E-book
7.35
drukowana A5
36
Drugi gatunek

Bezpłatny fragment - Drugi gatunek


Objętość:
211 str.
ISBN:
978-83-8221-643-1
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 36

Paulina Wuszter


Drugi gatunek

Na początku Bóg stworzył człowieka, ale widząc go tak słabym, dał mu psa.

Rozdział 1. Rodzina Szczepańskich

Mały Piotrek postrzegał świat jako pudełko, które można opuścić dzięki marzeniom. Wystarczyło zamknąć oczy. Tak chłopiec we śnie wyzwalał się spod ucisku czasu i własnego ciała. Stawał się każdym ze zwierząt, odwiedzał wszystkie zakątki świata, gdzie przyjmowany był z otwartymi ramionami. Niczym dźwięk przenikał ściany, wypełniając nowymi słowami serce. A ono rosło i rosło, aż przemieniło zwykłe życie w sen na jawie.

Mając siedemnaście lat, Piotr na nowo zasypiał z tą myślą. Tylko ona bez wahania podawała mu pomocną dłoń. Czuł niemal jej łagodny dotyk. W rzeczywistym świecie taki kontakt przydarzał się nieczęsto. Pół roku temu chłopak przeprowadził się z rodzicami do Ogniogrodu.

— To miasto nieograniczonych możliwości — powtarzał jak mantrę jego ojciec, Andrzej Szczepański. Policjant uznał emeryturę za właściwy moment do rozpoczęcia miastowego życia.

Reszta domowników stanęła przed faktem dokonanym. Zakochany w Kobiernikach Piotrek wzbraniał się jak zwierzę w potrzasku, z każdym słowem tylko zacieśniając więź łączącą go z rodzicem. 56-letni lokalny bohater był ścianą, o którą rozbijały się fale młodzieńczych przeżyć. Wieś na Mazowszu miało zastąpić oddalone o 40 kilometrów miasto ze szkła i stali, którego nazwa brzmiała jak wyrok. Przerażający, ale nieunikniony.

Pierwszy wyjazd do Ogniogrodu potwierdził słowa ojca. Metropolia zmuszała do zmiany perspektywy. Wzrok zamiast płynąć po niebie rozbijał się o wieżowce, a dźwięk kroków zagłuszał jazgot maszyn. Smutek jednego nastolatka był zaledwie pieprzykiem na ciele potwora. Ulice wypełniało drapieżne piękno. Stukot obcasów w pędzie, reklamy zmieniające się równie szybko, co napotykane postaci. To komiksowe tempo przyprawiało o zawrót głowy.

Gdzie podziały się drzewa, dawni królowie? Wszystko ścięto. Niebo skurczyło się do rozmiarów płachty, którą można się zadusić — pomyślał potrącany przez przechodniów Piotr. Wraz z matką dreptał posłusznie za żywicielem rodziny. Wtedy jego serce poiła tylko przelotna złość. Z ironią śmiał się na widok miasta. Przypominało raflezję, która mami swoim smrodem muchy. W oczach nastolatka Ogniogród był kwiatem równie ogromnym, co brzydkim. Piotrek sądził, że ta pasożytnicza roślina tkwi zbyt głęboko w betonie, by mogła go dopaść. Przeprowadzka? To zwykła mrzonka. Ojciec nigdy nie zrezygnuje z poklasku całej naszej wsi. Nie może się obejść bez pochwał sąsiadów, tak samo jak mieszczuchy bez sztucznych wygód — pocieszał się w duchu. Nie mógł się bardziej mylić.

Mieszkańcy Kobierników uznaliby Ogniogród za jeden z kręgów piekła Dantego. Umykający przed sobą wybrańcy metropolii zamiast przysłów posiadali prawa, a przyjaciół często zastępowali psychologami. Najszybsi i najskuteczniejsi ewoluowali na podobieństwo maszyn, znajdując ukojenie w towarzystwie elektroniki. Większość spojrzeń koncentrowała się na telefonach komórkowych. Wszyscy odmierzali czas z komputerową dokładnością. Zostali zaprogramowani tak, aby osiągnąć sukces. Każda ich czynność miała określoną nazwę, choćby była największym nonsensem. Mieszkańcy miasta liczyli skrupulatnie każde ziarnko piasku.

Po co w ogóle ta klepsydra czasu, śmierć i wieczność? — na takie pytanie przechodnie pokręciliby głową jak na dźwięk obcego języka. Nowe millenium miało własne zasady. Życie zamieniło się w zawody, kto najdłużej utrzyma się na powierzchni. Głośna muzyka, migające obrazy. Tutaj nic nie było do końca prawdziwe. Cenne pozostawało tylko życie, z którym nie mogła się mierzyć żadna inna wartość. Każda wiadomość o wirusie czy wypadku na drugim końcu świata potrafiła wstrząsnąć zbiorowym umysłem, który kurczył się nagle do rozmiarów telefonu. To medium informacyjne wyznaczało rytm dnia, a przede wszystkim stanowiło wspomnienie raju, który został bezpowrotnie utracony. Tylko dzięki smartfonom można było sobie przypomnieć, jak wygląda większość zwierząt i roślin wyeliminowanych, by miasto mogło się bezpiecznie rozwijać.

Ogniogród do granic obłędu przestrzegał higieny, a także powściągliwości, aż ludzie zapomnieli, co tak naprawdę chcieli stworzyć. Byli już tylko trybikami w jakiejś piekielnej maszynerii, którą sterował roześmiany diabeł. Przynajmniej tak widział miasto Piotrek, w myślach przeklinając się za wydarzenia sprzed pół roku.

Nowy dom rodziny Szczepańskich okazał się być mieszkaniem w nowoczesnym osiedlu. Wydano tam zakaz posiadania zwierząt domowych z uwagi na zagrożenie chorobami pasożytniczymi. Śnieżnobiały apartamentowiec od ulicy odgradzał mur, tworząc obraz getta. Nowy budynek oferował sterylną czystość jak na sali operacyjnej. Wypielęgnowane trawniki przypominały sztuczny dywan, a nieprawdziwe kwiaty imitowały rośliny wyhodowane w ogrodzie. Wszystko zostało wywrócone do góry nogami, podobnie jak życie Piotra.

Kiedy po osiedlu pierwszy raz niósł się huk ze strzelnicy, chłopak siedział w swoim nowym pokoju. W ciemności błagał, aby jego dziecięcy sen stał się prawdą — że wystarczyło zamknąć oczy, by móc opuścić świat ludzkich szeptów, w którym nawet do największego zła można się było przyzwyczaić. Tego wieczoru poobgryzał paznokcie do krwi, w wyobraźni widząc dumnego mężczyznę uczącego innych posługiwania się bronią palną. Tak widział swojego ojca. Chłodnego jak ołów, podziwianego przez sąsiadów niczym posąg. Dla Piotrka był po prostu martwy. Wycie psa przeszywało chłopakowi serce.

Dlaczego nie może wyrzec się tego głosu, porzucić dziecinne urojenia? — to pytanie zadawała sobie jego matka, mając przed oczami scenę z ostatnich dni. Syn szamoczący się przy bramie schroniska dla zwierząt. Rozpaczający nie jak człowiek, nie jak mężczyzna. Bo czy można psa cenić wyżej od wspólnego dobra? — mamrotała do siebie Sylwia, odganiając wątpliwości. Wstydziła się za 17-latka, który niczym dziecko nie mógł się z niczym pogodzić. W przeciwieństwie do ojca przeczuwała, że Piotrek oddałby całą tę świetlaną przyszłość (pobliski uniwersytet oraz świetną pracę), byle znaleźć się poza granicami miasta i przerwać milczenie. Tkwili w tej samej klatce posłuszeństwa, ale każde z nich inaczej postrzegało swoją sytuację. Dla niej dyktatura Szczepańskiego oznaczała bezpieczeństwo, dla syna — traumę.

Po paru tygodniach traktowała żałobę chłopaka jak krzywo zrośniętą nogę. Syn nieznacznie kulał, ale to nie było nic poważnego. Sylwia, nie tracąc czasu na spory, nauczyła się ćwiczyć yogę, a także lepiej gotować. Tymczasem skulony przy oknie Piotrek zdążył znienawidzić dobro i zło. Okazały się tylko pustosłowiem, bo nic już w jego życiu nie było proste. Każda sprawa miała podwójne dno, a on owinięty w koc wiedział, że tak naprawdę tkwi po uszy w bagnie. Sam przyłapywał się na jąkaniu i urywaniu myśli, więc prawie przestał mówić. Tylko jedno słowo uparcie rzucał w próżnię — Akio.

Poznali się siedem lat temu. Wysoki na swój wiek Piotrek przypominał stracha na wróble. Chudy, potrząsający płową czupryną przestępował z nogi na nogę w oczekiwaniu. Gdy pierwszy raz wziął szczeniaka na ręce, wydawało mu się, że trzyma puchaty obłok. Głaszcząc czarno-białe piórka, chłopiec wyczuwał kruche kości. Nareszcie miał kogoś pod swoją pieczą. Akio, czteromiesięczny chiński grzywacz, był pierwszym zwierzęciem, za którego Piotrek brał pełną odpowiedzialność.

Przyglądając się temu, jak pies lgnął do swojej hodowczyni i przywierał do jej rąk jak embrion, chłopiec nie przeczuwał, kim stanie się dla niego ta istota. Kiedy pierwszy raz go zobaczył, Akio był tylko czymś — młodym z trzeciego miotu swojej matki, czwartym psim dzieckiem, które zostało zmuszone szukać nowych właścicieli. Piotrka zaskoczyła jednak łagodność psa, jego spokój niepasujący do wesołości rodzeństwa. Czy wie, że nigdy już tu nie wróci? — to pytanie pulsowało w skroniach chłopca. Wpatrywał się w malca, który opuszczał dawny dom drobnymi kroczkami. Szczeniak nie opierał się, gdy obcy ludzie zabierali go do samochodu. Na siedzeniu bezgłośnie zwinął się w kłębek z jakąś przedziwną pokorą. Wywołał tym bezwiedny uśmiech na twarzy Piotrka.

Neurotyczny jedenastolatek przez dwugodzinną podróż nareszcie mógł przyjrzeć się nowemu członkowi rodziny. Starał się zapamiętać wszystkie szczegóły umaszczenia. Białe znaczenia na klatce piersiowej, a także na łapach przypominały serdak i cztery skarpetki. Ten elegancki mundurek wieńczyła jasna kropeczka na końcu ogona. Chłopiec podczas obserwacji szczeniaka zapomniał o skrępowaniu, które towarzyszyło mu w międzyludzkich kontaktach. Czuł ulgę, jakby to patrzenie było najbardziej naturalne na świecie, jakby było czymś, co od dawna znał. Przeczytał kiedyś, że człowiek, będąc pierwszy raz w wodzie, często przypomina sobie wody płodowe swojej matki. I tak obce środowisko okazuje się miejscem, z którego ów człowiek pochodzi. Piotrka nie opuszczało podobne wrażenie. Z psem zaczęło łączyć go niemal duchowe pokrewieństwo.

Na początku młody Szczepański ze zdziwieniem wymawiał psie imię. Po jakimś czasie nie krył zaskoczenia, kiedy jego ulubieńca nie było w pobliżu. Nadane przez hodowczynię imię idealnie odzwierciedlało rolę czworonoga. Akio (świetlisty w języku japońskim) wprowadził do domu światełko bezwarunkowego oddania, którym Piotrek nie mógł przestać się zachwycać. Zaczął z przymrużeniem oka traktować ludzkie sprawy, tak jak rodzice z lekką drwiną obserwowali jego międzygatunkową przyjaźń. Uśmiechali się z politowaniem, gdy w wolny dzień wychodził o piątej rano z psem.

Kiedyś na kółku filozoficznym jedna z dyskutantek powiedziała, że spacer z pupilem to takie śmieszne nic-nie-robienie, kiedy można sobie leniuchować i słuchać, jak śpiewają ptaszki. Po spotkaniu Piotrek wyszedł oburzony. Dla niego takie wyprawy były świętością, chwilą, kiedy czuł się w pełni zgodny ze światem i z samym sobą. Wczesnym rankiem w sobotę razem z Akio wyruszał w kierunku pobliskich pól. Tam pozwalał sobie na wypowiadanie myśli, o których nie wypada mówić synowi byłego policjanta. Czasem na poczekaniu układał wiersz, a niekiedy zastanawiał się nad jakimś obrazem lub nad słowami, o których wydawało mu się, że zapomniał. Wtedy dziwny węzeł w gardle się rozwiązywał, a umysł przestawał być tylko zbiorem informacji.

Pustkowie odpowiadało echem na refleksje pisarzy, którzy byli już tylko duchami. Wyobraźnię Piotrka przepełniały podróże Rilkego w głąb ludzkiej duszy. Podczas tych spacerów, całkowicie niepasujących do codzienności, młody Szczepański powracał do wierszy austriackiego poety. Powtarzał zapamiętane fragmenty Księgi godzin, marząc o życiu pustelnika. Pulpa poleceń rodziców, ocen nauczycieli i sprośnych historyjek znajomych nie dławiła już sobotniego poranka, kiedy wszystko wydawało się odzyskiwać swój pierwotny głos. Kiedy o szóstej rano w niedzielę szedł z Akio przez Kobierniki, wyobrażał sobie, że jako jedyni istnieją na tej uroczyście cichej ziemi. Nikt nie pluł jeszcze Piotrkowi nad głową o ciemnocie panującej na wsi i wyższości miejskiego stylu życia. Istnieli tylko chłopiec i jego pies.

Dorosły Piotr wracał czasem myślami do ich pierwszego dłuższego spaceru, kiedy nie istniały granice pomiędzy lasem a wiejskimi domkami. Wychodząc z gęstwiny, wpadł na pomysł spuszczenia Akio ze smyczy, żeby urozmaicić powolny spacer z rodzicami. Po chwili trójka bezradnych dwunogów patrzyła, jak rozpędzony szczeniak zamienia się w coraz mniejszą strzałę. Ważył niespełna sześć kilogramów, a umykał z gracją charta. Chłopiec nie mógł wydobyć z siebie słowa. Po kilku minutach zdołał w panice wypowiedzieć imię uciekiniera, gdy ten już zawracał z niewiarygodną lekkością. Po paru takich doświadczeniach Piotrek zrozumiał, że z psem nie sposób walczyć. Można jedynie komunikować się w jego języku. I tym próbom po szkole chłopak poświęcał najwięcej czasu.

Kiedyś Szczepańscy przy stole zaczęli wspominać ucieczkę rozbrykanego szczeniaka. Matka przyznała ze śmiechem, że widziała wtedy tylko uciekające tysiąc złotych. Ojciec mruknął, że i tak nie wie, co z takim psem można zrobić.

— Gdyby uciekł, nie byłoby czego żałować — burknął, koncentrując się na jedzeniu.

Piotrek przytaknął z pokorą. W głębi serca bał się jednak zdrady przyjaciela i tego, że być może pupil wrócił, bo nie potrafił żyć inaczej. Zastanawiał się nad tym, gdy patrzył na dwuletniego już podopiecznego. Akio zaczął przypominać srebrnego lisa, który wciąż nie nauczył się szczekać. Jedwabista szata przypominała barwę księżyca, a odgłosy, kiedy czworonóg witał domowników, przywodziły na myśl jakiś niepowtarzalny lament. To wycie roznosiło się po całym mieszkaniu, zarówno kiedy Piotrek wracał po ośmiu godzinach, jak i po dwudziestu minutach. Chłopca rozczulało to, że Akio ignoruje tykanie ludzkiego zegara, nie miarkując czułości. Czworonóg niezawodnie wybiegał mu na spotkanie rozpędzony tęsknotą, która dla ludzi była tylko śmiesznym wybrykiem. Ojciec nakazał oduczyć psa tego durnego podskakiwania. W takich momentach Piotrek tym mocniej wtulał twarz w śnieżnobiałą kryzę przyjaciela, wiedząc, że to zwierzę łasi się tylko do niego.

Młody Szczepański nie pozwolił poddać Akio jakiemukolwiek szkoleniu. Sam zajął się psią socjalizacją. Układał pupila skutecznie, choć czasami zauważał, że czworonóg przejmuje cechy, które chłopak stara się ukrywać. Kiedy on kłaniał się przymilnie sąsiadom, których nie znosił, jego druh już tańczył nerwowo na smyczy. Przechodząc obok grupy śmiejących się z niego nastolatków, on spokojnie odwracał głowę, ale gdzieś w głębi serca jak Akio kręcił wściekle kółka. Pies stał się odbiciem jego prawdziwych uczuć, które zmąciło wychowanie, musztra upodabniania do innych ludzi. Piotrek nie chciał, by jego przyjaciel przechodził przez tę szkołę kamuflażu. Postawił sobie za punkt honoru, by mieć ten mały świat na wyłączność.

Kiedy dorosły Akio zaczął oddalać się coraz mocniej w kierunku innych psów, Piotrek zdecydował się go wykastrować. W ten sposób czworonóg znów był tylko jego, by rozpraszać mroki zazdrosnego serca.

Choć uwielbiał takie przywiązanie, nastolatek od dłuższego czasu nie potrafił go znaleźć wśród innych ludzi. Widział, jak praca i telewizja wieczorem pomagają rodzicom znosić się nawzajem. Zachodził w głowę, czy dwójkę osób po kilku latach znajomości łączy coś więcej niż biologia lub przyzwyczajenia. Opowieści z książek oraz filmów zacierały te czarne wizje. Mimo to pozostawały gdzieś daleko przed Piotrkiem jak jasne, ale zimne gwiazdy nienależące do jego rzeczywistości. Był parę razy zakochany, ale pół roku po przeprowadzce wspomnienia zaczęły się rozmazywać. Nie opuszczało go uczucie, że w tamtych chwilach tylko przedrzeźniał ludzi, których podziwiał. Z przyjaźni pozostały jedynie echa głupawych rozmów.

Czy Ogniogród naprawdę mnie zmienił, czy tylko obnażył sprawy, których starałem się dotąd nie widzieć? — to pytanie prześladowało go jak uporczywy szum w uszach. Im bardziej chciał, by wszystko wróciło do normy, tym bardziej się wściekał. Niby był ciągle tym samym cichym chłopakiem i dobrym uczniem, a jednak spojrzenie po kilku miesiącach spędzonych w izolacji od rodzinnych stron zdradzało, że Piotrek zdziczał. W nowej szkole był już tylko Piotrem, którego życie przemieniło się w stąpanie po kruchym lodzie.

Czasem z niechęcią zatrzymywał się przy lustrze. Patrzył na swoje duże, niebieskie oczy, w których ukrywała się tylko naiwność. Kędzierzawe włosy, szerokie usta i pociągła twarz tworzyły obraz chłopca starającego się nie potykać w ojcowskich butach. Te próby okazywały się najczęściej donkiszoterią, z powodu której ludzie na ulicy szeptali zgodnie:

— Taki sobie hormonalny kołtun.

Piotr zniknąłby w tłumie, gdyby nie dziwna niepewność chwytająca go za kark. Przez nią zatrzymywał się nagle, jak gdyby czegoś zapomniał. Tylko przewrotna wyobraźnia znała meandry tej drogi, zwłaszcza gdy chłopak oddalał się od lusterka i tkwiącej w nim maski. Tupał mocno jak dziecko, któremu nie udał się rysunek. Bez względu na to, ile pracował nad swoją mimiką, nie potrafił zetrzeć z twarzy pytań, których nie miał odwagi zadać.

Dwudziestego czerwca wieczorem Piotrek siedział na parapecie, spojrzeniem wędrując po blokowiskach. Patrzył na migające w oknach sąsiadów telewizory. Nie powstrzymałem go — wypominał sobie po cichu zdradę przyjaciela. Wstydził się własnej niemocy.

Światła z wielu pięter wyglądały jak wielki plaster miodu. Chłopak wykrzywił usta w niesmaku na myśl o poprawnym życiu tych setek pszczół. Przeklinał gwiazdy kina przeżywające wielkie przygody, kiedy pozostali mogli się tylko przyglądać. Wszyscy mieszkańcy zahipnotyzowani w ciemnych pokojach, niemogący się ruszyć sprzed ekranów. Piotr poczuł się jednym z nich i z całego serca zapragnął wielkiej wojny, która wywróciłaby świat do góry nogami. Z tym życzeniem zszedł na dół, by patrzeć jak rodzina świętuje jego 18. urodziny.

Matka, ojciec i dwie ciotki w małym salonie z jeszcze mniejszym stołem. Cała czwórka przekrzykiwała się jak na aukcji, od miesięcy rywalizując o to, kto przebije resztę najbardziej drastycznym newsem.

— Wiecie, że zginęła dzisiaj 27-latka, która dopiero co urodziła dziecko? — krzyknęła oburzona siostra Sylwii. Oczy rozbłysły jej jakimś wilczym blaskiem.

— Daj spokój! A nie słyszałaś, że 3-letnia dziewczynka, która wypadła z okna w Mediolanie, chorowała na nowy szczep grypy? — druga siostra ruszyła w kontrze, jakby sama była sprawczynią tego zdarzenia.

Kobiety w tym samym momencie drapały się po szyi, zezując na gospodarzy. Razem wyglądały jak hydra szukająca czułego punktu. Matka już dawno nie była tak podekscytowana. Wirowała z talerzami, słuchając to walki przy stole, to relacji speakerów z telewizji. Ojciec niczym wielki basior przyglądał się wszystkiemu czujnym okiem, połykając ze stoickim spokojem coraz większe porcje ciasta. Piotrek wszedł w ten rój niepewnym krokiem. Święto osobnika stojącego najniżej w hierarchii właśnie się rozpoczęło.

Chłopak przelotnie patrzył na gości, jakby natknął się na zbiór egzotycznych kwiatów. Kolorowych i mięsożernych. Seledynowe cienie na oczach, karminowe usta. Z konsternacją zatrzymał proces percepcji na poziomie wzroku, nie zagłębiając się w rozmowę. Kobiety z tej rodziny każdego dnia wydawały się szykować na swoje ostatnie przyjęcie. Wszystkiego doświadczały w nadmiarze, dlatego ich umysły nigdy się nie zatrzymywały. Ciągle w pogoni za różnymi tropami wpadały sobie w słowo. Jedna informacja jak kropla krwi w morzu rekinów powodowała zamęt, którego ojciec nawet nie próbował ujarzmić. Wydawał się upajać tą kakofonią, śledząc wszystko zimnym spojrzeniem na wpół zmrużonych oczu. Cała rodzina poruszała się w jednym kierunku, do bólu przewidywalna. Grupa ekstrawertyków z określonym przywódcą, który wreszcie przemówił:

— Policja przerwała poszukiwania tej wariatki.

Nastała cisza, którą po trzydziestu sekundach przerwał ryk dwóch podchmielonych ciotek.

— Nie ma co się dziwić! Jak można całe miasto narażać dla niedoszłej samobójczyni? W Mediolanie podobna sytuacja doprowadziła do ewakuacji całego budynku. Żeby tak gazem potraktować niewinnych sąsiadów? To się w głowie nie mieści! — matka zaczęła cytować nagłówki gazet, które wpadły jej przypadkowo w ręce.

Wykrzykując ostatnie zdanie, zamarła w teatralnym geście, przy okazji poprawiając fryzurę. Końcówki miedzianych włosów łaskotały policzki. Pogłaskała się po szczęce. Kiedy ostatni raz mąż mnie tu pocałował? — przemknęło jej przez głowę pytanie. Zagryzła wargę, gubiąc się w obliczeniach.

— Teraz, kiedy miasto oferuje dosłownie wszystko, tej głupiej odechciewa się żyć — jedna z dam niemal opluła się z powodu społecznego zaangażowania. Wyprężyła pierś dumna z talentu do słownych potyczek.

— Piotrek w następnym roku będzie pisał maturę. Postanowił studiować prawo. Zaraz powie nam, którą uczelnię wybrał… — ramię ojca ciążyło Piotrkowi jak zbliżające się imadło.

Chłopak słyszał w głowie tylko wojskowy bęben, który wściekle wybijał rytm dla dezertera.

— Jeszcze muszę się zastanowić — wybełkotał głosem zaprogramowanej maszyny.

Zatopił spojrzenie w wieczornej ciemności z okna, gdy reszta rodziny zaczęła potakiwać zgodnie. Zdmuchnięcie świeczek na torcie posłużyło za przerywnik w doniesieniach z wielkiego świata. Po zrobieniu zdjęć ciotki zaczęły złorzeczyć jakiejś zaginionej nastolatce, zgodnie mrucząc:

— To już nie wróci z imprezy.

Na wieść o cudzej śmierci, w gościach na nowo burzyło się życie. Dwie rozwódki wiwatowały z powodu takich przypadkowych zwycięstw.

— Tylko czekać, aż z ust buchnie piana — pomyślał Piotrek, ukrywając szyderczy uśmieszek.

Na chwilę zagubił się w gonitwie myśli. Dlaczego nie mógł odkręcić tego wszystkiego, co zostało tutaj powiedziane? Jakiś jad wsączał się wściekle w uszy i pozamieniał ludzi. Solenizant pragnął go z całej siły zetrzeć. Czuł jednak, że to niemożliwe.

Przy zmywaniu naczyń spróbował na chwilę powrócić do roześmianych, opalonych twarzy bliskich, gdy wszyscy razem kilka lat temu świętowali nadejście wiosny. Przed oczami stanęły mu wiejskie zabawy w Kobiernikach, o których nie wolno było wspominać. Zamiast wstydu ogarnęło go rozmarzenie. Uśmiech błądził na ustach. Czy w ogrodach bluszcze wciąż pną się do nieba? Ich liście na wpół przezroczyste jak skrzydła ważek już zawsze będą tylko wspomnieniem? — zastanawiał się Piotrek, upiększając dziecinne obrazki.

Na salonach czerwiec przywitał ich tylko zgonami ludzi, których nawet nie znali. Nie było miłości ani śmierci. Istnieli jedynie konkubenci, denaci oraz inne sformułowania, które miażdżyły wszystko, czego nie dało się przeliczyć.

Byłbym gotów zabić, żeby tylko powrót był możliwy — ta myśl wykrzywiła Szczepańskiemu twarz, gdy usłyszał ciężkie kroki ojca. Wysoki i silny 56-latek próbował przeniknąć jego umysł niczym wykrywacz kłamstw. W końcu westchnął smutno:

— Nie martw się, Piotrek. Wszystko przed tobą: uczelnia, kariera, może nawet doktorat… Zaczynasz nowe życie, chłopie — pochylił się nad chłopakiem, targając mu włosy. Na tyle czułości mógł sobie pozwolić.

Piotr przytaknął tak, jak go uczono. Dalej zmywał naczynia. Zatrzymał się przy nożu. Zacisnął go z całej siły z myślą — Jedyne, co jest tutaj czyste, to ostrze tego noża. Uśmiechał się jeszcze przez jakiś czas. Czuł, jak węzeł w gardle niemal nie pozwala mu oddychać. Ciało odłączyło się od umysłu, zaczął pracować instynkt samozachowawczy. W środku nigdy jeszcze tak nie wrzeszczał. Zamykał oczy i widział tylko ten przeklęty plan na przyszłość. Spadał do głębokiej studni, a to, co naprawdę chciał powiedzieć, zniekształcało echo. Jego myśli przypominały śmietnisko. Liczyły się tylko naukowe fakty. To była jedyna prawda. Piotrek pożegnał się ze wszystkimi i z ulgą uciekł do pokoju. Głupi szczur w labiryncie — tyle o sobie wiedział. Widział się już w roli buntownika, mordercy czy szaleńca. W rzeczywistości nie zrobił niczego, o co się podejrzewał.

Młody Szczepański tylko raz sprzeciwił się ojcu. To była ich najgorsza kłótnia, tuż po przeprowadzce do Ogniogrodu. Podczas kolacji Piotrek nagle wybuchnął:

— Spełniałem każde twoje polecenie, ale ty musiałeś odebrać mi jedyną radość, z której nie musiałem się tłumaczyć. Tylko ten pies nie miał twojego patetycznego uzasadnienia. No, ale po co takie zwierzę ma istnieć, jeśli nie dla dobra ogółu? — chłopak w przypływie wściekłości zaczął przedrzeźniać ojca. Wziął się pod boki, mrużąc oczy — Zapomniałem, przecież ty nie uśmiechasz się bez powodu. Nie uwzględniliśmy śmiechu policjanta w domowym scenariuszu — nastolatek zaczął gestykulować w nerwowym ataku.

Andrzej chwycił młodego Szczepańskiego, niemal odrywając go od ziemi. Pokój wypełnił się tubalnym głosem:

— Ciągle tylko ten przeklęty pies! Te twoje przeżycia wewnętrzne to jakiś rodzaj hipochondrii? Zapisać cię do psychologa? Idź ze mną raz na akcję, a z wszystkiego się wyleczysz. Zobaczysz, jak rodzina ginie w zmiażdżonym aucie, jak kobiety uciekają przed bijącymi je pijakami. Budzą cię w środku nocy, bo kogoś zadźgano nożem. To są problemy, synu. Obudź się do cholery!

Ojciec odepchnął Piotrka w przypływie furii. W takich chwilach wylewały się z niego historie ze służby. Wbijając wzrok w syna, dał do zrozumienia, że to ostatnie ostrzeżenie. Chłopak wybiegł z salonu. Ukrył się w swoim pokoju, podkurczając kolana. Próbował uspokoić kołatanie serca. Żałował, że tak ostentacyjnie trzasnął drzwiami. Chwilę później usłyszał tylko trzask i krótki krzyk. 56-latek przyszedł po wszystkim do pokoju nastolatka.

— Zastanów się, zanim się w ogóle odezwiesz — przeciął ciszę wściekłym barytonem, gasząc światło.

Rano Piotr zobaczył podbite oko matki. Więcej już nie wracali do tematu przeprowadzki.

Od kilku miesięcy młody Szczepański rozmawiał z rodzicami głównie o szkole, bo w tym sprawdzał się najlepiej. W domu nie było miejsca na słabości. Ojciec rządził tam niepodzielnie jak sędzia, który nie nagradza za dobre zachowanie, co najwyżej karze za złe. Matka upominała Piotrka, powtarzając jak mantrę:

— Nie denerwuj taty!

Były policjant przypominał pomnik, którego nie wolno było bezcześcić. Jako obrońca uciśnionych mógł zrobić awanturę o to, że gazety leżały krzywo. Żona za każdym razem go broniła. Dreptała na paluszkach, by nie zagłuszać kroku najlepszego mężczyzny w Kobiernikach. Ugodowa Sylwia większość czasu poświęcała na rozwój swojego centrum ogrodniczego. Przyjeżdżano do niej z całego Mazowsza, aby kupić najróżniejsze okazy — od bratków do orchidei. Hodowczyni była równie krucha jak kwiaty, które pielęgnowała. Mimo pięćdziesięciu lat zachowała urok nastolatki. Dołeczki w policzkach i na wpół przymknięte w uśmiechu, brązowe oczy sprawiały, że jej pozornie pospolita twarz nabierała uroku. Rola pani domu nie studziła jej artystycznego zapału. Uwielbiała przystrajać dom girlandami w krzykliwych kolorach, przemycając do wnętrza wiejski folklor.

Od pół roku ulubionym zajęciem pani Szczepańskiej było siadywanie przy oknie i komentowanie przechodniów. Tak zaspokajała swoją gadatliwość. Nazywała ją empatią, która nieraz kończyła się przypalonym obiadem. Zawsze bardziej interesowały ją sprawy, które rozgrywały się za rogiem niż te we własnym domu. Sąsiedzkie problemy wywoływały jedynie figlarny uśmiech, nie mogąc zachwiać jej skorym do żartów charakterem. Oddzielona od przyjaciół Sylwia przyzwyczaiła się do godzinnych rozmów telefonicznych. W tygodniu układała bukiety w pobliskiej kwiaciarni. W weekendy zaś przyjmowała gości albo przygotowywała się do ich nadejścia.

Andrzej Szczepański w przeciwieństwie do żony rzadko bywał w domu. Większość czasu spędzał na strzelnicy lub w technikum wojskowym. Rozmowa z nim przypominała pole minowe. Po paru wybuchach Piotr częściej słuchał, niż zabierał głos.

— Nie martw się, wyrośniesz z tego — przerywał mu ojciec w połowie zdania, powtarzając te same rady. Brzmiały jak muzyka z pozytywki, która początkowo jest kojąca, ale za setnym razem doprowadza do szału. Syn marszczył brwi na wspomnienie tych quasi-dialogów, aż w końcu wyraz irytacji zastygł na jego twarzy jak ślad w cemencie.

Po urodzinowej kolacji Piotrek wyszedł z domu.

— Pójdę zaczerpnąć powietrza! — krzyknął przez ramię, rzucając się w objęcia mroku.

Nie chciał już nigdy w życiu czekać, szczególnie po tym, jak własny ojciec już wróżył mu stopnie naukowe. W gąszczu blokowisk poczuł się jak stary karzeł. Każdy jego krok wydawał się zaplanowany i nagrany na jakiejś kasecie. Chciał ją przewinąć i mieć już wszystko z głowy. Przysiadł na pobliskim murku, zaciągając się zapachem spalin. Przed nosem przemykały mu rozpędzone auta. Piotrek zagłuszył w sobie wszystkie znajome głosy — że jest inteligentny, a inteligentni trzymają się prosto, że głupcy są od egzaltacji. Ucieczka — tylko temu słowu wierzył, tylko w nim pokładał nadzieje. Książki od miesięcy kazały chłopakowi powstać i zrobić decydujący krok, ale dopiero ta urodzinowa impreza przyśpieszyła jego decyzję. Błądząc w parku, modlił się, by powrócić na wieś. Czuł, że od dawna te parędziesiąt metrów kwadratowych nie są mu domem, tylko pułapką, z której musi się wydostać. Za wszelką cenę.

Rozgorączkowany umysł otulał chłód nocy. Chłopak biegł przez skwery, aż światła latarni zaczęły przypominać świetliki. Rząd apartamentowców stał się zaledwie czarną ścianą. Ciężko oddychając, młody Szczepański oparł się o ceglany mur. Słyszał tylko własne serce. Galopowało dalej w głąb miejskiej dżungli. Złudzenie wolności wywołało histeryczny śmiech. 18-latek znów poczuł tę samą ekscytację, co parę lat temu. Znowu wychodził z psem jako pierwszy człowiek w okolicy witać poranek. Wraz z każdą nową ulicą niebo zdawało się rozszerzać. Nareszcie wolne od wieżowców. Świat miał swoje tajemnice, ziemia była jak nowa. Nikt już nie mówił o nowych wypadkach samochodowych i planach na przyszłość. Istniała tylko obecna chwila.

Czerwony ze zmęczenia Piotrek próbował złamać wszystkie zasady narzucone przez ojca. O północy błądził po ulicach. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zaraz sygnały alarmowe rozedrą jego marzenie. Któreś z okien za chwilę wypełni się ludźmi czekającymi, by przyłapać uciekiniera. Ogniogród nie był nim jednak zainteresowany. Nic, jedynie beton i asfalt. Pustka. Mieszkańców zajmowały ważne sprawy, nie jakiś chłopak podobny do nikogo. Jak miałby odcisnąć na kimkolwiek swoje piętno, skoro był nikim? Tylko PESEL odróżniał go od innych wyrobów masowej produkcji — średniaków, którzy jakoś sobie w życiu poradzą.

Piotrkowi przez głowę przebiegła myśl — Nawet jeśli ta przygoda skończy się źle, nie chcę należeć do tego przeklętego miasta. Chciał zapomnieć o słowach gdybytylko. O tych wszystkich runach niemocy, które mają czas uwzględniać ludzkie istoty, podczas gdy inne nimi gardzą. Nareszcie zachowywał się tak jak bohaterowie, których podziwiał. Przekraczał granice niczym ci nieobliczalni pionierzy, zmory każdego prawego człowieka. Rodion Raskolnikow i podobni mu odszczepieńcy powinni być dla Piotrka wrogami, ale 18-latek nigdy nie czuł czegoś tak prawdziwego — burzącego się życia o posmaku metalu. Ciągły niepokój tego młodego zabójcy przekonywał go o istnieniu Boga bardziej niż jakiekolwiek pokorne nauki. Rodia nie wierzył, że można cokolwiek zmazać — wyjawić i zapomnieć. Dźwigał swoją winę, kiedy inni opychali się szczęściem jak środkami przeciwbólowymi. Szaleńcowi z powieści Dostojewskiego nikt nie mógł dorównać. Wybrał niepokój. Wolał spienione wody zamiast naturalnego dla ludzi lądu. Piotr chciał być do niego choć trochę podobny. Nie tracić siły na słowa, za które nie byłby gotów umrzeć. Mówić bez ogródek, co uważa i czynić, co sam uważa za słuszne — to było jego największe marzenie.

A gdyby tak ojca… — młody Szczepański wzdrygnął się, zanim dokończył prześladującą go coraz częściej myśl. Zacisnął mokre od potu ręce. Zląkł się oczu swojej matki. Skrywanego płaczu, podbitego oka. Uderzył się w policzek, by wrócić do rzeczywistości. Będę dobry. Będę dobry jak ona — powtarzał, umykając przed mrokiem. Biegiem powrócił do domu, przełykając ciężko ślinę. Co ja im powiem? — zastanawiał się na głos. Miał nadzieję, że nikt go nie przyłapał. Wreszcie chwycił za klamkę, po czym prześlizgnął się do pokoju. Rodzice spali. Piotrek odetchnął z ulgą, opadając na łóżko. Na wpół sparaliżowany zatopił się w nocnej głuszy.

Następnego dnia spełniły się prośby Piotrka. Ojca potrącił samochód. Emerytowany policjant trafił do szpitala ze złamaną nogą. W wypadku bardziej od ciała ucierpiała jego duma. Leżał ze wzrokiem wbitym w ścianę, odwracając głowę na widok syna. Z kończyną owiniętą w gips czuł się jak mumia wystawiona na pośmiewisko. Przez pierwsze godziny awanturował się, grożąc sprawcy wypadku. Po podaniu środków uspokajających wreszcie opadł z sił.

Piotrek z zawstydzeniem zerkał w stronę starego Szczepańskiego. Jak dotąd był okazem zdrowia. Wysoki i barczysty pokonywał przeciwności sprężystym krokiem. 18-latek znał jednak inny obraz ojca. Przed oczami stanął mu mężczyzna, który nigdy nie śpi, głowiąc się nad przyczynami przestępstw. Światło lampki wydobywa z ciemności pooraną bruzdami twarz. Andrzej Szczepański nie rozumiał ludzi, których ścigał. Wzorowy policjant nie potrafił nikogo uleczyć ani zapobiec złu. Jedynie stwierdzał jego obecność, podobnie do grabarza. To fiasko widać było w zmrużonych oczach, kiedy wbrew naturalnym odruchom zgłębiał akta sprawy. Na komendzie jawił się jako urodzony przywódca. Zmarszczki były zaledwie pamiątką po śledztwach. Z upływem lat nawarstwiały się, tworząc pancerz nie do przebicia. Na pytania zaniepokojonego synka zmuszał się do uśmiechu, odpowiadając:

— Nieważne.

Piotr podziwiał go i nienawidził jednocześnie. W szpitalu znów poczuł się jak odtrącone dziecko. Andrzej zacisnął zęby, zbywając wyrazy współczucia. Milczał z dolną szczęką wysuniętą tak, jakby miał zamiar kłapnąć zębami. W ryzach trzymało go jedynie wspomnienie munduru. Początkowo służba doprowadziła Szczepańskiego na skraj wściekłości, po latach zatrzymywała go tuż przed urwiskiem. 56-latek całkowicie należał do tej przewrotnej kochanki. Zażenowany własnym stanem zgodził się, by syn wyjechał na wieś do babci. Był gotów wysłać chłopaka na koniec świata, byle tylko nie widział pokonanego ojca. Tego monolitu nie mógł zniszczyć przypadek.

Zgoda na powrót do Kobierników i świadectwo z wyróżnieniem sprawiły, że Piotr zapomniał o tym, co wydarzyło się w nowej szkole. Jad pierwszych drwin zadziałał ogłuszająco. Po tygodniu stało się oczywiste, że chłopaczek z prowincji pozostanie na uboczu jak chwast ukrywający się wśród róż, by nie zostać ściętym. Nie miał miastowej aparycji. Odmrożone ręce i tyczkowata budowa zdradzały nastolatka na każdym kroku. Poza tym nie posiadał dwóch koniecznych w Ogniogrodzie cech — sprytu i powściągliwości. Na dźwięk miejskiego slangu pełnego anglicyzmów tylko przewracał oczami. W nieustępliwości dorównywał ojcu, wierząc, że pozostałych uczniów trawi choroba, której on sam nie może ulec. W czasie ostatniej lekcji poprzedzającej wakacje wychowawczyni zapytała uczniów o wymarzony kierunek wakacji. Nagle trzydziestoosobowa grupa rozklekotała się na temat zagranicznych wojaży. Piotrek przyznał krótko, że chciałby spędzić dwa miesiące w Kobiernikach. Sala zrobiła się ciasna od natłoku szeptów. W końcu posypały się śmiechy.

— Ale prostak! — krzyknął gospodarz klasy.

— Ciągnie chama na wieś! — wtórowali jego pachołkowie.

W drodze do Ogniogrodu wyzwiska przypominały już tylko ohydny napój, który Piotr wypił bez wahania. Szklanka znów była gotowa do napełnienia. Dzień przed podróżą dopadł go ciężki sen. W środku nocy wspinał się na przygraniczny dąb. Ukradkiem pokonał mur dzięki drabinie z gałęzi. Choć miał przed sobą czarną otchłań, nadzieja pomogła mu przejść po konarach. Zamarł na moment, wyobrażając sobie skok na drugą stronę, aż w końcu runął na ziemię. Ciszę rozcinał tylko świszczący oddech. Dotknął dłońmi twarzy, by upewnić się, że nie stracił przytomności. Wstał o własnych siłach, ciesząc się z własnego upadku. Lżejszy o wątpliwości. Nie zastanawiał się, czy gorsze jest obumieranie w zgodzie z zasadami czy rozbicie rodziny w imię własnej wolności. Chciał tylko zobaczyć światło dnia.

W szeleszczącym kobiercu znalazł ciepło, którego nie mógł wcześniej doświadczyć skulony na kanapie. Rozgrzewała go jakaś wewnętrzna przemiana. Świadomość, że jego przebojowi znajomi nigdy nie poznają prawdziwego świtu. Rozmawiający w kilku językach obcych, obwieszeni medalami nie dowiedzą się, jak brzask wydobywa świat z ciemności. Obok twarzy Piotrka pełzał ślimak. Chłopak pomyślał, że może faktycznie jest do niego podobny. Skryty i niepozorny, w ostateczności gotów wspiąć się po pionowej ścianie. Chwiejne kroki nastolatka przemieniły się w gesty zdobywcy, którego nikt nie mógł powstrzymać. Po chwili sączące się przez okno światło starło senne marzenia.

Sylwia zdecydowała się pojechać na wieś z samego rana. Chłód wbijał igiełki w matczyne oczy. Piotr, zajęty noszeniem swoich rzeczy, w milczeniu zbliżał się do auta. Oparta o srebrnego chevroleta kobieta z trudem hamowała wzruszenie. Jeszcze kilka lat temu przytulała syna, jakby nadal był częścią jej ciała. Ten sam charakter, to samo ufne spojrzenie. Obydwoje znajdowali się w nie najlepszej, ale stabilnej sytuacji. Andrzej Szczepański był skałą, za którą mogli się schronić.

— Zły to ptak, co własne gniazdo kala — wpajała dziecku, które czerwieniało od złości, ilekroć tata znowu był zajęty. Za każdym razem, kiedy inspektor wydawał się oschły i nienaturalnie spokojny niczym bóstwo posiadające monopol naprawdę.

Policjant zawsze zasłaniał się rodziną, poświęcając czas wszystkim możliwym zajęciom. Niezawodnie utrzymywał rodzinę w ryzach. Tym razem jednak Sylwia czuła, jak ten ciasno zawiązany węzeł pęka, a jej syna prowadzi zupełnie inna tęsknota. Skąd ta głupia myśl, że widzimy się po raz ostatni? — kobieta szybko zbyła przeczucie czarne jak asfalt, po którym pędzili. Przełykała łzy, wsłuchując się w trzeszczące radio. Pierwsze promienie słońca rozpraszały rozmyte chmury. Szarobure miasto zastąpiła wyboista droga prowadząca do punktu wyjścia.

Zdenerwowanie udzieliło się Piotrowi, który trzymał mocno ulubioną książkę w dłoniach. Jego wzrok przeskakiwał na kolejne czubki wyliniałych sosen, gdy przypominał sobie Zbrodnię i karę Dostojewskiego. Rodion Raskolnikow rozbudzał w nim sprzeczne myśli. Młody Szczepański od wielu miesięcy czuł, jak gdyby coś osadzało się nieustannie w jego sercu. Małe i niepowstrzymane jak płatki śniegu, które tworzą lawinę. To, o czym zapomniał, a czego dusza nie mogła porzucić. To, co wydawało się nie istnieć, a jedynie pozostawało w uśpieniu. Podświadomość. Bał się jej niemal równie mocno, co śmierci.

Piotrek wyglądał na dobrego człowieka, gdy czynił to, co słuszne i modlił się co wieczór za rodzinę. A równocześnie poszedłby w ogień za postaciami, o których czytał. Ze wszystkich to właśnie Raskolnikow jawił się jako wzór doskonałości. Miał krew na rękach i głód w sercu, którego Piotr nie potrafił wyjaśnić. Nie czuł jednak współczucia ani strachu. Dostrzegał w nim smutek nie z tego świata i bunt, który zamykał cynikom usta. Szczepańskiego stać było na obojętność wobec chorych czy zakochanych, ale nie wobec swoich bohaterów. Zawsze gotowy do celnych komentarzy, nie potrafił ich jednoznacznie ocenić.

Wydawało się, że Piotr nie zna już znaczenia słów, które mu wpajano. Od zawsze były podporą, jednak od jakiegoś czasu okazywały się jedynie płatkami śniegu. Bał się zapytać, z jakiego on sam jest kruszcu, czym naprawdę jest. Wychował się wśród zasłon i uproszczeń. Nigdy jeszcze nie prowadziła go czysta fascynacja. Dotąd zastępowały ją cudze ideały lub przyzwyczajenia. Coś dobrego lub złego. Półśrodki. Pierwszy raz był gotowy iść prosto w nieznane. Znaleźć we własnym spojrzeniu to nieprzeniknione. Nie wiedział, że porzucił wszystko, co znał, zanim jeszcze o tym pomyślał.

Kobierniki powitały ich upalną pogodą. Słońce opromieniało pstrokate kwiaty, które okalały domek Lucyny Szczepańskiej. Babcia Piotra mieszkała w skromnej, jednopiętrowej chałupce wyróżniającej się rdzawoczerwonym dachem. Do małych okien zaglądały słoneczniki. W tych żółtych kołyskach zadomowiły się biedronki. Kasztanowce tęsknie potrząsały koronami, tworząc bramę wjazdową. Liście jak rozcapierzone palce witały gości, z niecierpliwością łaskocząc ich po ramieniu. Piotr jak urzeczony przyglądał się baśniowej scenerii. Sylwia, zanim uściskała syna, tylko machnęła ręką staruszce.

Kurz wzniecony przez rozpędzone auto na moment ukrył postać 75-letniej kobiety. Przygarbiona postać powoli wyłoniła się z mgły. Wyglądała dokładnie tak, jak zapamiętał ją Piotrek w dniu ostatniego spotkania. Białe jak śnieg, kręcone włosy, uróżowane policzki i druciane okulary, zza których wyglądała najserdeczniejsza para oczu. Babcia natychmiast rozłożyła ramiona, podbiegając do wspólnego uścisku. Choć dosięgała wnukowi zaledwie do ramienia, kobieta wciąż posiadała dawną krzepę. Ze łzami w oczach zamaszystym ruchem zaprosiła Piotrka do środka. Powtórzyła kilkakrotnie jego imię, jak gdyby nie dowierzała własnemu szczęściu. Również młodemu Szczepańskiemu to spotkanie dodało skrzydeł. Ciężka bryła w chłopięcym sercu zaczęła się roztapiać.

Nastolatek zaniósł walizki do miejsca, w którym spędził sporą część dzieciństwa. Mały salonik przyciągał gościa dźwiękami fortepianu. Skąd wydobywa się ten odgłos? — zaintrygowany Piotr pytał samego siebie. Na nowo odkrywał żółty pokój dzienny, który opuścił pół roku temu. Ażurowe firanki tańczyły lekko, jak gdyby w rytm muzyki. Przestrzeń wypełniał zapach lawendy. Wszędzie panoszyły się pamiątki. Przypominały strażników lustrujących przybysza. Onieśmielony chłopak stanął w progu pod wrażeniem mahoniowych mebli, które były starsze od niego. Niemal ukłonił się wszystkim bibelotom jak urwis, którego strofuje intuicja. W centralnym miejscu stał gramofon. Ustawiony na komódce nadał wnętrzu czarodziejską aurę. Piotr przecierał oczy ze zdumienia, zdolny uwierzyć, że za moment antyki ruszą w tan. Serenada Schuberta całkowicie zbiła go z pantałyku.

Pani Lucyna roześmiała się serdecznie, po czym zaprosiła wnuka do stołu. Oparła dłonie na fartuszku przepełnionym zapachami kulinarnych specjałów. Korpulentna gospodyni przyglądała się uważnie wnuczkowi pałaszującemu naleśniki. Zaczęli opowiadać sobie o ostatnich miesiącach, które zrodziły podobne spostrzeżenia.

Po posiłku staruszka zaprowadziła Piotra do galerii zdjęć. Ramki zapełniały całą ścianę salonu. Obydwoje przyglądali się im w milczeniu, szczególnie obrazom Andrzeja Szczepańskiego. Inspektor pozujący z mieszkańcami Kobierników. Policjant otrzymujący wyróżnienie. Chłopak zaczął błądzić spojrzeniem po pokoju. Znów był grzecznie obojętnym uczniem spoglądającym na mistrza.

— Tak zajęty ratowaniem świata, że zapomniał o własnym podwórku. To idiota, ale ma dobre intencje. Marzy o tym, żebyś miał dostatnie życie i tak dalej… — Lucyna Szczepańska westchnęła ciężko.

— Zawsze byłaś dla mnie jedyną osobą, która woli prawdę od uprzejmego kłamstwa. Wolę, żeby tak zostało, babciu — przemówił Piotrek, odwracając się od ściany, która zaczerwieniła mu policzki.

Chłopak zacisnął w pięści spocone ręce, kierując się do pokoju gościnnego. Uniósł brwi w zdziwieniu. Zaczął analizować tę maleńką przestrzeń niby dla lalek. Tylko łóżko i biurko zdołały się zmieścić. Jasne meble przywołały kolejną falę wspomnień. Widocznie pokój się skurczył — pomyślał Szczepański, gdy upływ czasu wywołał ciarki na skórze. Zmieszanie zastąpiła szybka analiza ostatnich miesięcy.

— Pokonałem przeciwności, jak mówi ojciec, ale nie czuję się przez to mądrzejszy czy silniejszy. Przypominam raczej zmiętą kartkę papieru zapełnioną bazgrołami, które pisze się w złości — wyznał. Poczucie wstydu ściskało mu gardło.

— Nie myśl już o tym. Nadchodzi twój czas, a ojciec nie ma tu nic do gadania — stwierdziła babcia stanowczym tonem, dodając nastolatkowi odwagi.

W końcu staruszka niemal wypchnęła Piotrka na dwór, zachęcając do ponownego zapoznania się z okolicą. Ten z uśmiechem pochwalił jej pomysł, po czym udał się w stronę pobliskiego lasu.

Rozdział 2. Znalezisko

Piotr przemierzał okolicę w roztargnieniu. Nie mógł uwolnić się od argumentów ojca, dzięki którym miał porzucić znajome kąty bez żalu.

— Nie po to harowałem jak wół, żeby teraz patrzeć, jak nasi sąsiedzi przenoszą się do miasta. Nie będziemy od nich gorsi. Nie utkniemy tutaj na zawsze. Żadnych długich dojazdów i dbania o wielki dom porastający kurzem — wywody Andrzeja Szczepańskiego przyprawiały o mdłości.

Nastolatek długo próbował umknąć przed cynizmem byłego inspektora. Tu nie czeka cię żadna przyszłość — te słowa sprawiały mu największy ból. Były równie przenikliwe jak pisk przelatujących nad głową jerzyków. Strzępy ostatnich wydarzeń wirowały wciąż jak otrzepywane z ramion liście.

Nagle Piotr zatrzymał się na środku łąki. Skierował wzroku ku niebu. Promienie największej gwiazdy wdzierały się pod powieki, wymazując złe chwile. Cała skarlała dotąd przyroda wróciła do swoich rozmiarów, prężąc się dumnie przed intruzem. Chłopak w osłupieniu przyglądał się, jak ta piękna psotnica wykrada mu wszystkie słowa. Z otwartymi ustami oddawał jej każdą myśl, w zamian zanurzając się w jaskrawe obrazy. Wszystkie zmysły rozbudziły się w feerii barw wiosny. Powarkiwania aut, kościelne dzwony, nawet ludzkie głosy rozbiły się jak fale w zderzeniu z naturą.

Piotrek w kraciastej koszuli czuł się jak na ceremonii, do której nie powinien mieć wstępu. Ta przeklęta według mieszczuchów ziemia miała posmak Edenu. Ile miesięcy was nie widziałem? — młody Szczepański zapytał się w duchu, po czym ruszył do biegu. Do tej pory nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo brakowało mu widoku kwiatów i nietkniętej linii horyzontu. Miał grudki ziemi pod paznokciami, ubłocone buty i serce pękające od wszystkich wrażeń, które na niego spływały. Z całej siły nabrał powietrza w płuca, kręcąc obroty na polu pełnym mleczy. Stuletnie dęby potrząsały koronami, wymieniając powitania z lekkim wiatrem.

Piotr znów stał się małym Piotrkiem w samym środku snu jak jednodniowa jętka niezdolna do przerwania i tak krótkiego lotu. Padł na ziemię, poddając się dziecinnemu atakowi śmiechu. Patrząc w górę, mógł być równie dobrze w każdym wieku. Czuł się częścią jakiejś nieskończoności, której nic nie może odmienić. A nuż za drzewami czeka jego przyjaciel? Wrócą do domu, w którym będzie szemrało radio, a mama zapyta go, jak było w szkole. Spokojna muzyka popołudnia ogarnie codzienną rutynę, od której żadne z nich nie będzie szukało wytchnienia. Wspólne spacery i żarty nie pozwolą im się od siebie oddalić. Chłopak przymknął oczy, wyciągając rękę do trójki cieni, które przenikały się na trawie. Dopiero gołębie przelatujące tuż nad głową rozbiły jego marzenia jak szkło. Jeszcze chwilę wodził spojrzeniem za połyskliwymi w słońcu skrzydłami. W końcu poderwał się z ziemi i ruszył dalej.

Włócząc się po letnim gobelinie, Piotrek zaczął iść w stronę opuszczonego domu, który wyłonił się niespodziewanie spośród brzóz. Drzewa jak naczynia krwionośne oplatały niszczejący budynek. Nastolatek nie mógł uwierzyć, że ten teren może dręczyć jakakolwiek choroba. Wszystko wokół kwitło tak obficie, że niezręcznie było mu stawiać kolejne kroki. Stanął tuż przed szarym sześcianem z wybitym oknem. We wspomnieniach przemknął obraz domu, który sprzedali pół roku temu. Dwupiętrowy, o grafitowych ścianach. Strzeliste zacisze z platanem górującym nad resztą ogrodu. Na najwyższe gałęzie próbował się wspinać chłopiec, za którym szczekał czarno-biały pies. Wzmocniony murem ze wspomnień azyl przypominał zamek, którego nie może zniszczyć czas. A jednak z każdym dniem mur wydawał się wyższy. Młody Szczepański z coraz większym trudem przywoływał rzeczywisty obraz domu.

— To znowu ci przeklęci wandale — matczyny głos dobijał się do świadomości.

Piotrek starał się skupić na jednej pękniętej szybie. W świetle przypominała pajęczynę lub grono dmuchawców. Czy ze zła może powstać piękno? Pytania tych dobrych pozostawiały w Szczepańskim pęknięcia. Był wściekły, że nawet w jego milczeniu musieli postawić kropkę. Obszedł domek dookoła, aż w końcu własna ciekawość wciągnęła go do środka. Stare drzwi zaskrzypiały, kurz zatańczył w świetle. Piotrek stanął na progu. Po chwili jednak wyszedł zły na siebie. Wracając pamięcią do ciemnego pokoju w Ogniogrodzie, powtarzał:

— Przecież nie tego szukam.

Młody Szczepański uważał, że osoby, które doświadczyły głębi nocy, będą do takiej głuszy powracać. Kiedy pustka zostanie zbyt długo przemilczana, po jakimś czasie rozmowy z innymi będą już tylko podsycać głód, jakby rozmówcy byli odmiennego gatunku. Piotrek, nie mogąc na początku znaleźć wspólnego języka, zadręczał się samotnością. Po jakimś czasie nie chciał już oddać tego królestwa. Cisza przywarła do niego jak druga skóra. Co tak naprawdę do nas należy? Tylko własne myśli. Może mylne, ale jak bardzo własne, nie do podrobienia — rzucił szeptem, opuszczając obydwa domy — ten nieopodal i ten we wspomnieniach.

Po parunastu minutach marszu jak rzep przyczepiło się do niego pytanie — Czy ktoś kieruje moimi ścieżkami, czy tylko kręci z politowaniem głową? Odganiając podobne myśli niczym komary przy zagajniku, chłopak zdał sobie sprawę, że w mieście miał do wyboru dwie drogi — albo bratać się z innymi, albo skończyć jako odmieniec. Tu nie istniał żaden szlak, którym musiałby podążać. Mógł otulić się spokojem nieba i zwierząt, które znoszą ludzkie gadulstwo z tak wielkim taktem. Nie był już uwięziony. Nikt nie widział w nim dziecka, dorosłego, wroga czy przyjaciela. Tutaj był po prostu człowiekiem. Nie potrafił wyobrazić sobie większego szacunku.

— Nigdy nie pozwolę się zamknąć w jakimś cholernym schemacie. Ciepła posadka, żona, dzieci i mili sąsiedzi. Pluję na taki porządek — mówił głośno, rozbijając słowa słomianą witką.

Zaczął iść szybciej. Byle umknąć tej strasznej pewności, byle nie zostać posążkiem jak ojciec — z takimi myślami Szczepański przedzierał się przez zarośla. Rozpostarł ramiona w geście zwycięstwa. Żadne pospolite więzy nie mogły już zadecydować o jego przyszłości. Dawny zew szumiał w uszach tym głośniej, im bardziej chłopak zagłębiał się w zieloną przestrzeń. Nie opuszczało go wrażenie, że wraca do domu.

Drogę niespodziewanie przecięła mu sójka. Po chwili niebieskawe skrzydła zniknęły w ciemnym borze. Kolejny odłamek dziecińska zakłuł Piotrka w oczy. Pocierał je ze złością, umykając fleszowi sprzed dziesięciu lat. Jako chłopiec zapatrzył się na równie kolorową sójkę. Biegł za nią jak urzeczony, aż wreszcie wpadł przez przypadek w kałużę ku uciesze kolegów. Z twarzą spuchniętą od płaczu przybiegł do domu, chcąc ukryć się w ojcowskich ramionach. Stary Szczepański upomniał go jak po nieudanej misji, odsuwając od siebie z dezaprobatą:

— W tej rodzinie mężczyźni stanowią fundament, bez którego dom runie, rozumiesz? Kto będzie silny, jeśli nie ty?

Mężczyzna zajrzał synowi w oczy, śledząc plączące się łzy. Piotr nie odrywał wzroku od rodzica, ledwie wytrzymując bez mrugania. Nie mógł przecież zdradzić swojej skazy, przez którą runąłby cały dom. Inspektor wytarł mu dokładnie policzki, jakby pozbywał się błędów przy pracy. Poklepał chłopca po ramieniu, nakazując:

— Nie opowiadaj o takich bzdurach mamie.

Tymczasem Sylwia rozpieszczała malca, często przemycając cukierki na pocieszenie.

— Nie mów o tym tacie — powtarzała, puszczając oczko, po czym wracała do swoich spraw.

Ta domowa konspiracja nauczyła Piotra miłości do sekretów. Drobne tajemnice rosły wraz z nim, przygważdżając coraz częściej swoim ciężarem jak tygrys, który z początku wygląda na niewinne kociątko.

Wychodząc na otwartą przestrzeń, Piotrek spostrzegł sylwetkę psa. Wyprostował się na palcach niczym struna, by lepiej zobaczyć zwierzę wśród wysokich traw. Westchnął. Ani wielkość, ani sierść nie przypominała Akio. Sięgający do pasa brązowy mieszaniec poruszał się bezgłośnie po polu. Zamarł, gdy ich spojrzenia się spotkały. Piotr uśmiechnął się, kucając wolno. Tęsknił za widokiem czworonogów. Brakowało mu sylwetek ledwie muskających zarośla, bezwarunkowego oddania i pysków spragnionych pieszczot. Jednak nastroszona sierść kundla sprawiła, że nastolatek nagle się poderwał. Instynktownie sięgnął do kieszeni dżinsów, w których zaczął po omacku szukać jedzenia. Niczym nie mógł przekupić czworonoga.

Jak równy z równym nie spuszczali siebie z oczu. Wystarczył moment, by szarżujący pies był tuż przy Piotrku. Wpił się w nogę, wywracając go na ziemię. Chłopak nie podejrzewał wychudzonego czworonoga o taką siłę. Natychmiast przestał myśleć o nim jak o psie. W zamroczonym umyśle istniała już tylko paląca z bólu kończyna i siła chcąca ją pożreć. Zawył z przerażenia, sięgając za głową po coś ciężkiego. Wyczuł ostre krawędzie kamienia. W ciągu kilku sekund wydawało mu się, że traci panowanie nad ciałem. Ręce same zaczęły uderzać psa prymitywnym narzędziem. Nic nie widział ani nie słyszał. Był tylko dłońmi walczącymi o przetrwanie. Serce ustąpiłoby w walce, mózg stać było na zawahanie, ale ręce biły z siłą maszyny. Zapamiętale, niemal w rytm unoszącej się klatki piersiowej. W pomroce nie istniało już nic oprócz zębów i bólu. Piotrek nie był w stanie określić, ile czasu walczyli. Usłyszał tylko skowyt, jakieś pęknięcie i później leżał już sam. Dwa życia, jedno życie. Granicę wyznaczała tylko brunatna plama.

18-latek jeszcze długo tkwił w bezruchu, próbując siłą woli oszukać czas. Rana pozostawiała coraz większe plamy. W końcu Piotrek zaczął oddalać się od psa, z którego zostało tylko ciało. Skupił się na oddechu, wciąż odganiając myśl, że to, co goni go teraz, nie może zostać zabite. Smród strachu jak bat zmuszał do biegu. Gonitwa donikąd, paraliż, mięso. Umykał, jakby sam Bóg miał zejść z nieba i wymierzyć sprawiedliwość. Był sam, ale osaczony przez słowa: ból, śmierć, dom. Wszystko było tak odległe, a jednocześnie drapieżnie blisko. To nieuchwytne. Piotrka ogarnęła gorycz jak dziecko poznające cyrk od podszewki. W miejscu, w którym się znajdował, prawo silniejszego było jedyną obowiązującą zasadą. Ziemia zdążyła wycenić jego wartość — miłośnika zwierząt na papierze. Nie potrafił zapomnieć o swoich pierwszych zapiskach w dzienniku. Głaskać psa to szept dziki odwodzić dotykiem. Nie mógł uwierzyć, że pisał takie bzdury, a jednocześnie zabił bez wahania. Zawieszony między skrajnościami szczeniak.

— Dlaczego dopiero teraz odkryłem, że wszystkie moje myśli to majaki? — pytał na głos, uderzając się w głowę zakrwawioną pięścią.

Miał się za skończonego durnia, a jednak właśnie te złudzenia przywiodły go aż tutaj, z powrotem na wieś. On, wzorowy uczeń i rozsądny syn, włóczył się po opuszczonym polu w pogoni za jedynym przyjacielem. To przymierze, które trzymało go przy życiu, jeszcze nigdy nie było tak kruche. Wspomnienia paliły jak trucizna tym mocniej, im szybciej chłopak biegł przed siebie. Prawdopodobnie ciężko ranny i na pewno zgubiony.

Południe zaczęło rzeźbić nowe rany. Stopy odmawiały posłuszeństwa. Poza tym wszystko wróciło do normy. Ptaki śpiewały, a drzewa szumiały, jakby rozgrywka z psem była tylko częścią upiornego planu albo w ogóle się nie wydarzyła. Rana na nodze nie pozostawiała jednak wątpliwości. Brunatna krew ciągnęła się za Szczepańskim nieznośnie. Chłopak modlił się o chociaż jedną chwilę spokoju, o garść wolnych myśli. Nigdy tak naprawdę nie posiadał więcej. Wszystko tylko przemykało przez jego ręce.

Przechodząc kolejny kilometr, Piotrek miał nadzieję, że Akio żyje. Świadomość, że (wbrew temu, w co wierzył) nie kochał psów, tylko tego jednego, pozostawiała słony posmak, którego nie sposób było się pozbyć. Nagle wyrosła przed nim ściana świerków. Zanurzył się w gęstwinie, czując ukłucia igieł na twarzy. Drzewa były tak ciasno stłoczone, że zapuszczały się tutaj wyłącznie owady. Piotr czuł, jak głowę oplatają mu pajęczyny, gdy on sam po omacku szuka wyjścia z czarnej matni. Durny miraż — pomyślał o swojej miłości. Po wydostaniu się na opromienioną drogę zwolnił zrezygnowany, aż w końcu położył się na ziemi. Z dołu listki paproci przypominały ogromne wachlarze. Zawsze wpadam we własne sidła — z ponurą konstatacją Szczepański pogrążył się we śnie.

Szczekanie psów wypełniło przestrzeń, gdy jeden po drugim zaczęły zanurzać się w kniejach, formułując swój zawiły dialog. W mieszaninie zdenerwowania i ciekawości czworonogi przybiegały pod moje stopy, po czym znikały z powrotem wśród zieleni. Złe przeczucie przerwało takt obchodu. Próbowałam zgadnąć, co mnie czeka, powstrzymując się od zrobienia kolejnego kroku. Oprócz jodłowania sfory gąszcz wypełniała tylko cisza ciężka jak nadchodzący upał.

— Wdarł się tu obcy — krzyczały do mnie półmrok lasu i nagły chłód rąk.

Byłam pewna, że to mężczyzna. Która kobieta zdecydowałaby się na coś równie głupiego? Ostatnie tygodnie układały się w długi marsz we śnie. Kusiło mnie, żeby jak psy pomknąć daleko. Na oślep, byle uciec. Wszystko było tak strasznie gotowe. Tomek pewnie niedługo mi się oświadczy. Jego siostra, Wiktoria, wyjedzie do Akademii Muzycznej, a ja będę naśladować swoją matkę… Malachitowa Dolina — mamrotałam niedbale, jednak dwa ostatnie słowa wypowiedziałam ostrożnie, jakbym dotykała jakiejś świętości.

To przytulisko dla zwierząt było naszym rodzinnym klejnotem. Odkąd zabrakło mamy, starałam się stąpać twardo po ziemi. Przytakiwałam jak papuga, powtarzając utarte formułki. Powinnam szukać oparcia u bliskich osób i założyć własną rodzinę. Obiecywałam sobie taką stateczność. Skrycie jednak miałam nadzieję, że wszystko się nagle odmieni. Ktoś inny zburzy porządek, na który sama najchętniej przeprowadziłabym zamach. Tomasz od czasów dzieciństwa był moim przyjacielem i kompletnym przeciwieństwem. Przyciągał energicznością i charyzmą. Od jakiegoś czasu ten płomień częściej palił mnie niż ogrzewał. Bądź zadowolona, jeśli nie możesz być szczęśliwa. Nie podnoś zbyt wysoko głowy, bo się potkniesz — karciłam się w myślach. Wciąż jednak tkwiło we mnie coś zdziczałego. Burzyło się i miotało równie blisko życia, jak i zniszczenia. Po której stronie się wreszcie opowie? — przystanęłam z pytaniem na ustach, gdy las niespodziewanie zamilkł. Czułam, że ta cisza nie potrwa długo.

Powróciłam myślami do weterynarii, w której pracowałam po niedawno ukończonych studiach. Pisk, szczek, powarkiwanie. Te dźwięki stały się dla mnie wskazówkami zegara, który z każdym dniem tykał coraz szybciej i szybciej. W przytulisku coraz więcej zwierząt potrzebowało jedzenia, lekarstw czy po prostu ludzkiej ręki. Dłonie dawnych właścicieli tak łatwo upuszczały je w ciemność. Jak miałam im to wytłumaczyć? Ilość pracy liczyłam w zastrzykach i ugryzieniach. Wymienialiśmy się krwią niby wrogowie, którzy nie mogą bez siebie żyć. Cieszyłam się jednak, że stoję na straży wszystkich zwierząt z okolicy. Nigdy nie pozwoliłabym sobie tego odebrać.

Podeszłam parę kroków bliżej, odchylając gałęzie. Na ziemi leżał chłopak. Na szczęście żyje — podpowiadała intuicja. Przeszył mnie dreszcz. Tutaj każda czynność zataczała kręgi, istniał jakiś porządek. Nagle łańcuch został przerwany. Stałam jak wryta, zmagając się z gonitwą myśli. Widząc tego umierającego nastolatka, poczułam, że znów żyję. Krew pulsowała mi w skroniach, a ja przestałam być maszyną zaprogramowaną, by czynić dobro na oczach wszystkich. Nie byłam kolejną miłą dziewczyną, która wyprowadza psy na spacer. Przez koniuszki palców przeszła dziwna iskra. Mogłam przesądzić o cudzym losie. Miałam wybór. W poprawnym świetle dnia pojawił się żar, który skłonił mnie do działania.

Chwyciłam nieprzytomnego chłopaka za ramiona, wolno do niego przemawiając. Zaczął mrugać nerwowo, jakby wybudzony z ciężkiego snu. Przepłoszyłam psy wąchające dużą ranę na nodze. Wyglądał zbyt młodo na włóczęgę. Pobladły kiwał głową w malignie. Przypominał ćmę, którą razi najdrobniejsze światło. Czy tak wyglądają ludzie z miasta? –zapytałam samą siebie, łagodniej oceniając swoje smagłe ręce pokryte strupami. Niedoszły samobójca — zgadywałam w myślach. Nagle w matowych oczach pojawiła się świadomość. Odskoczył niezgrabnie.

— Zabiłem… zabiłem tego psa — wyjąkał, wijąc się przy ziemi.

— Spokojnie, zostałeś pogryziony — stopniowo zaczęłam zbliżać się do rannego.

Psom udzieliło się nasze zdenerwowanie. Szczekały, wyczuwając woń intruza i krwi wsiąkającej w ziemię.

— Wszystko będzie dobrze. Nazywam się Anastazja Wójcicka. Pracuję w pobliskiej weterynarii. Parę kroków i będziemy na miejscu. Tam zszyję ranę, zgoda? — mówiłam, czekając, aż się uspokoi. Pomogłam mu wstać, dodając:

— Nie jesteś jedyną osobą, którą ugryzł tutaj pies. Dwa zastrzyki, trochę szwów i będzie po wszystkim.

Chłopak milczał, idąc chwiejnym krokiem. Tak wiele uczuć wzbierało się we mnie, podczas gdy on dał się prowadzić niczym strach na wróble. Całkowicie wyprany z emocji początkowo bronił się z niedowierzaniem, po chwili jednak ustąpił. Zaczął posłusznie wlec się za psami, które obwąchiwały jego spodnie, po czym odskakiwały jak naelektryzowane. Uśmiechnęłam się w duchu, patrząc z ukosa na zwierzęta zaabsorbowane całą sytuacją bardziej niż jej główni uczestnicy. W skupieniu okrążały nas jak klucz ptaków dopiero co formujący szyk. Zdjęłam szybko bluzę i podałam ją przybyszowi bez zastanowienia.

— Przewiąż wokół rany. Materiał powinien zatamować krwotok. Przynajmniej na jakiś czas — zakomenderowałam, choć z każdą minutą ulatywała ze mnie pewność siebie.

Urywany oddech, lodowate ręce. Nie potrafiłam ocenić, które z nas było bardziej zdenerwowane. A już myślałam, że przez lata praktyki cudza krew nie może przyprawić mnie o dreszcze. Wyścig z czasem dla tego człowieka już dawno się rozpoczął — w uszach dzwoniło ostrzeżenie. Wyobraźnia nie pozwalała mi złapać oddechu. Pomyślałam, że tak właśnie mogliby wyglądać starzy przyjaciele, których przeoczyła śmierć. Tak samo chudzi, brudni, żyjący wspólnymi siłami. Skarciłam się szybko za dziecinne fantazje. Po chwili znów powracały do mnie pytania. Spotkanie dwójki lunatyków na pograniczu snów. Czy wszystkie relacje nie wyrastają z tego rdzenia? Być może tylko mnie niewiele spraw jest w stanie wzruszyć. Stałam się odporna na ból. W pobladłym desperacie tli się więcej życia niż we mnie. Zawsze starałam się mieć wszystko pod kontrolą, a jednak los mnie zaskoczył. Może cały dawny ból istniał choćby po to, aby w pełni poczuć tę chwilę? — zastanawiałam się w drodze do weterynarii. Chciałam prześledzić całą sytuację z dystansu i zająć czymś rozgorączkowany umysł.

Po kilkunastu minutach naszym oczom ukazała się lecznica. Odetchnęłam z ulgą, mogąc uwolnić się od obcych ramion, które coraz mocniej mi ciążyły. Pomogłam przybyszowi powoli przejść przez próg, po czym wprowadziłam psy na pobliski wybieg. W gabinecie zaczęłam krzątać się w poszukiwaniu spirytusu.

— Jak się nazywasz? — zapytałam lekkim tonem.

Każdym ruchem zdradzałam swoje przejęcie. Trzaskałam szafkami, jakbym sama znalazła się tu po raz pierwszy. Hałasem próbowałam rozpędzić sterylną aurę. Kątem oka dostrzegłam, jak nieznajomy skulił się, przekraczając próg. Z zewnątrz pospolity, zielonkawy budynek okazywał się dość dużą lecznicą dla zwierząt. Biel niczym z oddziału zamkniętego zestrojona z odgłosami zwierząt w klatkach wydawała się kpić z przeznaczenia weterynarii. Osaczała ostrym połyskiem kafli, czyniąc z pomieszczenia żart wyrafinowanego rzeźnika. Okruchy ziemi i kłębki sierści pod stołem z lekami miały potwierdzać fakt, że leczę zwierzęta, a nie kolekcjonuję je dla kaprysu. Czworonogi wszelakiej maści wodziły ślepiami za obcym mężczyzną. Wybudzone z narkozy czekały w klatkach na powrót właścicieli. Niektóre z nich zaczęły ujadać na nasz widok. Uśmiechnęłam się przepraszająco na tle ich białych kłów. One prędzej skłonią go do rozmowy — przemknęło mi przez myśl, gdy przykucnęłam blisko rany.

Chłopak zdradził w końcu swoją tożsamość. Piotr Szczepański. Niemal zdziwiłam się, że nie powiedział o sobie w czasie przeszłym. Człowiek-widmo. Czy nie uczestniczyłam w czymś, co przekraczało moje pojmowanie? Zaczęłam zastanawiać się nad ceną tej zabawy w świętą. Nagle uświadomiłam sobie, że zarówno twarz, jak i nazwisko przybysza tkwią od dawna w mojej pamięci. Pani Lucyna! Przemiła starsza pani nieraz mnie odwiedzała, częstując wypiekami. Kiedyś przyjeżdżał do niej wnuczek… Szybko połączyłam fakty, przemywając ranę. Chłopak siedział otępiały, unikając mojego wzroku. Ukosem badałam jego zachowanie, zastanawiając się nad przyczynami takiej apatii. Dostrzegałam dziwne podobieństwo. Mnie również zdarzało się całkowicie odpływać w głąb samej siebie. Wolałam jednak ukrywać zdolność, której nie pochwalali bliscy.

Na mojej twarzy błądziła wdzięczność. Cieszyłam się, że mogłam zrobić coś dobrego, kiedy nikt nie patrzył. Jako weterynarz nieraz uratowałam życie, ale głównie powtarzałam czynności, których mnie nauczono. W głębi serca czułam, że tak naprawdę liczy się tylko odruch. Pierwsza myśl bez świadków i kalkulacji. Reszta to tylko cienie przeszłości. Wiedza oraz wyciągnięte wnioski. Dla mnie najważniejsze pozostawało pytanie — Kim jesteś, gdy nikt cię nie widzi. Jakim jesteś człowiekiem, gdy nic z zewnątrz nie determinuje twoich działań?

Planowałam dokładnie wszystkie tygodnie. Co tak naprawdę z nich pozostanie? Większość składała się z mechanicznych gestów, powtórzeń. Prozaicznych i takich samych u wielu osób. Ostatnie miesiące przypominały wirowanie na karuzeli. Codziennie z tym samym imieniem i nazwiskiem, jednak już nie ci sami. Wstajemy, a później wracamy do łóżka, ale czy budzimy się naprawdę? Może tylko mnie nie stać na spokój? — walczyłam z bałaganem w głowie, szukając strzykawek.

Żadnej reakcji na wzmiankę o zastrzykach przeciwko tężcowi i wściekliźnie. Nieznajomy wydawał się bardziej zdziczały od większości moich podopiecznych. Oddychałam szybko, łapiąc podmuch wiatru, który wemknął się do lecznicy. Zapach niepokoju. Nastolatek ani drgnął, kiedy odkażałam ranę. W końcu zaczęłam szycie. Po kilku minutach okno uderzyło pod naporem powietrza. Szybko je zamknęłam, po czym kontynuowałam zamykanie rany Piotra. Próbowałam porzucić myśl, że las znowu go porwie. Po skończonej pracy niby mimochodem odwróciłam się plecami do tego sennego widziadła. Powinnam rzucić się w wir pracy, byle z dala od tej zagadki. Głos rozsądku stawał się jednak coraz bardziej odległy.

Nagle usłyszałam pisk.

— Co tu się dzieje?! — krzyknęła 16-letnia Wiktoria.

Smukła postać zamarła w progu. Zawsze poruszała się niemal bezszelestnie. Jej obecność zdradzał jedynie wysoki głos, dzięki któremu błyszczała w kościelnym chórze. Wyszłam z nią na dwór, szeptem objaśniając całą sytuację. Dziewczyna zakryła usta ręką, słysząc o zabitym psie.

— Zrobił to w samoobronie. Już dawno temu powinniśmy złapać tamtego mieszańca. Był niebezpieczny dla całej okolicy — tłumaczyłam, starając się zmniejszyć jej przerażenie.

— Może to jakiś szaleniec i posłużył się psem jak wabikiem, żeby nas zaatakować — nastolatka oparła głowę na dłoni w poszukiwaniu materiału na opowieść.

Wiki bardzo przypominała swojego brata. Ciągle upierała się przy swojej wersji zdarzeń. Uparta i impulsywna. Uważała, że każdy fakt można przyprawić szczyptą własnej fantazji. Pewnie dlatego stałyśmy się sobie bliskie. Nie mogłam powstrzymać śmiechu.

— Pójdę po Tomka! — Wiktoria z okrzykiem wystrzeliła jak z procy, zanim zdążyłam zanegować jej pomysł.

Sukienka w groszki zaczęła powiewać na wietrze. Wśród obcych 16-latka grała wyniosłą damę. Przy bliskich wciąż była tylko dziewczynką. Skarciłam się za gadatliwość. Mimo lekkomyślnego charakteru młoda Zielińska skutecznie zjednywała sobie sympatię otoczenia, także kotów z przytuliska. Przypominała zegarmistrza dbającego o każdy szczegół. Trudno stwierdzić, czy była cierpliwa, czy po prostu powolna. Nie można było natomiast kwestionować jej urody. Wyraziste spojrzenie stanowiło największą ozdobę trójkątnej twarzy okolonej kaskadą brązowych włosów. Proste, lśniące kosmyki sięgały aż do samej talii. Wdzięku drobnej buzi dodawały piegi rozsiane na policzkach. Najbardziej charakterystycznymi cechami były wąski nosek i duże oczy, tak głęboko brązowe, że przywodziły na myśl dno oceanu.

Po chwili wróciłam do pacjenta. Pozwoliłam słońcu kreślić rysunki na mojej twarzy, kiedy opierałam się o szybę. Kłuła mnie mieszanina zażenowania i lęku. Ten wstyd nie powinien należeć do mnie, a jednak… Nagle stanęłam jak wryta. Chłopak rzucił się w kierunku jednego z psów. W ciągu kilku sekund obydwoje chwialiśmy się na granicy przerażenia oraz wzruszenia. Akio (pies, którego niedawno wzięłam ze schroniska) znał tego człowieka?

Zbita z tropu zmieniłam się w niemego obserwatora. Wystarczyła chwila, by się rozpoznali. Chłopiec i jego pies. Czworonóg kręcił kółka, po czym wskoczył młodemu mężczyźnie na ręce. Chyba pierwszy raz w życiu przypatrywałam się jakiemuś zdarzeniu z taką uwagą. Śledziłam ich wzruszenie z na wpół otwartymi ustami. Jak irracjonalne i piękne było to przyciąganie dwóch różnych światów! Wszystko umilkło. Całą scenę mogłabym porównać do zanurzania się w głębinie. Im bardziej obraz się rozmywał, tym mocniej czułam bicie serca i wierzyłam, że dla nich obydwu ostatnie miesiące były tylko antraktem do czegoś nieskończenie prawdziwego. Przypatrując się tej dwójce, bez żadnych wyjaśnień wiedziałam, że ich obraz wgryzie się w mój umysł. Tak mocno, że znów zacznę wierzyć, że człowiek ma duszę, nie tylko potrzeby czy przyzwyczajenia. Medyczna wiedza i racjonalizm stały się na kilka minut bezużyteczne.

W końcu chłopak zwolnił uścisk, każąc psu warować przy nodze. Otarł twarz niedbale, po czym utkwił we mnie poważne spojrzenie.

— Od jak długiego czasu przetrzymujesz tu mojego psa? — jednym pytaniem została przerwana piękna zasłona.

— Nie przetrzymuję cudzych zwierząt. Ratuję tylko te, które są bezdomne. Tego czarno-białego pieska przygarnęłam ze schroniska — odpowiedziałam bez namysłu.

Moje słowa brzmiały nieznośnie niczym zgrzytanie widelca po talerzu. Nie mogłam oderwać od nich oczu. Obydwaj zwiesili głowy i trwali tak przez minutę, jakby wspólnie zastanawiali się nad elementem niepasującym do układanki.

— Akio to mój pies! Nigdy nie chciałem, by tu trafił! — Piotr wrzasnął tak wyraźnie, że przysiadłam, chowając się we własnych ramionach.

Zdałam sobie sprawę, że mój ból był śmieszny jak odcisk na ręku człowieka, który zwyciężył w walce o życie. Pozwoliłam prawdzie wylać się z gardła:

— Odkąd prowadzę przytulisko, nie pamiętam, by któremukolwiek psu stała się tu krzywda. Pół roku temu przygarnęłam Akio w nadziei, że stworzę mu dobre warunki do życia. Rozumiem, że wciąż jesteś do niego przywiązany, ale to także mój przyjaciel. Wolałabym, żeby dalej mieszkał u mnie. Lepiej unikać raptownych zmian.

Błagałam człowieka, którego znałam od niespełna godziny. Kiedyś uznałabym takie zachowanie za szaleństwo. Czułam jednak, że to decydująca chwila dla nas obojga.

Chłopak zacisnął powieki, krztusząc się słowami:

— Unikać raptownych zmian? Po tym, jak zabrali Akio, nie mogłem się otrząsnąć. To było jak… jak trwałe kalectwo, coś gorszego od śmierci, bo mogłem… mogłem zrobić wszystko, a nie zrobiłem nic. W ciągu jednego dnia zdecydowano, że mój przyjaciel jest tylko niepotrzebnym ciężarem. Czujesz się źle? Nie domyślasz się nawet, na co mnie naraziły takie raptowne zmiany. Odebrano mi nie tylko przyjaciela, ale cały dom. Po jakimś czasie we własnej rodzinie nie mogliśmy się nawzajem znieść. Myślałem, że jestem czarną owcą, ale widzę… widzę, że istnieją ludzie gorsi ode mnie.

Mówienie przychodziło Piotrowi z coraz większym trudem. Odważył się jednak podejść do kojców. Z cynizmem gładził kratki palcami.

— Może tak miało być? — pisnęłam zaskoczona własną niepewnością.

— Sprawdźmy, czy kochasz te zwierzęta z wzajemnością — chłopak zmroził mnie spojrzeniem, po czym otworzył jedną z klatek.

Smukła charcica natychmiast ruszyła ku drzwiom. Za moment zniknęła nam z oczu. Upał odebrał mi rozum — przeklinałam się w myślach za otwarte na oścież drzwi. Szybko cofnęłam się w głąb korytarza. W półmroku starałam się dostrzec uciekinierkę. Okolica była pusta. Gniew napędzał każdy mój ruch, gdy stanęłam z nastolatkiem oko w oko.

— Za kogo ty się uważasz? Ta suczka wymagała leczenia. Jej poszukiwania zajmą wieki! Jeśli wyniesiesz stąd Akio, odpowiesz za kradzież. Bądź tego pewien! — przybliżyłam pięść do jego niewzruszonej twarzy.

Szczepański zamarł w zdziwieniu, jakby patrzył na wybryki dziecka. W końcu wziął psa na ręce, kierując się ku wyjściu.

— Mnie też niewiele rzeczy jest w stanie powstrzymać — powiedział ze stanowczością człowieka, któremu niczego już nie można odebrać.

Bezwiednie krzyknęłam do znikającej sylwetki — Przepraszam cię! Młody mężczyzna cofnął się parę kroków. Z trudem przychodziło mu patrzenie na wroga.

— Zawrzyjmy układ. Jeśli pomożesz mi zajmować się zwierzętami w przytulisku, Akio będzie twój — przemówiłam, zastanawiając się nad znaczeniem wypowiedzianych słów.

— Oprócz wspólnie wykonywanej pracy nie będzie żadnych rozmów, wyznań i tym podobnych historii. W każdej chwili będę mógł stąd odejść — Szczepański dokończył dobitnie moją wypowiedź.

Kiwnęłam głową, po czym przypieczętowaliśmy układ podaniem rąk, prawdopodobnie najszybszym w historii. Bez mrugnięcia okiem przyjął do wiadomości fakt, że będzie musiał zwracać się do mnie Ania. Byłam pewna, że również tę regułę złamie. Młodszy o kilka lat nie posiadał żadnych cech, które ja mogłabym cenić. Z wyjątkiem miłości do zwierząt. Tylko ciekawość, co jest w stanie dla niej poświęcić, sprawiła, że dałam się wciągnąć w tę grę.

Zamarłam na dźwięk ciężkiego tupania. Niemal zza mojego ramienia wyskoczył Tomasz Zieliński. Spektakularne wejścia były nieodłączną częścią jego natury. Jak żywioł wparował do lecznicy i bez wahania wymierzył cios pięścią. Piotrek osunął się na podłogę. Łoskot przeszył bębenki piątki osób. Stanęłam pomiędzy mężczyznami, wpijając paznokcie w ramię Tomka. W jego oczach dostrzegłam jedynie zdenerwowanie. Nawet w gniewie pozostawał troskliwy.

— Kim jest ten wariat? Wynoś się natychmiast, zanim potraktuję cię jak psa, którego zabiłeś! — zaczął wygrażać nastolatkowi. Nachylił się nad nieznajomym wciąż gotowy do ataku.

— Ty potworze! — krzyknęła Wiktoria, prowokując do szamotaniny.

— Uspokójcie się! Ten chłopak ledwie przeżył atak zdziczałego psa. Zwierzę czaiło się w lesie od dłuższego czasu, a my nawet nie kiwnęliśmy palcem. Sami sobie jesteśmy winni — ruszyłam w obronie.

— Swoich nigdy by nie pogryzł! — pisnęła 16-latka, zanim spiorunowałam ją wzrokiem.

— Ania ma rację. Do mnie też nieraz przybiegał ten włóczęga. Warczał z nastroszoną sierścią, jakby miał wściekliznę. Trzeba było wcześniej zareagować — Aleksandra Wolska stanęła po mojej stronie.

22-latka była dokładnym przeciwieństwem swoich strojów. W jaskrawo czerwonej spódnicy i zielonkawej bluzce wyglądała na ofiarę daltonizmu, ale z jej każdego gestu wybrzmiewała harmonia. Poruszała się z gracją, jak gdyby w takt muzyki, której inni nie byli w stanie uchwycić. Wyciągnęła do Piotra rękę, przedstawiając się z uśmiechem. Jej lekko skośne oczy przybrały kształt zniewalających kreseczek. Na każdej osobie pozostawiała niezatarte wrażenie, zaskakując otwartością umysłu.

— Może faktycznie mnie poniosło. Po prostu martwię się o siostrę i dziewczynę. Jestem Tomek — osiłek pomógł wstać Piotrowi, robiąc przepraszającą minę.

Mimo niskiego wzrostu Zieliński zdołałby przepłoszyć samą posturą i charyzmą. Poprawił kruczoczarne włosy, które najczęściej zaczesywał do tyłu. Nie potrafił ukryć zmieszania, więc przycupnął na krześle w kombinezonie roboczym. Starłam mu resztkę smaru z policzka, patrząc, jak na jego twarzy rozkwita radość. Pewnie Wiki odciągnęła go od pracy w warsztacie samochodowym — pomyślałam, kręcąc głową z dezaprobatą. Rodzeństwo wszystko chciało mieć na straży i przybliżało ukochane osoby do ideału. Zielińscy byli sobie całkowicie oddani. Poza tym nie znosili tajemnic.

Odwzajemniłam uśmiech mojego rówieśnika. 26-letni Tomek nie był intelektualistą, ale przekonywał do siebie szczerością i wylewnością wobec przyjaciół. Wolał działać niż dyskutować. Przez długi czas uznawałam to za zaletę. Jego myśli rzadko wykraczały poza obszar, którego nie mógłby objąć spojrzeniem. Dla rodziny był gotów na każde poświęcenie, cierpliwie dociekając prawdy i dbając o lojalność w szeregach. Kiedy nasz pięcioosobowy zespół wolontariuszy rozpraszał się z powodu dziewczęcych sprzeczek, Tomasz jak zręczny lalkarz trzymał mocno wszystkie nitki. Czasem aż do przesady rozsądny potrafił znaleźć rozwiązanie każdego problemu.

— Niech Piotr popracuje w Malachitowej Dolinie w ramach zadośćuczynienia. Jako wnuczek Lucyny Szczepańskiej zasługuje chyba na kredyt zaufania — zaproponowałam nieśmiało, zerkając na zdziwione twarze.

— Potrzebujemy każdej pomocy, szczególnie w wakacje. Psów ciągle przybywa, a nikt nie chce ich adoptować — dodała Ola, pobrzękując złotymi bransoletkami.

Główny bohater rozmowy tylko zerkał z kąta w kąt w poszukiwaniu sposobności do ucieczki. Tomasz zakrył usta ręką, starając się wydedukować najlepsze wyjście z sytuacji. W końcu przekonał wzburzoną Wiki do przyjęcia bardziej przyjacielskiej postawy. 16-latka cmoknęła z niezadowoleniem, przyjmując teatralną pozę. Po chwili rozłożyła bezradnie ręce, co wszyscy potraktowaliśmy jako zgodę. Po przedstawieniu się i oczyszczeniu gabinetu zaczęliśmy wracać do domów.

— Spotkanie w przytulisku jutro o piętnastej — zakomenderowała Ola, machając ręką na pożegnanie.

— Najpierw co niektórzy widzą się w kościele — burknęła Wiktoria, a jej buzię oszpecił złośliwy grymas. Uwielbiała dopiekać Oli, wytykając ateistyczną postawę. W dziewczęcej główce niereligijność urastała do roli największego zła.

— Od tych wszystkich modłów mam wrzody na żołądku — zawołała 22-latka, wyczuwając gorzką aluzję.

Pytania o wiarę Wolska ucinała krótkim stwierdzeniem, że nie ma dostatecznie rozwiniętej wyobraźni. Odkąd się poznałyśmy, Aleksandra stąpała twardo po ziemi. Jej rodzice z piątką pociech ledwie łączyli koniec z końcem, dlatego dziewczyna wcześnie zaczęła pracować. Jako kasjerka starała się ubarwiać surowość życia barwnymi strojami. W wolnych chwilach poprawiała ubrania z lumpeksu. Wciąż się przebierała, ale pozostawała przy tym autentyczna, kiedy otoczenie postępowało dokładnie na odwrót. Większość mieszkańców posłusznie pielęgnowała tradycję, a podniosłość mszy świętej odreagowywała podczas grilla i plotek. Ola szybko stała się lokalną sensacją, niedługo potem kozłem ofiarnym. Niemal każdy mieszkaniec Kobierników choć raz pokusił się o komentarz na temat tego rajskiego ptaka. Zyskiwał w ten sposób szansę, by zabawić się w kaznodzieję i urozmaicić życie zaściankowej społeczności. Automatycznie wzbogacał też listę swoich cotygodniowych wyznań w konfesjonale.

Skrycie zazdrościłam Olce odwagi. Ta dziewczyna nie bała się wyrażać swojego zdania. Czerpała z życia pełnymi garściami, nie popadając przy tym w konformizm czy desperację. Jednym słowem potrafiła ustawić cały sklep do pionu, nie tłumiąc swoich uczuć. Ja wolałam nie rzucać się w oczy. Z uśmiechem odprowadziłam ją spojrzeniem aż na skraj drogi. Powoli zaczynało zmierzchać. Nerwowo zerkałam na Piotrka, który z psem na rękach opierał się o ścianę.

— Chodźmy razem. W końcu jesteśmy sąsiadami. Poza tym wolę mieć na ciebie oko — odezwał się Tomek, ponaglając nastolatka ręką.

Uściskałam Zielińskiego wdzięczna za przejaw empatii. Tak zaczął się nasz trzykilometrowy spacer. Wydeptaną ścieżką poruszaliśmy się wolno jak karawana przemierzająca pustkowie. Świerszcze umykały nam spod stóp, kontynuując koncert. Pola jęczmienia leniwie kłaniały się wiatrowi. Tomasz opowiadał kolejną anegdotkę z pracy, ubarwiając ją dowcipami. Posłałam mu kuksańca w bok, nasłuchując przelatujących nad nami ptaków. Krakanie gawronów unosiło się nad nami jak zła wróżba. Ptaki zazdrośnie strzegły gniazd wiszących na gałęziach topól i dębów. Nic jednak nie przeszkadzało Tomkowi w dalszej gestykulacji. Piotr zamykał ten dziwny peleton. Z tajemniczym uśmiechem na twarzy przyglądał się okolicy, przywołując co chwila swojego psa.

Cieszyłam się, że do całego incydentu doszło tuż przed zamknięciem lecznicy. Małżeństwo, które założyło tę klinikę, pozostawało dla mnie parą autorytetów, których nie chciałam przeciwko sobie podburzać. Mój wuj, Jan Grabski, znał wszystkie zwierzęce sekrety. Jako człowiek mikrej postury zadziwiał siłą intelektu. Do każdego przypadku podchodził z ciekawością chłopca wykonującego pierwszą sekcję na żabie. Grube okulary i zakola w kształcie aureolki tworzyły karykaturalny obraz 60-letniego entuzjasty, który wciąż pozostawał młody duchem.

Dla odmiany Liliana Grabska była jedną z najwyższych i najcięższych zarazem mieszkanek Kobierników. Uwielbiała prawić kazania, jakby to ludzie byli największymi problemami zwierząt. Grzmiała na ignorantów niskim głosem, sprowadzając dumnych właścicieli do roli niefrasobliwych opiekunów. Jako doświadczona behawiorystka lepiej komunikowała się z psami niż z przedstawicielami własnego gatunku.

Małżeństwo Grabskich wraz z moją mamą założyło klinikę weterynaryjną lata temu, wprowadzając w arkana medycyny jeszcze tylko dwóch lekarzy i mnie. Pracowanie w tej lecznicy przypominało wizytę w panteonie, która mogła skończyć się równie szybko, jak się zaczęła.

Spacer dobiegał końca. Niewyraźny sierp księżyca stał się łudząco podobny do pędzących po niebie chmur. Spośród kiści bzu wyłonił się mój dom — niepozorny budynek o beżowych ścianach, z dachem w kolorze cegły. Uroku dodawał mu ganek, po którym wspinał się bluszcz, a jego zwieńczeniem był taras wychodzący na Skrwę. Błękitna wstęga rzeki stanowiła świetne obserwatorium łabędzi. Mimo to nie odczuwałam sielanki lata. Dlaczego ostatnie zadania w pracy zdają się być opium, a nie powołaniem? — wina pulsowała w skroniach z każdym nowym pytaniem. Dni karlały, zamiast się pomnażać. Wciąż musiałam wracać do wspomnień, by przypomnieć sobie, dlaczego Tomek nie jest dla mnie obcym człowiekiem. Zgadywałam, jaką formułkę tym razem wypowie.

— Chodź, kwiatuszku — zachrypiał, jakby jego głos zapisano na zdartej płycie.

— Stąd to tylko kilkaset kroków do pani Lucyny! — krzyknęłam, starając się odczytać wyraz twarzy Piotra. Jego postać zaczęła znikać wśród równie smukłych brzóz. Bezgłośnie odszedł z czarno-białym psem, który zdążył już o mnie zapomnieć.

Po kolacji stałam z Tomkiem na tarasie, obserwując bezgwiezdne niebo. Chłopak oddał mi nieco ciepła, przyciągając do siebie.

— Cieszę się, że nie jesteśmy jak on. No wiesz, tacy słabi. Mateusz opowiadał mi kiedyś o tym chłopaku. Wyprowadził się stąd jakieś pół roku temu. Zawiódł oczekiwania ojca, w dodatku zdziwaczał do reszty. Gada sam do siebie, ciągle ucieka przed ludźmi. Zakładam się, że gość skończy nieciekawie. Na szczęście nas to nie dotyczy. W końcu jesteśmy ludźmi sukcesu, nie? — okręcił mnie, jakbyśmy tańczyli — Czemu masz łzy w oczach? — zapytał spłoszony.

— Ja po prostu… jestem z ciebie taka dumna. Te wszystkie zwycięstwa… — przełknęłam wzruszenie, które nawet mnie zdziwiło.

Musiałam się uspokoić. Tomek udusiłby się, gdyby nie mógł otworzyć ust. Należało mu nie przeszkadzać.

— Za parę tygodni stanę do kolejnego wyścigu. Z kumplem układam nową trasę biegu przełajowego. Błoto, kłody i inne przeszkody. Szczęka ci opadnie! Sam już nie mogę się doczekać — zaczął zacierać ręce, jakby stał w bloczku startowym.

Zieliński przypominał konia wyścigowego, który po całym dniu musi być skrajnie wyczerpany, aby zasnąć. Zwyciężać i dawać z siebie wszystko — to jedna z wielu dewiz Tomka. Przekazywał je całemu światu w coraz to nowych zdjęciach na mediach społecznościowych. Barczysty, opalony, z oliwkową cerą. Wyglądał jak młody bóg, któremu sprzyja nawet światło z tarasu podkreślające umięśnione ramiona. Na wpół objęci weszliśmy do salonu. Tomasz zaczął wyjaśniać mi tajniki ulepszeń w swoim motorze, a ja chłonęłam energię pustego domu.

Szklany stół, storczyki, komoda podobna do metalowej bryły. Podświetlane listwy rozpraszały mrok. Minimalizm nowoczesnego wnętrza przełamywał obraz Iwana Ajwazowskiego. W towarzystwie jego Dziewiątej fali reszta przestrzeni stawała się jedynie białą ramą genialnego dzieła. Dzięki tej jednej reprodukcji salon nie przywodził na myśl pustkowia skutego lodem. W obrazie było więcej ciepła niż we mnie. Tłumione myśli zacierały się niby szkic na deszczu. Ze śmiałej wizji mojej osoby pozostały bohomazy. Pamiętam, jak dzieło Rosjanina Tomek skomentował kiedyś w dwóch słowach:

— Świetne kolory.

Dostrzegając mój brak zainteresowania motoryzacją, załaskotał mnie w bok.

— Pamiętasz nasze spotkanie na prywatce u Marka? — Tomasz postawił pytanie, oślepiając mnie półksiężycem jasnego uśmiechu. Nawet szelmowska mina zdradzała sentymentalność wpisaną w DNA Zielińskiego. Uwielbiał przypominać, że wciąż się kochamy. Męskie dłonie oplotły moją talię jak ciasny gorset — Ty w zielonej sukience. Porcelanowa skóra, włosy jak płomień, w dodatku złote serce. Po prostu zaparło mi dech — Tomek wspominał prywatkę sprzed dwóch lat, po której niedługo potem zostaliśmy parą. Ja inaczej zapamiętałam to przyjęcie.

Jeszcze nie tak dawno byłam na tropie czegoś wyjątkowego, na co naprowadzały mnie książki. Wielkiej tajemnicy, uniesienia. W końcu jednak wszystko zaczęło wydawać się mrzonką, światłem igrającym na wodzie. Płytkie znajomości i podobne anegdotki. Wciąż czegoś mi brakowało, aż zaczęłam bać się własnych pragnień. Skulona, ruda dziewczyna z kompleksami powróciła ze studiów. W tamten wieczór spięłam włosy w ciasny kok, który niewiele się różnił od płonącej pochodni. W Ogniogrodzie byłam tylko prowincjuszką, dziewczyną drugiego gatunku. Po paru pstryczkach w nos zaszyłam się wśród podręczników na podobieństwo mnicha. Tylko dla Tomka byłam boginią, kobietą wyidealizowaną przez miesiące rozłąki. Przyjaźń nabrała rumieńców. Elektroniczna muzyka dudniła w uszach. Znajomi zanosili się od śmiechu, opowiadając o sprawach, które mnie ominęły. Chór ich podekscytowanych głosów dopełniały odważne sukienki. Lokalne piękności roznosiła energia. Podpierałam ścianę, obserwując je z nutką zazdrości. Nieoczekiwanie Tomek zagadnął mnie, jak gdyby nigdy nic:

— Wypatrujesz czegoś?

Zapytał z tak rozbrajającym uśmiechem, że zniknęło wszelkie skrępowanie. Zieliński jawił się jako bezcenna tratwa na pełnym morzu. Tak jak na obrazie Ajwazowskiego czułam, że fale wyobraźni porywają mnie gdzieś daleko. Może w innych okolicznościach znajomość z Tomkiem przypominałaby tylko zbiór solidnych desek, ale podczas tamtej prywatki nie mogłam znaleźć piękniejszego statku, którym powróciłabym do domu. Tak żarciki i czułe uściski stały się częścią również mojego życia. Pamiętam moment, kiedy moje palce zetknęły się z jego knykciami, z których biła stabilność i ciepło. Już wtedy wiedziałam, że trudno będzie się od nich wyzwolić.

Potrzebowałam Tomka bardziej niż go kochałam. Ten fakt z upływem czasu zaczynał być coraz bardziej widoczny. Nie wierzyłam, że istnieje ktoś podobny do mnie. Zieliński zachwycał wszystkie dziewczyny rycerskością, a także poczuciem humoru. Przyznałam im rację i tak znalazłam remedium na samotność w przystępnej cenie. Chciałam być po prostu szczęśliwa. Nieraz nienawidziłam się za taką wygodę, ale jak mogłabym z niej zrezygnować? Dla Tomka byłam po prostu piękna. Nie zamyślona, nie zagubiona. Tuż przed snem gawędziliśmy jeszcze o pracy. Niebawem noc oblepiła nam smołą oczy, gdy znikaliśmy powoli w jej szatach. W mroku rozpłynął się mój doklejony uśmiech.

Rozdział 3. Malachitowa Dolina

Centralnym punktem każdego tygodnia w Kobiernikach była niedzielna msza święta. Wspólny spacer do kościoła niemal wszystkich mieszkańców sprawiał wrażenie niekończącego się pochodu. Strumień osób w wizytowych strojach przecinał pola jęczmienia. Każdemu udzieliła się radość poranka. Upalny dzień skłaniał do delektowania się przyrodą w leniwym rozmarzeniu. Świergotanie ptaków zagłuszały rozmowy sąsiadów i chichot dzieci. Lekki wietrzyk rozwiewał im włosy, a panie zmuszał do kurczowego trzymania białych sukienek. Panowie wdychali łapczywie letnie powietrze, trzymając w ręku granatowe marynarki. Wszyscy wyglądali podobnie. Dorośli poza bielą i granatem pozostawili wszystkie kolory naturze oraz dzieciom zbierającym naręcza kwiatów. Zerwane maki rozpadały się w dłoniach, a główki stokrotek podskakiwały w rytm kroków najmłodszych spacerowiczów.

Trzymając się za ręce, płynęliśmy wraz z tym wesołym prądem. Tomek wskazywał co chwilę jakiegoś hultaja przepłaszającego wróble, które ukrywały się w żywopłotach. Półgodzinna wędrówka przez niziny Mazowsza wprowadzała każdego w dobry nastrój. Dziewczyny dzieliły się sekretami, niszcząc je po drodze jak zebrane kwiaty. Płatki tańczyły na żwirowej drodze. Szepty przerywał śmiech młodzików. Ich popisy polegały głównie na wkładaniu żab za kołnierzyki rówieśniczek. Przewracałam oczami na widok tych psikusów, zasłaniając uśmiech ręką. Uwielbiałam te cotygodniowe wycieczki. Ludzie patrzyli sobie w oczy bez wahania. Mieli swój mały świat, na którym mogli polegać jak na niezawodnym narzędziu. Skromne domki wznosiła ta sama grupa majstrów. Wszędzie obowiązywał schemat — brązowy dach, kremowe ściany i para okien przyciągająca słońce, które nigdzie indziej nie wydawało się świecić równie mocno.

Po paru minutach ukazały się nam ule pełne pszczół, a następnie kopce, w których jaskółki zakładały gniazda. Minęliśmy pastwisko, na którym siłę swoich kończyn wypróbowywały źrebaki. Drżenie ziemi pod kopytami, szum jabłoni, szmer traw. Chłonęłam wszystkie te wrażenia z szeroko otwartymi oczami. Jakaś pieśń przenikała pola i lasy. Wszyscy mieszkańcy Kobierników ją znali. Jej słów nie można się było nauczyć ani zapamiętać. Piosenka rodziła się pod ciężarem naszych stóp. Przemykała między jednym a drugim uśmiechem. Zespolona z tą wsią równie mocno, jak ziemia i niebo, których rytm wypełniał każdy ruch. Rozśpiewała się w nas nadzieja.

Ostatnim przystankiem tuż obok kościoła był cmentarz otoczony dębami. Ogarnęło mnie przeczucie, że tak właśnie w skrócie mogą wyglądać etapy ludzkiego życia. Początkowo wiotki człowiek stopniowo się umacnia, aż zastyga niczym kamień. Wspólnie pokonywaliśmy poszczególne stadia, zaczynając od maleńkich pszczół, a kończąc na wielkich, skalnych pomnikach.

Wkrótce naszym oczom ukazał się kościół. Cały zbudowany z drewna wzbudzał podziw strzelistą budową. Dwie wysokie wieżyczki niemal zmuszały do zamarcia tuż przed świętym miejscem. Nastała cisza kontemplacji, aż ludzie świadomi swojej maleńkości zaczęli zajmować miejsca. Msza się rozpoczęła, rozbrzmiały organy. Niecierpliwie wyczekiwałam momentu, kiedy głos Wiktorii przyćmi instrumenty. Jej silny sopran wywoływał zachwyt wszystkich wiernych.

Jeszcze podczas kazania obracałam się dyskretnie, próbując wypatrzeć 16-latkę w tłumie. Jako najwyższa chórzystka prężyła się dumnie w nadziei, że ktoś na nią spogląda. Pozowała na muzę, którą w każdej chwili można uwiecznić na obrazie. Z wysoko podniesioną głową marzyła, by być adorowana. Wyglądała ciekawie w poszukiwaniu twarzy Tomka. Tylko oni tak sprawnie porozumiewali się na migi. Jednym spojrzeniem potrafili sobie przekazać najdrobniejszą emocję. Głos Wiktorii idealnie pasował do pieśni pochwalnych. Z łatwością wznosiła się na najwyższe tony, a każda nuta czystością nie ustępowała kryształowi. Przeczuwałam, że 16-latka w takich momentach prosi Boga, by jej czas naprawdę miał znaczenie. Aby ważny moment nadszedł już teraz i okazał się równie radosny jak śpiewane psalmy.

Raptem powróciło do mnie wspomnienie sprzed wielu lat. Jako mała dziewczynka pierwszy raz poszłam sama do kościoła. To śmieszne, jak takie małe wydarzenia potrafią prowadzić nas przez życie, może nawet decydować o nim od kulis. Przemknęłam przez rzekę nieznajomych twarzy, by schronić się za kolumną. Ze zwieszoną głową cicho powtarzałam słowa psalmisty. Zniknęłam w tłumie skupiona na parze swoich butów. Wtedy ksiądz ogłosił:

— Przekażcie sobie znak pokoju.

Słuchałam, jak wokół przekazywano sobie pozdrowienia. Nie miałam odwagi sprawdzić, czy także o mnie ktoś pamięta. Niespodziewanie ktoś wyciągnął rękę w moją stronę. Ciepła, przyjazna dłoń. Nie potrzebowałam niczego więcej. Spojrzałam na młodego mężczyznę z ciężarną żoną. Tylko ten jeden raz widziałam ich łagodne twarze. Wystarczyła chwila, by pozostały w mojej pamięci. Dlaczego ten moment ukazał mi się właśnie teraz, wyraźniejszy od rzeczywistości?

Poczułam uderzenie gorąca, nerwowo zerkając na Tomka. Uśmiechnął się, ściskając mocniej moją dłoń. Odkąd wyszliśmy z domu, trzymał ją tak naturalnie, jakby była częścią jego ciała. Odetchnęłam z ulgą, spojrzeniem przeskakując po kolejnych rzędach. Kogo szukałam? Jak wyglądał człowiek, którego tu brakowało? Włosy podobne do złotych pierścieni spływały mu na czoło, sięgając szerokich brwi. Wciąż przeszywały mnie te zagadkowe oczy. Jakie przeżycia zmusiły go kochać tak zazdrośnie? Czy jest równie zaplątany w rozmyślaniach jak ja? Piotr Szczepański skutecznie odciągał mnie od modlitwy. Milczenie tego człowieka znaczyło więcej niż potok słów Zielińskiego. Czerwone policzki zmuszały do opuszczenia głowy w zawstydzeniu. Zakryłam włosami uśmiech, który natrętnie przyczepiał się do mojej twarzy.

Po mszy tłum wiernych powoli zaczął tłoczyć się ku wyjściu. Małe drzwi zmuszały do przepuszczania najstarszych dam, które przystawały w ukłonie. Wyszłam z Tomaszem jako ostatnia, przyzwyczajając wzrok do jaskrawego południa. Spacerowaliśmy, wymieniając się uwagami na temat kazania księdza Nowaka. Ten mężczyzna wydawał się być duchowym bratem Zielińskiego. Tak jak Tomek uwielbiał sypać żartami i wpadał na śmieszne pomysły. Dzięki temu potrafił zainteresować Biblią nawet najbardziej niesforne maluchy. Jako młody katecheta nie zdążył jeszcze wygłosić płomiennej mowy ani dodać świętości temu kościołowi. Mógł równie dobrze zasiąść między nami, o co miałam do niego lekki żal.

Piotr zbył moje uwagi:

— Nie bądź marudą, on naprawdę się stara.

Wzruszyłam ramionami. Jak wiele innych par pielęgnowaliśmy przyzwoite szczęście. Stanowiliśmy kolejny ładny kafelek w mozaice, kiedy w głowie coś szeptało mi — To wszystko? Ach, nie wypada przecież chcieć więcej. Można poprosić, ale dlaczego od razu tak się wyrywać?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 36