E-book
7.35
drukowana A5
20.12
drukowana A5
Kolorowa
41.83
Drugie oko na Maroko

Bezpłatny fragment - Drugie oko na Maroko

Objętość:
77 str.
ISBN:
978-83-8126-966-7
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 20.12
drukowana A5
Kolorowa
za 41.83

Długi dzień na początek

Nastawiłem dwa budziki, wystarczy. I tak się obudziłem wcześniej. Tylko psy były zdziwione, co tak wcześnie. Franek stanowczo nie miał ochoty na rozpoczynanie nowego dnia. Skorzystał z okazji i czmychnął do ciotki. Zakopał się i tyle go widzieliśmy. Czarna noc, zwierzęta domowe i porządni ludzie o tej porze śpią, a nie latają po świecie. A my wprost przeciwnie, latamy po świecie, kiedy i jak się tylko da. Pewnie byśmy raczej gośćmi byli we własnym domu gdyby tylko się dało. Rok temu, mniej więcej o tej samej roku, tylko w innym składzie, też lecieliśmy do Marrakeszu, ale z Berlina. Z niewiadomych dla nas powodów Easy Jet już z Berlina do Maroka nie lata. Dlatego w tym roku mamy niezłą rundę po Europie, dziś lecimy przez Brukselę a za dziesięć dni wracamy przez Londyn. Jest też sensacyjna wiadomość z ostatniej chwili, od jesieni na sezon zimowy 2017/2018 Ryanair będzie latał do Marrakeszu z Krakowa. Czy to oznacza, że za rok o tej samej porze będziemy jechać do Krakowa? Czas pokaże.

Tym razem jedziemy klasyczną drogą przez Łomianki, bo po tym, co nazywają obwodnicą Warszawy to ja już nigdzie nie jadę, jeśli tylko mam inny wybór. Bailey’s family już tam chyba jest, bo mieli z Białegostoku jakieś szalone nocne połączenie. Mińsk Mazowiecki też w gorącej wodzie kąpany. Jak my wychodzimy z domu, oni już w Modlinie siedzą.

Ruch spory, ale docieramy na parking w Nowym Dworze bez problemów. Nazywa się Alcatraz, to chyba inspiracja sąsiedztwem twierdzy. Godziny szczytu dopiero się zaczynają, ludzie jadą do pracy, a my na wakacje, co kto lubi. Ja zdecydowanie wolę wakacje. Gosia zachwyca się, mam nadzieję, że ostatnim na razie, zimowym krajobrazem. Ja wolę zdecydowanie palmy, które czekają na nas w Maroku.

Za chwilę jesteśmy na lotnisku. Kupa czasu do odlotu a reszta koczuje tu od bladego świtu. Tym razem sprawdziłem ile jest samolotów, średnio jeden na godzinę, praktycznie nie ma żadnych kolejek. Ale zawsze można liczyć na moją żonę, gdy poszliśmy do odprawy, za mną coś kompletnie stanęło. Dobre 15 minut jak nie lepiej. Cały cygański tabor Gosi zajął pięć pojemników a i tak bramka świeciła jakby cała ISIS kontrabandę wnosiła. Mnie to już nie rusza, do wszystkiego można przywyknąć. Zbieram kolejne tace, które ochrona już przepuściła i składam w jedno miejsce. Pojawił się Nigel i pyta gdzie Gosia? A tam, lata przez bramkę i z powrotem, zdejmuje z siebie kolejne metalowe elementy i znów to samo. I tak „jeszczo mnogo raz”. Stoimy, czekamy a Gosia lata. Wreszcie przychodzi z jeszcze jedną tacą. Teraz trzeba to wszystko pozakładać z powrotem. W Brukseli czeka nas to wszystko jeszcze raz.

Pogadali, pożartowali i już zbliża się pora na zaokrętowanie. Idziemy do samolotu, to w Modlinie jest cudowne, te około 180 osobowe (tyle jest miejsc w samolocie) grupy biegające na płytę lotniska i z powrotem. Jak gigantyczne węże, suną po powierzchni a terkot walizek niesie się pewnie aż pod las.

Za chwilę startujemy. Jak podróż pekaesem do Siedlec, tak teraz wygląda latanie po Europie. Kto by się czegoś takiego spodziewał? Ja na pewno nie, a teraz jestem jednym z beneficjentów tego, co się stało. Jak mi to zabiorą to się w siedzibie PiS wysadzę, Allahu Akbar.

Lot jak lot, tylko Agnieszka raz umarła ze strachu i po wszystkim. Za godzinę lądujemy.

Brukselka, nieformalna stolica Europy. I siedziba Donalda Tuska, a tfu na psa urok. My na szczęście jesteśmy szmat drogi od miasta, może miazmaty „gender” nas nie sięgną.

Port lotniczy Bruksela-Charleroi położony jest kilkadziesiąt kilometrów na południe od stolicy światowego terroryzmu. Mamy trochę stracha, bo w stolicy Belgii i Europy mieszkają chyba wszyscy terroryści rodem z Maroka właśnie i nie tylko. Tak sobie od razu myślę, lećmy już do tego Maroka, tam jest zdecydowanie bezpieczniej. Wyjść nie ma dokąd, bo lotnisko jak Modlin, stoi sobie pośrodku absolutnie niczego. Poddajemy się i idziemy już do odprawy.


Na początek koszmarna kolejka do kontroli bezpieczeństwa. Co było? To samo po prostu, ja przeszedłem bez problemu, Gosia została „potańczyć”. Nudne te podróże.

Teraz kawa. Nie ma zmiłuj, 3.50 EU, na szczęście razem z VAT. Woda też w tej samej cenie. W Komisji Europejskiej to dziś temat numer 3, po Trumpie i Brexicie, a przed Putinem. Wojna o roaming dobiega właśnie końca. Dzwoniłem do domu, już widać różnicę w opłatach a od lipca definitywny koniec usługi, której nie ma i nigdy nie była, a która była znaczącym przychodem w bilansach firm telekomunikacyjnych. Tak się to robi w Chicago, gdzie powstał cały ten „intelektualny” prąd neoliberalizmu. Nie ważne, że roaming nigdy nie istniał, ważne, że dał się sprzedać.

Teraz będzie wojna o wodę na lotniskach. Chyba w liberalnej demokracji pojawią się ceny urzędowe. Odkąd jakiś kopnięty terrorysta, jeśli to w ogóle prawda a nie marketingowy pomysł sprzedawców wody, próbował zrobić w samolotowej ubikacji płynną bombę, przy wstępnej kontroli zabierają wszystko. A człowiek nie wielbłąd, pić musi często. I tu ulubione prawo popytu i podaży „sprawdza” się tak, że za szklankę wody trzeba zapłacić jak przebranemu nosicielowi wody na Jemma el Fna w Marrakeszu. I tu i tu łupią turystę ile tylko się da. Ale 3.50 EU za małą butelkę wody to ja nie zapłacę, choćbym w tej Brukseli skonał z pragnienia.

Wytropiłem w sklepie wolnocłowym wodę po 1.20 EU, czyli jak w Modlinie lub Chopinie. Zawsze szukajcie w sklepach, w barach rwą dodatkowy haracz. I to ma być Europa? A zwyczaje jak na arabskim suku.

Jutro piątek, w Maroku prohibicja, więc reszta poszła też po wodę, ale ognistą. Wrócili zadowoleni, dziś wieczorem spotkanie organizacyjne z rezydentem, czyli ze mną. Wątpliwe czy coś zapamiętają jak te wszystkie flaszki wyschną.

Nigel i Ilona zadają światowego szyku, jedzą lunch. Reszta tylko się przygląda.

Samolot startuje dokładnie o czasie, kolejna część planu ok. Żeby tylko nie zapeszyć. Zanim zasnąłem, już widać Afrykę, za niecałą godzinę zaczyna się magia. Marrakesz, sama nazwa powala a naprawdę jest jeszcze lepiej. Witaj lato.

Na każdym szanującym się zdjęciu Marrakeszu widać w tle ośnieżone szczyty Atlasu. Lipa polega na tym, że góry owszem są, ale 40 km od miasta i zwykle ich nie widać. Dziś było je widać przy lądowaniu, są i to naprawdę ogromne. Dziś dodatkowo były pokryte śniegiem, cudowny widok.

Podchodzimy do lądowania, ale co to za kobieta w burce, siedzi tuż koło mnie. I gdzie zniknęła Gosia. Już się zaczyna magia a jeszcze koła samolotu nie dotknęły ziemi.

Wychodzimy na płytę, jest magia. Słońce zachodzi, dokładnie jak rok temu. Nawet widzę na płycie samolot Easy Jet, świat zatoczyło koło, znów tu jestem.

W zeszłym roku nowy terminal był w budowie, teraz już działa. Jest pięknie, pachnie nowością, ale reszta została po staremu. Jak idiotyczne kartki dla policji, które trzeba wypełniać, w obie strony zresztą. Za to jest już „nowoczesna” technologia węża, jak na wszystkich lotniskach. Ustawiamy się w tego węża, od ogona do głowy będzie chyba z godzina. A panom oficerom się nie spieszy, na nic innego zresztą nikt nie liczy. Welcome in Morocco.

Bailey’s byli najszybsi, dostają zadanie znalezienia kierowcy, który ma nas jeszcze dziś zawieźć do Essaouiry. Pomysł chyba dobry, bo gdybyśmy zdecydowali się na nocleg to cały jutrzejszy dzień szlag by trafił na podróż. Bo to rano trzeba by lecieć po bilety, potem jechać, do późnego popołudnia by się zeszło. A tak już dziś będziemy na miejscu, chyba.

Już Wam pisałem, że według mojej żony na każdym lotnisku świata stoi facet z tabliczką „Krzysztofik”, wątpię czy to tak dokładnie wygląda, ale tu i owszem, stał.

Wyjeżdżamy już w nocy. Marrakesz robi wrażenie. Przejechaliśmy przez rynek owocowo warzywny, gdyby nie późna pora, na pewno byśmy się zatrzymali. Jolka ma kamienną twarz, ale mnie nie oszuka, za pierwszym razem to zawsze robi piorunujące wrażenie. A już przeciskanie się przez arabski suk samochodem nawet mnie nie pozostawia obojętnym, jest cudownie, absolutnie cudownie.

Potem chcieli nas wielokrotnie zabić, ale jak Arabowie prowadzą samochody wiemy wszyscy. Nasz kierowca chyba nie był arabem, bo jechał zgodnie z przepisami.

Żeby się uspokoić daliśmy mu telefon do Achmeda z Essaouiry. Pogadali po swojemu i jest ok., będzie na nas czekał. Drugi raz zadzwonił, gdy już dojeżdżaliśmy, Achmed wyłaź z domu, goście jadą. Gdy zatrzymaliśmy się przed Bab Marrakesz zaraz się pojawił na rowerze, który jak starówka powinien chyba być na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Bagaże wziął bagażowy i idziemy. Jest sobota, czyli czwartek, pełno ludzi na ulicach.

Przeciskamy się przez tłum, wkoło kakofonia dźwięków, świateł i zapachów. Orient w całej swojej krasie, jak Jolka chciała egzotyki no to ma, na maksa. Na razie idzie twardo z kamienną twarzą, ale ja wiem, co czuje. Zrzucić Europejczyka pierwszy raz na arabską medynę i to po zmroku, niezapomniane przeżycie. Ma szczęście, że jest się kogo złapać za rękę.

Tym razem mieszkamy bardzo blisko głównej ulicy, będzie góra z 50 metrów. Ale jak już skręciliśmy w boczną uliczkę, przypomniało mi się jak Gosia rok temu znaczyła rogi uliczek szminką, żebyśmy nie zabłądzili.

Dom jak rok temu, jest świetny. Trzy kondygnacje, cztery pokoje plus kuchnia, trzy łazienki, patio i taras na dachu. Wyszło tak, że Jolka wylądowała na dachu, Marcin z Agnieszką zajęli pokój na parterze, my i Baileye „na pięterku”. Następna kondygnacja to już dach, jest tam osłonięty daszkiem narożnik, a za „kopułą” przykrywającą środek domu, drzwi do ostatniego pokoju. Tu Jolka będziesz spać, zapamiętaj zanim zacznie się bal na dole.

Na parterze mamy, jak to w arabskim domu, patio i kącik wypoczynkowy oraz przylegającą do niego kuchnię. Widoczne na zdjęciu drzwi prowadzą do pokoju a do łazienki wchodzi się od klatki schodowej. Standard budowy domu na medinie.

Po lewej stronie widać łuk, za którym znajduje się narożnik ze stolikiem i kominek na długie zimowe wieczory. Tu akurat nie takie długie, bo najkrótszy dzień w roku i tak jest dłuższy niż w Polsce o jakieś dwie godziny.

Achmed poszedł i dzieci zostały same. No to pora robić bałagan. Flaszki w ruch i buch. Niech żyją wakacje. Dobrze nam szło, bardzo dobrze. Cała medina chodziła w posadach. I nagle wszystko zgasło. Dosłownie. Daliśmy takiego żara, że korki poszły. Gdzie te korki? Teraz na wszystko już za późno, nawet jak byśmy je znaleźli, to pewnie byśmy całe miasto wysadzili.

No to każdy czołga się w stronę swojego łóżka. Kłopot w tym, że nie każdy pamięta gdzie śpi. I tak wszystko się pomieszało. Gosia najpierw wpadła do Marcina i Agnieszki, jak ją stamtąd wyciągnąłem i zabrałem „na pięterko”, to próbowała zamieszkać w pokoju Ilony i Nigela, w końcu jednak dotarliśmy do naszego.

Gdy już, jako tako, uporządkowaliśmy te ruchy i wszyscy zostali rozlokowani, pojawiła się zapłakana Jola. Czy ja mam spać na narożniku na dachu? Bo tam nie ma żadnego pokoju. A był, Achmed nam go pokazywał. I co, zniknął? W końcu jesteśmy w krainie baśni, wszystko jest możliwe. Na szczęście, Jolki oczywiście, pokój był tam gdzie powinien, wdzięczność w oczach Joli bezcenna. Pozostało zapakować do łóżka nasze zwłoki i tak się skończył ten długi dzień. Na dobry wakacji początek.

W pogoni za białym królikiem

Obudziłem się w nocy i jakoś udało mi się trafić do łazienki, bo za oknem świeci lampa „uliczna”, czyli coś przyczepione do ściany sąsiedniego domu. „Blackout”. Idę spać dalej.

Rano zrobiło się trochę jaśniej, tylko trochę jaśniej. Bo domy na medinie są tak budowane żeby słońca w nich było jak najmniej. Za to w lecie nie nagrzewają się tak bardzo. Zimne powietrze od ziemi unosi się przez cały dom do góry, naturalnie go chłodząc. Dawniej pionowe „studnie” w środku domu nie miały dachów, ale dziś dobudowuje się albo porządne szklane kopuły, jak w naszym domku albo brezentowe, w końcu jednak od czasu do czasu deszcz tu pada. Najbardziej wygrana jest Jolka w swoim „lofcie”, nie dość, że ma całą kondygnację dla siebie, to na dodatek w gratisie ma budzenie o świcie, bo najbliższy meczet bliziutko. Nie czuje się też samotna, gdyż już po „występach” muezina w odwiedziny wpadają przedstawiciele bardzo tu licznych gatunków ptaków morskich. Niektóre całkiem spore.

U nas półmrok wynikający z konstrukcji domu a na parterze wygląda jakby już wieczór się zbliżał. Hej, Nigel, zrobiłeś kawę?

O tak. No to schodzę, bo bez kawy nawet myśleć nie mogę, a co dopiero zacząć coś robić. Niestety kawę trzeba zrobić jeszcze raz. Nigel, nie rób więcej kawy, nigdy, „never, You understand?”

Anglicy i Amerykanie niech się od cudownych ziarenek trzymają z daleka. Zagotowałem wodę na kuchence gazowej i zrobiłem, co się dało. Bez ekspresu jednak to kompletna porażka. No to trzeba się brać do roboty.

Ale na początek musimy przywrócić zasilanie. Mimo tego, że stężenie alkoholu we krwi spadło znacząco, to nawet korków nie możemy znaleźć. Koło drzwi wejściowych jest jakaś skrzynka, gdzie muszą być, ale nikt nie umie tego otworzyć. Ani inżynier, ani rolnik przemysłowy ani „English native speaker”.

Dzwonimy na „emergency” do Achmeda. Gdy przyszedł okazało się, że rzeczywiście korki są tam gdzie powinny, przy drzwiach wejściowych. Ale w ukryciu za obrazkiem. Co prawda przyszło nam to wczoraj do głowy, ale źle się do tego zabieraliśmy. Nie wyrywać, ale wyjąć obrazek do góry i już wszystko na wierzchu. Ale nasze korki są całe. Wysadziliśmy coś dalej.


Przyszedł Muhammad lub podobnie, otworzył skrzynkę w murze i fakt. Zbiorczy korek „is dead”. Poszli szukać sklepu z korkami, nie wiem czy to dobrze rokuje.

A tak wygląda nasza „uliczka”, jak Jolka to zobaczy, to nie wiem czy z domu wyjdzie. W nocy to były tylko cienie i kontury, dziś wszystko widać jak jest.

Tam na końcu, gdzie widać łuki, jest już „main street” Essaouiry, oczywiście starej części. Ale o nowej nic nie wiem, bo nigdy tam nie byłem, chyba zresztą nie jest to zbyt interesujące. Ot miasto jak każde inne w Afryce Północnej. Za to starówka to zupełnie inna sprawa.

Nasz „deptak”, dumnie nazwany „Avenue de I’Istligal”, ciągnie się przez całą medinę, równolegle do linii brzegowej. Na samym środku krzyżuje się z inną podobną. Całość mediny ma kształt rombu a główne aleje to jego przekątne. Proste?

Poszliśmy na śniadanie, Polak głodny to wiadomo, że zły a po co zły, jak są wakacje.

Mieliśmy iść do Chez Achmed, uroczej knajpki na terenie dawnego bazaru warzywnego, ale już w bramie złapał nas Samir i porwał do siebie, knajpa nazywa się Safran.

„Morocco” na śniadanie to: pyszny gorący chlebek, dżem, miód, masło orzechowe. Omlety i kawa z mlekiem oraz obowiązkowo szklanka świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy. To wizytówka Maroka, bez szklanki soku nie ma co siadać do śniadania.

Na deser herbata z miętą trzy razy nalewana. Na bis czwarty raz lała Jola, ma talent, może się tu załapie na stałe, gdy ją minister oświaty skutecznie „zreformuje”

Gdy wróciliśmy prąd był, co oznacza, że spalony korek jednak w jakimś sklepie był. System dystrybucyjny w krajach arabskich jest zupełnie inny od tego, do czego przywykliśmy w ostatnich latach. Bardziej przypomina dawne czasy, gdy wszystko się „załatwiało”. Tu trzeba mieć wiedzę, gdzie i co można dostać, znaczy kupić. Nie ma żadnego tam „Leroy Merlin” czy „Obi”, już prędzej Obi Wan Kenobi, ale to w Tunezji. Dla nas wygląda jakby niczego tu nie było a jest dokładnie odwrotnie, jest wszystko tylko trzeba wiedzieć gdzie. Bez „google” i innych takich wynalazków. Moim zdaniem system jest skuteczniejszy i tańszy, nie warto mieć żadnych zapasów skoro wszystko można dostać „za chwilę”. Powoduje to niższe koszty magazynowania i dystrybucji oraz oszczędza czas i środki konieczne, gdy trzeba na przykład pojechać 30 kilometrów do Auchan, bo w domu spaliła się żarówka. A my tak mamy. Konia z rzędem temu, kto zdobędzie w 5 minut igłę z nitką, jak mu gacie pękną na samej tyli. A tu „no problem sir”. I kto ma lepsze „materials managing”? Handlowiec Amazon w SAP ERP czy arab w swojej szopie?

Ahmed poszedł do domu. I wtedy skończył się gaz w kuchence. Dzwonimy do Ahmeda? Damy mu spokój, bo w końcu niedziela.

Wyłazimy na zakupy, mamy własny dom to coś w domu też musi być, na razie w lodówce siedzi pingwin. Na ulicy szaleństwo, świeże warzywa i owoce prosto z pól. Kupujemy 10 kilo mandarynek na sok za 20 złotych, pomidory o smaku pomidorów, oliwki o smaku cytryny i chilli. I jeszcze jakieś tam. Wszystko wymieszane w jednej torbie, to mamy mix oliwkowy. I gorący chlebek, palce obgryzać. W mięsnych wiszą baranie tusze z jądrami na wierzchu. Oni tu mają naprawdę namieszane. Jakby nam mało było, to kupuję świeżą papaję i czarne awokado i na deserek kiść prawdziwych bananów. Są małe i krzywe, w życiu nie przejdą kontroli jakości w UE, ale za to smakują jak banany a nie jak kartoflane puree. Na warzywnym bazarku, jak raju. Wszystko jest cudownie kolorowe, świeże i pachnące. Te same rzeczy, które można kupić u nas na ursynowskim „dołku”. Różnica polega na tym, że tamte zerwano też w Maroku, ale niedojrzałe i przez miesiąc trzymano w kontenerach. Wyglądają tak samo, tylko ani smaku ani zapachu ani nic. Gdy wgryzłem się w zwykłego pomidora, odleciałem. Nigel codziennie jadł miskę lub dwie, jak czipsy.

Najlepszym zwieńczeniem naszych zakupów są jednak oliwki, nigdzie i nigdy nie widziałem czegoś takiego, jak w Maroku. Tylko spójrzcie, jak tu wygląda stoisko gdzie kupuje się oliwki. Warto dodać, że kilogram uszczknięty z takiego stosu kosztuje całe 20 DH, czyli około 8 pln. Te czarne są wędzone i smakują lekko bekonem, z silną wonią i smakiem dymu. Są też czerwone i oczywiście zielone. W różnych zalewach i przyprawach. Oraz z różnymi dodatkami. Nigel koniecznie chce coś na podpałkę, czyli oliwki z papryczkami „piri, piri”. Po jednej teleportuję się na orbitę marsa, ale Nigel tylko mruga oczkami, pyszne — mówi z tym swoim akcentem z Nottingham. Kupujemy od razu dwa kilo, starczyło na jeden dzień.

I jeszcze coś, „last but not least”, truskawki. Uczta dla oczu, czerwono zielone stosy wielkich, dorodnych truskawek gdzie tylko się ruszysz człowieku. Czar pryska, gdy już wgryzam się w soczysty miąższ. Nie ma zmiłuj, takich truskawek jak w Polsce nie kupicie nigdzie na świecie. Ale te nie są takie złe, o niebo lepsze od egipskich, o malezyjskich nawet nie wspomnę. Natomiast jeśli szukacie tej soczystej słodyczy, naszych czerwcowych owoców to dajcie sobie spokój. Tego nigdzie nie znajdziecie, truskawka musi być z Polski, reszta to ordynarne podróbki.

Czego jednak byś nie jadł, w Maroku zawsze i wszędzie, do każdego posiłku podają marokański chlebek. Najlepszy jest ten kupiony na ulicy. Pieką go przez cały dzień, więc kiedy go nie kupisz, zawsze będzie świeży.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 20.12
drukowana A5
Kolorowa
za 41.83