E-book
23.63
drukowana A5
49.22
drukowana A5
Kolorowa
71.98
Drzewa mają oczy

Bezpłatny fragment - Drzewa mają oczy


Objętość:
209 str.
ISBN:
978-83-8414-022-2
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 49.22
drukowana A5
Kolorowa
za 71.98

Rozdział 1

Dokładnie kiedy to wszystko się zaczęło, nikt nie był przygotowany. Nikt nie przypuszczał, że otworzenie listu jak zwykle, z marszu, zakończy się krzykiem, który przeszyje wszystkich obecnych tego dnia w pracy. Krzyk ten przeszył wszystkich do kości. List był szczelnie zapakowany, zaklejony przezroczystą taśmą. To nietypowe jak na listy, które dość często przychodzą na posterunek nr 1 w Rabce-Zdroju — jedyny posterunek w promieniu kilku kilometrów. Właśnie tam Nucek otworzył list i wyciągnął z niego foliowy worek z gęstą, czerwoną mazią przypominającą gluty. Oglądał ją, dotykał palcami, obracał kilka razy, aż worek nagle pękł, a cała zawartość wylała się na biurko.


Nucek wrzasnął, jakby zobaczył coś strasznego i rzeczywiście tak było. Na biurku i białych kartkach jakiegoś zeznania spoczywały oczy, drgające jakby z przerażenia. W tej chwili zbiegli się tam inni policjanci. Majka zatkała usta dwiema rękami, jakby miała zaraz zwymiotować. Kempes, znany ze swojej odporności na straszne widoki po latach służby, był wyraźnie zaskoczony. Gdy przesyłka pękła w dłoniach Nucka, rozbryzgała się po palcach, jakby przed chwilą wyciągnął je z krwawiącej rany, co przypomniało mu o ratowaniu życia kolegi rok temu podczas zwykłej kontroli samochodu.


Wtedy razem z Kempesem zatrzymali ciemnoniebieskie BMW pod Starym Teatrem na obrzeżach parku w Rabce. Nic się tu nie działo od lat, więc nie spodziewali się żadnej eskalacji rodem z amerykańskich filmów. Kempes podszedł do otwartego okna auta i nie zdążył nawet zapytać o powód zatrzymania, gdy padł strzał. Nieświadomy, co się stało, krzyknął i został odrzucony do tyłu. Zanim Nucek wybiegł z radiowozu z bronią w ręku, zobaczył, jak BMW z piskiem opon odjeżdża. Przez kilka sekund patrzył, jak samochód się oddala, przygotowując pistolet do strzału, ale uciekający był już za daleko.


Podbiegł do Kempesa. Krzyczał, a krew z rany wylewała się bardzo szybko. Rozpiął jego kurtkę, przerażony widokiem czerwieni na jasnej koszuli. Wolną ręką dzwonił po karetkę. Dobrze, że była niedaleko, w starym budynku poczty w parku Zdrojowym. Przyjechali za dokładnie cztery minuty, które ciągnęły się w nieskończoność. Uciskał ranę, wpychając palce głęboko, aby zatrzymać krew, ale ona wytryskiwała spod palców jak gejzer gorącej wody. Już kątem oka widział błyski niebieskiego światła karetki i krzyknął w tamtą stronę:

— Do cholery, pospieszcie się! On umiera!


Patrzył, jak Kempes traci życie. Krzyczał: — Ratunku, ratujcie go!

Oderwali go od kolegi. To były najdłuższe cztery minuty jego życia.

W takich sytuacjach działasz impulsywnie, nieracjonalnie, bez zastanowienia — może tylko dlatego jesteś w stanie uratować czyjeś istnienie. Tym razem padło na jego druha Kempesa. To miejsce i czas, w którym się znaleźli, nie były przypadkowe…

Rozdział 2

Wszyscy nagle stanęli nad biurkiem Nucka. Patrzyli w oczy złu, które miało nadejść dopiero w następnym miesiącu. Ale wtedy nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.


— Co to, do cholery, jest? — krzyknęła Majka.


— Otworzyłem list, a w nim był woreczek — powiedział Nucek. — Zacząłem go dotykać i pękł.

— To są ludzkie oczy — mówił Kempes, coraz dokładniej przyglądając się drgającym glutom.– Zawołajcie tu Jarka, natychmiast! — zadecydował.


Jarek, specjalista od sekcji zwłok, wbiegł do pokoju Nucka.


— Dobrze, że jesteś. Powiedz nam, co to za cholerstwo — zakomenderował Kempes.


Zapadła cisza. Nikt nawet głośniej nie westchnął. W końcu Jarek powiedział:


— Wygląda na to, że to oczy, ale mogą należeć do jakiegoś zwierzęcia. Potwierdzę, jak je dokładnie zbadam.


Zakładając białe, ochronne rękawiczki z lateksu, przystąpił do zbierania tego „niespodzianego” listu. Wziął nowy woreczek na dowody i, maczając ręce w krwi, podnosił oczy jedno po drugim, wrzucając je do woreczka z dowodami.


— Straszne — mówił z lekkim przerażeniem, zbierając potencjalne dowody. Wtedy jeszcze nie przypuszczał, że mogą to być ludzkie oczy.


Majka i Kempes odsunęli się od biurka. Nucek stał z dłońmi w czerwonej substancji, jakby przed chwilą kogoś zabił. Był w szoku, ale powoli dochodził do siebie.


— Co do diabła?! — wykrzyknął, bo zawsze tak mówił, gdy coś go zszokowało lub zaskoczyło. Tutaj, w tym spokojnym rejonie Polski, w górach, nie mieliśmy do czynienia z czymś podobnym od dawna.


Jakieś piętnaście lat temu odnotowano serię pewnych dziwnych zdarzeń — tak to dziś nazywamy, ale wtedy zakwalifikowano to jako oddzielne sprawy dotyczące zwierząt. Czasem znajdowano martwe krowy w lasach, obdarte ze skóry, z wydłubanymi oczami, których nigdzie w okolicy nie znaleziono. Owce były obdarte ze skóry tylko na głowach i także pozbawione oczu. Czasem znajdowali psy z poderżniętym gardłem — też bez oczu. Nikt tych spraw nie powiązał, bo dotyczyły różnych miejsc: Rabki-Zdroju, Spytkowic, Rdzawki, Rabki-Zaryte, Raby Niżnej, Olszówki — to były rejony o osobnych komisariatach, czasem jedno- lub dwuosobowych, i może dlatego zanim informacje zeszły z nich do Rabki-Zdroju, na główny komisariat, inne sprawy leżały już w szufladzie.

Poza tym piętnaście lat temu każdy posterunek działał praktycznie na własną rękę. Kontakt telefoniczny był słaby, dominował listowny, a o mediach społecznościowych czy Facebooku nawet nie było mowy. To były inne czasy, jeszcze w cieniu komunizmu.

Znajdowali zwłoki zwierząt na obrzeżach lasów — tam, gdzie ciągnęły się pastwiska. Zabijanie zwierząt przypisywano Cyganom, którzy obdzierali i kradli sztuki ze skóry dla zysku z jej sprzedaży. Przez lata nikt nie zwracał uwagi na brak oczu u ofiar, bo widok obdartego zwierzęcia był tak przerażający, że szczegóły umykały. Dziś, piętnaście lat później, w 2010 roku, niewiele się zmieniło w Rabce-Zdroju. Technika poszła do przodu, ale życie tutaj pozostało niezmienione.


— Za dwa dni będziemy mieć wyniki — powiedział Jarek.


Przerwa. Wszyscy wrócili do swoich zajęć, każdy do swojego biurka, a Nucek do łazienki, by umyć ręce, które jeszcze drżały. Potem poszedł po mocną kawę z automatu, który pamiętał czasy prehistoryczne.

Rozdział 3

Droga na Maciejową biegła przez Nowy Świat w Rabce-Zdroju, często uczęszczaną zarówno przez mieszkańców, jak i przez turystów. Służyła nie tylko do spacerów, ale także do wędrówek na Stare Wierchy czy Turbacz. Z polan pod Maciejową roztaczał się widok na całą okolicę, a przy ładnej pogodzie można było dostrzec nawet Tatry, które wyglądały niezwykle malowniczo. Gdy zabudowania się kończyły, zaczynała się polna ścieżka prowadząca w górę dzielnicy Nowy Świat. Ostatnie drewniane domy pamiętały jeszcze czasy pierwszej wojny światowej, podczas gdy inne okazywały się już murowane, łączone z drewnem. Niektóre były zadbane, inne sprawiały wrażenie opuszczonych.


Krzysiek i Sara przyjechali z Krakowa na długi weekend w maju. Wszystko budziło się do życia. Maj pachniał jak żadna inna pora roku, może z wyjątkiem czerwca. Postanowili wybrać się na Turbacz z pensjonatu o prostym, ale urokliwym imieniu „Jeździec”, położonego w Rabce, w dzielnicy Słone. Dzień był pogodny, a słońce już wychylało się zza Maciejowej, oświetlając połowę Rabki swoimi promieniami, podczas gdy reszta miasteczka w cieniu budziła się do życia. Idąc powoli, wypatrywali oznakowań szlaku, które pojawiały się co jakiś czas na drzewach. Czasem trzeba było patrzeć pod nogi, bo gdy malarza poniosła fantazja, znaki mogły znajdować się na kamieniach lub w dość niewidocznych miejscach. Zazwyczaj były w dwóch kolorach.


Mijali rozległą polanę i wchodzili powoli do lasu. Pierwsze podejście było bardzo strome i naprawdę poczuli to w nogach. W końcu Kraków to nie góry. Dźwięki lasu, które rozbrzmiewały dookoła, czasem mogły przyprawić o dreszcze, zwłaszcza gdy nagle, nieświadomi, spłoszyli jakąś zwierzynę, a ta wystrzeliwała z krzaków, jakby turyści byli myśliwymi. Tak, to prawda — jesteśmy w lesie obcymi dla zwierząt, zwykłymi intruzami, bo to ich świat, a nie nasz.


Pamiętali, że w górach pośpiech nie jest wskazany. Ich tempo nie było spieszne, a serca, jakby wypełnione spokojem, biły w rytmie lasu. Słyszeli szum wody w strumieniu, który gdzieś w dole spadał z małych wodospadów, płynąc do rzeki Pończanka, która od zawsze przepływała przez Rabkę. Słońce rzucało cienie przez drzewa, aż wydawało się, że ktoś za nimi stoi — to jednak tylko złudzenie. Tak zapamiętali ten niezapomniany widok.


Nagle Krzysiek odwrócił wzrok w lewo, jakby dostrzegł coś, co wisiało nieruchomo w jednej pozycji. To było jeszcze dość daleko przed nimi, na końcu kolejnej polany, pomiędzy lasami. W miarę jak zbliżali się do kolejnego lasu, postać stawała się coraz bardziej wyraźna. W ich sercach narastał strach, gdy już byli blisko. „Co to jest? Kurde, to człowiek…” — pomyślał. Podbiegli bliżej i teraz dopiero ogarnął ich strach. Głowa mężczyzny zwisała na bok, język był wywalony na zewnątrz, a jego twarz oraz tors z białą koszulą splamiła krew.


Zbliżając się, usłyszeli bzyczenie much, które żerowały na ciele. Mrówki wdrapywały się po gałęzi, opartej o nogi — były wszędzie. Ciało napuchło, jakby miejscami eksplodowało od rozkładu. Skóra miała siwy kolor, a żyły stały się widoczne, wielkie jak potoki w wąwozach poniżej nich. wiatru jeszcze je poruszał. Krzysztof poczuł nagły ucisk w gardle — zwymiotował. Myślał, że się udławi. Sara usiadła, nie wiedząc, co robić. Dłonie denata lekko falowały, jakby podmuch lekkiego wiatru nimi ruszał. Krzysiek w jej oczach widział strach, jakiego jeszcze nigdy nie zobaczył.


Pierwsze reakcje były nieokreślone; zamurowało ich, jakby ktoś zatrzymał kadr w filmie. Otrząsnął się, gdy Sara przytuliła go do siebie, mówiąc:

— To wisielec, tylko wisielec. To trup, nic nam nie zrobi.

Krzysiek popatrzył na niego przez jej ramię — był tam cały czas, taki, jakim go znaleźli. Po głowach przeszły im różne myśli, ale najbardziej dręczyło ich pytanie, czy są sami, czy może jest w pobliżu jeszcze ktoś. Bo jeśli tak, to muszą uciekać. Nagle odezwał się telefon w kieszeni — to była mama.


— Tak, mamo, teraz nie mogę rozmawiać. Oddzwonię później — powiedział, zaczynając wybierać numer telefonu. Po trzech sygnałach odebrał jakiś posterunek w okolicy.


— Proszę o pomoc, tu wisi człowiek! — krzyczał do telefonu.


— Gdzie się pan znajduje? — zapytał głos po drugiej stronie.


Nie mógł przez chwilę odpowiedzieć, jakbym nie potrafił zrozumieć pytania.

— Gdzie się pan znajduje? — pytał ponownie głos. — Proszę się uspokoić. Proszę wziąć głęboki oddech — kontynuował.


Pewnie słyszeli, jak mu serce bije z przerażenia. W końcu powoli opowiedział, że wyszli z Rabki-Zdroju na Maciejową.


— Szliśmy około godziny od centrum przez szlak zielony. Znaleźliśmy wiszącego mężczyznę — dodał.


— Gdzie dokładnie? — zapytał głos.


— To trzecia polana za zabudowaniami od strony ulicy Polnej, potem dalej w górę.


— Rozumiem — odpowiedział głos. — Już informuję miejscowy patrol. Proszę pozostać na linii i się nie oddalać. Proszę niczego nie dotykać. Najlepiej się schować i obserwować, czy nie ma tam nikogo innego.


— Jasne, rozumiem — odpowiedział. — Postaram się nie panikować, czekam na was.


Nucek odebrał telefon od dystrybutora, po czym przekierował rozmowę do pokoju i natychmiast poinformował o wszystkim Kempesa.


— Co się wydarzyło? — spytał.

— Znaleźli wisielca pod Maciejową! — powiedział dystrybutor głośno, tak jakby chciał, by Kempes też to usłyszał.


Samochód ruszył spod posterunku. Jechał przez most wprost na Nowy Świat — to dzielnica obok komendy, po drugiej stronie rzeki. Dobrze, że mieli napęd na cztery koła, bo mogli dalej wjechać. Nissan navarra był dla nich szczególnym nabytkiem. Góry są trudne, zwłaszcza zimą, ale teraz, w maju, jazda po nich stawała się nieco prostsza.


Po blisko czterdziestu minutach dotarli nieopodal miejsca, które zostało wskazane telefonicznie. Niestety, dalej tylko pieszo — w dziesięć minut szybkim krokiem dotarli do Sary i Krzyśka, którzy czekali i byli przerażeni.


— Tam, tam wisi! — Krzysiek wskazał kierunek ręką. — Nie zamierzamy tam iść — powiedział. — Chodź, Sara, wracamy.


Kempes poszedł pierwszy, jakby był przyzwyczajony do takich widoków. Trochę go to wryło, na chwilę się zatrzymał, ale podszedł bliżej. Gdy dotarli na miejsce, widok był przerażający; ciało musiało wisieć tam już kilka dni. Mężczyzna miał około czterdziestu lat, był dobrze ubrany — w białą koszulę i ciemne spodnie od garnituru, a buty wciąż miał wypolerowane. Jego twarz była we krwi, a gdy Kempes się zbliżył, dostrzegł, że trup nie ma oczu — puste czarne miejsca jak korytarze w ciele.


Otrząsnął się, przypominając sobie, że kilka dni temu Nucek otworzył list, z którego wypadły oczy. Tu naprawdę ich nie było. Kempes zaczął robić zdjęcia, zawsze nosił aparat przy sobie. Obchodził denata z każdej strony, jakby z namaszczeniem — każde zdjęcie musiało być dobre.


— On nie ma oczu, widzisz? — powiedział Nucek.


— Tak, widzę. To nie wygląda na samobójstwo, bo nikt sobie nie wydłubuje oczu, a potem się nie wiesza — stwierdził Kempes.


— Zdecydowanie — zgodził się Nucek. — Niedawno dostaliśmy pocztą ludzkie oczy, prawda? Jarek potwierdził, że to oczy czterdziestoletniego mężczyzny, ale nie ma pewności, czy to od tego denata. Dzwonię po zespół i nie będziemy go zdejmować z tej gałęzi. Musimy zabezpieczyć miejsce i ostrożnie zebrać wszelkie dowody.


Kempes chciał jeszcze zawołać Sarę i Krzyśka, ale już ich nie było.

— Pewnie sami zgłoszą się na policję — stwierdził.


— Halo, halo, tu Kempes. Mamy tu wisielca — powiedział. — Nie potwierdzam samobójstwa — dodał. — Majka, zbierz ludzi i sprzęt. Trzeba zabezpieczyć teren, Jarek już jest w drodze.

Rozdział 4

W tym miasteczku panował względny spokój. Wszyscy żyli, tak jak potrafili, rzadko zwracając uwagę na liczne opuszczone budynki, które otaczały Rabkę-Zdrój z każdej strony. Od Chabówki, przez Kilińskiego, aż po dzielnicę Słone.


— Nie zamierzam tego słuchać! — grzmiała druga strona osobowości Marcela. — Przez ostatnie dziesięć lat starałam się was zadowolić, a ty znów robisz mi wymówki! Myślisz tylko o sobie! Zrobiłam dla ciebie wszystko, a ty jeszcze mnie obwiniasz? — mówił głos gdzieś w jego głowie, a w tym głosie dało się wyczuć frustrację.


— Nie pozwól im się zniszczyć — powiedział głos, po czym ucichł. Wszędzie wokół były miejsca, gdzie Marcel mógł znaleźć swój azyl. Miał kilka takich, w których pozwalał się ujawniać swojej mrocznej stronie. To właśnie tam gromadził trofea po kolejnych epizodach doskonałości i oddania czci ciemności, a w lesie rzeźbił oczy w drzewach, które nazywał świadkami duszy. To miejsce było takim ołtarzem. Zawsze wybierał miejsca, do których nikt nie zaglądał, by nie zakłócać tego rytuału. Wycinał w drzewie dwa otwory, jakby oczodoły w twarzy, a w nie wkładał oczy — najpierw zwierzęce, a potem nadszedł czas na… ludzkie. Oczy w ciemności sprawiały, że wszystko w niej dostrzegał, jakby były oczami jego duszy, zaś drzewa stały się wiernymi świadkami jego działań.


Tego wieczoru, idąc w stronę Maciejowej, poczuł się szczególnie przyciągany do ciemności. Zauważył, że mężczyzna, który najwyraźniej nie zdążył wrócić do miasta, stał mu na drodze. Od razu zagadał go, co robi o tej porze. Wyglądał na pijanego, mamrotał coś pod nosem. Marcel podszedł bliżej, a on usiadł na skarpie.


— Zgubiłem się, kolego — powiedział. — Nie pamiętam, chciałem iść do domu, a teraz nie wiem, gdzie jestem.


— Dobrze, zaprowadzę cię — odpowiedział Marcel, podchodząc bliżej. Wyciągnął z rękawa krótki młotek, z którym się nigdy nie rozstaje i jednym ruchem uderzył go w głowę. Młotek wbił się w czaszkę. Mężczyzna padł na bok, a krew trysnęła. Drżał jak galareta. Marcel patrzył na to z zaciekawieniem. To było jego pierwsze doświadczenie tego rodzaju — coś więcej niż zwykłe polowanie na zwierzęta.


Rozglądał się dookoła, ale nie było nikogo. Tylko mrok, a jednak czuł… Obecność. W tym momencie poczuł się jak Bóg. Ciało przestało się ruszać, Marcel wpatrywał się dłuższą chwilę, napawając się tym mrocznym triumfem. Krew spływała, a kiedy w końcu oświetlił denata latarką, widział jej brunatność. Spływała po jego twarzy, zakrywając każdy jasny centymetr.


Odgłosy z ciemności zdawały się nie istnieć; ta euforia była nie do zaburzenia. Minęła noc, a ciało stawało się coraz zimniejsze. Teraz musiał wziąć to, czego naprawdę chciał od tego człowieka, a mianowicie — pozyskać jego oczy. Odwrócił go na plecy; oczy były wciąż otwarte. W ręku miał nóż, był gotowy do działania. Zagłębił go w powiece, delikatnie ją naciskając. Zawsze obcinał skórę w odpowiednich miejscach, by wiedzieć, gdzie dokładnie są gałki. Potem zaczął je wycinać jak pestki, ostrożnie, by się nie rozlały. Wyciągając je, doznawał ekstazy.


Ostatecznie znalazły swoje miejsce w woreczku, w kieszeni jego płaszcza. Zawsze miał ze sobą sznur w plecaku. Zrobił pętlę, którą nauczył się wiązać jeszcze za czasów dzieciństwa. Świt zaczął się zbliżać, a światło stawało się coraz jaśniejsze. Najbardziej lubił ten moment — zakładając pętlę na szyję ofiary, czuł niewysłowioną satysfakcję z dobrze wykonanej pracy. Znowu był Bogiem.

Rozdział 5

Nie każdemu pisane było odwiedzać kostnicę, ale Kempes od zawsze odnajdywał się w takiej sytuacji. Podszedł do sprawy z pewnym dystansem. Ciało leżało rozczłonkowane tuż po sekcji, a patolog właśnie mył narzędzia.


— Cześć, Jarek — przywitał się Kempes. — Co masz dla mnie oprócz historii o samobójstwie?


— Niestety, to nie było samobójstwo… — odpowiedział patolog. — Denata najprawdopodobniej zamordowano młotkiem, a cios wymierzono w bok głowy. Zobacz, tu jest ślad. Kość czaszki wbiła się w mózg, więc śmierć nastąpiła błyskawicznie. A po kilku godzinach wycięto mu oczy — najpierw powieki, potem same gałki, tak, by ich nie uszkodzić.


— Ktoś się tu zna na rzeczy — zauważył Kempes. — Albo jest prawdziwym rzeźnikiem, bo cięcia są precyzyjne. Zobacz. — Wskazał na rany w okolicy oczu.


Patolog pokiwał głową.

— Prawdopodobnie został powieszony, aby upozorować samobójstwo. Lina, której użyto, jest łatwo dostępna w każdym sklepie. Ale kim był?


— Co on robił w nocy lub dzień wcześniej? — zapytał Kempes.


— Tego jeszcze nie ustaliłem — odparł patolog. — Nie miał żadnych dokumentów, a nikt nie zgłosił zaginięcia. Co najważniejsze: gdzie są jego oczy? Nie znaleziono ich w pobliżu. I dodam, że żadna leśna zwierzyna czy ptactwo nie mogło ich zabrać po śmierci, to nie zgadzałoby się z czasem zgonu. To wszystko musiało być zrobione szybko. Sprawca doskonale wiedział, co robi.


— To naprawdę tajemnicze — powiedział Kempes. — Ostatnio dostaliśmy list… Mowa w nim o oczach, ludzkich oczach. Wiesz, o co mi chodzi.


— Będę badał DNA, zobaczymy, co z tego wyjdzie. Na tę chwilę mogę stwierdzić, że mamy do czynienia z morderstwem.


— Dlaczego oczy? — zapytał Kempes.


— Nie mam pojęcia — odpowiedział patolog. — Zostawiam to tobie, Kempes.


Nazajutrz Kempes zwołał pilne zebranie na komendzie. Pogoda na zewnątrz była wręcz majowa, powietrze pachniało świeżością. Kupił kawę na Orlenie, tak jak zawsze i zabrał gazetę krakowską — codzienny zastrzyk informacji. Po przyjeździe na komendę zastał tam Majkę, Nucka i komendanta Wolfa.


— Co on miał w tym nosie? — żartowali czasem, nazywając go Wolfem, bo zawsze potrafił wyczuć, kiedy ktoś ściemnia.


Tablica informacyjna już zawierała zdjęcia i mapy miejsca, gdzie znaleziono ciało — kolorowe pinezki wskazywały na różne szczegóły. Czerwone oznaczenia wskazywały te najbardziej mroczne.


— Dzień dobry — rozpoczął Wolf, by wprowadzić wszystkich w temat. — Wygląda na to, że długo nie mieliśmy w naszym rejonie morderstwa, a to, które mamy, jest dziwnie niepokojące. Nie będę mówił o rytualnych motywach, bo brak na to dowodów, ale musimy rozważyć wszystkie opcje.


— Kempes, co mamy? — zapytał Wolf.


— Ja i Nucek byliśmy na miejscu zbrodni, kiedy znaleźliśmy ciało. Na pierwszy rzut oka wyglądało to na samobójstwo, ale po sekcji wszystko się zmieniło. Spodziewam się, że wyniki dopasowania oczu, które przysłano, będą zgodne w stu procentach, ale póki co nie możemy tego potwierdzić.


— Dane personalne denata wciąż są nieznane. Mężczyzna miał około czterdziestu lat, a nikt nie zgłosił jego zaginięcia ani nie połączył tego z innymi sprawami — dodał Kempes.


Nucek się wtrącił:

— Przy denacie nie znaleziono nic. W promieniu stu metrów też nie ma żadnych śladów. Tylko dwaj turyści z Krakowa przeszli obok. Dalej nie wiemy, jak długo denat przebywał w tym miejscu przed śmiercią.


— Więc co proponujecie? — zapytał Wolf.


Majka w końcu dodała:

— Panie komendancie, pan jest tu dłużej niż Kempes. Czy zdarzały się podobne historie w przeszłości w naszym mieście? Ktoś został zabity, a potem pozbawiony oczu? Czy mamy do czynienia z przestępcami, którzy w przeszłości robili coś podobnego?


Wolf przybrał zamyśloną minę.

— Jak to powstrzymać? — zapytał.

— To nie pierwszy raz, kiedy mamy w naszym rejonie takie przypadki, ale jak do tej pory to się zdarzało wyłącznie u zwierząt. Może są inne sprawy, o których jeszcze nie wiemy… — powiedział Wolf.

— Może mamy tu do czynienia z seryjnym mordercą? — zapytała Majka.

— Jak na razie nic na to wprost nie wskazuje. Ale nie możemy wykluczyć, że coś podobnego się nie wydarzy… — odpowiedział jej Wolf.


Zapadła cisza, która wydawała się wiecznością. W końcu Kempes przerwał monotonię:

— Musimy wszystko wziąć pod uwagę. Rozumiecie?


Wolf skinął głową i wyszedł z pomieszczenia. Siedzieli jeszcze chwilę w milczeniu, próbując zebrać myśli i przypomnieć sobie detale, które mogłyby pomóc w tej sprawie.

Rozdział 6

Kempes, czyli Stanisław Flis, był doświadczonym policjantem, który zyskał szacunek w pracy. Może czasem przymykał oko na drobne przewinienia, jednak gdy chodziło o czyjeś życie, był nieugięty. Po rozstaniu się z żoną zamieszkał w swojej leśniczówce pod Luboniem, gdzie znalazł azyl. Jego policyjny Nissan Navarra dodawał mu pewności siebie, a spotkania na rynku czy w restauracji stawały się chwilami oddechu od codzienności. W tym regionie nie popełniano zbyt wielu przestępstw, a większość stanowiły zwykłe wybryki, chociaż można było czasem trafić na coś naprawdę wielkiego, jak choćby napad na konwój w Rabce, czyli słynny skok ostatniego dwudziestolecia. Kempes wtedy grał pierwsze skrzypce podczas śledztwa — sprawcy po obrabowaniu furgonetki do przewozu pieniędzy uciekli gdzieś w okolice Pieniążkowic, a tam rozjechali się na rowerach w góry w różnych kierunkach. Naprawdę był to plan doskonały i nikogo wtedy nie ujęto, ale też nikt nie stracił zdrowia ani życia. Dopiero po czasie, gdy pieniądze z tego skoku zaczęły wypływać, przestępcy zostali ujęci i tak po nitce do kłębka ująć udało się wszystkich. Kempes wtedy chodził dumny, a Wolf jak zwykle miał nosa.

Innym zdarzeniem był napad na kantor wymiany walut obok poczty w parku. Tam niestety pojawiła się już ofiara śmiertelna i sprawca zbiegł, a w zasadzie rozpłynął się w powietrzu. Wtedy Kempes bił głową w mur, gdyż ani nie było przełomu, ani nagrań z monitoringu. Sprawca zastrzelił właściciela kantoru i zabrał trochę pieniędzy, ale nie wiadomo do dziś, czy to był rabunek, czy zemsta. Długo jeszcze świece paliły się przed kantorem. Kempes nie miał żadnego punktu zaczepienia, więc na ile mógł, odpuścił. Pojawiły się nowe sprawy, a jedna z nich dość makabryczna: chłopak z Chabówki zabił swoją dziewczynę, bo była z nim w ciąży. Zrobił to po prostu siekierą. A zdarzyło się to tuż przed Rabką, gdzieś przy torach kolejowych. Z początku na komendzie zapanował chaos. Wszyscy mówili podniesionym głosem, nawet Wolf, który był oazą spokoju. Dało się poznać, że traci nerwy. Kto mógł zabić szesnastoletnią dziewczynę, i do tego w ciąży? Wszyscy zadawali sobie to pytanie, a najbardziej Kempes, jakby ta sprawa dotyczyła go osobiście. Chyba wtedy coś w nim pękło. Czasem mówił o tym ze łzami w oczach. Chciał to ukryć, ale nie zdołał. Siedząc po pracy w lokalu „Moskwa” z piwem w ręku po prostu się rozklejał i wtedy przysięgał sobie, że znajdzie tego sprawcę, choćby miał go wyciągnąć spod ziemi. Mijał dzień za dniem, funkcjonariusze przesłuchiwali rożnych podejrzanych i w końcu trafili na sprawcę, ale miał alibi, wiec go wypuszczono, po czym po kilku tygodniach został znów zatrzymany. Wtedy wziął się za niego sam Wolf, a on potrafił dopiąć swego — miał ten swój nos nie od parady. Kilka dni przesłuchań dało postępy w śledztwie. Najpierw drobne, a prawdziwy przełom nastąpił nieco później i sprawca trafił do aresztu, gdzie do dziś odsiaduje wyrok dwudziestu pięciu lat więzienia. Od tej pory Kempes się zmienił — jakby zawsze pozostawał gdzieś z boku. Spędzał czas wolny od służby w daczy pod Luboniem.

Rozdział 7

Dziś Marcel znowu ruszył na łowy. Najpierw udał się do lasu, gdzie znajdował się jego ołtarz. Patrzył długo w oczy drzew, jakby czerpał z nich siłę. Szeptał, modląc się, podczas gdy słońce przeciskało się przez gęsty las, jakby chciało dostrzec, co się dzieje. Cisza była kojąca — tego właśnie teraz potrzebował, bo to był jego rytuał, jego Bóg wkraczał w jego umysł. Około dziesiątej wyszedł ze swojej pieczary na obchód miasta, robił to co dwa dni, zaczynając nad Policami od strony Ponic. Potem szedł parkiem obok cmentarza do stacji PKP. Wsiadał tam i obserwował potencjalne ofiary — jacy turyści gdzie idą. Pociągi przywoziły wtedy sporo ludzi, nikt chyba nie przypuszczał, że to ich ostatnia wizyta w tym pięknym miejscu, jakim była Rabka-Zdrój. Mijały godziny, a na niego nikt nie zwracał uwagi.


Czasem coś kupił — frytki, kawę w budce tuż przy wyjściu z dworca — a potem wracał na swoje miejsce i siedział. Czasami, gdy dostrzegł ofiarę, szedł za nią, ale często ta osoba przebywała w samych publicznych miejscach, więc nie było sposobności na realizację planu, który miał w głowie. Marcel był normalnym człowiekiem, niewyróżniającym się z tłumu — nieco zarośnięty, zawsze w kapturze, z plecakiem, po prostu wyglądał jak turysta. Nie znał tu ludzi, mógł pochodzić z mniejszej miejscowości, wtapiał się w tłum i miał talent do nieprzyciągania uwagi. Po nagrodzie pod Maciejową rozbudził swój apetyt. Przesłał nawet przesyłkę na komendę w Rabce-Zdroju, aby potwierdzić swoją obecność. Nie zrobił tego już więcej.


Dobiegał późny wieczór, gdy wracał do domu tym samym szlakiem wzdłuż Pończanki, tam, gdzie nikt nie chodził. Czasem szedł Sądecką w stronę Zarytego, aż znikał nagle za zabudowaniami. Lubił te pustostany, gdzie nikt go nie szukał. W takich miejscach najpierw ukrywał swoje trofea, a potem się nimi zachwycał. Czasami brał oczy do ust, traktując je jak cukierki, które się nie rozpuszczają ani nie tracą koloru. Marcel miał na tym punkcie obsesję, zwłaszcza gdy potem zanosił je na ołtarz i wszczepiał w drzewa.


Drugą ofiarę spotkał wśród rabczańskich bezdomnych, tzw. lumpów. Gdy przesiadywał pod stacją, rzucił mu się w oczy jeden mężczyzna — dobrze ubrany, nieśmierdzący, choć pił z nimi. Początkowo nie wzbudził dużego zainteresowania, ale z biegiem czasu stawał się coraz bardziej pijany. Marcel postanowił, że to on. Przysiadł się do nich i rozpoczął rozmowę. Jak to zwykle bywa z pijanymi — nikt nic nie podejrzewał. W trakcie rozmowy dowiedział się, że mężczyzna nie jest stąd, tylko przejazdem i nie ma gdzie spać. Marcel zaproponował mu nocleg u siebie, zyskując zaufanie, po czym poszli w stronę Zarytego.


Pociągi wieczorem już nie jeździły, więc można było spokojnie przejść, by skrócić drogę. Dom przy torach na końcu Tetmajera należał do kolei i od lat był pustostanem. Stał obok tartaku, gdzie wieczorami i w nocy nikogo nie było, tylko dwa duże psy ganiające po posesji, co wprawiało Marcela w niezadowolenie. Tego wieczoru było tak samo — oprócz psów nikogo tam nie zastał. Do domu prowadziło tylne wejście. Materace i resztki rzeczy po poprzednich lokatorach się przydały, bo kolega turysta był już zbyt pijany, by rozmawiać; padł na materace i zasnął. Marcel zapalił świeczkę i chwilę przyglądał się ofierze, obserwując, jak ta spokojnie oddycha.


W tej chwili zwilżył usta, a w jego oczach pojawił się błysk. Plecak był zawsze pod ręką. Już nie pierwszy raz prawa dłoń powędrowała na uchwyt czekana; bez wahania wbił szpic w głowę turysty. Krew prysnęła na twarz Marcela, na usta, które przed chwilą zwilżył — teraz oblizał je, smakując słodycz i ciepło. Czekan wbity w głowę, ciało nie wykazywało ruchów. Jak poprzednie ofiary, także i ten mężczyzna nie miał drgawek. Oświetlał świeczką, jak czarna maź krwi oblewała jego twarz, a gorąca ciecz spływała po szyi, ale żadnej reakcji czy skurczu nie było. Marcel patrzył na to, jakby był w hipnozie; oczy przestały mrugać, zatopił się w tym momencie.


Po chwili chwycił czekan i powoli wyciągnął go z czaszki denata. Krew była ciepła i spływała po ostrzu. Tak naprawdę to Marcel teraz był rekinem — bez skrupułów nakarmił siebie czystym życiem. W tej chwili czuł się Bogiem…

Rozdział 8

Minęło kilka dni i na posterunku nie wydarzyło się nic nowego. Wszyscy czekali na przełom po dopasowaniu DNA do zwłok, ale nikt nie potrafił niczego powiązać. Kempes snuł teorię o przypadkowym morderstwie, nie wychodząc poza ramy swojego myślenia. Z jednej strony miał rację — jako konserwatysta nie dopuszczał do siebie zbyt fantazyjnego scenariusza. Majka natomiast poszerzała swoje horyzonty, prezentując coraz śmielsze teorie.

— Więc co do dziś wiemy? — zadała pytanie, przerywając ciszę w pokoju.

— Nucek, Nucek… — Usłyszała.

— Słyszałem od sąsiada ze Skawy, że w odległych nieco czasach bywały przypadki, gdy znajdowano krowy i owce oskórowane po lasach. Czasem miały oskórowane tylko głowy, a czasem były obdzierane całe… — dodał.

— A miały oczy? — zapytał Kempes z zaintrygowaniem.

— Niestety nie… Niektóre z nich nie miały oczu — odpowiedział Nucek.

— To w takim razie pójdziemy tym tropem — powiedział Wolf. — Warto to sprawdzić.

— Koniec narady, do roboty! — dodał, wychodząc do swojego gabinetu.

— Dobrze — powiedział Kempes. Będziemy szukać zgłoszeń o zwierzętach bez oczu znajdujących się w lesie. Ty, Majka, jedź do Raby Wyżnej, tam jest posterunek. A ty, Nucek, grzeb w archiwum, aż znajdziesz coś, co nas zainteresuje. Ja jadę na patrol. Każdy zatem poszedł do swoich zadań.

Majka już od pewnego czasu była w Rabie Wyżnej, przeszukując historię zgłoszeń. Znajdowała pojedyncze przypadki, zwłaszcza ze Skawy. Incydenty dotyczące zwierząt, które zaginęły lub zostały znalezione martwe — krowy były całkowicie oskórowane, pozbawione oczu, a owce miały oskórowane tylko głowy. Psy natomiast miały roztrzaskane głowy i również brak oczu, chociaż może to złudzenie…

Nie było tego zbyt wiele, ale coś tam było, kilka zdjęć również — dość makabryczny widok. Majka przełknęła ślinę, czując ulgę. Oskórowana krowa wygląda przerażająco. Nucek spędził cały dzień w archiwum, nie zauważając, jak minął czas. Wciągnęło go to na tyle, że znalazł kilka przypadków z tej strony Ponic, a resztę — z Rabki-Zarytego. Jedno, co je łączyło, to precyzyjnie usunięte oczy — po prostu wycięte. Nikt jednak nie przywiązywał do tego wagi jako wspólnego mianownika, zwłaszcza, że to stało się już kilka lat temu i każdy świadek niewiele pamiętał. „Warto się temu przyjrzeć” — pomyślał. Parę zdjęć, jak zwykle lekko odrażających, przedstawiało zgniłe ciała znajdowane po pewnym czasie — niewiele dowodów, mało oczywistych odpowiedzi na pytania, które kiełkowały w jego głowie niczym rzeżucha.

Kempes krążył po Rabce bez celu. Zatrzymał się na Zdrojowej, jak zwykle na kawie, a potem na rynku. Ten rynek zawsze przyciągał ludzi, ale tym razem było pusto. Potem przeszedł obok muzeum w stronę stacji PKP. Z tyłu za magazynem dawnego GS-u zaparkował i ruszył na obchód placu. Przed stacją powstał nowy pomnik Mikołaja, przyciągający turystów.

— Co tu, panowie, robicie? — zapytał. Znali go, więc nie musiał się przedstawiać.

— A nic, panie władzo, odpoczywamy — odpowiedział jeden z nich.

— Wierzę, że to tylko odpoczynek, ale pijecie znowu czyż nie? — zapytał.

— A pan to kto? — odezwał się Marcel, siedzący z boku.

— Dla ciebie… pan władza — odparł i od razu skontrował: — Nie widuję cię tu. Kim jesteś? Proszę o dowód osobisty.

— Jestem turystą — odpowiedział Marcel, dodając, że tylko przejeżdża. Reszta milczała jak kamienie.

— A dokąd się wybierasz? — zapytał policjant.

— W góry, tu, na Luboń… Wracam ze starych wierchów — odpowiedział.

— A masz przy sobie dokument tożsamości? — kontynuował Kempes.

— Tak, proszę pana, mam — powiedział, sięgając do kieszeni plecaka i wyciągając dowód osobisty.

— Pan Marcel Nowak?

— Tak, proszę pana, z Gliwic, lat dwadzieścia dziewięć — potwierdził.

— Kiedy tu przyjechałeś? — zapytał Kempes.

— Dziś, proszę pana, zaraz jadę dalej — odpowiedział, robiąc głupkowaty uśmiech do swoich towarzyszy, którego funkcjonariusz nie zauważył.

— To idź, tu nic nie wysiedzisz. Luboń to kawał drogi — dodał.

— Coś o tym wiem — przyznał. — Dziękuję, już się zbieram.

— Nie zapomnij dowodu, tu masz — rzekł Kempes, mierząc wzrokiem Marcela i wszedł do stacji PKP, może tam ktoś jeszcze coś widział. Kasa biletowa była jak zwykle nieczynna, więc przeszedł przez wahadłowe drzwi w stronę peronu, a tam niestety nikogo nie było, jedynie znana mu starsza pani zmierzająca w kierunku toalet na końcu peronu. Poza tym nie było tam żywej duszy.

Rozdział 9

W ciągu dnia tartak na końcu ulicy Tetmajera w Rabce-Zdroju tętnił życiem jak mało który zakład. Powietrze przesycone było dźwiękiem pił tarczowych i szumem oraz obłokami pyłów, które unosiły się w powietrzu, tworząc ledwie zauważalne chmurki. Auta przyjeżdżały i odjeżdżały, a ludzie krzątali się, załatwiając codzienne sprawy, wymieniając się uśmiechami i krótkimi rozmowami, które wypełniały tę przestrzeń, dodając jej kolorytu.


Kilka razy dziennie przejeżdżały pociągi, a niektórzy pasażerowie z ciekawością wyglądali przez okna, by ujrzeć spokojnie stojący dom. Od lat nie wzbudzał większego zainteresowania. Szary, niepozorny budynek był nieodłącznym elementem krajobrazu — dostrzegalnym, ale niezwracającym na siebie zbyt wiele uwagi. Był jedynie pustostanem, wspomnieniem przeszłości.


Policjanci zawsze mieli go na oku, szczególnie z powodu zgłoszeń, które regularnie docierały do skrzynki na listy. Zgłaszano, że tam ktoś mieszka, lecz po dłuższej obserwacji okazało się, że dom jest pusty. Po tym, jak pewna rodzina wyprowadziła się stąd do Pisarzowej, wszyscy myśleli, że zajmą w nim miejsce nowi lokatorzy. Czas mijał, a dom wciąż stał opuszczony, z większością mebli w środku, pozostawionych jakby w pośpiechu, na zawsze uwięzionych w snach dawnych właścicieli.


Dom tuż przy przejeździe kolejowym przesycony szumem i dźwiękami z tartaku zdawał się skrywać jakieś tajemnice, które niepokoiły ciekawskich przechodniów. Tartak obok tętnił życiem, a nikt nie zwracał uwagi na dziwny, szary domek, który znajdował się tuż obok. Nikt nie pomyślał, że taki zwykły, niepozorny budynek może kryć w sobie mroczne historie.


To właśnie w tym domu mieszkał nocami Marcel, niby zwykły turysta, który zjawiał się w Rabce co roku. Nie rzucał się w oczy. Opowiadał, że przyjeżdżał tu, by odpocząć, spędzić czas na łonie natury, jednak w jednym kącie jego duszy tlił się żar tajemnicy przyciągający go do tej szarej bryły. Może szukał tu nie tylko ciszy, ale także odpowiedzi na pytania, które nurtowały go od lat? W zależności od pory budynek przybierał różne oblicza — za dnia wyglądał na opuszczony, podczas godzin nocnych zaś wydawał się miejscem, w którym ożywały duchy przeszłości.


Krótko mówiąc, marzenia i wspomnienia Marcela były nierozerwalnie związane z tą szarą konstrukcją. A może i z czymś więcej? Być może w cieniach tego opuszczonego domu kryły się historie, których nikt nie śmiał opowiedzieć. W tej sielankowej scenerii coś czekało na odkrycie, kiedy raz na zawsze odważymy się spojrzeć w przeszłość schowaną za zamkniętymi drzwiami. Chociaż jego rodzinny dom był na dzielnicy tuż za rzeką nazywaną Gilówką — tam spędził sporą część życia. Aż pewnego dnia zniknął i od tej pory nikt nie wiedział, gdzie jest, nawet jego ojciec, który wciąż czeka na syna w starej chałupie. Czasem Marcel podchodził pod swój dom rodzinny i patrzył z ukrycia, jak ojciec siedzi na tarasie i czyta gazetę. Ten widok mu wystarczał w zupełności.

Rozdział 10

Świt nastał, a Marcel z trudem zmrużył oczy, które wciąż nie mogły się przyzwyczaić do światła. W małym pokoju, gdzie cuchnęło krwią, blask poranka wdzierał się przez okno, przypominając mu, że czas nieubłaganie płynie. Kończąc brutalny rytuał, czuł, jak emocje zalewały go falą intensywności — strach, euforia, a nawet mieszanka ulgi i gniewu. Powoli otworzył powieki, gotowy na wycięcie tego, co go najbardziej interesowało w jego nieszczęśliwej ofierze.


Krew już prawie nie płynęła. Używając precyzyjnie naostrzonego narzędzia, z przyjemnością skupił się na drugim oku. Oblizując wargi, poczuł, jak dreszcz podekscytowania przeszywa jego ciało. Nie był pewny, czy to adrenalina, czy może coś głębszego — może złowroga ekstaza związana z tym, co czynił. Marząc o bezczasie, cieszył się każdym momentem, gdy mógł uwolnić się od norm, które go ograniczały. Chowając trofea do kieszeni kurtki, usiadł przy oknie, aby popatrzeć na świt, który wstawał tylko dla niego. Światło rozświetlało jego niewielką przestrzeń, jakby nic innego nie miało wartości poza tym, co właśnie tu uczynił.


Z trwogą dostrzegł, że o ósmej rano ruch wokół domu stawał się coraz większy. Musiał pozostać w ukryciu — przez lata instynkt przeprowadził go przez różne niebezpieczeństwa bez ani jednej rany, od momentu, gdy trudna codzienność nauczyła go, jak być czujnym. Wczorajsze wylegitymowanie przez przypadkowego oficera wciąż tkwiło w jego pamięci jak nieprzyjemne wspomnienie.


Patrząc na ciało, które wkrótce musiał zlikwidować, zadał sobie pytanie, co z nim uczyni. Wieczorem, po siedemnastej, kiedy plac tartaku opustoszeje, mógłby się tym zająć tak, aby nie wzbudzić podejrzeń na swój szary domek. Zdecydował, że tak zrobi. Rozpoczął przygotowania do ćwiartowania — planował wykorzystać znaną sobie metodę, która zdawała się przychodzić naturalnie, choć dla kogoś innego mogłaby być szokująca — siekiera…


Zaczął od głowy, co dawało mu pewne poczucie ulgi — oczu nie musiał już widzieć. Później, z niegasnącym zacięciem, zajął się rękami. Odetchnął głęboko. Siekiera w ręku sprawiła, że nie myślał o krwi, która wciąż spływała po podłodze. Jego tężyzna fizyczna w tym występie była nowym chrztem bojowym. Kości ludzkie, zdawało mu się, nie były wcale tak twarde jak siekiera. Potrafiła wszystko oddzielić, rozdzielić na mniejsze kawałki. Już prawie gotowe… Marcel osiadł i już prawie zrobiło się ciemno. Nie mógł zapalić świeczki, mógłby ściągnąć tym na siebie uwagę. Zmęczony otarł dłonie w szmaty i wyciągnął z plecaka butelkę wody, a następnie się napił, po czym obmył dłonie. Wszędzie była krew, ale uważał, by się zbytnio nie pobrudzić.


Marcelowi szło lepiej, niż oczekiwał. Czuł ciężar powietrza, które go otaczało, gdy każda próba dzielenia ciała na części wprowadzała go w melancholię. Krew się lała, brudząc mu ręce — z każdą chwilą zmieniał się w bestię, a jego umysł krążył wokół myśli, że mógłby to powtórzyć. Prawdopodobnie nigdy już nie będzie w stanie spać tak spokojnie jak kiedyś — nie po tym wszystkim.


Kiedy zapadła noc, ledwo zauważył ruch na zewnątrz. Z powodu braku światła mógł tylko słyszeć, jak psy zaczynają ujadać, radośnie witając nadchodzącą godzinę. Dopełniwszy swoje zadanie, upakował do worka części człowieka, ile dał radę unieść i udał się w stronę Raby, rzeki, która spokojnie płynęła wśród ciemności.


Psy w końcu umilkły. Marcel czuł, jak adrenalina pulsuje w jego żyłach, a w jego duszy tańczyła nieokiełznana radość. Części w worku wylądowały na jego plecach. W tej chwili stawał się zarówno myśliwym, jak i ofiarą — był uwięziony w pułapce swojego własnego umysłu. Wziął, ile dał radę i poszedł wzdłuż ogrodzenia tartaku wprost nad wodę. Znów ujadały psy, tam na końcu działki miały swój kojec. Marcel wyciągnął z worka dłonie i wrzucił do kojca. Psy zamilkły na dobre. Tylko mlaskanie i pomruki było słychać. Resztę — głowę i nogi — wrzucił do wody. Ciemno było, więc nie mógł sprawdzić, czy popłynęły, czy nie. Teraz wrócił po tułów… Psy były cicho, bo w końcu ktoś ich nakarmił. Marcel mógł kontynuować swój wieczór pełen grozy dla innych, lecz dla Marcela zabawny, był co prawda trochę ciężki, więc worek znów wylądował na plecach, ale to nie miało znaczenia, gdyż i tak nikogo tu po nocach nie było. Spokojnie mógł iść w ciszy obok wściekłych psów, nad wyraz teraz spokojnych. Z workiem wrzucił ciało do rzeki. „Mniej będzie widać…” — stwierdził. Rzeka była nieco wzmożona, bo jeszcze parę dni temu było dużo deszczu. Gdy Marcel wrócił do szarego domku, nakrył dywanem krew, a pozostałości wrzucił do piwnicy przez otwór w podłodze. Tak, żeby nikt nie mógł nic tu znaleźć. Myślą wyobrażał sobie, jak części mężczyzny płyną nurtem Raby i gdzie już mogą być…


Gdy teraz już odpoczywał, jego umysł był skupiony na jednym, jedynym celu: przetrwać. Krew, która była w drugim pokoju, dosłownie wibrowała z ukrytymi tajemnicami, które nie mogły ujrzeć światła dziennego. Olśniewany pięknem nocy, spoglądał przez okno na rzekę i zastanawiał się nad tym, że to sumie dobre rozwiązanie, które pierwszy raz zastosował. Musiał być czujny, zdrzemnąć się chwilę, zanim znowu wyruszy w niepewność, aby nie wzbudzić niepokoju w okolicy.


Rozmyślając nad planem, postanowił, że przez następne godziny, nim nadarzy się okazja do opuszczenia tych zakątków, musi zachowywać się absolutnie dyskretnie. Nikt ani nic nie mogło wzbudzić podejrzeń, że wydarzyło się tu coś niezwyczajnego.

Rozdział 11

Nastał nowy dzień na posterunku policji w Rabce-Zdroju. Wczoraj w mieście panował spokój, z wyjątkiem kilku incydentów w parku, gdzie grupka młodzieży prosiła o pieniądze. Nucek przyniósł kilka akt i zdjęć z archiwum, które rozłożył na stole w swoim biurze. Był tam sam, przyglądając się im, jakby pragnął coś z nich wydobyć. Jedynym wspólnym mianownikiem tych zdjęć był brak oczu. Zastanawiał się, czy to może być dzieło przypadku, ale intuicja podpowiadała mu, że te sprawy to nie przypadek. Usiadł, drapiąc się w głowę, co było jego odruchem, gdy był w kropce. Mimo, że czasem ten odruch pozwalał mu na coś wpaść, tym razem nie przyniósł rozwiązania.


Zdjęcia przedstawiały zwierzęta w różnych miejscach, każde należało do innego właściciela, więc nie było tam nic, co mogłoby je łączyć. Wtedy do pomieszczenia weszła Majka, znacznie bardziej energiczna niż zwykle, jakby miała coś ważnego do przekazania. Niestety, okazało się, że miała to samo — zdjęcia i kilka teczek zeznań, z których wynikało, że nikt nic nie widział — poza tym, że znaleziono zwierzęta. Zdjęcia okazały się identyczne — bez oczu, zrobione w okolicach Skawy i Spytkowic. Owce, krowy, głównie młode jałówki. Większość miała usunięte oczy, wycięte w sposób brutalny. To były makabryczne obrazki, które wzbudziły niepokój.


W międzyczasie do sali wszedł Wolf z Kempesem, rozmawiali cicho, tak aby nie można było usłyszeć, o czym mówili. Usiedli tam, gdzie zwykle, ustawiając przed sobą kawę. Wolf zapytał:


— Czy w naszej sprawie są jakieś postępy?


Kempes podał kilka zdjęć Wolfowi, a ten przekazał je komendantowi.


— Myślicie, że te akty się ze sobą łączą? — zapytała Majka.


— Tak, tak myślimy — odpowiedziała. — Wszystkie mają wspólny mianownik: brak oczu.


— Nie ma pewności, że to były wycięte oczy — dodał Wolf. — Niestety, niektóre zdjęcia zostały zrobione, gdy ciało było jeszcze ciepłe, co diametralnie zmienia obraz sytuacji.


— Masz rację — podkreślił Kempes. — Może te sprawy coś łączy, a może nie warto dalej iść tą drogą… A może miejsca się z czymś wiążą? — zapytał Wolf.


— Nie wiem — odpowiedziała Majka. — Nikt nie wie, kto jest właścicielem tych zwierząt.


— Może trzeba wypytać? — zasugerował Kempes.


— Racja, jeśli będą pamiętać — dodał Nucek, który do tej pory milczał.


W tym momencie przerwał im telefon. Odebrał go Wolf.


— Tak, rozumiem — odpowiedział i odłożył słuchawkę. — Jest wezwanie i to może dotyczyć waszej sprawy. W tartaku na Kasprowicza w kojcu dla psów znaleziono resztki ludzkich rąk.


— Już pędzimy, szefie! — krzyknął Kempes, a wszyscy szybko zaczęli się zbierać. Pojechali nissanem navarą tak szybko, jakby to wezwanie dotyczyło co najmniej strzelaniny.


W tartaku zebrało się już kilka osób. Zebrali się wokół kojca, czekając na właściciela, który szybko się pojawił.


— Proszę natychmiast zabrać te psy! — powiedział jeden z policjantów.


— Już, panie władzo — odpowiedział właściciel. Psy warczały, ruszyły w stronę właściciela. Ten założył im kolczatki oraz kagańce i wyprowadził z kojca. Kempes powoli wszedł do klatki. W środku leżały dwie dłonie.


— Czym pan karmi te psy, do cholery? — zapytał Kempes.


— Niczym, resztkami z tej masarni po sąsiedzku — odpowiedział właściciel.


— Poważnie? To mają być resztki? — odparł Kempes.


— A to co? — zapytał Kempes, pokazując na ludzkie ręce.


— Nie wiem, skąd to się tu wzięło — odpowiedział właściciel.


Majka założyła białe rękawiczki i zaczęła badać resztki.


— To mogą być szczątki ludzkie — powiedziała.


— O cholera… I te psy to zeżarły, jakby nigdy nic… — dodał Nucek. — A gdzie reszta?


— Musi gdzieś tu być… — odparł Kempes.


— Może zaciągnęły do budy… Nie ma tam nic… — poinformował Nucek.


— Co ci twój nos mówi? — zapytał Kempes, odpalając kolejnego papierosa.


— Wszystko wskazuje na to, że ktoś je tu wrzucił. Może. gdy psy ujadały, to chciał je uspokoić… Musimy przeszukać okolice niezwłocznie — powiedział Kempes.


— Kto tu mieszka w tym szarym domu? — zapytał Kempes.


— Raczej nikt, od kilku lat stoi pusty — odpowiedziała Majka. — Idź sprawdzić, bo nigdy nie wiadomo…


— Jak skończę zbierać dowody, to się tym zajmę — odpowiedział Kempes.


— Spuszcza pan psy na noc? — zapytał Kempes.


— Tak. Gonią po całym tartaku, ale jedzenie mają tylko tutaj — odpowiedział właściciel.


— Czyli pan nie ma wiedzy o tym, skąd to się tutaj wzięło? — dopytał Kempes.


— Nie, nie wiem — odparł właściciel.


— Dobrze… My się dowiemy — stwierdził podejrzliwie Kempes.

— Nucek, zrób wywiad z gapiami… Może ktoś coś widział.


— Dobrze. Już się robi — powiedział Nucek.


— Majka, jak tam zbieranie części? — zapytał Kempes.


— Musi być gdzieś w pobliżu — odpowiedziała. — Musimy przeszukać okolicę. Kto tu mieszka w tym szarym domu kolejowym?


— Raczej nikt, od kilku lat stoi pusty — odpowiedział właściciel tartaku.


— Idź sprawdzić, Majka, bo nigdy nie wiadomo — dodał Kempes.


— Ok, zaraz się tym zajmę — zadeklarowała śledcza, postanawiając samej pójść.


Reszta rozpoczęła przeszukiwanie okolicy. Bramka ogrodzenia była otwarta. Kempes otworzył ją. Dom wyglądał na opuszczony. Zapukał w okno, a potem w drzwi, nie było żadnego odgłosu. Podszedł do okna i przyłożył twarz do szyby. W środku nikogo nie było. Dywan na podłodze był czerwony, łóżko obok nieposłane. Podszedł z tyłu budynku. Tam były schody na poddasze. Postanowił tam wejść. Niestety, te drzwi też były zamknięte. Szopka za domem również była zamknięta.


— Raczej nie ma tu nikogo… — stwierdził, idąc w stronę wyjścia. Postanowił spojrzeć przez drugie okno od tyłu domu. Przykładając twarz do okna, chcąc coś zobaczyć, ono się lekko uchyliło i pchnęło go do środka. Otworzyło się, ale buchnął smród starego mięsa, krwi, jakby ktoś tam zgnił. Kempes wrócił przed dom i zawołał do Majki:


— Majka! Nucek! Chodźcie tu szybko. Jest otwarte!


— Jak to…? — zapytał Nucek.


— Okno z tyłu… — powiedział Kempes. — I jakiś dziwny zapach…


Podeszli do okna i naprawdę ich odrzuciło. Odór był tak mocny, że aż wierciło w nosie.


— Musimy tam wejść — powiedział Nucek.


— Ale jak to, bez nakazu? — wtrąciła się Majka.


— Czujesz to…? — powiedział Kempes.


— Tak, czuję… — odpowiedzieli razem z Nuckiem.


— Wchodzę — powiedział Kempes i wyciągnął broń, która od dawna pokryła się kurzem. Niepewnie stawiając kroki po podłodze, która lekko skrzypiała, wyciągnął broń przed siebie i wszedł do pokoju, ale nikogo tam nie było.


— Możecie wejść, droga wolna.

Rozdział 12

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 49.22
drukowana A5
Kolorowa
za 71.98