. Zawiozłem ich pod ten sam blok, gdzie mi zrzucili ten wór śmieci na maskę kilka miesięcy wcześniej. Gdy podjechaliśmy, pod klatką stała ekipa — chyba jak zwykle — a mogła być już dwunasta w nocy i obok nich właśnie się zatrzymaliśmy. Gapili się znowu na mnie i samochód, ale rozpoznali swoich w środku i od razu dało się zauważyć rozluźnienie w grupie. Chciałem pasażerowi przy wysiadaniu wydać resztę z depozytu, ale powiedział żebym zatrzymał dla siebie.

Powiedziałem mu, że kilka miesięcy wstecz podwiozłem do tego bloku jakąś babę i ktoś mi zrzucił śmieci na samochód.

Popatrzył na mnie i roześmiał się. Powiedział, że pamięta sytuację, bo wtedy stał w tej ekipie pod klatką schodową. Powiedział też, że ta baba to siostra jakiegoś „grubego bandziora” i żebym nie próbował tych pieniędzy od niej egzekwować — ale nie była to groźba a raczej dobra rada — tak to odebrałem.

Na drugi dzień, gdy już odespałem szychtę znalazłem w kieszeni te 20 euro depozytu. Na banknocie była zaschnięta krew, ale przecież nie moja — obejrzałem zaraz obie ręce i nie znalazłem żadnego skaleczenia czy rany. Mogła należeć do któregoś z wczorajszych nocnych pasażerów lub do kogoś z kim oni mieli styczność. Wyobraźnia od razu zaczęła pracować, może wykonywali jakieś „zlecenie”? Zważywszy na rejon, do którego ich zawiozłem postanowiłem nie wnikać głębiej w temat krwi na banknocie.

Jeszcze kilka razy zdarzyło mi się wozić różnych pasażerów na Ballymun, ale nie miałem już więcej problemów z płatnościami za kurs chociaż parę razy jechałem z „duszą na ramieniu”.

Dziwny typ z North Strand

Wiem, że niektórzy uznają to za bzdury, ale ja mogę stwierdzić, że warto polegać na swojej intuicji. Niejednokrotnie w życiu nakazała mi ona przejść na drugą stronę ulicy a za chwilę po tej opuszczonej stronie dochodziło do jakiejś szarpaniny czy wypadku. Zdarzało się, że w kontakcie z jakimś osobnikiem odczuwałem nieuzasadnioną złość czy obawę — nie potrafię tego wytłumaczyć, ale takie przeczucia się mnie czasami trzymają — sądzę, że to rzecz pożyteczna. Nie należę do ludzi strachliwych jednak staram się być w życiu ostrożnym. Zabrałem kiedyś klienta — starszego faceta — mógł mieć z 60 lat może trochę więcej, krępej budowy ciała, jak rugbista tylko bardziej potężny no i w pasie widać już było lekki naddatek. Siwe, długie, niechlujne, gęste włosy, z twarzy podobny trochę do Hannibala Lectera… no i te jego oczy — błyszczące, przenikliwe, zimne oczy bezwzględnego typa. Sprawiał wrażenie bardzo silnego fizycznie i wzbudził we mnie nieuzasadniony niczym niepokój. No i wsiadł ten facet — na taxi ranku — ubrany dość niedbale i po standardowym przywitaniu — jak leci? — wysyczał swoim chrapliwym głosem, że chce jechać na North Strand niedaleko Leinster Ave. Gdy do mnie mówił tym swoim sycząco — chrapliwym głosem i spojrzał jednocześnie na mnie takim badawczym, bezwzględnym wzrokiem — moja intuicja „załapała”, że coś z tym gościem jest „nie halo”.

Zacząłem odczuwać coś w rodzaju lęku i buntu jednocześnie — wiedziałem, że to stres i próbowałem się uspokoić.

Od czasu, gdy ktoś zadźgał kilka miesięcy wcześniej jednego taryfiarza w Lucan — ponoć jakieś porachunki — zacząłem w kieszeni drzwi kierowcy wozić dość długi, gruby, płaski śrubokręt z dobrym uchwytem — pomyślałem właśnie o nim i namacałem go palcami.

Był na swoim miejscu więc trochę się uspokoiłem i ruszyliśmy. Facet nic nie mówił, siedział i patrzył przed siebie jakby był nieobecny. Gdy dojechaliśmy na North Strand zadysponował tym swoim głosem, że mam skręcić w prawo dokładnie pod wiaduktem. Zrobiłem się bardziej czujny. On powoli sięgnął do kieszeni, zapłacił mi i nie wychodził… Powiedziałem, że jest OK, że kasa się zgadza i dziękuję a on takim jakby pieszczotliwym ruchem dotknął tyłu mojej głowy i tak jakby ją badał masującym ruchem. Spojrzałem mu w twarz i — wierzcie mi — nie zobaczyłem zbokola a raczej drapieżnika. Jego twarz była spięta, agresywna i gotowa…

Miałem przeczucie, że zaraz mnie zaatakuje… i — o dziwo — we mnie wszystko jakby zamarzło, skostniało. Nie czułem strachu, obawy ani paniki, czułem natomiast, że go zadźgam, gdy tylko zacznie coś dziwnego odpierdalać. Moją prawą rękę trzymałem już na śrubokręcie i moja koncentracja była pełna, można by powiedzieć — szczytowa. On tak głaskał mnie po tej głowie jakby oceniając namacalnie kształt mojej czaszki i wydusił z siebie ściśniętym głosem czy nie wstąpiłbym na kawę — antropolog gawędziarz się znalazł… Już widziałem w mojej wyobraźni jak po kawie usypiam a on obcina mi łeb i gotuje w takim wielkim garze, resztę ciała siekąc na fragmenty i pakuje do worków na śmieci… Brrrrr…

Niesamowite jest, że tyle myśli i obrazów może przewinąć się przez ludzki umysł w ułamku sekundy. Z lekko ściśniętym gardłem odpowiedziałem, że piłem kawę niedawno i mam jeszcze dużo pracy więc dziękuję za zaproszenie, ale nie skorzystam. Wciąż taksował mnie tym swoim wzrokiem predatora, zabrał rękę z mojej głowy i tak z ociąganiem zaczął powoli się gramolić z samochodu. Wysiadł w końcu, trzasnął drzwiami i poszedł w stronę swego mieszkania.

Pierwsze co zrobiłem to nacisnąłem blokadę drzwi. Wycofałem samochód i pojechałem pod Connoly Station na taxi rank. Stanąłem trochę z tyłu żeby nie blokować kolejki i zacząłem dopiero odczuwać jak „rozbiera” mnie stres. Zacząłem się pocić, ręce mi drżały… dobrze, że nastawiłem się na opór — pomyślałem — bo gdybym spanikował to nie wiadomo co by było.

Podziękowałem Panu Bogu i mojemu Aniołowi Stróżowi — kiedyś już mi uratował dupę gdy wypadałem z pośpiesznego pociągu w drodze nad morze, na wakacje, jeszcze w czasach szkolnych — nie wypadłem.

Stwierdziłem, że wystarczy mi przygód na dzisiaj i pojechałem do domu.

Po drodze zastanawiałem się, czy nie pogadać z glinami o tym, że taki zjeb mieszka w tamtym rejonie, ale odpuściłem sobie. Co miałem im powiedzieć? że się chłopa wystraszyłem, bo wyglądał jak bezwzględny morderca? Więc do glin nie poszedłem.

Kolejny zjeb trafił mi się innej nocy na taxi ranku naprzeciw Gresham Hotel.

Była pogodna noc, taryfiarze jak zwykle stali na ranku w grupce i rozmawiali ze sobą, ja siedziałem w samochodzie i słuchałem, piąte przez dziesiąte, przez otwarte okna co tam opowiadają.

Czekając na ranku zwykle patrzę co jakiś czas w lusterka — to dobry nawyk w trakcie jazdy, ale na postoju także — zawsze trochę wcześniej zanim klient podejdzie do samochodu wiesz o nim trochę więcej — czy jest nawalony, agresywny, wymiotuje itp. — po prostu „biały wywiad taryfiarza”. No i wypatrzyłem kolesia, który nadchodził od mojego zaplecza, ale nie wsiadł do pierwszego samochodu w kolejce — ja byłem trzeci — tylko popatrzył na kierowcę od przodu jego samochodu i ruszył powoli z powrotem wzdłuż kolejki na ranku wpatrując się w kierowców taksówek. Ja mam taki zwyczaj, że jak przyglądam się jakiejś osobie to staram się spojrzeć jej przelotnie w oczy.

Stare chińskie przysłowie mówi: „Oczy są zwierciadłem duszy” — w oczach można wyczytać nienawiść, szaleństwo, miłość — no chyba wszystkie namiętności.

Ten koleś w oczach miał szaleństwo — rozbiegane, nienawistne spojrzenie. Pomyślałem, że dobrze by było, gdyby wziął kurs przede mną lub po mnie. Ale nie… Tak jakby na mnie czekał, łaził po tym ranku i lukał co trochę z różnych stron właśnie na mnie — widziałem to kątem oka — nie wpatrywałem się w niego, aby go nie „przyciągać” swoim wzrokiem. Gdy stanąłem w kolejce jako pierwszy, podszedł z drugiej strony samochodu, wsiadł do tyłu i rzucił krótko — Swords, Forrest Rd! — takim nieprzyjemnym głosem — niezwykle przeciągał wyrazy i ten jego głos był zarazem wysoki i niski — jakby zgrzytał — takie coś słyszałem wcześniej na jakimś filmie, a tamten aktor grał szalonego mordercę, zatytułowany był chyba… „Wściekły”?

Powiedziałem mu, że nie za bardzo wiem, gdzie jest ta ulica, ale odrzekł, że mi pokaże. W tym czasie nie byłem jeszcze dobrze obeznany z wszystkimi zakamarkami i przedmieściami Dublina. Ruszyliśmy więc na Swords, poprosiłem, żeby zapiął pas — tak dla ostrożności — co uczynił i się trochę uspokoiłem.

Jechałem szybciej niż pozwalały przepisy, bo myślałem, że przy dużej prędkości, gdyby się wypiął z pasa i zaatakował mnie od tyłu to zahamuję gwałtownie i poleci do przodu. Duszenia nie mógł mi raczej założyć, bo miałem specjalny ekran aż do dachu — niby słabo chronił od ataku z boku, ale od tyłu dość skutecznie ograniczał dostęp.

Tego safe screen`a sprzedał i zamontował mi instalator mojego taximetera i całej reszty tej elektryki — ten screen parę razy uratował mi dupę.

Więc jechaliśmy szybko, ja byłem mocno skupiony na dźwięku ewentualnie wypinanego pasa a koleś siedział jak zaklęty — co spojrzałem we wsteczne lusterko to spotykałem jego szalone oczy wlepione w moje.

Nie ma bata — pomyślałem — chce mnie ubić! Czułem, jak mi rośnie adrenalina, a już szczyt nastąpił, gdy na małym rondzie za lotniskiem kazał mi skręcić w lewo.

Skręciłem i wjechaliśmy w nieoświetloną drogę, po bokach krzaki, ciemno jak w dupie, zakręty… byłem coraz bardziej pewny, że będzie chujnia! Dojechaliśmy do jakiegoś skrzyżowania i na nim kazał skręcić w prawo i wjechaliśmy w kolejną ciasną, ciemną i krętą wąską drogę, znowu po bokach krzaki i drzewa, nie widziałem żadnych zabudowań… i na którymś zakręcie usłyszałem lekki trzask wypinanego pasa.

Czułem, że moje serce zaczęło łomotać — organizm przygotowywał się do walki. Wypiąłem swój pas i złapałem momentalnie za swój śrubokręt — myślę, że słyszał szczęk mojego wypinanego pasa. Za chwilę kazał skręcić w lewo i wjechaliśmy na placyk, gdzie stały może ze trzy domy. Ciemno, jedna słaba latarnia — sceneria jak w starym filmie o wampirach.

Zapłacił i wysiadł — chyba nie upomniał się o resztę. Stał na ulicy i patrzył tak jakoś dziwnie — jakby z tęsknotą — gdy nawracałem.

Wyszło na to, że facet pokierował mnie na skróty, ale skąd ja to miałem wtedy wiedzieć?! Ale moja intuicja do dzisiaj powtarza mi, że wtedy udało mi się kolejny raz.

Pomyślałem, że mam niezłą tą intuicję jednak w Euro Milions nigdy nie wygrałem godnej wspomnienia kwoty, czyli czasem się myli. Ale przed kłopotami mnie ostrzega. Mój Anioł Stróż czuwa nade mną — chyba mnie choć trochę lubi i wygląda na to, że jest bardzo, bardzo cierpliwy.

Jeżeli zdarzy Ci się usłyszeć wewnętrzny glos, który ostrzega Cię przed czymś, wsłuchaj się i zachowaj czujność — nie trzeba zaraz lecieć z tym do psychiatry — to po prostu Twoja intuicja przemawia do Ciebie.

Tleniony blondyn wieczorową porą

Tak mi się jakoś ułożyło w życiu, że wychowałem się i wzrastałem w środowisku raczej nietolerancyjnym. Przyczyną tego stanu rzeczy jest prawdopodobnie moja data urodzenia (trochę na liczniku już nabiło) a co za tym idzie ówczesny ustrój państwa, w którym się wychowywałem. Jedni mówią, że Polska tamtych czasów (PRL) to twardy socjalizm, inni, że miękki komunizm a oficjalnie był to kraj demokracji ludowej — cokolwiek to miało znaczyć.

Ze względu na utarte wówczas u ludzi — że tak to nazwę — szlaki mentalne trudno było spotkać kogoś o odmiennej orientacji seksualnej lub np. mężczyznę, który farbował sobie włosy — oczywiście gdy dorosłem to widywałem takich gości w tv, no ale byli to ówcześni „celebryci” domowego chowu. Gdy różni dziennikarze pytali w wywiadach takiego farbowanego lisa, dlaczego sobie pokolorował łeb — zwykle odpowiadał, że na potrzeby wizerunkowe, bo gonimy Zachód — było to jeszcze przed wstąpieniem do UE.

Wydawało mi się zawsze, że mężczyzna nie powinien farbować włosów, że nie wypada, że to domena kobiet. Pierwszy wyłom w moich przekonaniach uczynił Denis Rodman — były zawodnik NBA — twardziel, którego podziwiałem za jego umiejętności i charakter. Następnego faceta z rozjaśnionymi na blond włosami zobaczyłem dopiero w Dublinie…

Którejś weekendowej nocy wjechałem na taxi rank na Sackvill Place (boczna O`Connel St.) tam od 1-szej na ranem zwykle nie było taryf i nieraz przejeżdżając trafiałem niezły kurs.

Zatrzymałem się i tym razem — chwilkę poczekam — pomyślałem — jak nikt nie podejdzie w ciągu kilku minut to pojadę na Dame St. — tam w nocy zawsze jest „młyn” i roboty „po pachy”. Ledwie zdążyłem zatrzymać samochód a już dwóch młodych ludzi chwyciło za klamki, otworzyli drzwi i bardzo grzecznie — aż mnie zdziwiło — zapytali, czy zawiozę ich do Black Rock. Odpowiedziałem, że nie ma problemu. Zwróciłem uwagę, że jeden z klientów, który pytał a potem cały czas mnie „bajerował” i jakby przewodził w tym towarzystwie — miał farbowane na blond włosy. Facet był szczupły, średniego wzrostu, dużo gadał i miał takie rozbiegane spojrzenie — coś mnie w nim niepokoiło — ale było to bardziej jakieś mgliste odczucie niż ukierunkowane obawy. Ja z założenia nie ufam takim osobnikom… no trochę się znam na ludzkich charakterach — w moim wcześniejszym życiu zajmowałem się ocenianiem ludzkich zachowań. Zabraliśmy jeszcze dwóch kolegów na prośbę „blondasa” — razem wiozłem czterech — zaczęli rozmowę skąd pochodzę itd. Gdy się dowiedzieli, że jestem z Polski to zaczęli mnie wypytywać o „Pudziana” i sprytnie skierowali rozmowę na tematy ćwiczeń fizycznych i sportu, pytali, czy jestem silny, czy szybko biegam itp. — okazywali tego typu zainteresowanie.

Po drodze wysadziliśmy jednego klienta no i ten wysiadając wyciągnął 10 euro i przekazał blondasowi, żeby mi zapłacił przy zakończeniu kursu. Wszystko było „cacy” koleś wysiadł, ładnie się pożegnał a my po dłuższej chwili wjechaliśmy w osiedle domów. No i tu farbowany koleś zaczął mnie naprowadzać — w lewo, w prawo i jesteśmy na miejscu. Była spora przestrzeń między zaparkowanymi samochodami więc blondas poprosił żebym jeszcze „podciągnął” — tak, że wjechałem między te samochody. Dwóch kolesi z tyłu wysiadło, blondas zaczekał i wysiadł zaraz po nich i nie zamykając drzwi sięgnął ręką do kieszeni, jak sie okazało — udawał, że szuka tam pieniędzy.

Nagle zatrzasnął drzwi od samochodu, zerwał się do biegu i w mgnieniu oka wskoczył w duże krzaki, przed którymi parkowałem. Tamtych dwóch już też nie było. Odruchowo chciałem pobiec za nimi, ale pas bezpieczeństwa osadził mnie z powrotem w fotelu.

— Ale mnie „wydymali” — pomyślałem i trochę nerwowo się zaśmiałem. Zacząłem analizować sytuację i „przewijał” mi się film, odkąd wsiedli — te bajery, pytania o moją sprawność fizyczną, czy jestem silny i czy szybko biegam… i ta „dycha” przekazana blondasowi — chyba żeby uśpić moją czujność — zdałem sobie sprawę, że mogło to być wyreżyserowane zachowanie — pewnie przepuścili kasę na baletach. Dopiero teraz mi się objawiło jak mnie pięknie wyrolowali — spryciarze — co prawda nie była to fortuna — jakieś 20 euro no ale jaka cenna lekcja życiowa. No i sposób w jaki tego dokonali — przede wszystkim spryt a nie agresja — mimo wszystko szacun! Dopiero teraz się roześmiałem i pomyślałem, że dublińskie cwaniaczki pokazali mi, że nigdy nie wolno tracić czujności. Wracałem do City i zastanawiałem się jak to zrobić, żeby nie trafić znowu na kolejnych spryciarzy. Postanowiłem, że nie będę zabierał z taxi ranku tylko z ulicy — wtedy to ja mam wpływ na to kogo wiozę. Wjechałem do centrum miasta i pojechałem na Dame St. — tam nad ranem zawsze są klienci — no i jechałem w stronę Christchurch — może „łyknę” kogoś w stronę domu a potem zakończę szychtę. No i „przyciągnąłem” sobie myślami. Stał koleś samotnie, machał ręką na taxi — normalka — nie stał na ranku, bo było tam sporo ludzi i próbował jak wielu wyłapać coś poza kolejką — takie tu zwyczaje. Zatrzymałem się, klient wsiadł i zażyczył sobie Tallaght — pamiętam tę noc jak dziś — na Castletymon Rd za The Cocoos Nest w lewo od Greenhills Rd i potem w prawo w osiedle domów.

— Nie ma sprawy, jedziemy — odrzekłem — no i zaczął pytać skąd jestem itd. Spojrzałem w lusterko wsteczne — zgadnijcie co tam ujrzałem?? — Faceta z tlenionymi na blond włosami, szczupły, średniego wzrostu — oczywiście nie był to ten sam koleś co jechaliśmy do Black Rock, ale pomyślałem, że szczupli faceci, średniego wzrostu o cwaniaczkowatym wyglądzie mają tendencje do farbowania włosów na blond — wyjątek nadal stanowi Denis Rodman.

Z tego Tallaght to się nawet ucieszyłem, bo od Tymon Parku do domu miałem kilka minut — rzut beretem — a zaczynałem odczuwać zmęczenie. Dojechaliśmy do osiedla, klient poprosił żebym się zatrzymał to sobie wysiądzie — ludzie często tak robią — jeszcze papieros czy kilka głębszych oddechów przed pójściem do domu — zatrzymałem się a on otworzył tylne drzwi i zaczął się gramolić z samochodu… aż nagle doznał takiego przypływu energii i przyśpieszenia, że sprintem puścił się na ukos przez zielony skwer w stronę szeregu domów — jakieś 150 metrów? Ja niewiele myśląc — silnik był na chodzie — ruszyłem ulicą biegnącą dookoła tego skweru i miałem dużą szansę, że go „przechwycę” przed tymi domami. A blondas zasuwał aż miło — trzeba przyznać, że młodzi Dublinerzy, a chyba i w skali całej Irlandii młodzi ludzie są bardzo wysportowani.

Czytałem kiedyś artykuł w gazecie lub internecie, że statystycznie Irlandia to najbardziej usportowiony kraj w Europie — mnóstwo ludzi tu biega. Już od brzdąca rodzice wdrażają swoje dzieci do biegania i atletyki w ogóle — poprzez trenowanie razem z nimi lub zapisując je do klubów GAA — na wszystkie odmiany tradycyjnych sportów irlandzkich, bardzo rozwijających cechy motoryczne i dynamikę — uwielbiam oglądać mecze w parku — co za wytrzymałość i szybkość! — tak czy owak blondas był chyba trochę wcięty i zmęczony, bo wziął i się wypier..lił aż zadudniło a ja już dojeżdżałem do miejsca gdzie miałem nadzieję go capnąć. Facet się pozbierał, zrobił zwrot i pobiegł w drugą stronę no to ja zawróciłem i pojechałem też z powrotem. Chyba ocenił, że braknie mu sił, bo zaczął drzeć tę swoją blond mordę na cały głos a godzina mogła być już 3 rano lub trochę później. Potem cwaniak znowu zawrócił w stronę domów i znowu się wypier..lił no a ja też znowu zawróciłem i dojeżdżałem. Znowu zaczął się drzeć na całą mordę i wyzywać — zauważyłem, że w niektórych oknach zapalały się światła. Pomyślałem sobie, że dla 15 euro nie będę ryzykował kłopotów, bo dzielnica nie należała do elitarnych.

Gdy zobaczyłem te światła w oknach to zawróciłem samochód i z rozpędu pojechałem w stronę miasta — bałem się, że gdyby przyjechała Garda to uwierzą swoim a nie obcemu. Bo miejscowi to chyba by o nic nie pytali a zapewne ruszyliby na pomoc swojemu ziomkowi. Wolałem nie sprawdzać żadnej z tych opcji więc wycofałem się ze stratą.

Pojechałem do domu trochę naokoło żeby nie „nadziać” się na ewentualny patrol Gardy — taki byłem zestresowany. Mogliby mnie posądzić, że to ja tego blondasa tak o glebę rzucałem a to mogło oznaczać grube kłopoty już na początku „kariery” — przysięgam, że to on sam się wywracał! Obiecałem sobie solennie, że każdy następny tleniony blondyn będzie musiał przed kursem wpłacić depozyt. No i zrozumiałem, dlaczego tak zawzięcie młodzi ludzie trenują różne sporty, biegi i gry — niektórzy po prostu nie lubią chyba płacić za taxi.

W późniejszych latach zdarzyła mi się jeszcze jedna ekipa z tlenionym blondynem — oczywiście był liderem czteroosobowej grupy i pięknie prosił żebyśmy podjechali pod kilka night clubów po kolei — jego towarzysze zostawali w taxi a on wchodził na chwilę do każdego z tych klubów i wychodził — dealer jakiś czy co?

Potem pojechaliśmy na Stillorgan i też mówił żebym wjechał w cool de sac no to wjechałem — byłem już całkiem doświadczonym taryfiarzem i już nawet pas odpiąłem — jeszcze przed zatrzymaniem — co nie uszło jego uwagi. I nie myliłem się chyba — po zatrzymaniu samochodu oni bardzo szybko wysiadali i ja też. I nagle konsternacja — w tym zaułku były jeszcze oprócz mojej ze 4 taryfy i z każdej ktoś wysiadał, było dość gwarno i hałaśliwie — no i moi klienci stanęli jak wryci i ja też — wszystkich nas zaskoczyła ta sytuacja. Blondas szybko myślał — sorry, przecież muszę jeszcze zapłacić, jestem zmęczony — tak powiedział i wyjął 50 euro. Wydałem mu jakieś drobne i poszedł a ja pomyślałem, że z tymi facetami co barwią włosy na blond coś jest nie halo — same cwaniaki z dobrym bajerem. Teraz gdy widzę takiego typa to się raczej nie zatrzymuję, a gdy biorę klienta jadącego na Tallaght — pobieram depozyt lub odmawiam — „sorry, taki mamy klimat…”.

Lotnisko — Powitanie

Przyszedł czas, aby znaleźć spokojniejsze zajęcie, czyli na obsługę klientów bardziej kulturalnych — po tych wszystkich szaleństwach na mieście, różnych napotkanych trudnych lub dziwnych przypadkach z pasażerami — mówię tutaj szczególnie o weekendowych nocach i porankach gdzie napotkać można klientów nie mających kasy do takich, którzy w trakcie jazdy łapią cię za genitalia (mężczyźni też) i proponują sex z różnych powodów — między innymi — z braku możliwości zapłaty za kurs. W Dublinie panuje dość swobodny klimat obyczajowy, dlatego niektórzy pasażerowie obojga płci pozwalają sobie na wiele więcej niż na przykład w Polsce.

Jeden znajomy taxi-driver opowiedział mi, że gdyby nie kamera w samochodzie to by go oskarżono o usiłowanie zgwałcenia, bo młoda i nawalona pasażerka nie miała czym zapłacić a na jej propozycję zapłaty „w naturze” ów kolega nie przystał i podjechał z nią na komisariat Gardy. Pasażerka zapłakana poskarżyła się gliniarzom, że kierowca ją molestował i namawiał do wspomnianego sposobu na uregulowanie rachunku. Gardziarze ponoć od razu zmienili swoje nastawienie do niego i dość wrogo się odnosili — może wpływ na to miała też jego przynależność etniczna? Chłop ledwie ich przekonał, żeby obejrzeli zapis z kamery, który odtworzył im na wożonym zawsze ze sobą komputerze. No i ten co najbardziej na niego warczał potem najbardziej przepraszał, bo zapis potwierdził wersję kierowcy. Morał z tej historyjki jest taki, że na baby też trzeba bardzo uważać! Dodać jeszcze można szaleńców i desperatów, którzy gotowi są wyskakiwać w biegu z samochodu, aby tylko nie płacić za kurs. Jest na to sposób — child lock — ale za każdym razem kierowca musi wysiąść i otworzyć drzwi. Z drugiej strony patrząc na takie przypadki można powiedzieć — fantazja w narodzie nie gaśnie!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.64
drukowana A5
za 48.42