Paulina Wuszter
Drugi gatunek
Na początku Bóg stworzył człowieka, ale widząc go tak słabym, dał mu psa.
Rozdział 1. Rodzina Szczepańskich
Mały Piotrek postrzegał świat jako pudełko, które można opuścić dzięki marzeniom. Wystarczyło zamknąć oczy. Tak chłopiec we śnie wyzwalał się spod ucisku czasu i własnego ciała. Stawał się każdym ze zwierząt, odwiedzał wszystkie zakątki świata, gdzie przyjmowany był z otwartymi ramionami. Niczym dźwięk przenikał ściany, wypełniając nowymi słowami serce. A ono rosło i rosło, aż przemieniło zwykłe życie w sen na jawie.
Mając siedemnaście lat, Piotr na nowo zasypiał z tą myślą. Tylko ona bez wahania podawała mu pomocną dłoń. Czuł niemal jej łagodny dotyk. W rzeczywistym świecie taki kontakt przydarzał się nieczęsto. Pół roku temu chłopak przeprowadził się z rodzicami do Ogniogrodu.
— To miasto nieograniczonych możliwości — powtarzał jak mantrę jego ojciec, Andrzej Szczepański. Policjant uznał emeryturę za właściwy moment do rozpoczęcia miastowego życia.
Reszta domowników stanęła przed faktem dokonanym. Zakochany w Kobiernikach Piotrek wzbraniał się jak zwierzę w potrzasku, z każdym słowem tylko zacieśniając więź łączącą go z rodzicem. 56-letni lokalny bohater był ścianą, o którą rozbijały się fale młodzieńczych przeżyć. Wieś na Mazowszu miało zastąpić oddalone o 40 kilometrów miasto ze szkła i stali, którego nazwa brzmiała jak wyrok. Przerażający, ale nieunikniony.
Pierwszy wyjazd do Ogniogrodu potwierdził słowa ojca. Metropolia zmuszała do zmiany perspektywy. Wzrok zamiast płynąć po niebie rozbijał się o wieżowce, a dźwięk kroków zagłuszał jazgot maszyn. Smutek jednego nastolatka był zaledwie pieprzykiem na ciele potwora. Ulice wypełniało drapieżne piękno. Stukot obcasów w pędzie, reklamy zmieniające się równie szybko, co napotykane postaci. To komiksowe tempo przyprawiało o zawrót głowy.
Gdzie podziały się drzewa, dawni królowie? Wszystko ścięto. Niebo skurczyło się do rozmiarów płachty, którą można się zadusić — pomyślał potrącany przez przechodniów Piotr. Wraz z matką dreptał posłusznie za żywicielem rodziny. Wtedy jego serce poiła tylko przelotna złość. Z ironią śmiał się na widok miasta. Przypominało raflezję, która mami swoim smrodem muchy. W oczach nastolatka Ogniogród był kwiatem równie ogromnym, co brzydkim. Piotrek sądził, że ta pasożytnicza roślina tkwi zbyt głęboko w betonie, by mogła go dopaść. Przeprowadzka? To zwykła mrzonka. Ojciec nigdy nie zrezygnuje z poklasku całej naszej wsi. Nie może się obejść bez pochwał sąsiadów, tak samo jak mieszczuchy bez sztucznych wygód — pocieszał się w duchu. Nie mógł się bardziej mylić.
Mieszkańcy Kobierników uznaliby Ogniogród za jeden z kręgów piekła Dantego. Umykający przed sobą wybrańcy metropolii zamiast przysłów posiadali prawa, a przyjaciół często zastępowali psychologami. Najszybsi i najskuteczniejsi ewoluowali na podobieństwo maszyn, znajdując ukojenie w towarzystwie elektroniki. Większość spojrzeń koncentrowała się na telefonach komórkowych. Wszyscy odmierzali czas z komputerową dokładnością. Zostali zaprogramowani tak, aby osiągnąć sukces. Każda ich czynność miała określoną nazwę, choćby była największym nonsensem. Mieszkańcy miasta liczyli skrupulatnie każde ziarnko piasku.
Po co w ogóle ta klepsydra czasu, śmierć i wieczność? — na takie pytanie przechodnie pokręciliby głową jak na dźwięk obcego języka. Nowe millenium miało własne zasady. Życie zamieniło się w zawody, kto najdłużej utrzyma się na powierzchni. Głośna muzyka, migające obrazy. Tutaj nic nie było do końca prawdziwe. Cenne pozostawało tylko życie, z którym nie mogła się mierzyć żadna inna wartość. Każda wiadomość o wirusie czy wypadku na drugim końcu świata potrafiła wstrząsnąć zbiorowym umysłem, który kurczył się nagle do rozmiarów telefonu. To medium informacyjne wyznaczało rytm dnia, a przede wszystkim stanowiło wspomnienie raju, który został bezpowrotnie utracony. Tylko dzięki smartfonom można było sobie przypomnieć, jak wygląda większość zwierząt i roślin wyeliminowanych, by miasto mogło się bezpiecznie rozwijać.
Ogniogród do granic obłędu przestrzegał higieny, a także powściągliwości, aż ludzie zapomnieli, co tak naprawdę chcieli stworzyć. Byli już tylko trybikami w jakiejś piekielnej maszynerii, którą sterował roześmiany diabeł. Przynajmniej tak widział miasto Piotrek, w myślach przeklinając się za wydarzenia sprzed pół roku.
Nowy dom rodziny Szczepańskich okazał się być mieszkaniem w nowoczesnym osiedlu. Wydano tam zakaz posiadania zwierząt domowych z uwagi na zagrożenie chorobami pasożytniczymi. Śnieżnobiały apartamentowiec od ulicy odgradzał mur, tworząc obraz getta. Nowy budynek oferował sterylną czystość jak na sali operacyjnej. Wypielęgnowane trawniki przypominały sztuczny dywan, a nieprawdziwe kwiaty imitowały rośliny wyhodowane w ogrodzie. Wszystko zostało wywrócone do góry nogami, podobnie jak życie Piotra.
Kiedy po osiedlu pierwszy raz niósł się huk ze strzelnicy, chłopak siedział w swoim nowym pokoju. W ciemności błagał, aby jego dziecięcy sen stał się prawdą — że wystarczyło zamknąć oczy, by móc opuścić świat ludzkich szeptów, w którym nawet do największego zła można się było przyzwyczaić. Tego wieczoru poobgryzał paznokcie do krwi, w wyobraźni widząc dumnego mężczyznę uczącego innych posługiwania się bronią palną. Tak widział swojego ojca. Chłodnego jak ołów, podziwianego przez sąsiadów niczym posąg. Dla Piotrka był po prostu martwy. Wycie psa przeszywało chłopakowi serce.
Dlaczego nie może wyrzec się tego głosu, porzucić dziecinne urojenia? — to pytanie zadawała sobie jego matka, mając przed oczami scenę z ostatnich dni. Syn szamoczący się przy bramie schroniska dla zwierząt. Rozpaczający nie jak człowiek, nie jak mężczyzna. Bo czy można psa cenić wyżej od wspólnego dobra? — mamrotała do siebie Sylwia, odganiając wątpliwości. Wstydziła się za 17-latka, który niczym dziecko nie mógł się z niczym pogodzić. W przeciwieństwie do ojca przeczuwała, że Piotrek oddałby całą tę świetlaną przyszłość (pobliski uniwersytet oraz świetną pracę), byle znaleźć się poza granicami miasta i przerwać milczenie. Tkwili w tej samej klatce posłuszeństwa, ale każde z nich inaczej postrzegało swoją sytuację. Dla niej dyktatura Szczepańskiego oznaczała bezpieczeństwo, dla syna — traumę.
Po paru tygodniach traktowała żałobę chłopaka jak krzywo zrośniętą nogę. Syn nieznacznie kulał, ale to nie było nic poważnego. Sylwia, nie tracąc czasu na spory, nauczyła się ćwiczyć yogę, a także lepiej gotować. Tymczasem skulony przy oknie Piotrek zdążył znienawidzić dobro i zło. Okazały się tylko pustosłowiem, bo nic już w jego życiu nie było proste. Każda sprawa miała podwójne dno, a on owinięty w koc wiedział, że tak naprawdę tkwi po uszy w bagnie. Sam przyłapywał się na jąkaniu i urywaniu myśli, więc prawie przestał mówić. Tylko jedno słowo uparcie rzucał w próżnię — Akio.
Poznali się siedem lat temu. Wysoki na swój wiek Piotrek przypominał stracha na wróble. Chudy, potrząsający płową czupryną przestępował z nogi na nogę w oczekiwaniu. Gdy pierwszy raz wziął szczeniaka na ręce, wydawało mu się, że trzyma puchaty obłok. Głaszcząc czarno-białe piórka, chłopiec wyczuwał kruche kości. Nareszcie miał kogoś pod swoją pieczą. Akio, czteromiesięczny chiński grzywacz, był pierwszym zwierzęciem, za którego Piotrek brał pełną odpowiedzialność.
Przyglądając się temu, jak pies lgnął do swojej hodowczyni i przywierał do jej rąk jak embrion, chłopiec nie przeczuwał, kim stanie się dla niego ta istota. Kiedy pierwszy raz go zobaczył, Akio był tylko czymś — młodym z trzeciego miotu swojej matki, czwartym psim dzieckiem, które zostało zmuszone szukać nowych właścicieli. Piotrka zaskoczyła jednak łagodność psa, jego spokój niepasujący do wesołości rodzeństwa. Czy wie, że nigdy już tu nie wróci? — to pytanie pulsowało w skroniach chłopca. Wpatrywał się w malca, który opuszczał dawny dom drobnymi kroczkami. Szczeniak nie opierał się, gdy obcy ludzie zabierali go do samochodu. Na siedzeniu bezgłośnie zwinął się w kłębek z jakąś przedziwną pokorą. Wywołał tym bezwiedny uśmiech na twarzy Piotrka.
Neurotyczny jedenastolatek przez dwugodzinną podróż nareszcie mógł przyjrzeć się nowemu członkowi rodziny. Starał się zapamiętać wszystkie szczegóły umaszczenia. Białe znaczenia na klatce piersiowej, a także na łapach przypominały serdak i cztery skarpetki. Ten elegancki mundurek wieńczyła jasna kropeczka na końcu ogona. Chłopiec podczas obserwacji szczeniaka zapomniał o skrępowaniu, które towarzyszyło mu w międzyludzkich kontaktach. Czuł ulgę, jakby to patrzenie było najbardziej naturalne na świecie, jakby było czymś, co od dawna znał. Przeczytał kiedyś, że człowiek, będąc pierwszy raz w wodzie, często przypomina sobie wody płodowe swojej matki. I tak obce środowisko okazuje się miejscem, z którego ów człowiek pochodzi. Piotrka nie opuszczało podobne wrażenie. Z psem zaczęło łączyć go niemal duchowe pokrewieństwo.
Na początku młody Szczepański ze zdziwieniem wymawiał psie imię. Po jakimś czasie nie krył zaskoczenia, kiedy jego ulubieńca nie było w pobliżu. Nadane przez hodowczynię imię idealnie odzwierciedlało rolę czworonoga. Akio (świetlisty w języku japońskim) wprowadził do domu światełko bezwarunkowego oddania, którym Piotrek nie mógł przestać się zachwycać. Zaczął z przymrużeniem oka traktować ludzkie sprawy, tak jak rodzice z lekką drwiną obserwowali jego międzygatunkową przyjaźń. Uśmiechali się z politowaniem, gdy w wolny dzień wychodził o piątej rano z psem.
Kiedyś na kółku filozoficznym jedna z dyskutantek powiedziała, że spacer z pupilem to takie śmieszne nic-nie-robienie, kiedy można sobie leniuchować i słuchać, jak śpiewają ptaszki. Po spotkaniu Piotrek wyszedł oburzony. Dla niego takie wyprawy były świętością, chwilą, kiedy czuł się w pełni zgodny ze światem i z samym sobą. Wczesnym rankiem w sobotę razem z Akio wyruszał w kierunku pobliskich pól. Tam pozwalał sobie na wypowiadanie myśli, o których nie wypada mówić synowi byłego policjanta. Czasem na poczekaniu układał wiersz, a niekiedy zastanawiał się nad jakimś obrazem lub nad słowami, o których wydawało mu się, że zapomniał. Wtedy dziwny węzeł w gardle się rozwiązywał, a umysł przestawał być tylko zbiorem informacji.
Pustkowie odpowiadało echem na refleksje pisarzy, którzy byli już tylko duchami. Wyobraźnię Piotrka przepełniały podróże Rilkego w głąb ludzkiej duszy. Podczas tych spacerów, całkowicie niepasujących do codzienności, młody Szczepański powracał do wierszy austriackiego poety. Powtarzał zapamiętane fragmenty Księgi godzin, marząc o życiu pustelnika. Pulpa poleceń rodziców, ocen nauczycieli i sprośnych historyjek znajomych nie dławiła już sobotniego poranka, kiedy wszystko wydawało się odzyskiwać swój pierwotny głos. Kiedy o szóstej rano w niedzielę szedł z Akio przez Kobierniki, wyobrażał sobie, że jako jedyni istnieją na tej uroczyście cichej ziemi. Nikt nie pluł jeszcze Piotrkowi nad głową o ciemnocie panującej na wsi i wyższości miejskiego stylu życia. Istnieli tylko chłopiec i jego pies.
Dorosły Piotr wracał czasem myślami do ich pierwszego dłuższego spaceru, kiedy nie istniały granice pomiędzy lasem a wiejskimi domkami. Wychodząc z gęstwiny, wpadł na pomysł spuszczenia Akio ze smyczy, żeby urozmaicić powolny spacer z rodzicami. Po chwili trójka bezradnych dwunogów patrzyła, jak rozpędzony szczeniak zamienia się w coraz mniejszą strzałę. Ważył niespełna sześć kilogramów, a umykał z gracją charta. Chłopiec nie mógł wydobyć z siebie słowa. Po kilku minutach zdołał w panice wypowiedzieć imię uciekiniera, gdy ten już zawracał z niewiarygodną lekkością. Po paru takich doświadczeniach Piotrek zrozumiał, że z psem nie sposób walczyć. Można jedynie komunikować się w jego języku. I tym próbom po szkole chłopak poświęcał najwięcej czasu.
Kiedyś Szczepańscy przy stole zaczęli wspominać ucieczkę rozbrykanego szczeniaka. Matka przyznała ze śmiechem, że widziała wtedy tylko uciekające tysiąc złotych. Ojciec mruknął, że i tak nie wie, co z takim psem można zrobić.
— Gdyby uciekł, nie byłoby czego żałować — burknął, koncentrując się na jedzeniu.
Piotrek przytaknął z pokorą. W głębi serca bał się jednak zdrady przyjaciela i tego, że być może pupil wrócił, bo nie potrafił żyć inaczej. Zastanawiał się nad tym, gdy patrzył na dwuletniego już podopiecznego. Akio zaczął przypominać srebrnego lisa, który wciąż nie nauczył się szczekać. Jedwabista szata przypominała barwę księżyca, a odgłosy, kiedy czworonóg witał domowników, przywodziły na myśl jakiś niepowtarzalny lament. To wycie roznosiło się po całym mieszkaniu, zarówno kiedy Piotrek wracał po ośmiu godzinach, jak i po dwudziestu minutach. Chłopca rozczulało to, że Akio ignoruje tykanie ludzkiego zegara, nie miarkując czułości. Czworonóg niezawodnie wybiegał mu na spotkanie rozpędzony tęsknotą, która dla ludzi była tylko śmiesznym wybrykiem. Ojciec nakazał oduczyć psa tego durnego podskakiwania. W takich momentach Piotrek tym mocniej wtulał twarz w śnieżnobiałą kryzę przyjaciela, wiedząc, że to zwierzę łasi się tylko do niego.
Młody Szczepański nie pozwolił poddać Akio jakiemukolwiek szkoleniu. Sam zajął się psią socjalizacją. Układał pupila skutecznie, choć czasami zauważał, że czworonóg przejmuje cechy, które chłopak stara się ukrywać. Kiedy on kłaniał się przymilnie sąsiadom, których nie znosił, jego druh już tańczył nerwowo na smyczy. Przechodząc obok grupy śmiejących się z niego nastolatków, on spokojnie odwracał głowę, ale gdzieś w głębi serca jak Akio kręcił wściekle kółka. Pies stał się odbiciem jego prawdziwych uczuć, które zmąciło wychowanie, musztra upodabniania do innych ludzi. Piotrek nie chciał, by jego przyjaciel przechodził przez tę szkołę kamuflażu. Postawił sobie za punkt honoru, by mieć ten mały świat na wyłączność.
Kiedy dorosły Akio zaczął oddalać się coraz mocniej w kierunku innych psów, Piotrek zdecydował się go wykastrować. W ten sposób czworonóg znów był tylko jego, by rozpraszać mroki zazdrosnego serca.
Choć uwielbiał takie przywiązanie, nastolatek od dłuższego czasu nie potrafił go znaleźć wśród innych ludzi. Widział, jak praca i telewizja wieczorem pomagają rodzicom znosić się nawzajem. Zachodził w głowę, czy dwójkę osób po kilku latach znajomości łączy coś więcej niż biologia lub przyzwyczajenia. Opowieści z książek oraz filmów zacierały te czarne wizje. Mimo to pozostawały gdzieś daleko przed Piotrkiem jak jasne, ale zimne gwiazdy nienależące do jego rzeczywistości. Był parę razy zakochany, ale pół roku po przeprowadzce wspomnienia zaczęły się rozmazywać. Nie opuszczało go uczucie, że w tamtych chwilach tylko przedrzeźniał ludzi, których podziwiał. Z przyjaźni pozostały jedynie echa głupawych rozmów.
Czy Ogniogród naprawdę mnie zmienił, czy tylko obnażył sprawy, których starałem się dotąd nie widzieć? — to pytanie prześladowało go jak uporczywy szum w uszach. Im bardziej chciał, by wszystko wróciło do normy, tym bardziej się wściekał. Niby był ciągle tym samym cichym chłopakiem i dobrym uczniem, a jednak spojrzenie po kilku miesiącach spędzonych w izolacji od rodzinnych stron zdradzało, że Piotrek zdziczał. W nowej szkole był już tylko Piotrem, którego życie przemieniło się w stąpanie po kruchym lodzie.
Czasem z niechęcią zatrzymywał się przy lustrze. Patrzył na swoje duże, niebieskie oczy, w których ukrywała się tylko naiwność. Kędzierzawe włosy, szerokie usta i pociągła twarz tworzyły obraz chłopca starającego się nie potykać w ojcowskich butach. Te próby okazywały się najczęściej donkiszoterią, z powodu której ludzie na ulicy szeptali zgodnie:
— Taki sobie hormonalny kołtun.
Piotr zniknąłby w tłumie, gdyby nie dziwna niepewność chwytająca go za kark. Przez nią zatrzymywał się nagle, jak gdyby czegoś zapomniał. Tylko przewrotna wyobraźnia znała meandry tej drogi, zwłaszcza gdy chłopak oddalał się od lusterka i tkwiącej w nim maski. Tupał mocno jak dziecko, któremu nie udał się rysunek. Bez względu na to, ile pracował nad swoją mimiką, nie potrafił zetrzeć z twarzy pytań, których nie miał odwagi zadać.
Dwudziestego czerwca wieczorem Piotrek siedział na parapecie, spojrzeniem wędrując po blokowiskach. Patrzył na migające w oknach sąsiadów telewizory. Nie powstrzymałem go — wypominał sobie po cichu zdradę przyjaciela. Wstydził się własnej niemocy.
Światła z wielu pięter wyglądały jak wielki plaster miodu. Chłopak wykrzywił usta w niesmaku na myśl o poprawnym życiu tych setek pszczół. Przeklinał gwiazdy kina przeżywające wielkie przygody, kiedy pozostali mogli się tylko przyglądać. Wszyscy mieszkańcy zahipnotyzowani w ciemnych pokojach, niemogący się ruszyć sprzed ekranów. Piotr poczuł się jednym z nich i z całego serca zapragnął wielkiej wojny, która wywróciłaby świat do góry nogami. Z tym życzeniem zszedł na dół, by patrzeć jak rodzina świętuje jego 18. urodziny.
Matka, ojciec i dwie ciotki w małym salonie z jeszcze mniejszym stołem. Cała czwórka przekrzykiwała się jak na aukcji, od miesięcy rywalizując o to, kto przebije resztę najbardziej drastycznym newsem.
— Wiecie, że zginęła dzisiaj 27-latka, która dopiero co urodziła dziecko? — krzyknęła oburzona siostra Sylwii. Oczy rozbłysły jej jakimś wilczym blaskiem.
— Daj spokój! A nie słyszałaś, że 3-letnia dziewczynka, która wypadła z okna w Mediolanie, chorowała na nowy szczep grypy? — druga siostra ruszyła w kontrze, jakby sama była sprawczynią tego zdarzenia.
Kobiety w tym samym momencie drapały się po szyi, zezując na gospodarzy. Razem wyglądały jak hydra szukająca czułego punktu. Matka już dawno nie była tak podekscytowana. Wirowała z talerzami, słuchając to walki przy stole, to relacji speakerów z telewizji. Ojciec niczym wielki basior przyglądał się wszystkiemu czujnym okiem, połykając ze stoickim spokojem coraz większe porcje ciasta. Piotrek wszedł w ten rój niepewnym krokiem. Święto osobnika stojącego najniżej w hierarchii właśnie się rozpoczęło.
Chłopak przelotnie patrzył na gości, jakby natknął się na zbiór egzotycznych kwiatów. Kolorowych i mięsożernych. Seledynowe cienie na oczach, karminowe usta. Z konsternacją zatrzymał proces percepcji na poziomie wzroku, nie zagłębiając się w rozmowę. Kobiety z tej rodziny każdego dnia wydawały się szykować na swoje ostatnie przyjęcie. Wszystkiego doświadczały w nadmiarze, dlatego ich umysły nigdy się nie zatrzymywały. Ciągle w pogoni za różnymi tropami wpadały sobie w słowo. Jedna informacja jak kropla krwi w morzu rekinów powodowała zamęt, którego ojciec nawet nie próbował ujarzmić. Wydawał się upajać tą kakofonią, śledząc wszystko zimnym spojrzeniem na wpół zmrużonych oczu. Cała rodzina poruszała się w jednym kierunku, do bólu przewidywalna. Grupa ekstrawertyków z określonym przywódcą, który wreszcie przemówił:
— Policja przerwała poszukiwania tej wariatki.
Nastała cisza, którą po trzydziestu sekundach przerwał ryk dwóch podchmielonych ciotek.
— Nie ma co się dziwić! Jak można całe miasto narażać dla niedoszłej samobójczyni? W Mediolanie podobna sytuacja doprowadziła do ewakuacji całego budynku. Żeby tak gazem potraktować niewinnych sąsiadów? To się w głowie nie mieści! — matka zaczęła cytować nagłówki gazet, które wpadły jej przypadkowo w ręce.
Wykrzykując ostatnie zdanie, zamarła w teatralnym geście, przy okazji poprawiając fryzurę. Końcówki miedzianych włosów łaskotały policzki. Pogłaskała się po szczęce. Kiedy ostatni raz mąż mnie tu pocałował? — przemknęło jej przez głowę pytanie. Zagryzła wargę, gubiąc się w obliczeniach.
— Teraz, kiedy miasto oferuje dosłownie wszystko, tej głupiej odechciewa się żyć — jedna z dam niemal opluła się z powodu społecznego zaangażowania. Wyprężyła pierś dumna z talentu do słownych potyczek.
— Piotrek w następnym roku będzie pisał maturę. Postanowił studiować prawo. Zaraz powie nam, którą uczelnię wybrał… — ramię ojca ciążyło Piotrkowi jak zbliżające się imadło.
Chłopak słyszał w głowie tylko wojskowy bęben, który wściekle wybijał rytm dla dezertera.
— Jeszcze muszę się zastanowić — wybełkotał głosem zaprogramowanej maszyny.
Zatopił spojrzenie w wieczornej ciemności z okna, gdy reszta rodziny zaczęła potakiwać zgodnie. Zdmuchnięcie świeczek na torcie posłużyło za przerywnik w doniesieniach z wielkiego świata. Po zrobieniu zdjęć ciotki zaczęły złorzeczyć jakiejś zaginionej nastolatce, zgodnie mrucząc:
— To już nie wróci z imprezy.
Na wieść o cudzej śmierci, w gościach na nowo burzyło się życie. Dwie rozwódki wiwatowały z powodu takich przypadkowych zwycięstw.
— Tylko czekać, aż z ust buchnie piana — pomyślał Piotrek, ukrywając szyderczy uśmieszek.
Na chwilę zagubił się w gonitwie myśli. Dlaczego nie mógł odkręcić tego wszystkiego, co zostało tutaj powiedziane? Jakiś jad wsączał się wściekle w uszy i pozamieniał ludzi. Solenizant pragnął go z całej siły zetrzeć. Czuł jednak, że to niemożliwe.
Przy zmywaniu naczyń spróbował na chwilę powrócić do roześmianych, opalonych twarzy bliskich, gdy wszyscy razem kilka lat temu świętowali nadejście wiosny. Przed oczami stanęły mu wiejskie zabawy w Kobiernikach, o których nie wolno było wspominać. Zamiast wstydu ogarnęło go rozmarzenie. Uśmiech błądził na ustach. Czy w ogrodach bluszcze wciąż pną się do nieba? Ich liście na wpół przezroczyste jak skrzydła ważek już zawsze będą tylko wspomnieniem? — zastanawiał się Piotrek, upiększając dziecinne obrazki.
Na salonach czerwiec przywitał ich tylko zgonami ludzi, których nawet nie znali. Nie było miłości ani śmierci. Istnieli jedynie konkubenci, denaci oraz inne sformułowania, które miażdżyły wszystko, czego nie dało się przeliczyć.
Byłbym gotów zabić, żeby tylko powrót był możliwy — ta myśl wykrzywiła Szczepańskiemu twarz, gdy usłyszał ciężkie kroki ojca. Wysoki i silny 56-latek próbował przeniknąć jego umysł niczym wykrywacz kłamstw. W końcu westchnął smutno:
— Nie martw się, Piotrek. Wszystko przed tobą: uczelnia, kariera, może nawet doktorat… Zaczynasz nowe życie, chłopie — pochylił się nad chłopakiem, targając mu włosy. Na tyle czułości mógł sobie pozwolić.
Piotr przytaknął tak, jak go uczono. Dalej zmywał naczynia. Zatrzymał się przy nożu. Zacisnął go z całej siły z myślą — Jedyne, co jest tutaj czyste, to ostrze tego noża. Uśmiechał się jeszcze przez jakiś czas. Czuł, jak węzeł w gardle niemal nie pozwala mu oddychać. Ciało odłączyło się od umysłu, zaczął pracować instynkt samozachowawczy. W środku nigdy jeszcze tak nie wrzeszczał. Zamykał oczy i widział tylko ten przeklęty plan na przyszłość. Spadał do głębokiej studni, a to, co naprawdę chciał powiedzieć, zniekształcało echo. Jego myśli przypominały śmietnisko. Liczyły się tylko naukowe fakty. To była jedyna prawda. Piotrek pożegnał się ze wszystkimi i z ulgą uciekł do pokoju. Głupi szczur w labiryncie — tyle o sobie wiedział. Widział się już w roli buntownika, mordercy czy szaleńca. W rzeczywistości nie zrobił niczego, o co się podejrzewał.
Młody Szczepański tylko raz sprzeciwił się ojcu. To była ich najgorsza kłótnia, tuż po przeprowadzce do Ogniogrodu. Podczas kolacji Piotrek nagle wybuchnął:
— Spełniałem każde twoje polecenie, ale ty musiałeś odebrać mi jedyną radość, z której nie musiałem się tłumaczyć. Tylko ten pies nie miał twojego patetycznego uzasadnienia. No, ale po co takie zwierzę ma istnieć, jeśli nie dla dobra ogółu? — chłopak w przypływie wściekłości zaczął przedrzeźniać ojca. Wziął się pod boki, mrużąc oczy — Zapomniałem, przecież ty nie uśmiechasz się bez powodu. Nie uwzględniliśmy śmiechu policjanta w domowym scenariuszu — nastolatek zaczął gestykulować w nerwowym ataku.
Andrzej chwycił młodego Szczepańskiego, niemal odrywając go od ziemi. Pokój wypełnił się tubalnym głosem:
— Ciągle tylko ten przeklęty pies! Te twoje przeżycia wewnętrzne to jakiś rodzaj hipochondrii? Zapisać cię do psychologa? Idź ze mną raz na akcję, a z wszystkiego się wyleczysz. Zobaczysz, jak rodzina ginie w zmiażdżonym aucie, jak kobiety uciekają przed bijącymi je pijakami. Budzą cię w środku nocy, bo kogoś zadźgano nożem. To są problemy, synu. Obudź się do cholery!
Ojciec odepchnął Piotrka w przypływie furii. W takich chwilach wylewały się z niego historie ze służby. Wbijając wzrok w syna, dał do zrozumienia, że to ostatnie ostrzeżenie. Chłopak wybiegł z salonu. Ukrył się w swoim pokoju, podkurczając kolana. Próbował uspokoić kołatanie serca. Żałował, że tak ostentacyjnie trzasnął drzwiami. Chwilę później usłyszał tylko trzask i krótki krzyk. 56-latek przyszedł po wszystkim do pokoju nastolatka.
— Zastanów się, zanim się w ogóle odezwiesz — przeciął ciszę wściekłym barytonem, gasząc światło.
Rano Piotr zobaczył podbite oko matki. Więcej już nie wracali do tematu przeprowadzki.
Od kilku miesięcy młody Szczepański rozmawiał z rodzicami głównie o szkole, bo w tym sprawdzał się najlepiej. W domu nie było miejsca na słabości. Ojciec rządził tam niepodzielnie jak sędzia, który nie nagradza za dobre zachowanie, co najwyżej karze za złe. Matka upominała Piotrka, powtarzając jak mantrę:
— Nie denerwuj taty!
Były policjant przypominał pomnik, którego nie wolno było bezcześcić. Jako obrońca uciśnionych mógł zrobić awanturę o to, że gazety leżały krzywo. Żona za każdym razem go broniła. Dreptała na paluszkach, by nie zagłuszać kroku najlepszego mężczyzny w Kobiernikach. Ugodowa Sylwia większość czasu poświęcała na rozwój swojego centrum ogrodniczego. Przyjeżdżano do niej z całego Mazowsza, aby kupić najróżniejsze okazy — od bratków do orchidei. Hodowczyni była równie krucha jak kwiaty, które pielęgnowała. Mimo pięćdziesięciu lat zachowała urok nastolatki. Dołeczki w policzkach i na wpół przymknięte w uśmiechu, brązowe oczy sprawiały, że jej pozornie pospolita twarz nabierała uroku. Rola pani domu nie studziła jej artystycznego zapału. Uwielbiała przystrajać dom girlandami w krzykliwych kolorach, przemycając do wnętrza wiejski folklor.
Od pół roku ulubionym zajęciem pani Szczepańskiej było siadywanie przy oknie i komentowanie przechodniów. Tak zaspokajała swoją gadatliwość. Nazywała ją empatią, która nieraz kończyła się przypalonym obiadem. Zawsze bardziej interesowały ją sprawy, które rozgrywały się za rogiem niż te we własnym domu. Sąsiedzkie problemy wywoływały jedynie figlarny uśmiech, nie mogąc zachwiać jej skorym do żartów charakterem. Oddzielona od przyjaciół Sylwia przyzwyczaiła się do godzinnych rozmów telefonicznych. W tygodniu układała bukiety w pobliskiej kwiaciarni. W weekendy zaś przyjmowała gości albo przygotowywała się do ich nadejścia.
Andrzej Szczepański w przeciwieństwie do żony rzadko bywał w domu. Większość czasu spędzał na strzelnicy lub w technikum wojskowym. Rozmowa z nim przypominała pole minowe. Po paru wybuchach Piotr częściej słuchał, niż zabierał głos.
— Nie martw się, wyrośniesz z tego — przerywał mu ojciec w połowie zdania, powtarzając te same rady. Brzmiały jak muzyka z pozytywki, która początkowo jest kojąca, ale za setnym razem doprowadza do szału. Syn marszczył brwi na wspomnienie tych quasi-dialogów, aż w końcu wyraz irytacji zastygł na jego twarzy jak ślad w cemencie.
Po urodzinowej kolacji Piotrek wyszedł z domu.
— Pójdę zaczerpnąć powietrza! — krzyknął przez ramię, rzucając się w objęcia mroku.
Nie chciał już nigdy w życiu czekać, szczególnie po tym, jak własny ojciec już wróżył mu stopnie naukowe. W gąszczu blokowisk poczuł się jak stary karzeł. Każdy jego krok wydawał się zaplanowany i nagrany na jakiejś kasecie. Chciał ją przewinąć i mieć już wszystko z głowy. Przysiadł na pobliskim murku, zaciągając się zapachem spalin. Przed nosem przemykały mu rozpędzone auta. Piotrek zagłuszył w sobie wszystkie znajome głosy — że jest inteligentny, a inteligentni trzymają się prosto, że głupcy są od egzaltacji. Ucieczka — tylko temu słowu wierzył, tylko w nim pokładał nadzieje. Książki od miesięcy kazały chłopakowi powstać i zrobić decydujący krok, ale dopiero ta urodzinowa impreza przyśpieszyła jego decyzję. Błądząc w parku, modlił się, by powrócić na wieś. Czuł, że od dawna te parędziesiąt metrów kwadratowych nie są mu domem, tylko pułapką, z której musi się wydostać. Za wszelką cenę.
Rozgorączkowany umysł otulał chłód nocy. Chłopak biegł przez skwery, aż światła latarni zaczęły przypominać świetliki. Rząd apartamentowców stał się zaledwie czarną ścianą. Ciężko oddychając, młody Szczepański oparł się o ceglany mur. Słyszał tylko własne serce. Galopowało dalej w głąb miejskiej dżungli. Złudzenie wolności wywołało histeryczny śmiech. 18-latek znów poczuł tę samą ekscytację, co parę lat temu. Znowu wychodził z psem jako pierwszy człowiek w okolicy witać poranek. Wraz z każdą nową ulicą niebo zdawało się rozszerzać. Nareszcie wolne od wieżowców. Świat miał swoje tajemnice, ziemia była jak nowa. Nikt już nie mówił o nowych wypadkach samochodowych i planach na przyszłość. Istniała tylko obecna chwila.
Czerwony ze zmęczenia Piotrek próbował złamać wszystkie zasady narzucone przez ojca. O północy błądził po ulicach. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zaraz sygnały alarmowe rozedrą jego marzenie. Któreś z okien za chwilę wypełni się ludźmi czekającymi, by przyłapać uciekiniera. Ogniogród nie był nim jednak zainteresowany. Nic, jedynie beton i asfalt. Pustka. Mieszkańców zajmowały ważne sprawy, nie jakiś chłopak podobny do nikogo. Jak miałby odcisnąć na kimkolwiek swoje piętno, skoro był nikim? Tylko PESEL odróżniał go od innych wyrobów masowej produkcji — średniaków, którzy jakoś sobie w życiu poradzą.