Wstęp
Ta książka jest owocem podwójnego powrotu.
Ten pierwszy to powrót do literatury po kilku latach zajmowania się zupełnie innymi sprawami oraz do bliskich mi niegdyś konwencji horroru, thrillera i ogólnie pojętej niesamowitości. To od tych klimatów zaczęła się moja przygoda z pisarstwem i to do nich na nowo, całkowicie naturalnie, ponownie zdryfowałem, kiedy owe „zupełnie inne sprawy” się w moim życiu zakończyły.
Na tej fali napisałem moją poprzednią powieść — a zarazem pierwszą rzecz beletrystyczną po ośmiu latach od debiutu — czyli „Spełnienie”. Mogę bez cienia przesady stwierdzić, że praca nad nim przetarła w mojej głowie mentalny i artystyczny szlak do narodzin „Drugiego przykazania”.
Ale jest jeszcze ten drugi powrót, który podczas pisania „Spełnienia” był wciąż przede mną. Powrót do chrześcijaństwa. A co za tym idzie — pytanie, jak mogę zintegrować to, w co wierzę, z tym, co mnie kręci w literaturze.
Zacząłem się więc mocno stykiem tych dwóch rzeczywistości interesować. I tak trafiłem na cały rozległy obszar tzw. kultury chrześcijańskiej, tworzonej głównie przez amerykańskich protestantów — przede wszystkim filmów i książek, ale też eksplorowanych w nich motywów. Muszę się przyznać, że dość dogłębnie „przeryłem” ten temat, przy okazji zastanawiając się, czy może przypadkiem nie jest to droga, którą warto byłoby pójść.
Praca nad „Drugim przykazaniem”, którego pomysł wpadł mi do głowy latem 2020 roku, upewniła mnie, że… no cóż, i tak i nie. Tak, bo na dłuższą metę nie podobna oddzielić poglądów autora od jego dzieła, a nie, bo każdy schematyzm prędzej czy później zabija sztukę.
Ta książka nie jest więc typową „Christian novel” wedle ścisłej wykładni tego, co taką powieść określa. A wierzcie mi: tych wytycznych istnieje całkiem sporo. Z pewnością na tyle dużo, bym mógł zyskać pewność, że nigdy nie zostanę „pisarzem chrześcijańskim” w takim rozumieniu, w jakim czuję się na przykład autorem horrorów czy thrillerów. Natomiast niewątpliwie stanowi wyraz moich przekonań, a także zapis fascynacji, które mnie do jej stworzenia natchnęły.
I teraz kilka słów właśnie o nich.
Choć sama fabuła jest całkowicie fikcyjna, zszyłem ją z kilku prawdziwych wydarzeń oraz ludzi, którzy byli ich bohaterami. I tak po kolei.
Detektywistyczne nawrócenie Claya to przepisana nieomal jeden do jednego historia Lee Strobela — młodego, ambitnego reportera ateisty, który po przyjęciu Chrystusa przez swoją żonę postanowił ją z tej fantasmagorii „wyleczyć”, a żeby tego dokonać, przeprowadził śledztwo mające wykazać, że Chrystus to mit. W efekcie sam się nawrócił i został pastorem oraz niezwykle popularnym apologetą. Swoje doświadczenia opisał w bestsellerowej książce „Sprawa Chrystusa”, która w 2017 roku została zekranizowana.
Wypadek i wizyta Claya w Niebie to z kolei przypadek Dona Pipera — pastora, który, tak jak Clay, zderzył się z ciężarówką, wracając do domu z konferencji. Przeżycie to opisał w książce „90 minut w Niebie” — także zekranizowanej. Podobnych pamiętników opisujących analogiczne historie jest zresztą znacznie więcej. Nie oceniam ich jakości ani prawdziwości — po prostu odnotowuję sam fenomen.
W późniejszej „karierze” Claya jako religijnego oszusta niektórzy czytelnicy z pewnością bez trudu dosłyszą echo działalności Jima Bakkera i jego żony Tammy Faye Messner, którzy na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych osiągnęli status chrześcijańskich celebrytów, który w proch rozbił szereg afer finansowo-obyczajowych.
Co zresztą ciekawe, nie inspirowałem się bezpośrednio ich historią. Przestępczą odyseję Claya i Josie oparłem na dwójce głównych bohaterów nakręconego w 1989 roku Z-klasowego horroru „Wyznawcy szatana”. Dopiero po niewczasie zorientowałem się, że jego twórcy najwyraźniej czerpali pełnymi garściami z afery Jima i Tammy Faye, którą wtedy żyły całe Stany Zjednoczone.
I wreszcie kwestia kluczowa, czyli negująca potępienie i piekło teologia, którą pod wpływem nauk Blaise’a Zellera tworzy Clay. Co prawda samo zjawisko apokatastazy jest niemal tak stare jak Kościół, ale ja opierałem się na naukach wielebnego Carltona Pearsona — ewangelikalnego kaznodziei i telewizyjnego gwiazdora, który w latach dziewięćdziesiątych zaczął głosić bardzo podobne teorie jak Zeller. Nazwał to „ewangelią włączenia”.
Postać Pearsona również poznałem dzięki filmowi, konkretnie dramatowi biograficznemu pt. „Come Sunday” z 2018 roku, na który natknąłem się kiedyś na Netfliksie.
Aczkolwiek warto zauważyć, że ludzi głoszących podobne herezje jest więcej. W Polsce w tym kontekście często wymienia się ks. prof. Wacława Hryniewicza. Niedawno zaś o uprawianie apokatastazy był oskarżany o. Adam Szustak — słynny internetowy kaznodzieja o kosmicznych zasięgach.
A ja nie zamierzam ukrywać, że wprowadzenie do powieści tego wątku oraz pokazanie jego katastrofalnych implikacji to z mojej strony rodzaj polemiki — nie tylko z Pearsonem czy Szustakiem, ale z całym zarysowującym się w Kościele modernistycznym nurtem próbującym zastąpić radykalizm Ewangelii ugodowością wobec oczekiwań dzisiejszego świata.
A resztę możecie sobie, Drodzy Czytelnicy, dopowiedzieć już sami. Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.
Rozdział 1
Clay Dawson nigdy nie podzielał przekonania, że tragiczne wydarzenia, takie jak wypadki czy śmierć, są poprzedzane przez nadzwyczajne znaki. W swoim życiu był skłonny uwierzyć w naprawdę sporo rzeczy — przez pewien okres, zanim oddał serce Jezusowi, wyrażał nawet przeświadczenie, że Wszechświat wziął się znikąd — ale nie w to. Najpierw po prostu dlatego, że uważał to za głupie, a po nawróceniu zaczął traktować to jako niedopuszczalny dla chrześcijanina przejaw pogaństwa.
— To racjonalizacja po fakcie — oświecił Marci Law, kiedy mniej więcej miesiąc po śmiertelnym w skutkach wylewie męża zwierzyła mu się, iż nawiedzają ją wyrzuty sumienia, że nie odczytała jakichś rzekomych, a dopiero teraz dla niej oczywistych, sygnałów i nie skłoniła Franka do pójścia do lekarza. — W ten sposób próbujemy samych siebie usprawiedliwiać — dodał, widząc na jej twarzy brak przekonania. — Nie musisz się o nic obwiniać, Marci.
Trzymał się tego poglądu konsekwentnie również po styczniowym poranku w dwa tysiące czwartym, który wywrócił całe jego życie do góry nogami.
Owszem, sporadycznie ogarniała go pokusa doszukiwania się jakichś symptomów, uporczywego analizowania wszystkiego od chwili, gdy kwadrans po szóstej zamówiony poprzedniego wieczoru telefon z recepcji wyrwał go ze snu, ale szybko ją odpędzał. Nie irytowało go to. Przyjął założenie, że w jego sytuacji jest to zupełnie naturalny proces, niemniej bardzo się pilnował, by mu nie ulegać. Nie wykluczał, że być może postępuje tak, bo nie chce przed samym sobą wyjść na chwiejnego, podatnego na zmiany stanowiska pod wpływem okoliczności. Cóż, mogło tak rzeczywiście być. Brał to jednak na klatę.
Oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę z tkwiącej w takim nastawieniu pułapki. Raz już w nią wpadł.
W połowie college’u poznał Wendy i jako zatwardziały, a nawet w pewnym zakresie wojujący, ateista postanowił wyleczyć ją z naiwnej, kompletnie niedzisiejszej wiary w bajeczki o palestyńskim buntowniku, który niczym filmowy zombie po trzech dniach opuścił grób. Ponieważ nie trafiały do niej żadne argumenty, wpadł na pomysł przeprowadzenia czegoś w rodzaju śledztwa, które miałoby wykazać, że cała historia o Jezusie to mieszanina zabobonów, legend, półprawd i propagandowych manipulacji dokonywanych przez jego pierwszych czcicieli w celu uprawdopodobnienia swojej religii.
W obalanie dwóch tysięcy lat chrześcijaństwa zaangażował się z pasją współmierną do uczucia, jakie żywił wobec Wendy. Niestety im głębiej brnął w temat — a w ramach swojej krucjaty poleciał nawet do Kalifornii, gdzie spotkał się z pewnym anatomopatologiem, który wszem i wobec udowadniał, że teoria, jakoby Jezus mógł przeżyć ukrzyżowanie, jest niedorzeczna z medycznego punktu widzenia — tym bardziej nic mu się nie kleiło.
Przez dobrych kilka tygodni uprawiał przeciąganie liny z samym sobą. W miarę jak kolejne zdobywane porcje wiedzy podkopywały gmach jego niewzruszonych materialistycznych dogmatów, nasilał się w nim coraz bardziej desperacki odruch obronny. I polegał on nie tyle na wzbranianiu się przed zmianą przekonań, co właśnie na obawie przed okazaniem się niekonsekwentnym.
Ale w końcu uległ.
— Wiesz — wyznała mu Wendy, kiedy przyszedł do niej skruszony z zamiarem wyjawienia, że też pragnie przyjąć Jezusa — przez cały ten czas modliłam się, żeby Bóg zabrał ci serce z kamienia i dał serce z ciała. I wysłuchał mnie. Clay, On to sprawił!
Sam już nie pamiętał, ile razy przytaczał tę anegdotkę. W którymś momencie stała się jego numerem popisowym. Poświęcił jej artykuł w The Christian Citizen, a niedługo później właśnie nią zainaugurował swoją posługę w Claremont. Kiedy mówił, ciężarna Wendy stała obok niego przy pulpicie, rumieniąc się i co chwila mocniej ściskając jego dłoń. Parafianie — a wśród nich Marci i Frank Lawowie — nagrodzili opowieść gorącą owacją.
O swoim — jak je żartobliwie nazywał — detektywistycznym nawróceniu opowiedział również na konferencji zorganizowanej przez Stowarzyszenie Baptystycznych Pastorów Nowej Anglii w Bennington, czyniąc ją punktem wyjścia dla swojego referatu o nowych metodach ewangelizacji w obliczu wyzwań stawianych przez dwudziesty pierwszy wiek. Słuchacze oczywiście byli oczarowani.
Wielu z nich dało mu to zresztą odczuć podczas stanowiącego ostatni — półoficjalny — punkt konferencji wieczornego bankietu. Roy Betford namawiał Claya do napisania książki, w której pokazałby krok po kroku, jak przystępnymi dla przeciętnego człowieka narzędziami naukowymi wykazać prawdziwość Ewangelii. Na uwagę, że byłaby to co najwyżej kolejna kropla w istnym oceanie podobnych publikacji — z niektórych Clay przecież sam korzystał — Roy odparł z właściwą sobie kordialnością, że takich kropel nigdy dość.
— To jest wojna, stary, wojna o dusze najmłodszego pokolenia — podsumował. — A my powinniśmy sięgać po strategie opatentowane przez naszego przeciwnika. Dziś, mój przyjacielu, nie wystarczy autorytatywnie orzec, że Bóg istnieje, a jeśli nie będziesz Go słuchał, to czeka cię nieciekawy los. Ty sam najlepiej wiesz, co oni na tych wszystkich uniwersytetach wyprawiają z Biblią. Trzeba grać ich chwytami. I nie brać cholernych jeńców!
Clay obiecał, że zastanowi się nad książką, po czym natychmiast zagrzebał to w najgłębszych pokładach niepamięci.
Bankiet skończył się tuż przed północą i kiedy w nielicznych chwilach ulegania pokusie doszukiwania się znaków Clay odtwarzał w pamięci jego przebieg, naprawdę nie znajdował nic, co mogłoby świadczyć, że Bóg dawał mu jakieś dyskretne przestrogi.
Na nic podobnego nie natrafił też we wspomnieniach z następnego poranka. Słuchawkę podniósł po czwartym sygnale, podziękował za budzenie, a następnie zmusił się do wygrzebania się z ciepłej pościeli i zaciągnięcia swojego półprzytomnego ciała pod prysznic. Stojąc pod strumieniem letniej wody zachodził w głowę, dlaczego właściwie nie mógłby wyjechać później. Bennington i Claremont dzieliło zaledwie nieco ponad pięćdziesiąt pięć mil, które nawet przy kapryśnej nowoangielskiej pogodzie o tej porze roku dałoby się bez większych problemów pokonać maksymalnie w dwie godziny.
Ubrał się i podniósł roletę. Za oknem przywitał go bury półmrok. Ze spiętrzonych nisko chmur sączyła się wstrętna zupa z na wpół zamarzniętego deszczu i brudnego śniegu. To przywiodło go do myśli, że być może jednak dobrze zrobił, decydując się wyjechać wcześniej. Jego pięcioletni Ford Focus nawet z zimowymi oponami nie nadawał się do szarżowania po drodze — nawet jeżeli była nią międzystanowa autostrada numer 91, regularnie odśnieżana i posypywana chlorkiem sodu.
Wrzucił rzeczy do torby i zjechał windą na parter. Przy recepcji kręciło się kilku uczestników konferencji. Wśród nich był również Roy Betford, który od razu go dostrzegł i zamachał do niego przyjacielsko.
— Naprawdę pomyśl o tej książce, stary — powiedział, potrząsając energicznie dłonią Claya.
Clay ponowił obietnicę, po czym znów nakazał sobie o niej zapomnieć. Betford zaproponował wspólne śniadanie w hotelowej restauracji. Clay obawiał się, że będzie mu wiercił dziurę w brzuchu w kwestii książki, lecz Roy go oszczędził.
Dwadzieścia po siódmej Clay ruszył z hotelowego parkingu i udał się w drogę do domu, która miała odmienić całą jego przyszłość. Czego — jak konsekwentnie utrzymywał przez kolejne lata — absolutnie nic nie zapowiadało. Do zrewidowania owej kategorycznej opinii nie zdołał go przekonać nawet Roy, który opuścił hotel pół godziny później i trafił w sam środek piekła z Clayem w roli głównej. Co jak najbardziej uznał za nadprzyrodzoną ingerencję Opatrzności i przy każdej nadarzającej się okazji to podkreślał.
— Bóg chciał, żebym znalazł się dokładnie w tamtym miejscu o dokładnie tej porze — tłumaczył Clayowi cierpliwie, jak niezbyt pojętnemu uczniowi. — Myślę, że z czasem ty też to zrozumiesz i zaczniesz na to patrzeć w ten sposób. Nie widzę innej możliwości.
Ale to było później — znacznie później. Na razie Clay delektował się kojącym ciepłem we wnętrzu forda i wizjami relaksu w domowym zaciszu. Kiedy przyjedzie, dom będzie pusty, bo Wendy i Brian pojadą do szkoły. Zanim wrócą i rzucą mu się na szyję, będzie miał kilka godzin na leniwe przełączanie kanałów, czytanie i ogarnięcie najpilniejszych spraw związanych z parafią, których przez dwa dni nie powinno się zbytnio nagromadzić. Wendy na bieżąco załatwiała wszystko, co była w stanie. Czasem naprawdę go zadziwiała. A owo zadziwienie zawsze było podbite solidną dawką czułości. Nie sądził, że to możliwe, ale z każdym rokiem kochał ją coraz silniej — ją i Briana.
Dlaczego więc do niej nie zadzwonił? Mógł to zrobić zaraz po przebudzeniu lub tuż przed wyjazdem. A jednak jakoś mu to umknęło. Rozmawiali tuż przed bankietem. Powiedział jej, o której zamierza wyjechać, i uznał, że to wystarczy, ale teraz zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia — z każdą chwilą coraz bardziej natarczywe.
Żeby je zagłuszyć, sięgnął do schowka po stronie pasażera i wyjął jedną z tkwiących tam zawsze płyt. Po omacku wyłuskał krążek z plastikowego pudełka i wsunął do odtwarzacza. Z głośników popłynęło How Great Is Our God. Miękki tenor Chrisa Tomlina natychmiast poprawił mu nastrój. Nawet szara mglistość poranka wydała mu się nieco jaśniejsza, a wycieraczki zgarniające z przedniej szyby lodowatą breję nabrały dostojnej posuwistości.
— On przyobleka się w światłość, a ciemność usiłuje się skryć i drży na dźwięk Jego głosu; jak wspaniały jest nasz Bóg — śpiewał tymczasem Chris Tomlin.
O wpół do dziewiątej Clay, ukołysany muzyką i optymistycznie nastawiony do świata, przejechał przez Brattleboro. Śnieg z deszczem przeszedł w drobną, lecz zawzięcie siekącą karoserię krupę. Nadal było szaro i mgliście. Claya mijało niewiele samochodów, a jeśli już, były to przeważnie ciężarówki i furgonetki dostawcze. Powoli zbliżał się do mostu nad West River. Kiedy jego kształt w końcu wynurzył się z lepkiej, zawiesistej mgły i zamajaczył przed maską Forda, Clay zastanawiał się nad rolą popkultury w dziele ewangelizacji. Ciekawą prelekcję na ten temat wygłosił wczoraj Zack French — znawca i popularyzator chrześcijańskiego kina.
Pokazywał wykresy, z których wynikało, że dystrybucja chrześcijańskich filmów na kasetach wideo i płytach DVD prawie dorównuje tym z szeroko rozumianego głównego nurtu. Kreślił wizję ekspansji chrześcijańskich treści w dobie rozwoju Internetu. Przewidywał, że najdalej za dwadzieścia lat chrześcijański przemysł rozrywkowy urośnie do rozmiarów potęgi dorównującej niejednej hollywoodzkiej wytwórni.
Clay był zdania, że Zack daje się ponieść przesadnemu optymizmowi. Niemniej gdy teraz rozważył tę kwestię na spokojnie, doszedł do wniosku, że sugestia Roya wcale nie musi być taka głupia. Czy byłby w stanie napisać książkę, a może nawet scenariusz filmu o swoim nawróceniu? Historia przemądrzałego ateisty, rzucającego na prawo i lewo cytatami z Bertranda Russela, który zakochuje się w wierzącej dziewczynie i zamiast przeciągnąć ją na swoją stronę, sam odnajduje Jezusa, mogłaby być całkiem zabawna, a przy tym pouczająca.
Oczyma wyobraźni ujrzał nagle początkowe sceny tego hipotetycznego filmu oraz czołówkę ze swoim nazwiskiem jako pomysłodawcy.
Chwilę później, zanim zdążył się zorientować, co się dzieje, ujrzał wyrastającą tuż przed maską czerwoną kabinę pędzącej niczym taran ciężarówki z naczepą. Poczuł, jak jego mózg zalewa eksplozja adrenaliny, i w ostatnim rozbłysku przeraźliwie jasnej świadomości sytuacji, w której się znalazł, zdążył jeszcze pomyśleć, że jeśli jakimś cudem wyjdzie z tego żywy, będzie miał nowy numer popisowy, przy którym ten o śledztwie okaże się dziecinną czytanką na dobranoc.
Jeśli przeżyje. W co miał jeszcze czas zwątpić.
A potem…
Rozdział 2
— Samego momentu zderzenia nie zapamiętałem — recytował osiem lat później w Lake Elsinore. Swój nowy numer popisowy miał od dawna wyszlifowany do perfekcji. Doskonale wiedział, jak modulować głos i w których momentach robić pauzy w celu podbudowania napięcia. To był właśnie jeden z nich, więc umilkł na chwilę, pozwalając słowom rozejść się po wypełnionej słuchaczami auli.
Jak wszędzie, gdziekolwiek zawitał, odkąd cztery i pół roku temu na dobre ruszył w trasę, zajęte były wszystkie krzesła. Głodni jego przesłania ludzie tłoczyli się też w przejściu pośrodku auli. Wielu z nich siedziało na wózkach inwalidzkich. Całkiem sporo miało kule. Twarze niektórych wykrzywiał poudarowy paraliż albo po prostu grymas cierpienia, z którym zmagali się każdego dnia i na które często nie pomagały już proszki. Z wielu wpatrujących się w niego par oczu wyzierała duchowa udręka zmieszana z desperacką nadzieją, że właśnie tego niedzielnego wieczoru właśnie im zdarzy się cud. Zjawiło się też kilka osób z zespołem Tourette’a.
Było również oczywiście mnóstwo zwykłych ciekawskich, trochę nabzdyczonych sceptyków, którzy potem obsmarują go na Facebooku — poznawał ich po tym, że zawsze cykali masę zdjęć swoimi iPhone’ami — i najpewniej paru pismaków, którzy zrobią to samo, tyle że w bardziej wyrafinowany sposób i w większym nakładzie. Czyli normalka na trasie — nic, czym należałoby się przejmować. Ostatnie kłopoty mieli ponad rok temu w Tulsie. Od tamtej pory zrobiło się wręcz rutynowo.
Mimo to i tak poszukał wzrokiem Josie. Siedziała pod ścianą na lewo od sceny, zasłonięta piramidkami z książek i płyt, które będzie można kupić po występie. Miała na sobie swoją roboczą białą garsonkę, a kasztanowe włosy upięła w konserwatywny biurowy kok. Po jej twarzy pełgał ledwo dostrzegalny poblask z otwartego laptopa, doskonale ukrytego za towarem. Clay domyślił się, że śledzi darowizny, które zawsze spływały wartkim strumieniem, kiedy spotkanie było transmitowane przez SalvaVision.
Wyczuła, że na nią patrzy. Posłała mu szybkie porozumiewawcze mrugnięcie, w którym było przynaglenie. Nie zachęta czy otucha, ale właśnie przynaglenie, które już jakiś czas temu przestało go drażnić, bo też stanowiło element wypracowanej przez nich rutyny. Nie aż tak niezamierzony, jak początkowo sądził.
Mocniej ścisnął palcami bezprzewodowy mikrofon i wziąwszy głęboki oddech, kontynuował przerwaną opowieść o tamtym styczniowym poranku.
— Dosłownie ułamek sekundy po tym, jak zorientowałem się, że ta ciężarówka pędzi wprost na mnie, znalazłem się… — znów zawiesił głos, chcąc w ten sposób dodatkowo podkreślić niewiarygodność tego, co za chwilę padnie. Audytorium zastygło w oczekiwaniu. Większość z obecnych prawdopodobnie czytała którąś z dwóch książek Claya, słuchała którejś z nagranych przez niego płyt albo oglądała jego programy w SalvaVision, ale i tak pragnęli to usłyszeć. — Znalazłem się… no cóż, w Niebie.
— Ty cioto! — zawył histerycznie jeden z cierpiących na tourette’a, równocześnie wyrzucając w górę lewą rękę. — Jebany chuj!
W kilku miejscach auli powstał lekki szmer. Jakaś nastolatka cicho zachichotała, ale natychmiast została zgromiona przez siedzącą obok niej kobietę.
Clay nie dał się zbić z pantałyku.
— Dokładnie tak, moi kochani — ciągnął, pamiętając o lekkim podniesieniu głosu, żeby brzmiał bardziej ekstatycznie. — W jednej chwili siedziałem za kierownicą forda, podczas gdy tuż przed moimi oczami rosła ta wielotonowa kupa żelastwa, a w następnej brodziłem w cudownym złotym świetle, jaśniejszym niż cokolwiek, co można zobaczyć na Ziemi, a zarazem nie rażącym oczu. Nie zdarzyła się żadna z tych rzeczy, o których zawsze słyszy się przy okazji relacji o NDE. Żadnego przyglądania się własnemu ciału z góry, tuneli ze światełkiem na końcu… Po prostu zostałem przeniesiony z materialnej rzeczywistości do świata nadprzyrodzonego tak, jak zmienia się pilotem kanał.
— O, Panie! — zawołała pulchna staruszka w drugim rzędzie.
— Pieprzę cię! — zawtórował jej inny chory na tourette’a.
— A wiecie, dlaczego nie doświadczyłem tych fenomenów? — rozkręcał się tymczasem Clay. — Bo ja nie miałem wrócić! Tak, moi kochani! Moje ziemskie oczy nie miały już nigdy ujrzeć słońca, a twarz poczuć podmuchu letniego wiatru! Byłem martwy! Moje ciało, uwięzione we wraku samochodu, było martwe! Było trupem przez… — uniósł prawą dłoń, jakby chciał uciszyć publiczność, choć wszyscy siedzieli jak zamurowani — przez bite półtorej godziny! — nieomal wyskandował. — Przez półtorej godziny moje serce nie tłoczyło krwi, a płuca nie filtrowały powietrza!
Temperatura emocji w auli coraz bardziej się podnosiła. Jak zawsze, kiedy docierał do tego punktu. Josie nazywała go prekulminacją. Prawdziwy gwóźdź programu miał nastąpić dopiero za kilkanaście minut.
— Znalazłem się tam, gdzie przebywają zmarli, bo… byłem jednym z nich — spuścił nieco z tonu, by za chwilę skoczyć jeszcze wyżej. — Widziałem wychodzących mi na spotkanie ludzi. Znanych mi i zupełnie obcych. Całych utkanych z tego nieziemskiego światła, ale zarazem konkretnych, bo w Niebie nie przestajemy być tym, kim byliśmy za życia. Zachowujemy swoją tożsamość, rozpoznajemy się. Ja w tym tłumie zobaczyłem na przykład moją babcię. Umarła w wieku osiemdziesięciu sześciu lat. Miała demencję i zaawansowanego Parkinsona, ale tam wyglądała jak trzydziestolatka. Piękna, uśmiechnięta, szczęśliwa, bez choćby najmniejszego śladu fizycznych ułomności.
I wiedziałem, że ja też taki jestem! Miałem niesamowitą świadomość własnego istnienia. Tak ostrą, jak nigdy za życia. Całym sobą widziałem, słyszałem i odczuwałem, a mój umysł… O, Chryste, to było najbardziej niezwykłe. — Poczuł, że na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Choć go irytowały, nie starł ich. — Mój umysł miał natychmiastowy dostęp do wszelkiej wiedzy, jakiej tylko zapragnął. Zanim na dobre zdążyłem pomyśleć pytanie, już znałem odpowiedź. Rozumiałem, na czym polega tajemnica istnienia, jak działa kosmos i jakie występują zależności między światem ducha i światem materii.
Zszedł z podium, nieznacznie się krzywiąc. Lewa noga, złamana w trzech miejscach i przez dziewięć miesięcy po wypadku unieruchomiona w aparacie Ilizarowa, będzie mu się dawać we znaki już do końca życia. Podobnie jak napadowe migreny w deszczowe dni i przenikliwe rwanie w plecach, kiedy zbytnio się przeforsował lub za długo siedział bez ruchu. Co zresztą i tak stanowiło pryszcz w porównaniu z pierwszymi dwoma latami, gdy nieomal bez przerwy bolał go właściwie cały środek, a pigułki zamiast pomagać, tylko go uzależniały.
Powinien się streszczać. Oddziaływanie na emocje miało swoją dynamikę — za każdym razem inną. Za każdym razem musiał wyczuć publiczność. Ci w Elsinore należeli do bardziej podatnych.
— Na spotkaniach często bywam pytany, czy naprawdę nie chciałem wrócić — podjął. — Otóż nie. Szczęście i miłość, które tam odczuwałem, były absolutne i wieczne jak sam Bóg. Wiedziałem, że należę do tego świata, że tu jest mój prawdziwy dom, a wszystko, co zdarzyło się na Ziemi, to tylko trwający chwilę sen. Nie było mi żal tych, których zostawiałem, bo wiedziałem, że wkrótce do mnie dołączą, a ja ich przywitam tak, jak teraz witano mnie.
Znów rzucił dyskretne spojrzenie w kierunku Josie. Nie odwzajemniła mu się. Była całkowicie skupiona na przelewach oraz postowaniu na Facebooku i Twitterze, by podtrzymywać zainteresowanie. Jak zwykle panowała nad wszystkim.
Opowiedział im, że Niebo wygląda jak miasto w całości zbudowane ze złota, a wszyscy w nim są piękni, zdrowi i chodzą w śnieżnobiałych szatach. Opowiedział, jak niezwykły pochód dusz, który wyszedł go przywitać, powiódł go ku wznoszącemu się w samym centrum miasta gmachowi świątyni, w której czekał na niego Bóg. Opowiedział wreszcie, że gdy już zbliżali się do jej bramy, nagle w dokładnie taki sam sposób jak poprzednio został przeniesiony z powrotem na Ziemię, do swojego pokiereszowanego i cały czas balansującego na granicy śmierci fizycznego ciała.
Opowiedział też o Royu Betfordzie, który natknął się na policyjną blokadę, a następnie, zobaczywszy zgnieciony jak puszka po piwie wrak, poczuł niewytłumaczalny przymus, by modlić się za tkwiącego w środku kierowcę. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jest nim Clay. Wiedział tylko, że musi się modlić, i to mimo iż zgromadzeni na miejscu medycy i policjanci przekonywali go, że człowiek w środku nie żyje, a oni czekają tylko na ekipę straży pożarnej, która rozetnie poskręcaną karoserię, żeby mogli wydobyć trupa.
Opowiedział, jak Roy wsunął się na tylne siedzenie, namacał zakrwawioną dłoń zakleszczonego między postrzępionymi blachami mężczyzny i zaczął błagać Jezusa, by pozwolił mu wrócić. Najpierw robił to mówiąc, ale po kilku minutach jakiś wewnętrzny głos kazał mu śpiewać hymny pochwalne, co też posłusznie wykonał. Nie wiedział, jak długo to trwało, ale w końcu poczuł, że bezwładna dłoń się porusza, a z gardła mężczyzny zaczyna się dobywać zbolały charkot. I wtedy nagle z przerażeniem zdał sobie sprawę, kim jest ofiara.
Potem mówił o miesiącach spędzonych w szpitalu — o ciągnących się niczym wieczność dniach i nocach wypełnionych bólem, o narastającym poczuciu beznadziei i depresji.
— Ale ta depresja… ta depresja, moi kochani, nie wynikała z tego, że moje rany goiły się zbyt wolno, ani nawet z lęku, że być może już nigdy nie będę chodził. Źródłem tej depresji były wspomnienia z Nieba… wciąż tak wyraźne, jakbym był tam przed chwilą. I ten potworny żal, że kazano mi wrócić. Tak, to było zdecydowanie najgorsze. Jedyną moją nadzieją była myśl, że być może wkrótce umrę i znów się tam znajdę. Pragnąłem tego całym sercem i całą duszą.
Kilku słuchaczy westchnęło przeciągle. Pulchna staruszka z drugiego rzędu przetarła oczy chusteczką. Ci od tourette’a na szczęście byli cicho.
— Do domu wypisali mnie na Boże Narodzenie. To były najgorsze święta w moim życiu. Oczywiście nie z powodu odniesionych obrażeń. Czułem się jak wygnaniec, jak ktoś, kto przebywa tutaj za karę. Ten, kto raz poznał, jak dobry i nieskończenie kochający jest Bóg, już nigdy nie będzie pragnął niczego innego. Ale potem, tuż przed rocznicą mojego wypadku, odwiedził mnie Roy…
— A nie przyszło ci do głowy, że wróciłeś, bo Bóg powierzył ci misję? — zapytał go.
— Jaką misję, Roy? — prawie łkał Clay
— Misję dawania nadziei tym, którzy cierpią. Którzy borykają się z wątpliwościami, z rozpaczą po utracie bliskich lub z bezsensem własnej choroby.
— Potrzebowałem jeszcze kilku tygodni, by do tego dojrzeć. Ale w końcu zrozumiałem, że Roj ma rację. Że moje ocalenie było po coś. Choćby po to, by teraz stanąć tu przed wami.
Nadszedł moment kulminacyjny.
— Teraz będziemy uwielbiać Pana! — zawołał Clay.
Kilku słuchaczy poderwało się z miejsc.
— Czy ktoś dzisiaj zostanie uzdrowiony? — zapytał podekscytowanym głosem brodacz w kraciastej koszuli.
Clay podniósł dłoń.
— Pamiętajcie, kochani, że to Bóg uzdrawia. Ja mogę Go tylko prosić. Czy zechce wysłuchać, zależy od Jego woli. Czasem udziela mi tej łaski, a czasem nie. Łączmy się w modlitwie. Uwielbiajmy Pana, który jest samą dobrocią, słodyczą i miłością. Prośmy, aby zstąpił na nas Jego Duch. Zanośmy przed Jego tron wszystkie nasze bolączki. O, Panie, racz nas wysłuchać! Wejrzyj łaskawym okiem na Twój lud, który ugina się pod jarzmem grzechu!
— Chuj ci w dupę! — wrzasnął piskliwie otyły czterdziestokilkulatek w okularach, jednocześnie energicznie potrząsając prawie zupełnie łysą głową.
— Twoje stworzenie, o, Panie, łka o Twoje miłosierdzie niczym gazela na pustyni szukająca kropli czystej wody! — zagrzmiał Clay, przełożywszy mikrofon do lewej dłoni, a prawą zataczając szeroki łuk. Ty, który nie wahałeś się posłać na Ziemię własnego Syna, by wykupił nas spod władzy wieczystego mroku i śmierci, oblej nas zdrojami swych łask! Bez Ciebie jesteśmy niczym. Bez Ciebie błąkamy się po ciemnej dolinie, zalęknieni i struchlali.
Kilka kolejnych osób podniosło się ze swoich krzeseł. Niektórzy coś mruczeli. Inni wznosili ręce. Brzuchacz w okularach nadal intensywnie kręcił głową, jakby usilnie zaprzeczał temu, czego jest świadkiem. Nastolatka wyciągnęła smartfona i mimo protestów matki zaczęła nagrywać. Pewnie za chwilę udostępni filmik pięciu tysiącom swoich spędzających życie na skrolowaniu osi czasu znajomych z komentarzem w stylu „Oto XXI wiek w kraju, który zniósł niewolnictwo i wysłał człowieka na Księżyc”, a oni rozniosą go dalej.
— Bez Ciebie, Panie, dusimy się jak ryby wyrzucone na brzeg morza! — improwizował Clay, czując, jak przenika go coraz silniejsza wibracja skumulowanego podniecenia tych wszystkich ludzi. — Niech języki Twojego świętego ognia spoczną na nas! Okaż nam swą moc! Wysłuchaj próśb Twojego niegodnego sługi, którego zaszczyciłeś przedsmakiem Raju, aby mógł świadczyć o Twym zbawieniu! Błagam Cię za nich! — Słowa płynęły coraz szybciej, a on coraz bardziej tracił nad nimi kontrolę. Ten moment zawsze go przerażał. — Błagam Cię, abyś pobłogosławił tych, którzy dziś przyszli tu, by uciec się do Ciebie jak do ostatniej deski ratunku! Uzdrów ich ciała i dusze! Spraw…
Znieruchomiał z dłonią na jedenastej. Ci, którzy próbowali dołączać się do jego spontanicznej modlitwy, też zastygli.
Powoli, jakby był nakręcaną porcelanową figurką na pozytywce, zgiął rękę i dotknął palcami skroni w czymś w rodzaju groteskowej parodii salutu.
— Tak — szepnął, ciężko dysząc. Jego twarz lśniła od potu. –Tak, tak… — Odsunął dłoń od skroni. — Kochani — zwrócił się do wyczekującej publiki — Pan właśnie dał mi poznać, że dzisiejszego wieczoru objawi tu swoją moc. Wybrał spośród was kogoś, kto stanie się znakiem Jego niezmierzonej miłości do rodzaju ludzkiego.
Zgromadzeni spojrzeli niepewnie po sobie. Clay tymczasem zbliżył się do pierwszego rzędu. Chwilę się wahał, jakby nasłuchiwał wskazówek kogoś niewidzialnego. Jego roziskrzone spojrzenie prześlizgiwało się uważnie po napiętych twarzach. Głowa chorego na tourette’a mężczyzny w okularach wykonywała coraz bardziej konwulsyjne ruchy we wszystkie strony. Na jego nalanych, gładko ogolonych policzkach pojawiły się strużki łez.
Nagle Clay zrobił krok w lewo i wszedł między tłoczących się w przejściu.
— Ty — wskazał siedzącego na wózku blondyna z kucykiem i o atletycznej, zupełnie niepasującej do jego stanu sylwetce.
— Ja? — tamten uśmiechnął się nerwowo.
— Tak, ty. Miałeś wypadek, prawda? Jakieś dwa lata temu. Widzę motocykl…
Blondyn zbladł.
— Ale skąd…? — wydukał.
— Wstań z tego wózka — polecił Clay łagodnie, zupełnie jakby prosił tamtego, żeby przypalił mu papierosa.
— Nie ma mowy, człowieku — wzdrygnął się blondyn. — Zero czucia od pępka w dół. Mogę się co najwyżej do ciebie poczołgać.
— A ja ci mówię: wstań!
Blondyn rzucił niepewne spojrzenia na prawo i lewo.
— Wstań, bracie, i przyjdź do mnie! — Clay wyciągnął dłoń. — Po prostu podnieś się z tego wózka tak, jak kiedyś wstawałeś z krzesła. Jak wtedy, gdy jeszcze trenowałeś dzieciaki…
— Ja… — plątał się blondyn. — Ja właściwie tylko tak… Tak naprawdę to w ogóle nie wierzę w cuda. Tak tylko wpadłem, bo w tej dziurze rzadko kiedy dzieje się coś ciekawego. Ja nawet nie jestem specjalnie wierzący.
— A jednak nie zaprzeczyłeś, kiedy ujawniłem, co ci się przydarzyło — zaoponował Clay. — Tak jak nie zaprzeczasz temu, że byłeś trenerem piłki nożnej. Nie bądź niedowiarkiem, lecz wierzącym. Wstań i chodź.
— Proszę przynajmniej spróbować — zwróciła się do niego zachęcająco ta pulchna z drugiego rzędu.
Blondyn jeszcze chwilę się namyślał, uśmiechając się głupkowato, po czym mocno objął palcami poręcze wózka i nieporadnie dźwignął się do pozycji stojącej. Sala eksplodowała okrzykiem. Clay, nie zwracając na to uwagi, nadal wyciągał ku niemu dłoń.
— A teraz puść te poręcze i przyjdź do mnie — rozkazał tonem nieznoszącym sprzeciwu.
I blondyn jak zahipnotyzowany zaczął iść wśród podnoszącej się wrzawy, stąpając sztywno, jakby w miejscu nóg miał staromodne drewniane protezy. Gdy tylko znalazł się w zasięgu dłoni Claya, uchwycił ją, a Clay pociągnął go ku sobie.
— Patrzcie na potęgę Boga Wszechmogącego! — wykrzyknął.
Zerwała się burza oklasków.
— Ty oszuście! — dobiegło nagle od strony drzwi.
Clay początkowo pomyślał, że to znów ktoś z chorych na tourette’a. Prawdopodobnie to samo pomyśleli nieliczni, którzy zwrócili głowy w kierunku głosu. Reszta nadal była zajęta wiwatowaniem i wychwalaniem na przemian Boga i Jego posłańca.
— Ty parszywy, zasrany kłamco!
Tym razem głos — mocny, zaciągający teksańskim akcentem baryton — przedarł się przez zamieszanie. Stopniowo zaczęło się uciszać, a coraz więcej głów obracało się ku stojącemu w drzwiach mężczyźnie w dżinsowej kurtce, kowbojkach i stetsonie, spod którego wyzierała ogorzała, zacięta twarz z krzaczastymi siwymi brwiami i haczykowatym, sępim nosem. Za plecami mężczyzny w kapeluszu Clay dostrzegł jeszcze kogoś. To była dziewczyna — najwyżej osiemnastoletnia. Krzepki Teksańczyk trzymał ją mocno za rękę. Wyglądała na upośledzoną umysłowo.
Mężczyzna wkroczył do sali, ciągnąc ją za sobą jak wór kartofli.
Do tej pory zdążyła już zapaść grobowa cisza. Clay zdał sobie sprawę, że wciąż trzyma dłoń blondyna, którego przed chwilą uzdrowił. Puścił ją, a uzdrowiony, czując kłopoty, natychmiast zaczął się wycofywać.
— Nie rozumiecie, że ten gnojek nabija was w butelkę? — kontynuował niezatrzymywany przez nikogo Teksańczyk. — Wciska wam kit, żeby wyciągnąć od was forsę. Ten gość, którego niby uzdrowił, to wynajęty statysta.
— Jak pan śmie! — wydusiła oburzona pulchna z drugiego rzędu.
— Odwala ten numer za każdym razem i zawsze mu się udaje — ciągnął swoją tyradę Teksańczyk, wsuwając się coraz głębiej w rozstępujący się przed nim zdezorientowany tłum. Uczepiona do jego ręki dziewczyna potulnie dreptała za nim.
Coś z nią jest nie tak — przemknęło Clayowi gorączkowo — i nie chodzi o to, że jest nienormalna. Ona jest…
— Dokładnie tę samą szopkę odstawiłeś w Austin, sukinsynu — zwrócił się bezpośrednio do Claya. Jego oczy pod obfitymi brwiami pałały rządzą mordu. — Ty i ta twoja pazerna kurewka — warknął, postąpiwszy jeszcze kilka kroków. — Nie mogę tylko nijak pojąć, jakim cudem przy okazji udało ci się jeszcze zerżnąć moją Lucy i zrobić jej brzuch.
Faktycznie — dziewczyna była w ciąży. Na oko siódmy miesiąc. Występ w Austin rzeczywiście dawał w marcu.
Nagle wyobraził sobie, że gość w stetsonie rozchyla poły tej szpanerskiej kurtki, z ukrytej pod materiałem kabury wydobywa Rugera albo jakiegoś innego gnata — Clay nigdy nie znał się na broni — i kładzie go trupem. Tu, pośród tych wszystkich jeszcze przed chwilą wiwatujących, a teraz zdezorientowanych ludzi. I może… może paradoksalnie tak byłoby lepiej.
— Ja… nie wiem, o czym pan mówi — wyjąkał.
Blondyn ulotnił się bocznym wyjściem. Został po nim tylko ten oskarżycielski wózek.
— Może to było cudowne zapłodnienie na odległość, co? — prychnął ironicznie właściciel krzaczastych brwi i wypchnął dziewczynę przed siebie, żeby wszyscy mogli dokładnie zobaczyć jej gruszkowaty brzuch pod sukienką w zielono–turkusowe fale.
Clay z przerażeniem zdał sobie sprawę z czegoś jeszcze — transmisja na SalvaVision prawdopodobnie nadal szła. A jeśli jakimś cudem zdążyli ją przerwać, pozostawała jeszcze ta gówniara ze smartfonem. Co teraz robi Josie? Nie miał odwagi się odwrócić.
— Pieprzył ją! — zaskomlał ten w okularach, nie przestając miotać głową. — Pieprzył ją, aż wióry leciały! Tak ją dymał.
— I co, panie cudotwórca? — nacierał Teksańczyk, popychając ciężarną dziewczynę przed sobą niczym jakiś upiorny taran.
— To… to pomyłka! Albo prowokacja — wzbraniał się Clay, odruchowo cofając się przed tamtym. Wpadł na kogoś. Potrącony odskoczył, a Clay o mało nie wyrżnął na plecy.
— Ty żałosny kutasie! — zgromił go mężczyzna w kapeluszu. — No popatrz sobie. Popatrz, coś zrobił. Ale to nie wszystko. Tak się składa, że poznałem tego, któremu żeście zapłacili, żeby w Austin udawał kalekę. Tak, dotarłem do niego. Ucięliśmy sobie bardzo interesującą pogawędkę. Za parę dodatkowych dolarów zrobił się niezwykle rozmowny.
— Tatusiu — wyjęczała dziewczyna.
— Zamknij się! — ofuknął ją Teksańczyk. — Na to, żeby rozkładać przed nim nogi, nie byłaś za głupia.
— Niech pan stąd wyjdzie! — ocknął się Ross Warren, szef Elsinore Christian Center, na którego zaproszenie przyjechali Clay i Josie.
— Wyjdę, jak załatwimy naszą sprawę z tym tutaj gnojkiem. Kiedy skończę, nie będzie z niego co zbierać.
— To jakiś koszmar! — rozpłakała się pulchna z drugiego rzędu.
— Ja pierwszy raz widzę na oczy pana i pana córkę — próbował się nieudolnie bronić Clay, choć już wiedział, że to bezcelowe.
— Zmywamy się — syknęła mu prosto do ucha Josie.
Rozdział 3
Jechali w milczeniu. Josie prawą ręką ściskała kierownicę, a w lewej trzymała papierosa. Jej twarz w blasku deski rozdzielczej wyglądała jak gradowa chmura.
— Nie znam tej małej — odezwał się wreszcie Clay. — Nie wiem, kim był ten facet. To jakaś podpucha, nie widzisz tego? Ktoś chce nas utrącić. Słyszysz mnie?
Zaciągnęła się i wyrzuciła spalonego w trzech czwartych papierosa za uchyloną szybę.
— Przecież, kurwa, wiem! — burknęła.
— To o co się tak ciskasz? — żachnął się Clay. — Nie dało się tego przewidzieć. Musiałaś się liczyć z tym, że możemy mieć wrogów. Po prostu… po prostu, cholera, za dobrze nam szło. Przestaliśmy być czujni. Po tamtym w Tulsie powinniśmy bardziej uważać.
W Tulsie babka, którą wynajęli, żeby udawała niepełnosprawną, zaczęła ich szantażować, że ujawni cały szwindel, jeśli nie dostanie podwójnej stawki. Była nałogową ćpunką z półtorarocznym bachorem i prawie nigdy nietrzeźwiejącym kochasiem na utrzymaniu. Choć oboje mieli mózgi przeżarte chemią, wciągnęli Claya i Josie w pułapkę. Przyszli na „negocjacje” z ukrytą w plecaku kamerą, a potem grozili, że sprzedadzą materiał mediom.
Josie zapłaciła im i dorzuciła jeszcze coś ekstra. Rozstali się w przyjaznej atmosferze.
— Myślisz, że to dzisiaj miało coś wspólnego z tamtym w Tulsie, że oni się jakoś porozumieli? — zaczął się zastanawiać Clay głównie dla rozproszenia tej nieznośnej, nerwowej ciszy.
— Wątpię — zmarszczyła brwi Josie. — Jeszcze tego samego wieczoru naszprycowali się jak słonie, a następnego dnia nic nie pamiętali. Znam takich.
— Domyślam się.
Rzuciła mu szybkie, ostre spojrzenie.
— Chcesz mi coś amputować, kochanie? — zaćwierkała przymilnie.
Nie odezwał się. Patrzył w boczne lusterko. Przez chwilę wydawało mu się, że jeden z jadących za nimi samochodów śledzi ich. Nieomal odruchowo spodziewał się, że zaraz na jego dachu rozbłyśnie policyjny kogut i rozlegnie się syrena. Zaczynasz popadać w paranoję — zganił się w duchu.
— Cholera, tylko szkoda trochę towaru — powiedziała Josie już nieco spokojniej. — Dobrze, że chociaż laptop udało mi się zabrać. Gdyby go dorwali, mieliby nas jak na widelcu.
Clay mimowolnie się skulił. Josie nagle odrzuciła głowę w tył i parsknęła skrzekliwym, prostackim rechotem.
— No już tak się nie trzęś, wielebny! — Trzepnęła go dłonią w kolano. — Nie z takich tarapatów się wychodziło, co nie? — Przesunęła dłoń do jego krocza i delikatnie ścisnęła. Nie bronił się. — Damy radę — mówiła dalej, podszczypując jego nabrzmiewającego członka. — W końcu gdzie takich troje jak nas dwoje. Odkujemy się.
Zamknął powieki i pogrążył się w dziwnej mieszance podniecenia i odrazy, jaką zawsze w nim wywoływała. Chciał, żeby robiła mu to dalej, a jednocześnie jej dotyk budził w nim wstręt. I to jeszcze mocniej go kręciło. Zaklęty krąg, z którego nie wiadomo, czy bardziej nie można, czy po prostu nie chce się wyzwolić. Kiedy już niemal wytrysnął, zabrała dłoń i skupiła się na prowadzeniu. Do końca drogi żadne z nich się nie odezwało.
Clay myślał o ich komórkach, które natychmiast po ruszeniu wyłączyli, i o skrzynkach mailowych, do których wolałby się już nigdy nie logować. Była jeszcze ich strona, kanał na YouTube i profile na Facebooku i Twitterze. Tam też wolałby już nigdy nie zajrzeć.
Dwadzieścia minut później dotarli do motelu Skylark w Riverside, gdzie mieli zarezerwowany pokój. Nigdy nie zatrzymywali się na nocleg w mieście, w którym akurat dawali show. Był to oczywiście patent Josie. Podobnie jak i to, by zawsze korzystać z tanich, słabo ocenianych miejscówek. Ten motel idealnie spełniał kryteria. Kiedy Josie znalazła go w sieci, spodobała jej się notatka prasowa informująca, że kilka miesięcy temu wybuchł tam pożar i policja znalazła w jednym z pokoi niezidentyfikowane ciało mężczyzny, który udusił się czadem.
— Ma charakter, co? — zagaiła, podsuwając Clayowi pod nos laptop z galerią zdjęć.
Tak, idealny dla pary religijnych hochsztaplerów — pomyślał, ale powstrzymał się przed wypowiedzeniem tego na głos.
Teraz leżał w samych bokserkach na szerokim małżeńskim (choć pewnie bardziej adekwatny byłby tu przymiotnik „dziwkarskie”) łóżku, oglądając w zawieszonym na ścianie telewizorze lokalny serwis, a Josie brała prysznic. Jak dotąd spiker ani słowem nie zająknął się o Lake Elsinore, ani, tym bardziej, o skandalu, który dziś tam wybuchł. Gdy Clay zaczynał już odczuwać z tego powodu ulgę, jego obawy jednak się ziściły.
— Do bulwersującego zdarzenia doszło w ekumenicznym chrześcijańskim centrum w Elsinore — raportował spiker. — Z tego, co udało nam się dowiedzieć, dzisiejszego popołudnia odwiedził je znany i dla wielu kontrowersyjny teleewangelista i uzdrowiciel Clayton Dawson, który kilka lat temu wsławił się książką o swojej rzekomej śmierci w wypadku samochodowym i cudownym zmartwychwstaniu. Od tamtej pory Dawson przemierza kraj, szerząc swoje przesłanie…
— Daruj sobie te bzdety — powiedziała Josie. Stanęła przy łóżku w swoim ciemnozielonym jedwabnym szlafroku i turbanie z ręcznika na włosach.
Tymczasem na ekranie pojawił się blady jak tynk Ross Warren.
— Nie, nie zamierzam niczego komentować — mówił prosto do obiektywu, nieudolnie siląc się na zimną krew. — W stosownym czasie, kiedy poznamy wszystkie szczegóły, wydamy oświadczenie…
Josie sięgnęła po pilota i wyłączyła telewizor. Przysiadła na krawędzi łóżka.
— Wiesz co? Wszystko to sobie na chłodno skalkulowałam — oznajmiła, patrząc z ukosa na wciąż leżącego Claya. — Musimy się na trochę przyczaić, odczekać… nie wiem, może z rok. Pewnie ta gównoburza szybko przyschnie, ale lepiej się zabezpieczyć. Polikwidujemy nasze konta…
— O czym ty w ogóle pieprzysz — przerwał jej w równej mierze znużonym i zniecierpliwionym głosem Clay.
— O czym ja pieprzę? — nastroszyła się. — Próbuję wymyślić, jak uratować nam dupy, a przy okazji nie utopić świetnie dotąd prosperującego interesu. No więc słuchaj: odczekamy, a potem wysmażymy jakiś łzawy elaborat, że… nie wiem… w którymś momencie pobłądziłeś, kasa i sława uderzyły ci do głowy, ale przewartościowałeś swoje postępowanie i jesteś już innym człowiekiem. A zresztą zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja. Będziemy reagować na bieżąco. Może zresztą uda się tę piłeczkę odbić, hę?
— To by się nawet zgadzało — wymamrotał sennie.
— Co?
— To, że w którymś momencie pobłądziłem.
— Skarbie. — Pochyliła się i musnęła go wargami w czubek nosa. — Tylko mi nie mów, że żałujesz. Nie robiłeś tego wbrew swojej, danej ci przez Boga Wszechmogącego, woli. Nie nafaszerowałam cię prochami, nie zahipnotyzowałam…
— Przestań. Proszę cię… — Czuł, że coś zaczyna w nim wzbierać. Czuł to zresztą już nie pierwszy raz, ale chyba nigdy dotąd tak dojmująco. Bliski tego poziomu był po aferze w Tulsie, ale wtedy udało mu się to zdławić.
Jakby czytając w jego myślach, położyła mu palec na ustach.
— Nie dajemy tym ludziom nic, czego by sami nie szukali — szepnęła z nieomal matczyną czułością. — A to, że czasem trochę to i owo podkolorujemy… Sam mówiłeś, że potrzeba metafizyki jest w ludziach… jak ty żeś to ładnie nazwał?
— Immanentna — wydyszał, próbując stawiać opór nadciągającej fali pożądania i jednocześnie ocalić to wzbierające coś.
— O, właśnie, immanentna. Podoba mi się to słówko. Zakochałam się w tobie między innymi dlatego, że potrafiłeś tak mądrze mówić. Imponowało mi, że taki oczytany facet, erudyta, chce się zadawać z taką prowincjonalną gęsią jak ja. Faceci w moim rodzinnym miasteczku zagadywali inaczej. A ty byłeś taki subtelny, empatyczny… Ująłeś mnie tym, wiesz?
— Wiem — westchnął z ledwie skrywaną nutą rozpaczy. Naprawdę wiedział i dokładnie tak, jak się spodziewał, ta wiedza zdusiła to, co zaczęło w nim rosnąć i potencjalnie mogło doprowadzić do przekreślenia ostatnich lat. Mogło, lecz już nie doprowadzi. Nie dziś, nie jutro i najprawdopodobniej już nigdy. Chciało mu się wyć, jednak i ta pokusa szybko mu minęła.
Zastąpiła ją inna, do zrealizowania której nagle zaczęło mu się wyjątkowo spieszyć. Wyciągnął rękę i musnął palcami udo Josie. Tym razem bez domieszki wstrętu w charakterze kontrapunktu do pożądania. Raczej z tkliwością, jaka zawsze ogarniała go, ilekroć przypominał sobie, że Josie ma nie tylko twarz wyrachowanej oszustki.
Wreszcie w nią wejść. I posuwać, posuwać, posuwać… Czuł, że cała już jest mokra i gotowa. Równie mokra i gotowa jak on twardy i nabuzowany spermą, którą chciał wreszcie w nią wstrzyknąć.
Zapukano do drzwi. Oboje poderwali się jak oparzeni, po czym znieruchomieli, spoglądając niepewnie jedno na drugie.
— Tu biuro szeryfa hrabstwa Riverside, proszę otworzyć! — odezwał się na zewnątrz męski głos.
— Cholera, gliny! — jęknęła Josie.
— Tylko spokojnie. — Clay aż sam się zdziwił, że tak gładko i naturalnie przejął inicjatywę. Więc jednak miał rację z tym samochodem. Policja ich śledziła. Dlaczego więc tyle czasu czekali na rozpoczęcie interwencji? Chcieli pozwolić im na ostatni numerek przed założeniem bransoletek? Taka tolerancja tylko w Kalifornii, dziecino.
— Panie Dawson, radzę otworzyć. Wiem, że oboje tam jesteście — nie dawał za wygraną mężczyzna po drugiej stronie.
Clay zbliżył się ostrożnie do drzwi i przekręcił gałkę. Na podeście stał barczysty, zdradzający hamowaną aktywnością sportową tendencje do tycia szatyn w płóciennej kurtce khaki z gwiazdą na piersi oraz naszywkami ze stanowiącą herb hrabstwa dzwonnicą na obu przedramionach. Przybysz trzymał w prawym ręku coś dużego i ciężkiego. Clay niemal parsknął śmiechem, kiedy zorientował się, że jest to torba, w której przywieźli do Elsinore książki i płyty na sprzedaż. No proszę, a Josie już spisała je na straty.
— Mogę wejść, panie Dawson?
Clay odsunął się i wpuścił mężczyznę.
— Jestem sierżant Corben — przedstawił się policjant, wypełniając swoją nie wróżącą niczego dobrego obecnością cały pokój. Postawił torbę na podłodze tuż przy swojej stopie. — To, jak mi się zdaje, wasze. Opuściliście Elsinore w takim pośpiechu, że zapomnieliście tego zabrać.
— Darujmy sobie gierki, sierżancie, dobrze? — próbował nie utracić i tak w znacznej mierze iluzorycznej kontroli nad sytuacją Clay. — Mamy za sobą ciężki dzień. To, co się stało w centrum, to było… nieporozumienie, naprawdę grube nieporozumienie.
— Nieporozumienie, powiada pan — pokiwał flegmatycznie głową Corben. — A może woli pan, by zwracać się do niego per wielebny lub ojcze? Proszę mi wybaczyć, ale jestem agnostykiem i nie znam się zbytnio na tych sprawach. Wiem tylko, że był pan pastorem gdzieś w Nowej Anglii.
— Może pan mówić, jak pan chce. Od dawna nie jestem już pastorem. Przynajmniej w sensie formalnym.
Gliniarz znów pokiwał głową.
— Nieporozumienie, jak pan to ujął, rzeczywiście jest spore — podjął. — Tym bardziej że ten przyjemniak w kapeluszu i jego córka ulotnili się. Podobnie jak facet, którego dziś popołudniu rzekomo pan… hm, uzdrowił. — Corben podrapał się wymownie w zaokrąglony podbródek. — Wprawiliście w zakłopotanie sporo ludzi.
— Nie mieliśmy takiego zamiaru — włączyła się Josie.
Corben zrobił kilka kroków w przód, omijając przyniesioną torbę.
— Tja — mruknął filozoficznie. — Rzeczywiście i mnie się tak zdaje, że nie mieliście takiego zamiaru. Natomiast idę o zakład, że wiem, co na pewno zamierzaliście zrobić. Po dzisiejszej szopce chcieliście jak najszybciej opuścić Riverside i cieszyć się forsą, którą wyciągnęliście od naiwniaków. Zresztą robicie tak zawsze, czyż nie?
— Nie prowadzimy nielegalnych interesów, jeśli to pan ma na myśli — zaprotestował Clay.
Corben znów podrapał się w podbródek.
— Dobra, faktycznie skończmy te gierki, bo spieszy mi się do domu — zadecydował. — Mam prawo was przymknąć i zatrzymać do wyjaśnień, jak zapewne wiecie. Powinienem skorzystać z tego prawa, bo jak dla mnie jesteście zasranymi oszustami. Nie obchodzi mnie, że nie jesteście na bakier ze skarbówką…
— A jednak przywiózł pan nasze rzeczy. — Tym razem pałeczkę przejęła Josie, wysuwając się nieznacznie przed Claya.
Zauważył, że poły szlafroka na piersiach ma lekko rozchylone. Nagle zaczął się zastanawiać, czy byłaby w stanie obciągnąć temu olbrzymowi druta albo zrobić coś podobnego, byle tylko zostawił ich w spokoju. Nie puszczała się, odkąd byli razem — przynajmniej nic o tym nie wiedział — ale zdał sobie sprawę, że odpowiedź na jego wątpliwości wcale nie jest taka oczywista, oraz że… zabiłby ją, gdyby okazała się do tego zdolna.
— Ja i moja żona straciliśmy niedawno jedynego synka — oświadczył nagle Corben całkowicie zmienionym, głuchym tonem. — Białaczka. Miał tylko siedem lat. Tylko siedem pieprzonych lat, kapujecie? Mnie te religijne bzdury nigdy nie ruszały, ale Donna… zaczęła oglądać ten twój program — zwrócił się bezpośrednio do Claya. Podbródek mu drżał. Clay chciał coś odpowiedzieć, ale powstrzymał go ruchem dłoni. — Potem kupiła twoją książkę. I to dało jej pokój. Stwierdziła, że dzięki tobie zyskała nadzieję, że kiedyś jeszcze uściska Kevina. Tak, panie prorok, czy jak tam chcesz, żeby do ciebie mówić. Właśnie z tego względu pozwolę wam się wywinąć.
Kopnął torbę w ich stronę, odwrócił się i pomaszerował w kierunku drzwi.
— Sierżancie… — zdołał wydusić zaskoczony i zszokowany wyznaniem gliniarza Clay.
Tamten obrócił się nagle z dłonią na gałce.
— Spieprzajcie stąd, zanim zmienię zdanie! — warknął. — Jutro rano wrócę tu i ma was nie być. Jeśli nie, dopilnuję osobiście, żebyście zgnili w mamrze.
Wyszedł. Otrząśnięcie się zajęło im dobre dwie minuty, podczas których słyszeli jego kroki na podjeździe i odgłos odjeżdżającego samochodu.
— No, wielebny! — cmoknęła w końcu z teatralnym podziwem Josie.
— Daj spokój — machnął ręką Clay i poczłapał do łóżka. Czuł się, jakby uleciało z niego całe powietrze.
Josie podążyła za nim. Ściągnęła ręcznik z wciąż wilgotnych i potarganych włosów i rzuciła go na podłogę. Następnie rozwiązała tasiemkę szlafroka. Zobaczył krwiście czerwoną różę wytatuowaną nad jej lewym sutkiem.
— Chcesz się teraz kochać? — wykrztusił zmęczonym, bezbarwnym głosem.
— Skarbie — uklękła nad nim, ściskając udami jego kolana i manipulując prawą dłonią przy bokserkach. — Skarbie mój, przecież wiesz, że ja się nie kocham… ja się rżnę, a ty to uwielbiasz. — Pochyliła się, wzięła swoją wytatuowaną pierś w palce lewej dłoni i podsunęła mu pod usta. Zaczął powoli ssać.
Tak, miała rację — uwielbiał to.
No więc się rżnęli — ostro, jak zawsze aż do całkowitego wypompowania, i jak często, kiedy wyjątkowo się podniecili, balansując na cienkiej granicy oddzielającej przyjemność od sadyzmu. Kilka razy uderzył ją otwartą dłonią w twarz. Następnie gryzł ją we wnętrza ud i wargi sromowe, ona zaś zrewanżowała mu się krwawymi śladami paznokci na plecach i brutalną penetracją odbytu palcami.
Później, zasypiając, znów pogrążył się w tej wprawiającej umysł w skrajną desperację mieszance ekstazy i wstrętu, które czuł do niej, ale przede wszystkim chyba do siebie. Właśnie dziś to zrozumiał.
Ostatnimi rzeczami, jakie zarejestrowała jego gasnąca świadomość, były spływające po policzkach łzy i jej chrapanie.
Rozdział 4
Śniło mu się, że znowu jedzie międzystanową dziewięćdziesiątką jedynką. Znowu padał ten zdradliwy brudny śnieg, a w głośnikach Chris Tomlin wychwalał wspaniałość Boga. Jedynie mgła wydawała się o wiele gęstsza i bardziej nieprzenikniona niż w rzeczywistości. Przez nią czuł się tak, jakby był ostatnim pozostałym przy życiu człowiekiem na świecie. Wiedział jednak, że to nieprawda, bo przeznaczenie — boskie, a może szatańskie, czego w późniejszych latach nie wykluczał — zbliża się do niego nieuchronnie.
I rzeczywiście, w ułamku sekundy z nicości zmaterializował się czerwony przód kabiny. Później dowie się, że za kierownicą siedział dwudziestotrzyletni Jimmy Walsh, który właśnie tego poranka wyruszył w swój pierwszy po uzyskaniu uprawnień kurs, i żeby dodać sobie nieco odwagi, zapalił skręta. Firma przewozowa, która go zatrudniła, wypłaci Clayowi i Wendy Dawsonom tłuste odszkodowanie, a Walsh pójdzie na pięć lat za kratki.
Clay odwiedzi go w więzieniu, gdy poczuje się na siłach, by to zrobić. Chłopak ze łzami w oczach będzie błagał o przebaczenie i Clay jako gorliwy chrześcijanin, a także pastor i ojciec, który pragnie dać synowi dobry przykład właściwej postawy, udzieli mu go. Tym bardziej że dzięki Walshowi odkrył nowy sens życia oraz — jest tego najzupełniej pewny — jeszcze głębszą wiarę. O ile bowiem wcześniej jego wiara opierała się jedynie na poznaniu rozumowym, o tyle dzięki nadprzyrodzonemu doświadczeniu zyskała wymiar mistyczny.
Ale na razie cały jego horyzont — zarówno przestrzenny, jak i czasowy — ogranicza się do wyszczerzonego pyska kenwortha, który za chwilę zrobi z niego dżem.
— On przyobleka się w światłość, a ciemność usiłuje się skryć i drży na dźwięk Jego głosu — zawodzi Chris Tomlin.
I nagle pstryk! Czyjś niewidzialny kciuk — boski, a może szatański, czego Clay w następnych latach nie będzie wykluczał — zmienia kanał. Całe pole widzenia Claya wypełnia nieprawdopodobny biało złoty blask. Jest równomierny, zupełnie jakby to sama przestrzeń, w której się znalazł, świeciła. Odruchowo próbuje zmrużyć powieki, ale bez szczególnego zdziwienia odkrywa, że nie ma żadnych powiek. Zresztą nie musi, bo szybko orientuje się, że ta jasność, choć swoją intensywnością przewyższa słońce, gdy patrzy się wprost na nie, wcale go nie razi.
Nie ma powiek ani w ogóle ciała. Jest samym, uwolnionym z pęt materii, patrzeniem. Ale również i zrozumieniem. Wie, że z chwilą, gdy jego jaźń odłączyła się od fizycznego mózgu, uzyskał dostęp do wszechwiedzy nazywanej przez niektórych kosmiczną świadomością, a przez innych uniwersalnym umysłem, prajednią, Akashą, lub po prostu Bogiem.
Wie, gdzie się znajduje, oraz dlaczego się tu znalazł.
Tylko że… tylko że to nie jest powtórka z doświadczenia sprzed ośmiu lat, lecz sen, więc błyskawicznie dostrzega istotne różnice w stosunku do tego, co zapamiętał.
Przede wszystkim na spotkanie nie wychodzą mu dusze. Kiedy wreszcie jest w stanie dostrzec cokolwiek poza tą niesamowitą, olśniewającą światłością, zdaje sobie sprawę, że stoi na środku jakiegoś dużego pomieszczenia. Był tu kilka godzin wcześniej. To aula w Elsinore Christian Center, tyle że bez publiczności. Rzędy krzeseł są puste, a światło, które wcześniej wziął za niebiańskie, to nic innego jak popołudniowe słońce wpadające ukośnymi smugami przez wysokie okna.
Stoi przodem do sceny, na której przemawiał. Widzi ogromny drewniany krzyż zawieszony na błękitnym, podświetlonym od góry punktowymi lampkami płótnie. O ile jednak w rzeczywistości krzyż był pusty, o tyle teraz rozciąga się na nim naturalnych rozmiarów figura Chrystusa, przez co wnętrze bardziej przypomina katolicki kościół niż ośrodek propagujący jedność ponad podziałami. Brakuje tylko stołu ofiarnego i kielicha. Na lewo od krzyża stoją oparte o ścianę trzy fendery, a na prawo — wyposażone w te wszystkie bajeranckie efekty elektroniczne pianino marki Casio.
Coś jest rozsypane po podłodze. Clayowi przemyka absurdalna myśl, że to pewnie hostie. Ale to nie hostie — to fotografie. Clay kuca i podnosi jedną z nich. To zdjęcie zrobione podczas jego inauguracji w Claremont. On i Wendy promienieją radością, podczas gdy w jej brzuchu bez żadnych zakłóceń rozwija się Brian.
Na kolejnym podniesionym przez niego połyskliwym kartoniku są już we trójkę. Siedzą na trawie. To chyba piknik, który urządzili sobie z okazji czwartego lipca tuż przed drugimi urodzinami Briana. Byli tacy szczęśliwi, tak optymistycznie patrzyli w przyszłość mimo ogólnie niewesołej sytuacji na świecie, o kraju nie mówiąc.
Bierze jeszcze jedną. Nie jest zaskoczony, kiedy widzi na niej Josie. Jest ubrana w czarny spodnium i fioletową bluzkę bez rękawów, a jej natapirowane włosy wyglądają, jakby uderzył w nie piorun. Na dolnej wardze ma stary, już ledwie widoczny ślad uderzenia. Pamiątka po mężu, od którego w końcu uciekła. Efektu dopełnia kolczyk nad lewą brwią i ostry makijaż. Tak właśnie wyglądała w dniu, w którym ją poznał na stacji benzynowej w Benton.
— Koleś, podrzuć mnie do Wichita! — rzuciła bezpardonowo. — Albo dokądkolwiek, gdzie możesz — dodała, zreflektowawszy się, że mogła go speszyć swoją bezpośredniością.
W samochodzie opowiedziała mu całe swoje życie. Typowe dla dziewczyny o jej wyglądzie — jak uznał później. Ojciec pijak tłukł matkę jak worek treningowy, a ona tylko cudem uniknęła rozdziewiczenia przez niego jeszcze przed pierwszą miesiączką, co i tak nie uchroniło jej od pierwszej ciąży i skrobanki w wieku czternastu lat. A później wyszła za mąż za jeden do jednego kserokopię swojego starego. Właśnie od niego zwiała. Cóż, typowe, czyż nie?
— To co chcesz robić w Wichita albo gdziekolwiek? — zapytał ją półżartem.
— Bo ja wiem? — wzruszyła ramionami. — Pewnie koniec końców zostanę kurwą. — A ty co? — powiodła spojrzeniem po wnętrzu samochodu. — Jesteś jakimś nawiedzonym księżulem czy coś? Nie wyglądasz na gościa, który lubi posuwać ministrantów.
Opowiedział jej.
— Bez jaj! — zachichotała. — Chcesz mi wcisnąć kit, że jesteś jak ten cały… jak mu tam? No ten, co Jezus go z grobu zawołał.
Czy już wtedy chciał ją zerżnąć? Później doszedł do wniosku, że prawdopodobnie tak. Ponieważ jednak wstydził się do tego przyznać nawet przed samym sobą, całą energię przekierował na ewangelizowanie jej. Do samego Wichita prawił jej morały o miłości Chrystusa i tym, jak On nigdy nikogo nie odrzuca. Josie nieudolnie udawała, że słucha. Potem dał jej swoją wizytówkę z numerem telefonu i adresem mailowym. Przyjęła ją. Chętnie.
— Wiesz, kogo potrzebujesz? — usłyszał w słuchawce kilka miesięcy później, gdy już prawie zapomniał o incydencie (o grzesznych myślach nie mówiąc) w Benton. — Dobrego menadżera. Właśnie tak, padre. A ja znam kogoś, kto świetnie by się nadawał na to stanowisko.
— Naprawdę jesteś aż tak głupi, by uwierzyć, że ona już wtedy nie skumała, co ci tak naprawdę chodzi po głowie? — rozległo się za jego plecami. Teksański akcent był nie do podrobienia.
Powoli wypuścił fotografie z rąk i obrócił się niczym prowadzona przez lalkarza marionetka na sznurkach. W przejściu między rzędami pustych krzeseł stał wózek inwalidzki, a na nim siedział rozparty jak król krzepki Teksańczyk, który kilka godzin wcześniej prawdopodobnie położył kres jego karierze religijnego naciągacza. W kąciku jego ust tliło się cygaro, a roześmiane, otoczone siateczką zmarszczek oczy skrzyły przebiegłością. Clay pomyślał, że wcale by się nie zdziwił, gdyby dokładnie te same oczy eony temu oglądały upadek Adama i Ewy w Edenie.
— Rozgryzła cię — powiedział. — One takich świętoszkowatych bigotów jak ty wyczuwają na odległość. A na mnie się nie wściekaj. Dałem ci szansę się od niej uwolnić. Nie skorzystałeś — wolna wola, wielebny. Ale skoro dalej chcesz w to brnąć, to jeszcze się zabawimy. Tak, mój wielebny, jeszcze zatańczysz tak, jak ci zagram. Gwarantuję ci to. — Odrzucił głowę w tył i ryknął tubalnym śmiechem, który prawie powalił Claya na kolana.
W tej samej chwili od strony krzyża dobiegł suchy trzask podobny do odgłosu łamanej szczapki. Albo kości. Clay wiedział, że i ten widok nie zostanie mu oszczędzony. Ponownie więc odwrócił się twarzą do sceny.
Gipsowy Jezus dźwignął się na zmęczonych, omdlałych rękach. Clayowi natychmiast przypomniała się rozmowa z tamtym kalifornijskim anatomopatologiem.
— Czy zdaje pan sobie sprawę — perswadował usiłującemu za wszelką cenę ocalić swój chwiejący się światopogląd ateiście — że po ukrzyżowaniu Jezus, aby złapać oddech, musiał się podciągać? Został dosłownie zmasakrowany — ślady na Całunie Turyńskim wskazują, że zadano Mu w sumie około sześciuset obrażeń — a mimo to, żeby zaczerpnąć powietrza, musiał szorować odartymi ze skóry plecami po sękatej belce i wspomagać się rękami, w których tkwiły ogromne gwoździe. On się na tym krzyżu dosłownie dusił. I trwało to dobrych kilka godzin. Wyobraża pan sobie tę męczarnię?
Gipsowe powieki otworzyły się. Nie zobaczył jednak oczu, bo całe oczodoły wypełniała krew, która oleistymi strużkami zaczęła spływać na policzki, a z nich na brodę. Po chwili rozwarły się też okolone gipsowym zarostem usta. Kłębiły się w nich tłuste białe pędraki, które natychmiast zaczęły się wyślizgiwać, czemu towarzyszył ohydny mlaskający odgłos.
— Przez cały ten czas — powiedziała figura głosem Wendy — przez cały ten czas modliłam się, aby Bóg zabrał ci serce z kamienia i dał serce z ciała. I wiesz co, Clay? Spieprzyłeś to! Spieprzyłeś dokumentnie wszystko!
Clay krzyknął i obudził się. Przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje, ani czy krzyczał tylko we śnie. W pokoju było zupełnie ciemno, jeśli nie liczyć przesączającego się przez szczeliny między żaluzjami czerwonego poblasku neonu na frontonie motelu. Josie leżała zwinięta w kłębek i obrócona do niego plecami. Chrapała jak lokomotywa. W tej chwili nie czuł wobec niej nic prócz skrajnego obrzydzenia i nienawiści. Nie był w stanie uwierzyć, że przed kilkoma godzinami zdołała doprowadzić go do erekcji.
Wstać, ubrać się i po prostu ją tu zostawić. Tę sukę!
Ale oczywiście ani drgnął. Czekał, aż przejdzie fala wstrętu i nieodzownie z nim związanej świadomości tego, w co zmieniło się jego życie. W co sam je zmieniłeś — poprawił się. Gdy to nastąpiło — a następowało zawsze — przywołał sumienie do porządku niezawodnym argumentem, że z pewnych dróg nie da się już zawrócić, choćby nie wiem jak się chciało. A on chyba aż tak bardzo nie chciał.
No bo skoro Josie udało się go zwieść, to widocznie miał w sobie coś, co to umożliwiło. Widocznie nie był aż tak szlachetny, jak niegdyś o sobie sądził. Cóż, zdarza się. A poza tym Josie przecież miała kilka zalet, prawda?
Nim zdążył udzielić sobie kolejnej bałamutnej odpowiedzi, zasnął.
Rozdział 5
— Kościół? Chcesz kupić cholerny kościół i utopić w nim prawie wszystko, co mamy? Zwariowałaś do reszty?
Był zimny listopadowy wieczór. Spędzali go dokładnie tak samo jak praktycznie wszystkie od niesławnej wpadki w Elsinore półtora roku temu. Josie tkwiła rozwalona na kanapie z laptopem na podołku, surfując po Bóg jeden raczył wiedzieć jakich stronach, albo z torebką chrupek, oglądając wszystkie po kolei seriale, na jakie udało jej się natrafić, a Clay zatopiony w fotelu, zwykle z książką i butelką piwa. Od niedawna ich liczba zwiększyła się do dwóch, a nawet trzech. Tylko one pozwalały mu nie zauważać, jak bardzo Josie się ostatnio roztyła. Szczerze mówiąc zrobiła się z niej istna krowa.
Kiedy wyskoczyła z tą idiotyczną propozycją, był akurat w połowie drugiej butelki — na której raczej nie zamierzał poprzestać — i próbował bez większych sukcesów przebrnąć przez Dowód Ebena Alexandra. Od dawna chciał to przeczytać. Zwłaszcza że kiedy jego własne książki były jeszcze w sprzedaży, w ofertach internetowych na ogół wyświetlały się w towarzystwie bestsellera Alexandra. Jednak teraz, dotarłszy do momentu, w którym Eben podróżuje przez zaświaty na skrzydle motyla, uznał, że facet albo jest blagierem, albo — tak jak sugerowali niektórzy jego krytycy — rzeczywiście uległ demonicznemu zwiedzeniu.
Opowieści o doświadczeniach życia po życiu — tudzież mniej lub bardziej naukowe opracowania na ten temat — były teraz jego największą pasją zaraz po kryminałach Tess Gerritsen i kanonie klasyki, który wreszcie postanowił nadrobić. Co prawda im więcej ich czytał, tym bardziej irytowały go swoją powtarzalnością, choć z drugiej strony z tym było trochę jak z dokumentami o duchach albo Ufo na Discovery — zaczynając oglądać wiedziałeś, czego się spodziewać, ale zawsze miałeś nadzieję, że tym razem pojawi się coś nowego.
Jakiś jeden z pozoru drobny, ale przełomowy szczegół, który rzuci na całą sprawę inne światło. Jakaś opinia eksperta, która zada kłam wszystkiemu, co powiedziano lub napisano dotychczas. Nigdy na nic takiego nie wpadł. Zawsze natomiast rozbijał się o mur jednostajnej i nudnej jak flaki z olejem powtarzalności.
Wszystkie historie o NDE miały pewne stałe elementy, takie jak tunel ze światełkiem na końcu, spotykanie zmarłych krewnych, rozmowy z Jezusem, aniołem stróżem, Maryją lub jakąś bliżej nieokreśloną boską istotą czy film z całego życia. Czasem występowały równocześnie, kiedy indziej tylko częściowo. W niektórych wersjach zawierały nieco więcej makabry — na przykład relacje o upiornych kreaturach ubliżających ci lub próbujących cię wciągnąć w ciemność — w innych były przesycone sielskością i idyllą. Zawsze jednak opierały się na kilku powtarzalnych wzorach.
Sceptycy uważali, że są to zakodowane w zbiorowej pamięci archetypy — w dużej mierze wspólne dla większości kultur, podobnie jak wspólne są niektóre religijne motywy. Różnice wynikały tylko z przekonań poszczególnych doświadczających. Chrześcijanie na ogół spotykali Jezusa, a osoby niewierzące lub uduchowione bezwyznaniowo — bezimienne, emanujące miłością byty.
Zwolennicy teorii NDE wykazywali natomiast, że doznania z pogranicza śmierci to coś w rodzaju przedsionka prawdziwej duchowej rzeczywistości, przefiltrowanego przez zmysły nie do końca jeszcze odseparowane od fizycznego ciała. W ten sposób znosili sprzeczność między argumentami swoich oponentów a stawianym często przez krytykujących tego rodzaju opowieści teologów zarzutem, że nikt z żyjących nigdy nie pozna duchowego świata, więc jeśli widział i wrócił, to znaczy, że tak naprawdę nie przebywał w Niebie, Czyśćcu lub gdziekolwiek sądził, że trafił.
Claya w gruncie rzeczy nie obchodziło, kto ma słuszność. Tak naprawdę szukał w tym gąszczu mniej lub bardziej wiarygodnych relacji choć jednej podobnej do jego własnej. W kilku książkach opisujących temat bardziej teoretycznie natknął się na odniesienia do swojej historii — w tym w jednej, wydanej już po skandalu w Elsinore, z przypisem, że autor jest podejrzewany o oszustwo, więc tego, o czym opowiadał, nie należy traktować miarodajnie.
Ta krótka adnotacja była jednym z nielicznych odprysków afery w Elsinore, z jakimi się zetknął. Zresztą równie dobrze mogła być efektem opinii hochsztaplera, która ciągnęła się za Clayem już wcześniej i w jakiejś mierze w ogóle do prowokacji w Elsinore doprowadziła.
I teraz nagle ta kretynka wyjeżdża z tym kościołem.
— Chryste, nawet nie zdawałam sobie sprawy, że opustoszałe, niezagospodarowane kościoły to aż taki problem w Stanach — zagadnęła niby czysto konwersacyjnie. — Czytam właśnie o tym artykuł. Wysłać ci link? Tylko posłuchaj: Każdego roku od sześciu do dziesięciu tysięcy kościołów w całych USA przestaje funkcjonować. To duży problem dla lokalnych społeczności, bo o ile pokościelne budynki w dużych miastach mogą liczyć na zainteresowanie deweloperów, o tyle podobne obiekty w mniejszych ośrodkach i na prowincji niekiedy całymi miesiącami stoją puste, niszczejąc i tracąc na wartości. Trochę przerażające, co nie?
— Czy ja wiem? — bąknął, starając się dać jej do zrozumienia, że nie jest zainteresowany kontynuowaniem tej rozmowy. — To po prostu nieunikniona cena przemian cywilizacyjnych i demograficznych. To zaczęło się już w czasach, kiedy byłem jeszcze… — ugryzł się w język. Na szczęście nie zareagowała. — To długotrwały proces — dokończył.
— Tak, pewnie masz rację — przytaknęła, jakby to była kulturalna konwersacja w holu bibliotecznej czytelni lub czymś takim. — W każdym razie przejrzałam trochę ofert, wiesz? Wyobraź sobie, że najtańsze takie nieruchomości chodzą już po siedemdziesiąt–osiemdziesiąt tysięcy. Jest taki jeden fajny na Florydzie. Co prawda za prawie ćwierć bańki, ale…
I wtedy właśnie trafił go szlag.
Zamiast zareagować, niespiesznie zamknęła komputer, ziewnęła i przeciągnęła się. Rękawy jej pomarańczowego t–shirta zsunęły się, a Clay nie mógł nie dostrzec podrygujących fałd tłuszczu na jej lewym bicepsie i owłosionej pachy. Po raz kolejny zapytał sam siebie, jak to możliwe, że kiedykolwiek mógł jej pożądać.
— A nie uważasz, kochanie — odezwała się niemal sennie — że już najwyższa pora otrząsnąć się z tego letargu? Dekujemy się w tej pieprzonej norze już rok z hakiem, czekając na chuj jeden wie co. Ja się spasłam jak świnia, ty coraz więcej chlasz i już prawie mnie nie ruchasz. Wszyscy już dawno zapomnieli o Elsinore. Pora wrócić do życia. Dobija mnie ta stagnacja. Ciebie nie? Bo myślę, że jednak trochę tak.
— I w ramach tego rzekomego powracania do życia chcesz przepieprzyć resztki naszych oszczędności? — parsknął.
— Zainwestować, kochanie, zainwestować. — Zwróciła twarz ku niemu i obdarzyła go tak promiennym uśmiechem, że zachciało mu się rzygać.
— Myślałem, kochanie, że bez przerwy inwestujesz — odciął się jej. — Ile przez te półtora roku biznesów próbowałaś rozkręcić? Rękodzieło, indyjskie fatałaszki, kursy jogi… — wyliczał, odginając palce.
— Przynajmniej coś próbowałam! — Poderwała się gwałtownie, nieomal zrzucając komputer z kolan. — A ty co zrobiłeś? Chociaż raz ruszyłeś dupę z tego pierdzistołka? Siedzisz tu tylko całymi dniami, zalewasz pałę i czekasz chuj wie na co! Może na tę pierdoloną ciężarówkę, żeby tym razem dokończyła robotę i raz na zawsze odesłała cię do pierdolonego nieba? To idź! — wskazała ręką na przedpokój. — Idź, rzuć się pod pierwszy lepszy samochód i wracaj do swojego złotego miasta! Idź, bo chyba tylko na tym ci zależy! A może wolisz polecieć do swojej świętojebliwej Wendy? Sprawdź, może cię przyjmie. Myślisz, ty zasrany gnoju, że nie wiem, że śledzisz ją na fejsie?
— Jesteś walnięta — warknął, ale słabiej, niż zamierzał. Jej nagły wybuch nieco go zaskoczył i przestraszył.
Nie sądził, by naprawdę wiedziała. Co nie zmieniało faktu, że od kilku tygodni rzeczywiście podglądał profil Wendy. Prawie się nie zmieniła. Nie wiedział, gdzie mieszka ani czym się zajmuje, bo część informacji ustawiła jako widoczne tylko dla znajomych. Z jej postów publicznych wynikało natomiast, że nadal jest głęboko wierząca, a do tego mocno zaangażowana w ruch pro–life. Nie przepadała też — co w świetle jej poglądów w pełni zrozumiałe — za Obamą. Na sprawdzenie, czy również Brian ma swój profil w rajskim ogródku Mareczka Cukiereczka, dotąd nie starczyło mu odwagi. Sądził jednak, że i to się zmieni.
Wrócić? Nie, o tym nie myślał. Zresztą gdyby nawet… czy Wendy by go przyjęła? Zarówno na przyłapanie go w łóżku z Josie, jak i na pozew rozwodowy zareagowała nadzwyczaj spokojnie. Z godnością, przez którą czuł się jeszcze bardziej gnidą. Stwierdziła tylko, że nie chce mu niczego utrudniać. Spotykała się z kimś? Była z kimś związana na stałe? A może w całości spalała się w walce z aborcją, zagłuszając w ten sposób ból utraty i zawodu? Clay niewątpliwie chciał poznać odpowiedzi na przynajmniej część z tych pytań, ale wrócić? Nie, taka opcja nie wchodziła w rachubę. Z pewnych dróg powrotu nie ma.
A jego drogą było teraz to rozczochrane, poczerwieniałe na policzkach ze wściekłości czupiradło, któremu kiedyś pozwolił się zwieść na manowce, za co przyjdzie mu płacić przez resztę jego parszywych dni na ziemi; roztyte, śmierdzące potem, wulgarne i nie umiejące niczego zrobić bez krętactw czupiradło, które miało… łzy w oczach? Tak, do cholery. Ta tłusta suka za chwilę się tu rozryczy i to będzie odpowiedź na wszystko — a zwłaszcza na to, dlaczego wciąż z nią tkwi.
— Jesteś taki sam jak oni — wychlipała. — Coraz bardziej się do nich upodabniasz.
— Do kogo? Twojego starego i twojego męża? — wycedził sarkastycznie, choć doskonale znał odpowiedź.
— Pocałuj mnie w dupę — wydusiła chrypliwie, a lśniące stróżki pociekły po jej nabrzmiałych policzkach. — Kiedy cię wyrwałam na tej stacji, myślałam, że jesteś tylko świętoszkowatym dupkiem. Później zaczęłam sobie wyobrażać, że gdzieś razem dojdziemy. A potem… Myślisz, że od razu nie wiedziałam, o co ci chodziło? Nie jestem taka głupia, wiesz? Śmiać mi się chciało, jak prawiłeś mi te żałosne kazania, a w środku cały aż się trzęsłeś, żeby mnie wyruchać. Ty nawet, kurwa, kaznodzieją nie umiałeś być, bo prawdziwy sługa boży nie udawałby jednego, a chciał drugiego. Byłeś zwykłym tchórzem. A ja może potrzebowałam kazania. Ale takiego prawdziwego od prawdziwego pastora, a nie od koniojebcy, który pierdolił o Jezusie, ale w głowie miał tylko moją pizdę.
— Przestań! — Trzasnął książką o podłogę, poderwał się zamaszyście z fotela i powłócząc ledwie zauważalnie zmasakrowaną w wypadku nogą, ruszył w kierunku kuchni. Robił tak zresztą zawsze, kiedy się pokłócili.
— Prawda boli, co? — usłyszał za plecami.
Odwrócił się.
— Prawda? — prychnął. — Jaka prawda? Twoja prawda? Chcesz znać prawdę? Chcesz? To ci powiem. Nie jestem ideałem. Właściwie jestem o wiele gorszy, niż kiedykolwiek mogłem sam o sobie myśleć. Czy ci uległem? Tak. Pozwoliłem, żebyś odebrała mi coś ważnego. Światłość duszy.
Zarżała dzikim, histerycznym śmiechem.
— Właśnie tak, światłość duszy! — ryknął, doskakując do niej i wymierzając w nią palec. — Doprowadziłaś do tego, że zniszczyłem w sobie coś, co było autentyczne, piękne i wzniosłe. Przez ciebie rozmieniłem to na drobne. Przez ciebie zmieniłem się w zwykłego błazna sprzedającego ludziom kit. Nie usprawiedliwiam się, bo — tak jak sama raczyłaś wielokrotnie zauważyć — nie robiłem nic wbrew swojej wolnej woli. Będę za to płacił przez resztę życia. Przez resztę mojego gówno wartego życia, które Bóg zwrócił mi po to, bym sobie je zmarnował. Przeraża mnie myśl, że On to wiedział, a mimo to pozwolił mi żyć. Nie jestem w niczym lepszy od ciebie. Może nawet jestem gorszy.
— Idź się pokajać przed Jezuskiem — wychrypiała, nagle oklapła i zrezygnowana. Atak furii już jej powoli mijał, co Clay mimo wszystko przyjął z ulgą.
Z ciężkim westchnieniem opadł ponownie na fotel.
— A tak zupełnie serio… po co nam, u licha, kościół? I to jeszcze na Florydzie. Chcesz znowu odwalać stare numery? Tamto w Elsinore powinno być dla nas ostrzeżeniem. Niewykluczone, że wysłanym przez samego Boga. — Aż nie wierzył, że przeszło mu to przez usta, ale… cholera, powiedział to.
Dłuższą chwilę się nie odzywała. Siedziała tylko, obejmując się rękami. Wreszcie odgarnęła włosy z czoła, sięgnęła po paczkę papierosów leżącą na stoliku obok kanapy, zapaliła jednego i powiedziała już prawie normalnym głosem:
— A tam zaraz numery. A może ja też mam marzenia, co? Może na przykład marzy mi się zostać prawdziwą żoną prawdziwego pastora. Może też chcę raz w życiu zrobić coś od początku do końca tak, jak trzeba. Myślisz, że ja nie mam dość takiego życia?
Myślę, że masz, bo każdy by miał, ale nie wierzę, że na dłuższą metę potrafiłabyś żyć bez kantowania — powiedział w duchu, nie chcąc na nowo zaogniać przygasającego już konfliktu. Myślę też — dorzucił natychmiast — że nawet jeśli ty w tej chwili wierzysz w te bajeczki o uczciwości, to prędzej czy później i tak wyjdzie ci przekręt, bo masz to po prostu we krwi, tak jak ja mam we krwi, że zapewne dam ci się po raz kolejny omotać, jeśli teraz nie spróbuję położyć kresu temu, co ci się roi pod tą twoją pokręconą czaszką.
Głośno zaś, starając się brzmieć możliwie jak najbardziej koncyliacyjnie, rzekł:
— To nie jest takie łatwe, jak ci się zdaje. Fakt, że ten kościół stoi pusty, oznacza, że zniknęła wspólnota, która się w nim i wokół niego gromadziła. I nie chodzi mi o to, że ci ludzie umarli, wyprowadzili się czy coś w tym rodzaju, ale o to, że stracili zainteresowanie religią lub przerzucili je gdzie indziej. Takie wegetujące wspólnoty często trzymają się tylko siłą nawyku, dopóki nie umrze albo nie odejdzie ich pasterz. A gdy to się dzieje, nie powołują nowego i jedyne, co po takiej wspólnocie zostaje, to pustostan, który chce się jak najszybciej spieniężyć i podzielić zyski. To smutne, ale prawdziwe. Takie czasy. Cena postępu.
Kiedy to mówił, nagle doznał niedoświadczanego od dawna uczucia, że przemawia z poziomu autorytetu. I było to na swój sposób… no cóż, miłe. Miłe bez względu na okoliczności. Zapewne podobnie musi się czuć bezdomny, który po latach tkwienia w brudzie i smrodzie bierze prysznic, goli się, przywdziewa normalne ubranie, a potem staje przed lustrem i przypomina sobie, jakim człowiekiem niegdyś był.
Nawet Josie uważnie go wysłuchała. Dopiero kiedy skończył, wzięła kolejnego macha, wydmuchnęła dym, wydymając teatralnie wargi — jak zawsze, kiedy mierzyła się z czymś na pierwszy rzut oka zbyt trudnym — i odparła.
— No ale przecież zdarza się, że pastorzy czy księża budują kościół od zera, no nie?
Wziął głęboki oddech, przeczuwając, że mimo wszystko będzie to trudniejsze, niż spodziewał się jeszcze przed chwilą.
— Nie zrozumiałaś, co starałem ci się wyjaśnić? Owszem, zdarza się, tylko żeby taki kościół mógł zaistnieć, najpierw musi być wspólnota, która w ogóle będzie go chcieć. Po co komu kościół, do którego nikt nie będzie przychodził?
— Rany Jula, wykombinujemy coś — wzruszyła ramionami, zupełnie jakby chodziło o wybór pieprzonych farb do odmalowania pokoju. — W tym zawsze byliśmy dobrzy, słonko, co nie?
Odchylił głowę w tył i głośno wypuścił powietrze. A więc miał rację.
— Tak czy siak wysłałam już maila do pośrednika, który się tym kościołem zajmuje, że jesteśmy wstępnie zainteresowani.
Przez dobre pół minuty walczył ze sobą, żeby nie rozkwasić jej nosa lub nie zrobić czegoś jeszcze gorszego.
— Wiedziałam, że się ucieszysz — zachichotała. — Zobaczysz, będzie fajnie. Rozkręcimy ten interes, mój ty aniele. Bóg cię wzywa. Przygotujcie się, owieczki, bo oto nadchodzi wielebny Clayton. I ma dla was Słowo!
— Alleluja — jęknął zbolałym, zrezygnowanym głosem.
Dokończył piwo, po czym stwierdził, że musi wyjść się przewietrzyć. Sam. W międzyczasie Josie znów ułożyła się na kanapie, lecz tym razem na boku, z dłońmi wsuniętymi pod policzek. Wyglądała w tej pozie tak niewinnie, tak… psiakrew, bezbronnie, że mimowolnie ogarnęło go rozczulenie, które — jak znał życie — szybko przemieni się w ów dziwaczny dualizm fizycznego pragnienia i proporcjonalnego doń wstrętu, także już od dawna nieobecny w jego stosunku do niej. Tym bardziej zapragnął wyjść. Wyjść i rozpłynąć się w mroku.
— Ale wrócisz? — zapytała niby od niechcenia i Clay nie bez zaskoczenia odkrył, że w tym prostym pytaniu zawarła jak najbardziej dosłowną obawę, że rzeczywiście mógłby nie wrócić.
— Jasne, mała — zapewnił ją i czym prędzej się zmył, po raz enty wyobrażając sobie, że rzeczywiście ją porzuca, a zarazem wiedząc, że nigdy się na to nie zdobędzie.
Rozdział 6
Przez blisko godzinę krążył bez celu po ulicach, choć podejrzewał, że najpewniej i tak zakończy przechadzkę w którymś z rozsianych po okolicy barów. Póki co odwlekał ten nieunikniony moment. Rzeczywiście za dużo ostatnio pił. Może nie było to jeszcze coś, czym powinien zacząć się martwić, ale przyjemne drżenie, jakie rozlewało się po jego brzuchu na myśl o dowolnym płynie z procentami, nie wróżyło dobrze. Picie zbyt często jawiło mu się jako jedyne remedium na tkwienie w permanentnej tymczasowości.
Po ewakuacji z Kalifornii zaszyli się w Wichita z myślą, że przeczekają burzę, i bez jakiegokolwiek planu na przyszłość. Burza okazała się mniejsza, niż przypuszczali. Poza wzmiankami w kilku chrześcijańskich mediach, w których Clay i tak od dawna figurował na czarnych listach, a teraz uzyskały jedynie potwierdzenie, że pobłądził, oraz, rzecz jasna, natychmiastowym zerwaniem kontraktu przez SalvaVision, nie wydarzyło się właściwie nic. Nie nastąpił nawet zalew maili od rozczarowanych sympatyków, którego Clay najbardziej się obawiał. Właściwie znaleźli się w próżni. Może przez jakiś czas łudzili się, że jest ona okiem cyklonu, w końcu jednak i ten miraż prysł.
Hałaśliwy, otępiały od nadmiaru szumu informacyjnego i rzygający wypluwanymi z prędkością karabinu maszynowego ideami dwudziesty pierwszy wiek wynalazł nową broń na czarownice, znacznie skuteczniejszą niż stosy, kamienowanie czy stryczek. A było nią przemilczenie. Po prostu — z dnia na dzień nagle przestawałeś kogokolwiek obchodzić. W jednej chwili jesteś wrogiem publicznym, w następnej możesz spokojnie wejść do sklepu czy wsiąść do metra i nie być przez nikogo rozpoznanym. Stajesz się przeźroczysty jak duch.
Jak duch, którym już byłeś — pomyślał gorzko. — Którym już byłeś i którym powinieneś był pozostać. A co do przemilczenia… nie, to nie jest dobre słowo. Przemilczenie zakłada intencjonalność, celowość, a tu jest najwyżej… zimna obojętność. Nikogo nie obchodzisz. Nigdy nie obchodziłeś. Byłeś ważny tylko o tyle, o ile zaspokajałeś ich metafizyczne tęsknoty. Josie miała rację — oni tego potrzebują, choćby za cenę oszustwa. Dostali, co chcieli, a potem przełączyli kanał. A maszynka mieli dalej.
Czyżby odzywała się w nim megalomania? Nie, to nie to. Nie był chyba aż tak próżny. Może więc podświadoma potrzeba bycia ukaranym? Tak, to już prędzej. Przez te wszystkie miesiące po ucieczce z Lake Elsinore oczekiwał, że coś się wydarzy. Bał się tego, ale w gruncie rzeczy też tego pragnął. Tak, pragnął tego. Pragnął tego, bo…
— Bo taki jest, kurwa, naturalny porządek rzeczy — wymamrotał pod nosem. — Bo kiedy zawinisz, musisz ponieść karę. Zwłaszcza jeśli popełniłeś pieprzone bluźnierstwo. Bo jeśli nie spotykają cię żadne konsekwencje, to… to… No, wysil makówkę, wielebny. To… chcesz się ukarać sam. Tak to chyba działa, co nie?
— Idź, rzuć się pod pierwszy lepszy samochód i wracaj do swojego złotego miasta! Idź, bo chyba tylko na tym ci zależy!
Tak… może i z tym Josie miała rację. Czy przez cały czas od odzyskania w szpitalu przytomności nie marzył o powrocie do tego cudownego miejsca, z którego został tak brutalnie wyrwany? Kiedy Roy uzmysłowił mu, że być może to doświadczenie spotkało go, by mógł pomagać innym, rzeczywiście odczuł chwilową ulgę, a potem rzucił się jak wariat w wir głoszenia, ale czy w gruncie rzeczy nie była to racjonalizacja? Czy gdzieś podprogowo przez te wszystkie lata nie drążył go robak tęsknoty? Czy nie czuł się… no jak? Nie stąd? Nie do końca realnie? Jak podróżny, który przyciął komara w autobusie i nagle budzi się spanikowany, nie rozpoznając widoku za szybą?
Rzucić się pod pierwszy lepszy samochód. Kusząca perspektywa. Mógłby to zrobić nawet teraz. Sądził, że byłby w stanie się przełamać. Problem tylko w tym, że niekoniecznie musiałoby się to zakończyć powrotem do Nieba. Przy jego parafii w Claremont działała grupa AA. Prowadził ją wspaniały facet imieniem Don. Wyznał raz Clayowi, że kiedy sięgnął już dna, przed myślą o samobójstwie powstrzymywał go tylko wyniesiony z dzieciństwa strach przed piekłem. Gdyby nie ta kotwica, dawno strzeliłby sobie w czoło albo zawisł na krawacie z paska od spodni.
A czy on bał się wiecznego potępienia? Zastanowił się nad tym. Za to, co robił z Josie, prawdopodobnie i tak zasłużył na otchłań. Być może gdyby był katolikiem, wierzyłby w to silniej, ale i ta wiara, której się nauczył, w zupełności mu wystarczyła. Pewnie więc i tak tam trafi, niemniej gdyby stało się to w wyniku samobójstwa, dodatkowo zbrukałby pamięć o tej najświętszej rzeczy, jaka zdarzyła mu się w życiu.
Nagle się zatrzymał. Co on właściwie bredził! Czy stagnacja, w której obecnie tkwił, aż tak wjechała mu na dekiel? I jeszcze na dodatek wspaniale wpływające na samopoczucie towarzystwo Josie. Nie, nie, to jakiś zaklęty krąg. Oboje dostawali świra. Taka była prawda. Może faktycznie powinni wyjechać, ruszyć się, zrobić cokolwiek. Może nawet na tej cholernej Florydzie.
Kiedy w końcu rzeczywiście zdryfował do wodopoju — a była nim melancholijna bluesowa spelunka sprawiająca wrażenie skrojonej w sam raz pod zblazowanych księgowych i rozwiedzione sekretarki — czuł się nieco lepiej. Trochę bardziej osadzony w tu i teraz. Przy barowej ladzie medytowało dwóch krawaciarzy, a większość stolików świeciła pustkami. Za to za barem nudził się podstarzały rockers z siwymi pasmami w niegdyś kruczo czarnym kucyku i takiej samej koziej bródce. Clay uznał ten widok za tak konwencjonalny, że omal się nie roześmiał. Wdrapał się na okrągły stołek i zamówił butelkową Coronę.
Przez kilka minut kontemplował wylot szyjki, co jakiś czas pociągając lekko słodkawy płyn i nie myśląc o niczym konkretnym. Pod sufitem w rogu sali grał telewizor. Oczywiście z wyciszoną fonią, żeby nie zakłócać gitarowego smęcenia płynącego z głośników nad barem. Ogarnąwszy to wszystko swoimi pięcioma zmysłami, Clay po raz pierwszy od jakiegoś tysiąca lat poczuł coś na kształt zadowolenia z postaci świata, w którym przyszło mu żyć, i nakazał sobie zapamiętać tę miejscówkę. Gdy Josie znów za bardzo zalezie mu za skórę, tu poszuka ukojenia. I, cholera, znajdzie je. A może nawet znajdzie kogoś, komu będzie mógł postawić drinka?
Chciała kupić kościół. Ta głupia pinda zamierzała kupić kościół. Ja też mam marzenia, Clay. Chcę być żoną prawdziwego pastora, Clay. Coś wykombinujemy, Clay. Najpierw roztrwonimy resztki tego, co wyłudziliśmy od debili, którym najwidoczniej bardziej potrzebna była Madame Blavatzky niż duchowny, a potem będziemy się martwić, co dalej. Jesteśmy w tym dobrzy, Clay, słonko, co nie? Tak, jesteśmy w tym kurewsko dobrzy. Tak dobrzy, że w końcu trafimy do ciupy.
Hamuj, Clay, hamuj.
Tylko czy i w tym nie miała trochę racji? Może dlatego tak się na nią wściekł. Bo mówiąc, że dekują się tu, czekając na chuj wie co (błogosławiona niech będzie legendarna subtelność Josie), miała zafajdaną rację. Bo choć unikali tego tematu jak ognia, oboje doskonale wiedzieli, że nie mogą tak trwać w nieskończoność. Zwłaszcza że samo kupno kościoła i próba założenia tam ośrodka kultu nie były z definicji niczym nielegalnym. Takie były też przecież początki Elsinore Christian Center i co najmniej kilkunastu innych podobnych instytucji, z którymi miał do czynienia, gdy jeszcze posługiwał w Claremont, a potem przez krótki okres, gdy uczciwie objeżdżał kraj ze swoją historią o półtoragodzinnej wizycie w niebie.
Stanąć znowu za pulpitem, przemawiać do ludzi… Poczuł przenikający do samego szpiku dreszcz. Czy naprawdę miał już do tego zamknięte drzwi? Czy było przesądzone, że czegokolwiek się tknie, zamieni to w szwindel? A może Josie naprawdę miała dość? A jeśli nawet zaczęłoby ją kusić, mógłby mieć ją na oku i w odpowiednim momencie zareagować. A Floryda? Floryda była daleko. Niewykluczone, że nikt tam o nim nie słyszał.
Mógłby pogadać z Josie. Ale tak poważnie.
— Słuchaj no, mała — powiedziałby jej — to jest ostatnia szansa, jaką sobie dajemy, okej? Nie wolno nam tego spieprzyć. Będę cię pilnował. Siebie zresztą też. Wzajemnie się będziemy pilnować, zgoda? No to jak, umowa stoi? Czy mogę liczyć na twoje wsparcie?
Wlał w gardło kolejny haust Corony i od niechcenia zerknął na niemy telewizor. O mało nie wypluł piwa na blat. Na ekranie była Wendy. Dopiero teraz zwrócił uwagę na logo stacji. Była to Fox News, a Wendy perorowała o czymś, żywo gestykulując. Na pasku u dołu ekranu przewijało się coś o Planned Parenthood i milionach dolarów przekazywanych im przez administrację Obamy. Wendy wyglądała, jakby występowała nie w studiu telewizyjnym, lecz na antyaborcyjnym wiecu. Czy należała do którejś z tych grup, wystających pod klinikami z transparentami albo namawiających przyjeżdżające tam kobiety do odstąpienia od zabiegu? Clay nie potrafił sobie jej takiej wyobrazić.
Kiedy byli małżeństwem, nie przejawiała zadatków na polityczną aktywistkę. A choć z podglądania jej na Facebooku wiedział, co teraz stanowi treść jej życia, próba zwizualizowania jej skandującej slogany o holokauście nienarodzonych jakoś nie chciała mu przejść przez mózg. Miała to w sobie, tylko uśpione, czy sprawiło to ich rozstanie?
— Wszystko w porządku, kolego? — zainteresował się barman z siwiejącym kucykiem. — Nagle pozieleniałeś, jakbyś połknął w tym piwie mysz.
— Tak, wszystko gra — odparł Clay nieobecnie, po czym szybko dopił piwo, rzucił pieniądze na blat i wyszedł, dochodząc do wniosku, że szok wywołany widokiem Wendy musiał być po części spowodowany tym, że po raz pierwszy od ich rozstania zobaczył ją na żywo; niby za pośrednictwem ekranu, ale zawsze.
Zimne powietrze odrobinę go orzeźwiło, przywracając poczucie proporcji tego, co naprawdę ważne, względem spraw drugorzędnych. A Wendy należała mimo wszystko do tej drugiej kategorii. Miał teraz na głowie inne rzeczy.
Nadal krążył po mieście, nie chcąc jeszcze wracać. Złość na Josie już mu minęła i był absolutnie przekonany, że ona też ochłonęła. Pewnie teraz trzęsła się ze strachu, czy Clay faktycznie wróci. Czasem naprawdę zadziwiało go, jak bardzo bała się, że mógłby ją zostawić. Czasami nawet wydawało mu się, że ten jej obsesyjny lęk stanowi główne spoiwo ich relacji. Chociaż… czy tylko jej? Czy jego też w jakiś sposób nie przerażała perspektywa życia bez niej? Tego, że mógłby nie mieć na nie pomysłu, pogubić się w nim? Fakt faktem, odkąd — jak to nazywała — stworzyli drużynę, wszelkie pomysły były jej autorstwa. On tylko się dostosowywał.
A teraz miała pomysł na kupno kościoła i… właściwie na co dalej? Co tak naprawdę mieliby zrobić, a do tego zrobić tak, by koniec końców nie obróciło się w kolejne oszustwo? Czy rzeczywiście kryła się w tym jakaś szansa? I czy możliwe, że pochodziła od… Boga?
Ta myśl zupełnie naturalnie naprowadziła go na inną: o Łazarzu. Przecież po wskrzeszeniu przez Jezusa ten człowiek miał jakieś życie! Jakieś życie, w którym czasem bywało lepiej, a czasem gorzej. Ba, w którym on sam chwilami wznosił się na wyżyny świętości, a kiedy indziej pikował w okolice poziomu świni. Musiało tak być. Cudowne zmartwychwstanie nie pozbawiło go człowieczeństwa, a wraz z nim jego podstawowych atrybutów jak wolna wola i skłonność upadłej natury do błądzenia.
Tylko że Łazarz — przynajmniej według przekazów — spędził pozostałych czterdzieści lat przywróconego mu życia jako gorliwy głosiciel ewangelii; według jednych podań na Cyprze, według innych — na terenach dzisiejszej Francji — ale cała tradycja jest zgodna, że poświęcił się tej misji bez reszty, miał być za to nawet prześladowany. Więc choć teoretycznie cały czas zachowywał wolność, to czy w praktyce mógł dokonać innego wyboru? Czy jest to możliwe, gdy poznało się tajemnicę drugiej strony życia i dostąpiło łaski powrotu? Chyba że to, czego się doświadczyło, nie było…
— Przestań! — warknął sam do siebie. — Chociaż tej jednej rzeczy sobie nie odbieraj. Tej jednej pięknej i prawdziwej rzeczy.
Tak, dokładnie tak! — podjął entuzjastycznie jakiś nowy głos z głębiny jego umysłu. Nic jeszcze nie jest przesądzone. Wciąż jeszcze jesteś w grze. Pamiętaj o Piotrze. O tym, jak wiele razy zawiódł Mistrza, a ten mimo to powierzył mu klucze Królestwa. Właśnie tak. Tego się trzymaj. Czy wszystko w jakiś sposób nie służy zamysłowi Boga? Gdyby Piotr nie zaparł się Jezusa, zostałby najpewniej aresztowany i zabity, więc nie mógłby wypełnić zadania, do którego był przeznaczony. I Jezus doskonale o tym wiedział.
Nieźle, a więc teraz był syntezą Piotra i Łazarza. Robimy postępy, nie ma co. Pozostawała tylko jeszcze jedna drobnostka: czy on w ogóle nadal wierzył? Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo przez te wszystkie lata rozmieniania na drobne swojego nadprzyrodzonego doświadczenia zobojętniał na wiarę. Nie porzucił jej, nie zanegował, ale właśnie zobojętniał, ostygł, ogłuchł. W jakiś sposób odseparował się od niej.
A nawet jeśli, to co z tego? — zareagował natychmiast ten nowy głos. — Czy to cię dyskwalifikuje? Zrób pierwszy krok, a dalej to może się potoczyć już samo. Mógłbyś dosłownie zbudować swoją wiarę na nowo, mówiąc o niej innym. Mógłbyś sam siebie wyciągnąć z tych lotnych piasków. To jest możliwe. Wiesz o tym. Wiesz!
Nie, nie wiedział. Chociaż… nie wykluczał.
Rozdział 7
W szpitalu, gdy był już w stanie sklecić kilka sensownych myśli, nawet sobie nie wyobrażał, że doczeka dziesiątej rocznicy wypadku. Do licha! — nawet perspektywa dociągnięcia do pierwszej wydawała mu się równie abstrakcyjna jak fizyka kwantowa. Natomiast gdyby ktokolwiek powiedział mu wtedy, że jubileuszu nie tylko dożyje, ale że będzie spędzał go w subtropikalnych temperaturach typowych dla stycznia na Florydzie, na dodatek nie u boku Wendy, kazałby temu komuś wziąć rozpęd i rąbnąć głową w najbliższe drzewo.
Dziesięć lat nie wydaje się aż takim szmatem czasu. Nie, wcale nie, prawda? Im jest się starszym, tym szybciej on leci. Naukowcy zresztą mają swoje próbujące to wyjaśniać teorie. Coś z metabolizmem, czy jakoś w ten deseń. W każdym razie kiedy dziesięć lat zaczyna się w twojej świadomości upodabniać do dziesięciu dni, nie spodziewasz się, że może się w tym okresie zbyt wiele wydarzyć. Nie, jeśli masz rodzinę, w miarę stabilne zajęcie i pewność — na tyle, na ile w ogóle można ją mieć w tym zwariowanym świecie — że ten stan utrzyma się do twojej późnej starości.
To wszystko ma jeden mianownik. A na imię mu… tak, tak, przyjaciele i sąsiedzi, dobrze kombinujecie: rutyna. A rutyna to nawyk, zastygnięcie w takim a nie innym kształcie. Jeżdżenie po kraju, opowiadanie o wizycie w Niebie i późniejszym zmartwychwstaniu, a potem pocieszanie strapionych, którzy podchodzili do niego we łzach, też w końcu stało się rutyną. Nie sądził, że coś takiego jest możliwe, a jednak.
Czy to dlatego uległ zwodniczemu urokowi Josie? Bo miał już dość zabijającej kolory i odbierającej życiu smak rutyny? Chyba tak. Takie banalne, prawda? A potem dał się wkręcić w te religijne machlojki, bo… bo żmudne powtarzanie ciągle tego samego niszczyło pierwotne piękno jego doświadczenia, rozmieniało je. Ekscytacja związana z — jak to lubiła określać Josie — dodaniem odrobiny dynamitu — pozwalała, przynajmniej początkowo, znów pobudzać gruczoły produkujące adrenalinę. Co prawda z leciutkim obciążeniem wyrzutami sumienia, ale — jak z kolei powtarzał dziadek Claya — za darmo to boli gardło.
Mógł sobie w nieskończoność tłumaczyć, że w przypadku Josie czynnikiem decydującym była słabość charakteru, która najpierw popchnęła go między jej rozwarte uda, a potem nie pozwoliła mu się z całego tego bajzlu wyplątać, lecz gdzieś za kulisami swoją rolę odegrała także adrenalina. Nie mógł temu zaprzeczyć, jeśli chciał być uczciwy. Nienawidził się za to, ale… po prostu tak przedstawiały się fakty.
I tak samo rzeczy miały się z tym wariactwem na Florydzie, czyż nie? Obracał to w myślach przez niemal cały czas w samolocie, próbując nieudolnie skupić się na lekturze książki niejakiego Blaise’a Zellera o idei bożego miłosierdzia. Nawet nie pamiętał, że ją miał. Zamówił ją kiedyś w pakiecie z co najmniej tuzinem innych książek teologicznych, a potem nieprzeczytana wylądowała w jednym z kartonowych pudeł. Oczywiście znalazła ją Josie.
— Kurcze, niesamowite, co ten facet pisze! — zachwycała się, kartkując książkę rozparta na kanapie, na której spędziła tyle nudnych, pełnych obżarstwa wieczorów. — Dziwię się, że nigdy do tego nie zajrzałeś.
— Daj spokój, kupiłem to chyba przez pomyłkę — odparł jej znużony ze swojego fotela. Butelkę z piwem zastąpiła mrożona herbata. — To kompletny bełkot. Zresztą ten facet, jak go nazywasz, to grubszy numer.
— To ksiądz, no nie? Na fotce z tyłu ma koloratkę.
— Eks–ksiądz — sprecyzował Clay. — Niewiele o nim wiem. Był profesorem w jakimś seminarium czy na uniwersytecie, ale Watykan cofnął mu zgodę na nauczanie. Potem próbowali go pozbawić kapłaństwa. Zagmatwana historia. Został, jak to się ładnie mówi, kościelnym dysydentem. Nosi koloratkę i dalej każe się tytułować księdzem, jednak robi to bezprawnie. Tyle wiem.
Ta rozmowa odbywała się jakieś trzy tygodnie po sławetnym deszczowym wieczorze. Kiedy Clay w końcu wrócił ze swojego samotnego spaceru i oznajmił Josie, że może mogliby spróbować z tą Florydą, rzuciła mu się naszyję jak jakaś zahukana nastolatka. Od tamtej pory jakby ożyła. Skończyły się maratony seriali i wciągane taśmowo chrupki. Zaczęło się natomiast snucie planów i przygotowania do przeprowadzki. Któregoś popołudnia dobrała się do zaklejonych pudeł z książkami, podróżujących z nimi od chwili wyruszenia w trasę i w większości nigdy nierozpakowanych.
Clay mgliście uświadomił sobie, że tego cholernego Zellera, podobnie zresztą jak prawie całą stanowiącą zawartość pudeł makulaturę, kupił jeszcze w Claremont. Na tę myśl poczuł lekkie ukłucie w sercu. Minęło jednak równie szybko, jak się pojawiło. Claremont to przeszłość. Claremont już nie ma. Tak jak jego i Wendy.
Była za to Josie, która po raz pierwszy odkąd się poznali, czytała z entuzjazmem coś innego niż raporty przychodów.
— Ale ten facet twierdzi, że piekło jest puste — nie przestawała się ekscytować. — Według niego wszyscy zostaną zbawieni, bo miłość Boga jest tak wielka, że nie może pozwolić, by jakakolwiek dusza została utracona.
— No i właśnie za to pozbawili go katedry — wyjaśnił sennie Clay. — Fachowo to, co on głosił, nazywa się apokastaza. — Kolejne mądre pojęcie do słownika Josie. — Z punktu widzenia większości dużych wyznań chrześcijańskich jest to niezgodne z Ewangelią. A przynajmniej wynika z opacznego jej rozumienia.
— Mnie tam się takie rozwiązanie podoba — wzruszyła ramionami Josie. — Wszyscy tylko straszą grzechem i piekłem.
— Wszyscy, czyli kto?
— No wy. Wy, kaznodzieje. Niby macie pierdyliard tych denominacji — wymówiła to słowo z intelektualnym namaszczeniem, jak każdy mądry termin, który udało jej się opanować — ale w tej jednej kwestii jesteście zadziwiająco zgodni. Używacie idei grzechu i kary jako narzędzia kontroli. Odbieracie ludziom radość życia, zabraniacie kochać, jak chcą i kogo chcą.
— Ja tego nigdy nie robiłem — zaczął się bronić półżartem. Ostatnio coraz częściej pozwalali sobie na figlarny ton i drobne przekomarzania. Czyżby już przedsmak słońca Florydy?
— Oj, bo ty jesteś wyjątkowy, skarbie. — Posłała mu całusa. — Wiedziałam, z kim się zadać. Ale większość z was, czy to księży, czy pastorów, zachowuje się jak przeklęci inkwizytorzy. Chyba sam to przyznasz. To… takie niedzisiejsze. Jezu, mamy dwudziesty pierwszy wiek! Nikt już nie kamienuje gejów, a kobiety nie muszą rodzić, jeśli nie czują się gotowe. Założę się, że mielibyście więcej wiernych, gdybyście nie tkwili w mentalnym średniowieczu.
Clay zaniósł się serdecznym, szczerym śmiechem, który sprawił mu sporą przyjemność.
— No, już gdzieś to słyszałem — wyksztusił, gdy wprawione w drgania mięśnie brzucha mu na to pozwoliły. — Stara śpiewka, Jos. Naprawdę, uwierz mi.
— Ale ja mówię poważnie — upierała się. — Przecież Jezus dał się ukrzyżować z miłości do nas, co nie? A wcześniej nikogo nie potępił. Zadawał się z dziwkami, jadał u celników. Był naprawdę spoko gościem. Tylko później jego uczniowie to wszystko poprzekręcali, bo chcieli mieć władzę. Ten Zeller tak pisze — postukała znacząco palcem w otwartą książkę.
— No nieźle — odetchnął w końcu — w dwie minuty zdemaskowałaś całą obłudę Kościoła. Tak, dokładnie o to chodzi, conchita, przyłapałaś nas. Chodzi o władzę, o trzymanie ludzi za mordę. Zupełnie jak w Egipcie, gdy kapłani trzymali ciemny lud w szachu, bo jako jedyni wiedzieli, na czym polega zaćmienie słońca.
— No a ten twój Luter… — Josie najwyraźniej odkryła w sobie teologicznego bakcyla — wywołał tę waszą reformację, bo kościelne rygory nie pozwoliły mu być szczęśliwym z kobietą, którą pokochał. Chyba tak było, co nie? A jeszcze dodatkowo wkurzyła go dwulicowość purpuratów i papieży, którzy pieprzyli o piekle za cudzołóstwo, a na boku pukali panienki, aż wióry leciały. I jeszcze czesali grubą kasę za odpusty.
— To nie takie proste, mała — spróbował uciąć. Coraz mniej podobało mu się, dokąd ta dziwaczna dyskusja zmierza.
— No wiem, wiem — mruknęła i ponownie zatopiła się w lekturze.
Clay nagle przypomniał sobie, że jednak podczytywał tę książkę zaraz po zakupie. Oczywiście, że tak — skąd w innych okolicznościach wiedziałby, że to bełkot? Podczytywał i odstawił na półkę z uczuciem, jakby dotykał jadowitego skorpiona… albo ropuchę. Gdyby nie szacunek do książek, który wpoiła mu matka bibliotekarka, być może nawet wyrzuciłby to paskudztwo. Dotąd nigdy w życiu nie wyrzucił nic wydrukowanego na papierze i tym razem też postanowił nie robić wyjątku. Potem zapomniał o dziełku eks–ojca Zellera i nie myślał o nim aż do chwili, gdy Josie wygrzebała je z pudła.
Z tego, co pamiętał, Zeller jako źródło swojej refleksji wskazywał coś w rodzaju mistycznego doświadczenia, które jakoby miało go nawiedzić podczas oglądania programu telewizyjnego o ludobójstwie w Rwandzie. Miał wówczas usłyszeć w sercu głos, który powiedział mu, że nie ma gorszego piekła niż to, które ludzie stworzyli na ziemi, i że w związku z tym finalnie wszyscy z pewnością dostąpią zbawienia. Później zaczął szukać teologicznego umocowania dla tej intuicji.
Oparł je na koncepcji bezdennego miłosierdzia Boga, wyjednanego raz na zawsze przez krew Chrystusa, który umierając na krzyżu i wybaczając swoim oprawcom, bezgranicznie utożsamił się z ludzkością. Miłosierdzie to, według Zellera, przewyższało boską sprawiedliwość, a nie — jak twierdziła większość teologów — stanowiło jej uzupełnienie. Zeller nazwał tę swoją teorię Ewangelią Powszechnego Włączenia, czy jakoś tak.
Piekło, a w zasadzie nawet czyściec, w sensie nadprzyrodzonym uznał za czystą potencjalność, którą człowiek mógłby wybrać po śmierci aktem wolnej woli, choć powątpiewał, czy ktokolwiek, na czele z najbardziej odrażającymi zbrodniarzami w dziejach świata, zdobyłby się na to skonfrontowany z bezmiarem bożej Miłości i Przebaczenia. Tym samym sprzeciwiał się poglądowi, że po śmierci wybór nie jest już możliwy, bo czas na jego dokonanie mamy na Ziemi. Nie napisał, że szatan też zostanie koniec końców uniewinniony, jednak niedwuznacznie dawał to do zrozumienia między wierszami.
Płynące z tego wywodu heretyckie implikacje były aż nadto oczywiste. Zeller de facto zanegował pojęcie grzechu, a wszelkie wzmianki na jego temat włożone przez wczesnochrześcijańskich autorów w usta Jezusa przypisywał późniejszym manipulacjom dokonywanym na tekstach biblijnych w celu zarządzania wiernymi poprzez strach.
Lecz Claya najbardziej odrzuciło — a może przeraziło? — coś innego. I to właśnie to sprawiło, że z ulgą zepchnął tę książkę w najdalszy kąt niepamięci. Rozumowanie Zellera, jakkolwiek szalone, było na swój pokrętny sposób… spójne. Wszystko tam do siebie pasowało. Człowiek, czytając to, doznawał specyficznego rodzaju uniesienia. Nic dziwnego, skoro przekonywano go, że nie jest za nic odpowiedzialny, a każdy jego zły uczynek zostanie wymazany.
Nawet przez sekundę nie rozważał podzielenia się tymi spostrzeżeniami z Josie. Zresztą sądząc po łapczywości, z jaką pochłaniała te brednie, w końcu sama dojdzie do identycznych. Tyle że w przeciwieństwie do Claya nie uzna ich za zbyt niebezpieczne ani wywrotowe.
— Kochanie — zagadnęła go kilka dni później, kiedy, jak sądził, temat Zellera został całkowicie wyparty florydzką gorączką — czy nie uważasz, że nasz kościół powinien mieć jakąś własną doktrynę? No wiesz, coś, czym przyciągnęlibyśmy do siebie wiernych. Zastanawiałeś się nad tym w ogóle?
Podniósł oczy znad sterty dokumentów wymaganych do oficjalnego zarejestrowania organizacji religijnej. Bogu niech będą dzięki za Internet, z którego można pobrać wszystkie wzory. Na dodatek nawiązał już kontakt z pewną kancelarią prawniczą w Orlando, która wyraziła gotowość udzielenia mu wszelkiej niezbędnej pomocy.
— A to nie jest oczywiste? Będę głosił to, co mówiłem zawsze. To, w co wierzę.
Ten błysk w jej oczach. Znał go aż za dobrze.
— Acha, czyli nudne nabożeństwa i jeszcze nudniejsze kazania o tym, jak to trzeba być dobrym, żeby bozia przytuliła nas do serduszka. — Wzdrygnęła się demonstracyjnie.
— Według mnie brzmi całkiem nieźle. — W jego mózgu zapaliła się czerwona lampka ostrzegawcza i mrugała z coraz większą częstotliwością. Za chwilę dołączy do niej syrena.
— Słonko, to przepis na klapę — potwierdziła jego obawy.
— Jos, rozmawialiśmy o tym! — obruszył się.
Uniosła dłonie w teatralnie obronnym geście.
— Przecież nie mówię o żadnych kantach. Z tym koniec. Mówiłam ci, że marzę o zostaniu żoną pastora z prawdziwego zdarzenia, co nie? Ale musimy mieć jakiś wabik. Misja i marketing nie stoją ze sobą w sprzeczności. Takie czasy, złotko. Zaczniemy tam od zera. Zjawimy się jako całkowicie obcy. Musimy czymś przyciągnąć do siebie pierwszych wyznawców. Twój bajer o Niebie to już przeżytek, a Pan nasz i Zbawiciel bez odpowiedniej oprawy dziś nikogo nie rajcuje. Przecież On, kiedy chodził po Ziemi, też dbał o odpowiedni przekaz.
Clay ukrył twarz w dłoniach i ciężko westchnął. Syrena zaczęła wyć.
Rozdział 8
Kay Milford musiała być najwyżej koło pięćdziesiątki. Miała na sobie krzykliwą, kanarkowo żółtą garsonkę, a na przedwcześnie zwiędłej szyi — sznur kremowych i granatowych pereł z niedużym kryształem. Gruba warstwa pudru na policzkach i czole oraz fluid na powiekach tylko w niewielkim stopniu tuszowały zmarszczki i chroniczne zmęczenie. Ich najprawdopodobniejsza przyczyna kiwała się na tylnym siedzeniu jej chevroleta.
— To mój syn, Al — przedstawiła chłopaka Clayowi i Josie, nim jeszcze zdążyli się z nią przywitać. — Nie mają państwo nic przeciwko temu, że go zabrałam? Towarzyszy mi właściwie cały czas. To praktycznie mój wspólnik. — Uśmiechnęła się przepraszająco.
Oboje zgodnie zapewnili, że Al absolutnie im nie przeszkadza.
Siedział tam, w ciemnozielonej bluzie z kapturem i czapeczce z emblematem Orlando Predators, nie zwracając najmniejszej uwagi na otoczenie. Cały jego świat zdawał się zawierać w splecionych między kolanami dłoniach. Nie zareagował nawet wówczas, gdy matka powiedziała mu, że musi oprowadzić tych państwa po nieruchomości, i zaraz potem do niego wróci. Claya korciło, żeby zapytać, ile ma lat — szacował, że co najmniej dwadzieścia pięć — ale się powstrzymał. Tak naprawdę nigdy nie wiedział, jak się zachować w towarzystwie niepełnosprawnych, a już upośledzonych umysłowo zwłaszcza.
Na spotkaniach zawsze czuł się zakłopotany, a nawet chyba odrobinę przestraszony, kiedy próbowali nawiązywać z nim bliższy kontakt. Po „ruszeniu w trasę” strach zaczął dominować. Szczególnie wtedy, gdy rozszerzyli swój repertuar o cudowne uzdrowienia.
— Ma babsko tupet, specjalnie go wzięła! — wybuchła później Josie.
— Nie sądzę — próbował ją tonować Clay, choć prawdę mówiąc też powziął takie podejrzenie.