E-book
31.5
Druga Ziemia

Bezpłatny fragment - Druga Ziemia


5
Objętość:
253 str.
ISBN:
978-83-8384-747-4

Rozdział 1

„Andromeda”

Straszliwy kac zawsze mi towarzyszył po przebudzeniu z długiego snu. Gdy tylko maszyna mnie wybudzała i otwierałem oczy, na przywitanie otrzymywałem silny ból z tyłu głowy, zaczynały boleć mnie wszystkie mięśnie, a stawy zdawały się pozbawione smaru. Inni nie mieli takich problemów lub przynajmniej o nich nie wspominali. Tylko ja. Więc leżałem długi czas w miękkiej piance otulającej moje ciało i wpatrując się w metalowe wręgi na suficie, rozmyślałem o swoim życiu.

Czemu zgodziłem się na taką pracę? Przecież mogłem pozostać taksówkarzem lub przesiąść się na lekki dostawczak i krążyć między stacjami wewnątrz Układu Słonecznego. Mogłem nająć się jako kurier na zlecenie jednej z setek instytucji naukowych albo zatrudnić się w restauracji jako kucharz. Umiałem gotować, potrafiłem naprawiać silniki, mogłem też prowadzić transportowiec międzyplanetarny. W każdym z tych zawodów poradziłbym sobie bez problemu, zarobiłbym na utrzymanie domu, siebie i rodziny, a jeszcze zostałoby na małe wakacje raz w roku. Gdybym miał rodzinę, pewnie wybrałbym pracę wokół macierzystej planety i nie wyściubiał nosa poza Pas Kuipera, ale jej nie miałem.

Więc któregoś dnia, nudząc się na postoju taksówek i czekając na kolejny niewiadomy zarobek, pomyślałem, że warto coś zmienić w swoim życiu i przestać być na łasce klienta. Miałem dość czekania na zlecenie i zgadywania, ile na nim zarobię, czy klient zażyczy sobie kurs do następnego budynku, czy może będę miał fart i polecę na drugą stronę planety. Wówczas stałem nieopodal terminala międzygwiezdnego i nagle z nieba zaczęły spadać kontenery z towarem. Jeden za drugim zjeżdżały po szynie windy orbitalnej i z hukiem wysypywały urobek na wielką hałdę. Spojrzałem w niebo, w punkt, w którym mogłem dostrzec je jako małe, ledwo widoczne punkciki. Wiedziałem, że wyżej, poza moim wzrokiem, na końcu windy jest stacja i dokujący przy niej transportowiec. Wyobraziłem sobie jego kształt jako długi, walcowaty kolos z małymi antenkami wystającymi z przedniej części i kulistym środkiem, gdzie mieścił się generator napędu podświetlnego i tępy tył, w którym zazwyczaj lokowano kabiny załogi, sterownie i magazyny części. Zgadywałem, bo statki kosmiczne miały różne kształty od prostokątnych brył po kuliste bańki, ale z jakiegoś powodu walec najbardziej mi odpowiadał. Może wydawał mi się najbardziej opływowy? Ale to było bez sensu, gdyż transportowce nigdy nie wchodziły w atmosferę, a załadunek i rozładunek zawsze odbywał się na orbicie. Pomyślałem wówczas, że za mało widziałem poza moją planetą i czas ruszyć się z miejsca. Nagle zamarzyłem, by wejść na pokład transportowca, przejść się długimi korytarzami, zajrzeć do sterowni, stanąć na podeście w ładowni i zobaczyć od środka tę wielką przestrzeń wypełnioną minerałami z innych ciał niebieskich.

Tamtego dnia wysłałem kilka aplikacji do firm transportowych i wkrótce moje pragnienie się spełniło. Znalazłem pracę na jednym z największych statków kosmicznych, jakie kiedykolwiek zbudowano. Wchodziłem w skład międzygwiezdnej floty — elitarnej grupy w miliardowej społeczności zamieszkującej Układ Słoneczny, choć przy okazji byłem chyba jedynym, który źle znosił przebudzenie w komorze stazy.

Nagle usłyszałem dziwny dźwięk dobiegający z głębi statku. Coś ciężko upadło na podłogę i przez chwilę się toczyło, wydając metaliczny, wibrujący pogłos. Co to mogło być? Beczka niedbale położona na podeście? Pojemnik z żywnością w chłodni? Dźwięk ustał, a ja w końcu zmusiłem się do wstania i wyszedłem z komory. Cokolwiek to było, musiałem to sprawdzić najpierw. Zamknąłem komorę i ustawiłem ją na samooczyszczenie. To był mój pierwszy rejs na statku wyposażonym w komory stazy i szybko nauczyłem się, że nawet po krótkim śnie, wnętrze po miesiącu stawało się nieprzyjemnie zatęchłe.

Ubrałem się, pobieżnie sprawdziłem pozostałe pięć komór, w których spali moi towarzysze, i opuściłem pomieszczenie.

Na korytarzu było ciemno i chłodno. „No jasne,” pomyślałem — żartowniś Wiktor znowu wyłączył oświetlenie i klimatyzację. „Kiedyś nauczę się obsługiwać komorę stazy i zafunduję mu zimną pobudkę,” zaplanowałem zemstę bez większej satysfakcji. Następnie odszukałem panel z przełącznikami i przywróciłem oświetlenie i normalną temperaturę.

Byłem najmłodszy stażem, dopiero uczyłem się pracy na międzygwiezdnym okręcie, więc Wiktor wykorzystywał moją niepełną wiedzę i zastawiał na mnie pułapki. Wielki brodaty chłop z Arsia Mons, weteran wojny o przyłączenie Marsa do Federacji, były żołnierz, niedawny wagabunda i awanturnik, z dużymi zdolnościami inżynieryjnymi, twierdził, że mnie lubi. Ale przejmując po nim wachtę, zawsze zostawiał coś, co uważał za żart. Zgaszone światło było tylko początkiem. Spodziewałem się czegoś więcej, na przykład poluzowanego przedmiotu, który po przebudzeniu wydawałby niepokojące dźwięki i wzbudzał podejrzenia. Tak tłumaczyłem sobie kolejny łoskot, tym razem dobiegający z tyłu statku, który przetoczył się echem przez cały korytarz. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem, próbując zlokalizować źródło hałasu.

— Cholerny Wiktor! — zakląłem głośno i dziarsko ruszyłem w stronę trzeciej ładowni, gdzie, zgadywałem, było sprytnie zmontowane urządzenie, które co pewien czas robiło ten podejrzany hałas.

Tamtego dnia wysłałem kilka aplikacji do firm transportowych i wkrótce moje pragnienie się spełniło. Znalazłem pracę na jednym z największych statków kosmicznych, jakie kiedykolwiek zbudowano. Wchodziłem w skład międzygwiezdnej floty, jednego z nielicznych członków w miliardowej społeczności zamieszkującej Układ Słoneczny. Byłem chyba jedynym, który źle znosił przebudzenie w komorze stazy.

Nagle usłyszałem dziwny dźwięk dobiegający z głębi statku. Coś ciężko upadło na podłogę i przez chwilę się toczyło, wydając metaliczny, wibrujący pogłos. Co to mogło być? Beczka niedbale położona na podeście? Pojemnik z żywnością w chłodni? Dźwięk ustał, a ja w końcu zmusiłem się do wstania i wyszedłem z komory. Cokolwiek to było, musiałem to sprawdzić najpierw. Zamknąłem komorę i ustawiłem ją na samooczyszczenie. To był mój pierwszy rejs na statku wyposażonym w komory stazy i szybko nauczyłem się, że nawet po krótkim śnie, wnętrze po miesiącu stawało się nieprzyjemnie zatęchłe. Ubrałem się, pobieżnie sprawdziłem pozostałe pięć komór, w których spali moi towarzysze, i opuściłem pomieszczenie.

Na korytarzu było ciemno i chłodno. „No jasne,” pomyślałem — żartowniś Wiktor znowu wyłączył oświetlenie i klimatyzację. „Kiedyś nauczę się obsługiwać komorę stazy i zafunduję mu zimną pobudkę,” zaplanowałem zemstę bez większej satysfakcji. Następnie odszukałem panel z przełącznikami i przywróciłem oświetlenie i normalną temperaturę.

Byłem najmłodszy stażem, dopiero uczyłem się pracy na międzygwiezdnym okręcie, więc Wiktor wykorzystywał moją niepełną wiedzę i zastawiał na mnie pułapki. Wielki brodaty chłop z Arsia Mons, weteran wojny o przyłączenie Marsa do Federacji, były żołnierz, niedawny wagabunda i awanturnik, z dużymi zdolnościami inżynieryjnymi, twierdził, że mnie lubi. Ale przejmując po nim wachtę, zawsze zostawiał coś, co uważał za żart. Zgaszone światło było tylko początkiem. Spodziewałem się czegoś więcej, na przykład poluzowanego przedmiotu, który po przebudzeniu wydawałby niepokojące dźwięki i wzbudzał podejrzenia. Tak tłumaczyłem sobie kolejny łoskot, tym razem dobiegający z tyłu statku, który przetoczył się echem przez cały korytarz. Zatrzymałem się i nasłuchiwałem, próbując zlokalizować źródło hałasu.

— Cholerny Wiktor! — zakląłem głośno i dziarsko ruszyłem w stronę trzeciej ładowni, gdzie, zgadywałem, było sprytnie zmontowane urządzenie, które co pewien czas robiło ten podejrzany hałas.

Pół roku wcześniej zaprogramował ramię robota naprawczego, by co niepełny kwadrans uderzał w kadłub okrętu. Wydawało mi się, że pęka poszycie i okręt straci spójność. Bałem się nie na żarty, tym bardziej że komputer pokładowy zaprzeczał wszystkiemu, nie mogąc ani zlokalizować usterki, ani ustalić, czy coś w nas uderzyło. Wysyłałem na zewnątrz drony i sprawdzałem każdy metr kwadratowy okrętu. Dopiero po dwóch tygodniach poszukiwań odkryłem prawdę. Złożyłem raport dowódcy okrętu. Ten się zezłościł na Wiktora i zakazał dalszych prób straszenia mnie, pod groźbą utraty premii. Jak widać, Wiktor się tym nie przejął.

Podszedłem do wielkich drzwi prowadzących do ładowni. „No dobra, Wiktor,” powiedziałem do siebie w myślach. „Co tym razem masz dla mnie?” Przygotowany na wszystko, pociągnąłem za ciężką sztabę elektrycznej klamki i przezornie cofnąłem się o dwa kroki. Z ładowni powiało zimnem. Różnica ciśnień porwała za mną powietrze i przez chwilę próbowała wepchnąć mnie do środka. Zajrzałem za próg, ale nic podejrzanego nie dostrzegłem, więc wszedłem głębiej, aż wykryła mnie czujka i w ładowni zrobiło się jasno od setki lamp umieszczonych w suficie. Od wejścia ciągnęły się długie podesty. Dwa z nich biegły przy ścianie w przeciwległych kierunkach, trzeci prowadził na wprost i kończył się po drugiej stronie ładowni. Były puste. Wychyliłem się przez barierkę i spojrzałem w dół, ale i tam nie dostrzegłem nic, co mogłoby wydawać dźwięk upadającego na podłogę ciężkiego przedmiotu. W końcu zrezygnowałem i poszedłem do sterowni.

Sprawdziłem kurs statku i położenie. Byliśmy w połowie drogi do domu, czyli w pustce kosmicznej między Alfa Centauri a Układem Słonecznym. Do domu zostało nam prawie sześć lat. Sześć lat wycięte z życiorysu, ale nie do końca. Komory stazy spowalniały starzenie się organizmu na tyle znacząco, że liczył się tylko czas spędzony na wachtach, a te trwały miesiąc. Dla statku posiadającego sześciu załogantów, jak nasz, dwunastoletni lot w jedną stronę trwał dla każdego dwa lata.

Na niektórych okrętach stosowano podwójne wachty, dla lepszego samopoczucia wachtujących, ale tak naprawdę wcale one nie były potrzebne. Statek sam by sobie poradził, doleciał do celu i wybudził załogę w odpowiednim czasie. Tylko zdarzył się kiedyś wypadek. Komputer pokładowy zwariował, zszedł z kursu i nigdy nie wyhamował; minął Układ Słoneczny i poleciał w kosmiczną pustkę. Załoga nie wybudziła się i być może wciąż leci, aż za kilkaset lat wyczerpią się ogniwa paliwowe i statek ostatecznie zabije swoich pasażerów. Stracono ludzi, przepadł ładunek i armatorzy razem ze związkami transportowców, doszli do wniosku, że człowiek musi czuwać, i ustalono minimalne wachty na wszystkich okrętach wyposażonych w komory stazy.

Na Andromedzie, tak nazywał się transportowiec, na którym pracowałem, wachty ustalono w cyklach półrocznych i trwały trzydzieści jeden dni. Po tym czasie komputer wybudzał kolejnego załoganta, a poprzedni właził do komory i zasypiał na pół roku. Wiktor tego nie robił; zasypiał, zanim ja się wybudzałem, więc wszystkie raporty musiałem czytać i na rozmowę z żywym człowiekiem czekałem pełny miesiąc, kiedy to budziła się pani kapitan.

Jiao miała trzydzieści dwa lata, skończyła Wyższą Szkołę Marynarki Międzygwiezdnej w Mieście Środka i zdobyła stopień oficerski w wieku dwudziestu czterech lat. Była ambitna, obowiązkowa i bardzo pracowita. Prywatnie urocza, mała, czarnowłosa dziewczyna ze wschodu. Zazwyczaj skupiona na pracy, poważna, ale pozwalała sobie na luźną rozmowę z podwładnym i potrafiła się uśmiechnąć. Mam wrażenie, że więcej udawała twardą osobę, niż była w rzeczywistości.

Przez dwa kolejne dni nic się nie wydarzyło, ale dnia trzeciego o poranku, tuż po przebudzeniu, stwierdziłem, że nie ma mojego zegarka. Ściągam go zawsze przed zaśnięciem i kładę na szafce przy łóżku. Nie było go tam. Nie znalazłem go też pod żadnym z mebli, przetrząsnąłem całe pomieszczenie, ale bez skutku. „Co za czort” — pomyślałem i zastanowiłem się, co robiłem poprzedniego wieczoru. Byłem w sterowni, potem w messie, przed snem sprawdziłem komory stazy. Więc zajrzałem w każdy kąt, idąc do sterowni drogą z poprzedniego dnia, ale go nie znalazłem. Zegarek musiał być na statku, nie było innej możliwości, więc spokojnie zająłem się pracą, wierząc, że w końcu go odnajdę w ten sam sposób, jak go zgubiłem, przez przypadek.

Usiadłem wygodnie w fotelu pani kapitan i zacząłem przepytywać komputer:

— K, podaj stan wszystkich ogniw paliwowych.

Nigdy nie spotkałem się z tak oryginalnym imieniem dla komputera. Ludzie od zawsze nadawali prawie inteligentnym maszynom imiona i najczęściej były to imiona zapożyczone od ludzi. Mieliśmy Marty, Jeamsy, Liu, Katiusze, Godryki, ale nigdy nie słyszałem, by nazwać komputer jedną literą. Tradycją było, że imię nadawał kapitan. Co miała na myśli, dając komputerowi takie imię? Pierwsza litera kogoś jej bliskiego? Ulubionego zwierzaka? Nigdy nie spytałem, ale może nic w tym nie było niezwykłego i K oznaczało komputer?

K zaczął recytować:

— Cztery ogniwa o równej pojemności sześćdziesięciu procent, podłączone do systemu, sprawne w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach — mówił sztuczny głos, który prawie wszystkim przypominał pewnego od dawna nieżyjącego aktora kina akcji, z wyjątkiem mnie. Dla mnie brzmiał on jak podpity gość z podrzędnego baru i nie mogłem się do niego przyzwyczaić, mając nieuzasadnione przeczucie, że kieruje nami piany kierowca. K odpowiadał na każde zadane pytanie, a ja wpisywałem dane w cyfrowy dziennik pokładowy i odhaczałem pozycje do sprawdzenia. Ta praca zajęła mi około dwóch godzin.

Przerwałem obowiązki mniej więcej około południa, czasu pokładowego oczywiście, i udałem się do messy. Idąc, marzyłem o kawie z mlekiem, ale takim prawdziwym, nie proszkiem udającym go, lecz z kartonu, ze świeżej dostawy prosto z farmy. Niestety, na tym okręcie co najwyżej mogłem zażyczyć sobie naturalną z białym pyłem udającym mleko. Zastanawiałem się też, w jaki sposób zagospodarować sobie resztę dnia. Do dyspozycji była mała salka kinowa z bardzo dużą bazą filmów, biblioteczka w starym stylu z wiecznie popularnymi woluminami, basen, siłownia i pomost widokowy, który wcale nie był tym samym, co znałem z planety. Było to podłużne pomieszczenie z wygodnymi fotelami i wielkim ekranem wypełniającym przeciwległą do wypoczywającego ścianę, który standardowo wyświetlał obraz z kamery umieszczonej na przodzie transportowca. Przy prędkości, z jaką się poruszaliśmy, gwiazdy przybierały różne barwy, od niebieskiej po czerwony, rozmazywały się trochę i sama przestrzeń wokół nas zniekształcała się, tworząc wielobarwną mgłę, więc zazwyczaj K wyświetlał nam wielkie akwarium wypełnione egzotycznymi rybami morskimi lub widok plaży z palmami i lazurowym oceanem.

Wahałem się między biblioteką a basenem poprzedzonym siłownią. Skupiony na planowaniu czasu wolnego, wchodząc do messy, w pierwszej chwili nie dostrzegłem niczego niezwykłego. Podszedłem do szafki z ekspresem do kawy, przygotowałem kubek, z szuflady wyjąłem łyżeczkę i wtedy coś mnie tknęło, jakieś przeczucie nienaturalnej zmiany otoczenia, i szybko omiotłem wzrokiem otoczenie. Mój zegarek. Leżał na środku stołu, przy którym zwykle siadywałem, oparty koronką o blat, z zapiętą bransoletą. Po plecach przeszedł mi dreszcz.

— Co jest? — spytałem półszeptem.

Podszedłem niepewnie bliżej, jakbym obawiał się pułapki, jakby zegarek miał wybuchnąć mi w twarz, gdy tylko się za bardzo zbliżę. Stanąłem przy stole i przez chwilę mu się przyglądałem. Nie był hologramem, zorientowałbym się. Nie mógł przywędrować tu z mojej kajuty sam, a z całą pewnością nie było go w tym miejscu wcześniej. Zauważyłbym go na pewno w jasno oświetlonym, prawie pustym pomieszczeniu.

— K! Sprawdź stan wszystkich komór stazy!

— Pięć komór aktywnych, jedna nieaktywna, w gotowości.

Więc to nie Wiktor. Śpi wraz z pozostałymi — stwierdziłem w duchu, przyglądając się nieufnie zegarkowi. Stałem metr od stołu i nie mogłem się przemóc, by po niego sięgnąć. Miałem nieodparte wrażenie, że gdy go dotknę, to coś się stanie gwałtownego, coś dla mnie nieprzyjemnego. To niedorzeczne — pomyślałem, próbując przełamać wewnętrzny opór. — Przecież to tylko zegarek, leży na stole i tyka — tłumaczyłem sobie. — Pewnie zapomniałem, że go tu położyłem. Może, gdy go szukałem, wcale nie patrzyłem na stół? Może blat stołu był dla mnie zbyt oczywistym miejscem i zwyczajnie zignorowałem to miejsce? Tak. To jest możliwe. Tak musiało być — przekonywałem siebie i trochę spokojniejszy wyciągnąłem w jego stronę rękę, gdy nagle poczułem, że ktoś stoi za mną. Odwróciłem się gwałtownie. Byłem sam.

Cholera — zakląłem w duchu, mocno przestraszony. Serce uderzało szybko, aż słyszałem je w skroniach, a uczucie, że jestem obserwowany, nie opuszczało mnie.

— Kto tam?! — krzyknąłem w kierunku drzwi prowadzących do kajut i pomieszczeń technicznych, licząc po cichu na to, że jednak, wbrew zapewnieniom komputera, ktoś z załogi się przebudził i próbuje mnie nastraszyć.

— Jest tam ktoś?! — ponowiłem wezwanie, wpatrując się w zacieniony fragment korytarza tuż za progiem. Nikt nie odezwał się, nie usłyszałem żadnego nienaturalnego dźwięku, jednak nadal czułem obecność kogoś lub może czegoś. Uczucie momentami było silniejsze, momentami słabsze, jakby ten ktoś lub coś przemieszczało się, oddalając ode mnie i zbliżając. Nasłuchiwałem dłuższą chwilę, starając się nie oddychać i nie ruszać, ale poza szumem klimatyzacji i uderzeniami własnego serca nic nie usłyszałem. Coś było ze mną w pomieszczeniu, chodziło wokół mnie, a potem oddaliło się i uczucie znikło zupełnie.

— Cholera — przekląłem cicho. — Co to było?

Kropla potu spłynęła mi po skroni, dłonie drżały, nogi miałem jak z waty.

Duch — pomyślałem, choć wcale w duchy nie wierzyłem — albo jakaś dziwna anomalia — próbowałem znaleźć wyjaśnienie tego, czego przed chwilą doświadczyłem. Jako taksówkarz nasłuchałem się różnych opowieści z lotów poza Pas Kuipera. W mediach społecznościowych można było znaleźć niezliczoną ilość świadectw na istnienie nadnaturalnych zjawisk. Były też osoby, które spotykały istoty spoza naszego wymiaru, dawno umarłych przodków, lub podróżników czasu z przyszłości i oczywiście obce inteligentne formy spoza naszego Układu Słonecznego, ale nikt nie miał na to żadnego zdjęcia, filmu, nie potrafił przedstawić namacalnego dowodu takich zdarzeń. Zawsze traktowałem takie doniesienia jako stek bzdur wymyślanych przez osoby żądne uwagi i posłuchu innych i nagle stałem się sceptyczny.

— K, sprawdź wszystkimi dostępnymi czujnikami pomieszczenie messy — wydałem polecenie i przez chwilę czekałem na wynik badań. Andromeda była statkiem typowo transportowym. Wyposażono go w podstawowe instrumenty i nie w każdym pomieszczeniu były kamery i komplet czujników. Na przykład magazyn żywności miał tylko czujnik temperatury i analizator gazów, na podstawie których komputer był w stanie wykryć pożar lub rozhermetyzowaną żywność. Na korytarzach zamontowano czujki ruchu i kilkanaście kamer omiatających swym szklanym okiem rozwidlenia korytarzy. Z kajut załogi komputer zbierał tylko odrobinę danych, z których mógł wywnioskować tylko to, czy jej mieszkaniec nadal oddycha, a w ładowniach w ogóle nie było czujników i kamer, co mnie osobiście bardzo dziwiło. Innych nie.

Po sekundzie komputer zaczął odczytywać wszystkie parametry, zaczynając od temperatury, kończąc na analizie składu powietrza. I nic. Wszystko wyglądało w jak najlepszym porządku. Zacząłem się zastanawiać, czy to ze mną jest coś nie tak; może dopadł mnie jakiś nietypowy efekt długich podróży z wysoką prędkością? Przez chwilę stałem, wpatrując się w podłogę, drapiąc się po głowie i próbowałem znaleźć wyjaśnienie zjawiska, którego doświadczyłem. A potem, nic nie wymyśliwszy, postanowiłem zbagatelizować zdarzenie. Bezpieczniej było przyznać się do luki w pamięci, niż rozważać istnienie ducha przenoszącego zegarek z mojej kajuty do messy.

— Tak — powiedziałem do siebie. — Wczoraj musiałem go tu zostawić. Z pewnością tak zrobiłem. Tylko o tym nie pamiętam. Zwykła luka w pamięci to nic niezwykłego.

Odwróciłem się, by zabrać zegarek ze stołu. Ale go tam nie było!

— Co jest do jasnej! — zdążyłem krzyknąć i wtem usłyszałem głos K dobiegający ze sterowni. Był niewyraźny i stłumiony przez odległość kilkunastu metrów korytarza, trzykrotnie złamanego o kąt dziewięćdziesięciu stopni, i nie rozumiałem, co mówi, ale brzmiało to, jakby z kimś rozmawiał! K odpowiadał na pytania!

Biegiem ruszyłem do sterowni. Chciałem złapać dowcipnisia na gorącym uczynku i byłem przekonany, że spotkam tam Wiktora. Pokonując ostre zakręty korytarza, przypomniałem sobie o komorach stazy. Pięć było zajętych, szósta moja, pusta.

Tylko jedna jest pusta — powtarzałem sobie w głowie, próbując zrozumieć sens tych wyliczeń. Wpadłem do pomieszczenia, nim zdołałem pojąć, że nikt z pozostałych załogantów nie mógł wybudzić się w tak krótkim czasie i dostać się niezauważony do sterowni. Jedyna droga prowadziła przez messę, gdzie cały czas byłem. Sterownia była prostokątnym pomieszczeniem, wypełnionym monitorami, konsolami, stołem interaktywnym i kilkoma fotelami, gdzie kapitański był lekko z tyłu i na niewielkim podwyższeniu. Na jego siedzisku leżał elektroniczny dziennik, ekran na wprost wyświetlał ostatnie moje odczyty z telemetrii lotu, na stoliku obok stał pusty kubek kapitan. Jeszcze raz omiotłem wzrokiem pomieszczenie, szukając anomalii, jakiejś zmiany dokonanej po moim wyjściu. Niczego takiego nie dostrzegłem. Pomyślałem wówczas, że ktokolwiek tu był, nie pozostawił po sobie żadnego śladu bytności. To mnie nie zbiło z tropu. Podszedłem do konsoli i wcisnąłem guzik interkomu.

— Wiktor! Wiem, że tu jesteś! Możesz się już nie chować, nie udało ci się tym razem.

Chwilę czekałem, spodziewając się, że zaraz usłyszę, jak nadchodzi korytarzem. Właściwie to miałem nadzieję, że usłyszę kroki, bo wciąż dręczyło mnie przeczucie, że to nie Wiktor, ani nikt z pozostałych załogantów, a nawet nie człowiek, bawi się ze mną w kotka i myszkę.

Wedle powszechnej wiedzy wciąż byliśmy jedynymi istotami we Wszechświecie i z wyjątkiem wyliczeń prawdopodobieństw istnienia takich, nie było żadnego potwierdzonego dowodu, że może być inaczej. Wierzyłem w to, ufałem naukowcom jak żadnej innej grupie społecznej, mimo barwnych i przekonujących opowieści o samotnych pilotach spotykających obcych. Uśmiechałem się dyskretnie, gdy ktoś w towarzystwie z przejęciem relacjonował kolejną legendę o tajemniczych anomaliach, nienaturalnych przeskokach w czasie, duchach zamieszkujących Obłok Oorta czy inwigilujących nas obcych sondach. Najczęściej bajki te były kończone konkluzją dodaną ciut ciszej, konspiracyjnie, że rządy państw wiedzą o tym, ale ukrywają to przed ludźmi z wiadomego powodu. A jaki to powód? — nieopatrznie spytałem którymś razem. Opowiadający spojrzał na mnie z politowaniem i ironicznym uśmiechem, po czym obszernie mi wszystko wyjaśnił w kilku słowach: To ty nie wiesz?

Nie wiedziałem, ale stojąc w sterowni i z wielką nadzieją czekając na jakikolwiek dźwięk zdradzający bytność człowieka, zacząłem się zastanawiać. Prawdopodobieństwo istnienia obcych inteligencji w naszej galaktyce było wysokie. We Wszechświecie było już ogromne. Do tego należało dodać stworzenia na podobieństwo ziemskich zwierząt i owadów i robiło się całkiem tłoczno. Od pierwszego lotu człowieka w kosmos minęło dwieście lat, zasiedliliśmy Marsa, kilka księżyców Jowisza i Saturna, postawiliśmy bazy naukowe na ogromnej liczbie ciał niebieskich i co najwspanialsze, zbudowaliśmy przyczółek w innym układzie słonecznym i nigdy nie spotkaliśmy nawet bakterii. Ale kiedyś to się zmieni. Tego akurat byłem pewny, wierzyłem, że Wszechświat nie istnieje tylko dla jednej rasy istot, człowieka. Mogłem być pierwszym, który się o tym przekona.

Ciarki przeszły mi po plecach.

— Wyłaź! Zabawa skończona! — krzyknąłem groźnie, bardziej dla dodania sobie otuchy niż z przekonania.

Nikt nie nadszedł, nie odezwał się, nie spowodował hałasu. Usiadłem w fotelu kapitana i przysunąłem sobie konsolę dowodzenia. Wystukałem na klawiaturze kilka komend i przyjrzałem się wynikom wyświetlonym na głównym ekranie. Wszystkie czujniki i kamery były sprawne. Przejrzałem odczyty kilku z nich, szukając zmian, ale poza messą, gdzie byłem, nic nie znalazłem. Sprawdziłem zapisy z kamer z ostatnich dziesięciu minut, zaczynając od tej umieszczonej w pomieszczeniu z komorami stazy i kończąc na sterowni. Wszystko wskazywało na to, że jestem sam na okręcie, a dokładniej, jedynym, który nie śpi. Więc co się wydarzyło? Czego doświadczyłem? Nie umiałem odpowiedzieć na te pytania.

— K, odtwórz ostatnie trzy minuty zapisu z kamery numer jeden.

Na ekranie pojawił się obraz sterowni. Była pusta do momentu, w którym wpadłem do pomieszczenia.

— K, odtwórz ostatnią twoją wypowiedź.

— Messa, temperatura dwadzieścia dwa stopnie, wilgotność powietrza…

Komputer odtwarzał odpowiedź na moje pytanie zadane w messie.

Ręcznie sprawdziłem pliki, potem logi wpisów i nie znalazłem żadnego śladu po dosłyszanej z daleka rozmowie.

Mam omamy — stwierdziłem w duchu. — Tylko w ten sposób mogę wyjaśnić wszystkie idiotyzmy, których doświadczam. Czy powinienem zbudzić kapitana? Powiadomić ją o mojej niedyspozycji? — rozważałem kolejne działania. — Tylko jak zareaguje na moje doniesienia? Może mi nie uwierzyć albo co gorsza, uwierzy, stwierdzi moją niepoczytalność i nakaże mi wleźć do komory stazy na resztę rejsu. To byłoby… — szybko policzyłem w pamięci — ponad sześć lat.

Przeraziła mnie ta perspektywa. Z ledwością wytrzymywałem pięć miesięcy, a miałbym spać sześć lat? Nie! Szybko odrzuciłem myśl o powiadomieniu kogokolwiek o moim stanie psychicznym. Postanowiłem poradzić sobie sam. Tylko jak? Nie miałem pojęcia, ale za dobry początek uznałem przyznać się przed sobą, że mam zwidy i nie wszystko, co zobaczę i usłyszę, jest prawdziwe. Postawiłem sobie diagnozę i od razu pocieszyłem się nadzieją, że to chwilowa niemoc i za jakiś czas na pewno mi przejdzie.

Wróciłem do messy, przygotowałem sobie kawę i poszedłem na taras widokowy, udając zadowolonego człowieka, który nie ma żadnych problemów. Poprosiłem K, by wyświetlił mi widok małego wodospadu ukrytego w lasach Amazonii i rozsiadłem się wygodnie w fotelu. Zieleń uspokajała mnie, a dźwięk spadającej z wysokości wody do niewielkiego oczka wodnego rozpraszał niespokojne myśli. Westchnąłem kilka razy, nabierając głęboko powietrza i powoli robiło mi się błogo. Przyglądałem się jaskrawo czerwonym ptakom, które lecąc, ciągnęły za sobą długie ogony, przerośnięte ważki zawisały nieruchomo nad wodą, jakby coś tam ciekawego dostrzegły i w jednej chwili wzbijały się, odlatując poza kadr. Kolibry piły nektar z kwietnych kielichów, przybył też pokryty brunatnym pancerzem wielki jaszczur. Powoli zbliżył się do wody, zanurzył w niej paszczę i długą chwilę pił wodę. Przyglądałem mu się z zainteresowaniem, bo nigdy takiego nie widziałem na żywo. Miałem trzydzieści dwa lata, bywałem na kilku planetach i księżycach, widziałem z orbity Alfę Centauri B, ale nie spotkałem legwana, który żył na mojej ojczystej planecie. Tak naprawdę mało świata widziałem w życiu. Urodziłem się w wielkim mieście i nigdy nie wyszedłem poza jego teren, nie widziałem pustyni otaczającej mury, odległych farm zaopatrujących ludność w żywność, ani usytuowanych w jeszcze większej odległości stref przemysłowych. Wszystko poza miastem było zautomatyzowane, sterowane zdalnie, połączone autonomicznym transportem.

Jaszczur podniósł łeb i spojrzał w moim kierunku, swym rozszczepionym jęzorem obwąchał mnie z odległości, a potem ciężko ruszył, zatoczył małe koło i wszedł w gęstwinę. Piękny — pomyślałem i przymknąłem oczy. Powoli odpływałem w niebyt, kawa nie podziałała, zapadałem w drzemkę.

— K — wyłącz obraz i dźwięk.

Odgłosy dżungli oddaliły się i znikły. Otoczyła mnie pustka i przez chwilę czułem się w niej dobrze, a potem zmieniłem zdanie i poprosiłem K, by wyświetlił obraz z przedniej kamery transportowca. Nagle zatęskniłem za Ziemią i chciałem spojrzeć w jej kierunku. Z odległości dwóch lat nie zobaczyłbym jej bezpośrednio, ale Słońce tak. Uniosłem powieki. Przede mną rozpościerał się widok na Kosmos. Idealnie czarne sukno z drobinkami świecących diamencików. Nieporuszony i wieczny, jakby czas i prędkość w nim nie istniały. Tak sobie go wyobrażałem w dzieciństwie i tak go zobaczyłem, gdy pierwszy raz wyruszyłem ze szkolną wycieczką na Marsa.

Z ogromu świecących jasno gwiazd spróbowałem odszukać tę jedną, najważniejszą. Powinna być w centralnej części ekranu i po paru chwilach wydało mi się, że ją odnalazłem. Była diamencikiem wśród niezliczonej liczby diamencików, świeciła jasnym czystym światłem, była idealna. I nagle zrozumiałem, że stało się coś złego. Zerwałem się z fotela, kubek z niedopitą kawą poleciał w bok, pędem ruszyłem do sterowni.

— K! Dlaczego stoimy?! — spytałem podenerwowanym głosem, pokonując długi, prosty korytarz.

— Nie stoimy. Andromeda porusza się — odpowiedział mi podpity głos komputera.

Zwariował! — krzyknąłem w myślach. — Komputer zwariował i podaje błędne informacje! Co robić? Co powinienem zrobić w takiej sytuacji? Co było na szkoleniu? Mam!

— K! Zbudź kapitan Jiao!

— Wybudzenie przed wyznaczonym czasem musi zatwierdzić kapitan, pierwszy oficer lub inżynier.

— Szlag by cię, K! Wybudzenie awaryjne! Zagrożenie statku! — wymieniałem wszystkie zapamiętane komendy. Komputer milczał, jakby ktoś go przed sekundą wyłączył.

Zdyszany wpadłem do sterowni i odszukałem książkę procedur awaryjnych. Przewracałem plastikowe kartki, szukając instrukcji wybudzenia załogi bez udziału komputera pokładowego. Było dla mnie jasne, że ten nawalił lub zbuntował się, choć to ostatnie było mało prawdopodobne. Mimo wielu starań naukowców nie udało się stworzyć myślącej maszyny, więc świadomy bunt nie wchodził w grę.

Na jednej ze stron odnalazłem instrukcje na wypadek pożaru. W takiej sytuacji komputer wybudzał wszystkich bez wyjątku, ale uznałem, że to byłaby przesada.

Nagle przypomniałem sobie zdarzenie z zegarkiem i podsłuchaną rozmowę. A jeśli to ja zwariowałem? Jeśli to mój mózg robi mi kolejnego figla?

— K, podaj aktualne nasze położenie.

— Pozycja AC 2.12356 S 2.11456, odchylenie poniżej jednej tysięcznej stopnia.

Zerknąłem do dziennika pokładowego i odnalazłem pasujący pomiar.

— Cholera jasna! K, dlaczego stoimy od trzech dni w miejscu?!

— Andromeda nie stoi — padła sucha odpowiedź komputera.

Zamyślony usiadłem w fotelu kapitana. Coś było nie tak ze mną lub z K. Któryś z nas się mylił. Zerknąłem jeszcze raz do dziennika i dokładnie przeczytałem wpis sprzed trzech dni, a potem kazałem K wyświetlić na głównym ekranie pełny raport z aktualnej pozycji statku. Liczby nie były identyczne, odległość od Alfa Centauri zwiększyła się, ale bardzo nieznacznie.

— K, podaj naszą aktualną prędkość.

— Jeden przecinek jeden procent prędkości światła.

Zakląłem w duchu. To nie było tylko moje urojenie. Widziałem nieporuszony obraz gwiazd, a przy prędkości trzydziestu procent C powinien być zamglony, a gwiazdy przybrać kolor niebieski. Komputer podawał zgodną z moją obserwacją prędkość i choć poruszaliśmy się do przodu i w kierunku domu, to praktycznie staliśmy w miejscu.

— K, czy możesz zwiększyć prędkość statku do trzydziestu procent prędkości światła?

— Polecenie zmiany prędkości może wydać tylko kapitan lub pierwszy oficer. W dalszej kolejności, w szczególnych sytuacjach, inżynier.

Poczułem się nikim, zbędnym balastem, i do takiej roli sprowadził mnie krzemowy mózg pozbawiony uczuć i wyobraźni. Zatęskniłem za komputerem w swojej taksówce. Był prostym urządzeniem, które w razie problemów mogłem zresetować, lub nawet wgrać mu fabryczne ustawienia i leciało się dalej.

Komputer Andromedy nie mógł być wyłączony ani resetowany, nie miał kopii zapasowej, nie można było przywrócić mu wcześniejszych ustawień. Działał bez przerwy, a gdyby nawet udało mi się go wyłączyć, do pełnego uruchomienia potrzebny byłby kilkuosobowy zespół informatyków, pracujących przez kilka dni non stop.

Musiałem znaleźć sposób na wybudzenie kapitan Jiao. Pochyliłem się nad książką z procedurami awaryjnymi i zacząłem ją dokładnie studiować. Musiał istnieć sposób na przerwanie snu kapitana lub innego członka załogi. Pożar na okręcie był jednym z nich, ale ani mi się śniło wzniecać go, nawet pod kontrolą. Wertowałem strony, szukając mniej ryzykownego sposobu i znalazłem taki.

— K, mój stan zdrowia nie pozwala mi pełnić służby. Musisz wybudzić następną osobę, aby mnie zastąpiła.

Wypowiedziałem zapisaną formułkę, lekko ją zmieniając, bojąc się, że gdy wypowiem ją dokładnie, słowo w słowo, komputer uzna ją za mało wiarygodną. Nie miałem pojęcia, jakie algorytmy sprawdzające miała maszyna oparta na pozytronach i w jakim stopniu była tylko nieczułą maszyną obojętną na ludzką manipulację. K nie odpowiedział od razu, jakby się zastanawiał. Czyżby mnie sprawdzał? — pomyślałem. — A jak odkryje, że próbuję nim manipulować? Co wówczas zrobi maszyna zdolna do uczenia się i przewidywania usterek? Uzna mnie za zagrożenie dla okrętu?

Zanim wpuszczono mnie na pokład Andromedy, musiałem zaliczyć kilka testów zdrowotnych i dwudniowe szkolenie. Głównie omawiano sytuacje awaryjne: pożar, awaria zasilania, rozszczelnienie kadłuba, zejście z kursu i całą masę innych nieszczęść, włącznie z utratą statku i koniecznością ewakuacji. Z tej ilości informacji najdokładniej zapamiętałem procedurę opuszczenia transportowca. Przerażała mnie wizja lotu w małym jak trumna pojemniku przez kilkaset lat.

— Komora stazy numer jeden wyłączona — odezwał się K, swoim pijackim głosem.

Przełączyłem boczny monitor na widok z kamery umieszczonej w pomieszczeniu z kapsułami. Sześć eliptycznych walców leżało na niewielkich podwyższeniach, każdy zwrócony podstawą w kierunku ściany, bokiem do drzwi i na wprost rzędu szafek. Pomieszczenie tonęło w półmroku, jak krypta oświetlana nikłym światłem z uszkodzonej żarówki. Szare bryły komór stazy przywoływały mi z pamięci obraz trumien, które miałem okazję zobaczyć podczas jednej z wycieczek po starych miastach Ziemi. Tam komnata była wykuta w skale, oświetlały ją prawdziwe woskowe świece, wejście było niskie, łukowate, pozbawione drzwi, a na oszlifowanych marmurowych cokołach stały drewniane trumny skrywające w swych brzuchach prochy dawno zmarłych ludzi. Materia była inna, pradawna, prosta, krucha, zgoła odmienna od wszystkiego, z czego zbudowano pokój stazy, a jednak nastrój bardzo przypominał tamten.

Spojrzałem na ekran przedstawiający parametry życia załogi. Pięć nazwisk i pięć rzędów podobnych liczb: temperatura ciała, puls, ciśnienie krwi, impulsy nerwowe, czynność mózgu. Każdy zapis udowadniał, że zamknięty we wnętrzu komory stazy załogant żył. Tak twierdził komputer, który nieustannie przeliczał wszystkie dane przekazywane mu z czujników, ale gdybym otworzył jedną z nich i przytknął ucho do piersi śpiącego, nie usłyszałbym bicia serca, które uderzało w rytmie pojedynczego uderzenia na dobę.

Pokrywa jednej z komór uniosła się powoli, pomieszczenie rozjaśniło się i przestało wyglądać jak krypta, stało się zwykłym pokojem.

Blada, drobna dłoń zacisnęła się na krawędzi „łóżka” i wówczas odwróciłem wzrok, wyszedłem z pomieszczenia. Inni być może patrzyli do końca, jak ich zmiennik wstaje, ubiera się, a potem wychodzi z „sypialni”, ale ja się krępowałem. Być może powstrzymywała mnie zwykła przyzwoitość lub respekt przed przełożonym, a może to, że tą osobą była kobieta.

Poszedłem do messy i przygotowałem dwie kawy. Zawsze tak robiłem, gdy czekałem na jej przyjście — stawałem naprzeciw wejścia, trzymając w ręku jej kubek i witałem ją słowami: „Dzień dobry, pani kapitan.” Wyglądało to trochę służalczo, zdaję sobie z tego sprawę, ale i tak odgrywałem tę scenkę za każdym razem. Tego dnia nie miałem na to ochoty i nasze kubki wypełnione gorącą czarną cieczą stały obok siebie na stole, w miejscu, gdzie zniknął zegarek. Po cichu miałem nadzieję, że one też znikną, gdy tylko ona wejdzie i na nie spojrzy. W ten sposób miałbym mniej do wyjaśnienia, a przynajmniej nie brałaby mnie za wariata.

Usiadłem na jednym z krzeseł, z dala od stołu, wciąż obawiając się jego magicznych mocy i zastanawiałem się, jak rozpocząć rozmowę. Przecież nie mogłem jej opowiedzieć o wędrującym i znikającym zegarku, ani o słyszanych głosach, bo na pewno rozpoznałaby u mnie początki schizofrenii. Nie wiedziałem też, jak wytłumaczyć się ze zmiany prędkości statku, która najwyraźniej została zainicjowana już na mojej wachcie.

Jiao stanęła w drzwiach w momencie, gdy akurat naszło mnie zwątpienie i z bezsilności potrząsałem głową. To z pewnością nie wyglądało na zachowanie zdrowego psychicznie człowieka. Omiotła wzrokiem pomieszczenie, spojrzała na kubki z kawą, a potem jej czarne jak onyks oczy spoczęły na mnie. Uniosłem głowę i również spojrzałem na nią.

— Co ci jest? — spytała obojętnie i bez emocji. Ręce opierała o witrynę po bokach, jakby chciała mi zagrodzić drogę i tylko jedną nogą przestąpiła próg, sprawiając wrażenie gotowej do ucieczki w każdej chwili. Jej twarz nie zdradzała żadnych emocji, ale czułem, że się mnie obawia. Podejrzewałem, że tuż po wyjściu z komory stazy sprawdziła czas i datę, a potem przepytała K o przyczynę wcześniejszej pobudki.

— Od trzech dni lecimy z minimalną prędkością — wypowiedziałem wcześniej przygotowaną odpowiedź i z ulgą wypuściłem powietrze.

Oblicze kapitan zmieniło się w okamgnieniu. Z pięknej twarzy znikł spokój, pojawiła się gruba zmarszczka na czole, drobne usta zadrżały niepewnie, a oczy stały się jeszcze bardziej czarne. Nie spuszczając ze mnie wzroku, spytała komputer o aktualne położenie i prędkość „Andromedy”, a gdy ten potwierdził moje słowa, poruszyła się niepewnie, jakby chciała pobiec do kokpitu i szybko zmieniła zdanie.

— Kto zmienił prędkość? — zadała mi pytanie tonem dowódcy, jakim zwykle wydawała polecenia.

Wzruszyłem ramionami i dodałem:

— Nie wiem, nie sprawdziłem, nie miałem na to czasu.

— A co sprawdziłeś? Co robiłeś… chwileczkę. Ile dni trwa twoja wachta?

Powinna to obliczyć tuż po przebudzeniu — przeszło mi przez myśl, ale udałem, że tego nie zauważyłem i odpowiedziałem spokojnie:

— Trzy dni.

Ruszyła jak wystrzelona z procy w stronę kokpitu, a ja po sekundzie za nią, trochę ospale, starając się nie gnać, z obawy, że może uznać to za atak. Było dla niej oczywiste, że jakimś sposobem udało mi się obejść protokoły i zmusiłem K do zmiany prędkości, skazując nas na ponad dwustuletni lot do Ziemi. Potem kazałem komputerowi wybudzić ją pod pretekstem choroby, choć wcale nie wyglądałem na chorego. Jakie wnioski mogła z tego wyciągnąć? Bogdan oszalał.

Nie byłbym zaskoczony, gdyby zaryglowała drzwi do kokpitu przede mną, ale tego nie zrobiła. Gdy tam wszedłem, siedziała w swoim fotelu i przeglądała rejestry na kilku monitorach jednocześnie. Największy pokazywał logi nawigacyjne, prawy, mniejszy mapę, na której zaznaczona była nasza aktualna pozycja — idealnie pośrodku drogi między Alfą Centauri a Układem Słonecznym. Ekran po lewej pokazywał wnętrze pomieszczenia ze mną w centralnym punkcie.

Sprytnie — pomyślałem — może skupić się na analizowaniu danych i jednocześnie mieć mnie na oku. Bała się mnie, nie ufała, a jak jej opowiem o zegarku, może uznać mnie za niezdolnego do pełnienia służby lub nawet za zagrożenie dla statku i załogi.

Postanowiłem milczeć, zobaczyć, co odkryje i wówczas poddać się jej rozkazowi. Nie czułem się winny, ale jeśli naprawdę to ja zmieniłem parametry lotu, tylko tego nie pamiętałem, jeśli słyszałem głosy i dźwięki, które nie istniały, i widziałem znikające rzeczy, to może… Trudno było mi się pogodzić z wnioskami, ale mogłem być niebezpieczny dla nas wszystkich.

— K, zmień prędkość statku do trzydziestu procent — z ust Jiao padła komenda.

— Rozkaz niewykonalny — odpowiedział komputer.

— Jaka jest przyczyna?

— Ustalona wcześniej prędkość została zablokowana.

— K, znieś blokadę, autoryzacja Jiao Zhang, kod jeden, trzy, zero, pięć, jeden, dziewięć, siedem, sześć.

— Odmowa, kod nieaktualny.

Jiao zeskoczyła z fotela i spojrzała na mnie pytająco. Była co najmniej poirytowana.

— Ja tego nie zrobiłem — powiedziałem, powoli zdając sobie sprawę z powagi sytuacji.

— K, kto zmienił kod?

— Kapitan Jiao Zhang — padła odpowiedź.

Jiao wolno oparła się o siedzisko fotela. Wyglądała na zdezorientowaną, spuściła głowę i chwilę milczała. Podszedłem bliżej, czując, że nie widzi już we mnie zagrożenia.

— Jak to możliwe? — spytałem ostrożnie. — Nie było cię tutaj trzy dni temu.

— Zmiany zostały wprowadzone na kilka minut przed twoim przebudzeniem — mówiła lekko drżącym głosem — i kilka dni po zaśnięciu Wiktora. Nie było tu nikogo z załogi.

— Więc kto to zrobił?

Jiao nagle ożyła, usiadła w fotelu i zaczęła wystukiwać komendy na swoim pulpicie. Na ekranie pokazującym stan komór stazy zmieniły się napisy z „Aktywna” na „Wybudzanie”. A więc zdecydowała się powiadomić resztę załogi. To nie był dobry znak i chyba nie w pełni zdawałem sobie sprawę z trudności, w jakiej się znaleźliśmy.

— K, daj mi dostęp do swoich logów, autoryzacja Jiao Zhang…

Przyglądałem się w milczeniu, jak kapitan próbuje zmusić komputer do cofnięcia zmian, które według wszystkich dostępnych danych ona sama wprowadziła. Robiła to szybko, w milczeniu, z zaciśniętymi ustami i grymasem złości na twarzy. Czułem, że zajmie jej to sporo czasu. Nie to jednak było najważniejsze.

Coś działo się z naszym K. Samodzielnie zmieniał rozkazy i próbował maskować to imieniem kapitan, udawał, że z kimś rozmawia. Zastanawiałem się nawet, czy nie on jest odpowiedzialny za znikanie mojego zegarka. Tylko trochę uspokajało mnie, że to nie ja zwariowałem. Właściwie wcale mnie to nie uspokoiło. Wręcz przeciwnie, moja choroba byłaby lepszą alternatywą dla nas wszystkich niż uszkodzony główny komputer zawiadujący nawigacją statku i utrzymujący załogę przy życiu.

Komory stazy otworzyły się, ale na ekranie nie zobaczyłem nikogo z przebudzonych. Potrzebowali chwili, a być może chcieli dospać do końca, bo przecież był to sen, tyle że bardzo rozciągnięty w czasie. Kapitan Jiao wstała wypoczęta, bo jej sen trwał prawie osiem godzin, ale Wiktor, który zasnął tydzień temu, będzie miał wrażenie, że zbudzono go kilka sekund po zaśnięciu. Pomyślałem, że i dobrze mu tak, za te jego figle i psoty. W pełni zasłużył na taką karę.

Jiao nadal pracowała nad odzyskaniem dostępu do nawigacji statkiem, a ja postanowiłem nastawić wodę dla wybudzonych i przynieść nasze kubki z kawą do kokpitu.

— Bogdan, idź i wyciągnij ich ze snu — kapitan, nie patrząc na mnie, sucho wydała polecenie.

— Jest aż tak źle?

Nie odpowiedziała, pochłonięta pracą, zdawała się nie usłyszeć mojego pytania. Gdy byłem już za progiem, dodała uniesionym głosem:

— Każ im czekać w messie i nie mów na razie, co się dzieje.

— Dobrze — odrzekłem, nie odwracając się nawet. Zaczynałem się bać. Do tej chwili miałem wiarę, że kapitan rozwiąże problemy z komputerem, ustawi prawidłową prędkość, może każe mi wejść na resztę rejsu do komory stazy i wszystko skończy się w miarę szczęśliwie. Jednak w jej ostatnich słowach przebrzmiewała panika, nie ukryła jej przede mną i zaraziła mnie nią.

Elke już się ubierała, gdy wszedłem do „sypialni”. Spojrzała na mnie przelotnie, po czym dyskretnie schowała się za drzwiczkami swojej szafki. Była najmłodszym członkiem załogi, ledwie skończyła dwadzieścia sześć lat. Pochodziła z Marsa, była niewysoka, rudowłosa, o twarzy przypominającej lisiczkę ze śpiczastym noskiem i chytrym spojrzeniu. Wydawała się lękliwa i nieufna. Unikała mnie, jak tylko mogła, niechętnie na mnie spoglądała, a gdy musiała się do mnie zwrócić, unikała kontaktu wzrokowego. Z początku myślałem, że ją onieśmielam z racji różnicy wieku, ale potem zauważyłem, że podobnie zachowuje się w obecności innych, nie wyłączając kapitan Jiao. Sprawiała wrażenie zalęknionej i zagubionej, ale swoje obowiązki wypełniała sumiennie, więc nikt nie miał do niej pretensji.

Tylko Wiktor był przez nią traktowany inaczej. Zerkała na tego wielkiego niczym niedźwiedź mężczyznę jak na mistrza lub ojca. W czasie kilku odpraw, w jakich brała udział cała załoga, stawała zawsze blisko niego; myślę, że tylko przy nim czuła się dobrze i bezpiecznie. Być może przypominał jej ojca lub starszego brata. Wiktor wcale nie zwracał na nią uwagi. Któregoś razu byłem świadkiem, jak zadała mu krótkie pytanie, a ten nie raczył odpowiedzieć, nie spojrzał nawet na nią. Zadrżały jej wówczas wargi, miałem wrażenie, że zaraz się rozpłacze lub wybuchnie histerycznie, ale się opanowała i po chwili zdobyła się na uśmiech.

W dniu, gdy nas sobie przedstawiono, zadałem sobie pytanie — co tak młoda osoba robi na transportowcu międzygwiezdnym? Dlaczego zdecydowała się zrezygnować z przyjaciół i rodziny? Dowiedziałem się od Jiao, że dostała kontrakt na cztery rejsy, co oznacza, że gdy wróci do normalnego życia, rodzice i znajomi już dawno będą martwi. Co ją skłoniło do takiej decyzji? Nie wierzyłem, że tylko chęć szybkiego zarobku dużej kasy. Mogła to osiągnąć, pracując i ucząc się jednocześnie, bez straty wszystkiego, co ją otaczało.

Podszedłem do komory Wiktora i… zrezygnowałem. Nie miałem sumienia budzić go pierwszego, chęć zemsty znikła nagle.

Szarpnąłem ramieniem Johna. Trzydziestolatek nagle otworzył oczy i od razu spytał:

— Co się stało? Okręt się pali? Musimy uciekać?

Spojrzałem na niego podejrzliwie. Skąd u niego takie myśli?

— Rozkaz kapitan — odpowiedziałem i podszedłem do kolejnej komory, w której leżał nasz łysy starszy pan, który miał na imię Jan, ale czasami zwracaliśmy się do niego Moravic, czyli po nazwisku. Szczupły, wysoki, zawsze uśmiechnięty i gotowy pomóc wszystkim, był odpowiednikiem sierżanta w wojsku. Ojcował, doradzał, podpowiadał tonem dobrego nauczyciela, karcił słownie za głupotę, a gdy ktoś się skaleczył, umiał fachowo opatrzyć ranę. Zajmował się załadunkiem i rozładunkiem, był odpowiedzialny za równomierne rozłożenie ciężaru na całym okręcie, obsługiwał i ustawiał generatory pól inercyjnych, kontrolował przekaźniki sztucznej grawitacji.

— Dzień dobry, Bogdan — powiedział życzliwie Jan, jednocześnie przecierając dłonią prawe oko.

— To żaden dobry dzień! — odezwał się zza moich pleców John.

— Zbudzono nas przed czasem, jakbyście się nie zorientowali. Mamy kłopoty i to nie małe — mówił z pretensją w głosie, jakby chciał wszystkich obarczyć winą za taki stan.

— A tego nie budzimy? — spytał, spoglądając na wciąż śpiącego Wiktora.

— Wszyscy mają stawić się w messie — powiedziałem, starając się, by nie zabrzmiało to jak rozkaz, ale widocznie mi nie wyszło.

— To teraz ty wydajesz polecenia? — burknął John i odpychając się ramionami, wyskoczył ze swojej komory.

— Jestem ciekawy, co nabroiłeś, co będę musiał po tobie naprawiać?

Rzucił mi spojrzenie pełne pretensji, po czym otworzył z hałasem swoją szafkę. Metaliczny, donośny dźwięk wybudził Wiktora.

Wstał, oparłszy się na ramieniu i spojrzał na nas ponurym wzrokiem. Nie był zadowolony z pobudki.

Pierwsza przywitała go Elke:

— Cześć, Wiktor. — Po czym rzuciła mu uśmieszek i szybko wyszła z pomieszczenia. Ten nie zareagował. Wyglądał na zdezorientowanego, co wcale mnie nie dziwiło, i nie bardzo wiedział chyba, co zrobić — czy położyć się i zasnąć ponownie, czy może jednak nie.

— Wszyscy mają stawić się w messie. To rozkaz kapitan — powtórzyłem i wyszedłem z „sypialni”.

Nie polubiłem Johna i wolałem nie słuchać jego pretensji o wszystko. Chyba nikt za nim nie przepadał, może z wyjątkiem Jana, który jako jedyny umiał łagodzić jego zapędy do kłótni.

W messie zastałem kapitan i Elke. Stały po przeciwnych stronach stołu w milczeniu.

— Wszyscy obudzeni, pani kapitan — zameldowałem, udając służbowy ton, po czym zabrałem ze stołu swój kubek z letnią już kawą. Jiao swojej nie ruszyła. Wyglądała na zmartwioną. Po jej minie mogłem się domyślać, że nie udało jej się złamać dostępu do nawigacji statkiem, więc nawet nie zadałem jej pytania o to. Upiłem łyk i stwierdziwszy, że kawa smakuje jeszcze gorzej niż zwykle, odstawiłem kubek.

Pierwszy wpadł z impetem, jakby chciał się na kogoś rzucić, John i od razu zaczął atak w swoim stylu:

— Co popsuł?! Jak bardzo to wpłynie na moją wypłatę i ile czasu zajmie mi naprawienie jego błędów?! — powiedział to, nie patrząc na mnie, jakbym był tylko gówniarzem, a odpowiedzialność za mnie spoczywała na kapitanie. Nie pierwszy raz prowokował mnie, ale zawsze udawało mi się odeprzeć słowami jego atak. Tym razem nerwy mi puściły, chwyciłem go za klapy kombinezonu i pchnąłem, przygwożdżając do ściany. Był drobniejszej budowy ode mnie i wyraźnie słabszy, zdawał sobie z tego sprawę i nie próbował kontratakować. Nawet nie uniósł ramion, by mnie powstrzymać.

— Bogdan, zostaw Johna! — usłyszałem zdecydowany głos Jiao.

Miałem ochotę uderzyć go w twarz i pewnie bym to zrobił, gdyby nie słowa kapitan. John początkowo zląkł się mojej reakcji, gdy uderzył plecami w ścianę w jego oczach zobaczyłem autentyczny strach, ale szybko przekalkulował sytuację i doszedł do wniosku, że nie skrzywdzę go zbyt mocno. Uśmiechał się do mnie szyderczo, jakby chciał powiedzieć — i co, nie uderzysz mnie, prawda?

— Następnym razem nikt cię nie obroni, gówniarzu — syknąłem mu w twarz, a potem wypuściłem z uchwytu.

W tym samym czasie do messy weszli Wiktor i Moravic. Spojrzeli na nas, potem na kapitana i znowu na nas.

— Co się dzieje? — spytał Moravic, uśmiechając się przy tym do wszystkich. Wiktor mruknął pod nosem i ruszył do automatu z kawą, uznawszy zapewne, że nie ma żadnego problemu.

— Nic — odparłem, czując się wezwany do odpowiedzi. — Są ważniejsze sprawy niż…

— Są wszyscy! — kapitan przerwała mi, unosząc głos, jakby specjalnie powstrzymując mnie przed wypowiedzeniem słów, które z pewnością zaogniłyby konflikt między mną a Johnem.

— Powiem pokrótce, dlaczego was wybudziłam — kontynuowała. Wszyscy skupili wzrok na niej. — Od trzech dni praktycznie dryfujemy…

— Jak to! — zaprotestował gwałtownie John i zabrzmiało to, jak protest dziecka, któremu zabrano ulubioną zabawkę.

Jiao spojrzała na niego ostro.

— Dryfujemy z prędkością jeden przecinek jeden procent C i wydaje się, że to ja zmieniłam prędkość.

Elke westchnęła, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale zrezygnowała i spuściła wzrok. John fuknął głośno, zrobił obrót wokół własnej osi, wyrażając tym tańcem swoją frustrację, i znowu fuknął. Moravic nie odezwał się, nie poruszył, ale uśmiech z jego twarzy znikł. Wiktor mruknął obojętnie pod nosem. Kapitan spojrzała na każdego z nas osobno, a przekonawszy się, że nikt nie chce jej zadać oczywistego pytania, rzekła:

— Tak twierdzi komputer i taki jest zapis w dzienniku, choć wtedy spałam w komorze.

Cała czwórka poruszyła się nerwowo na te słowa, ich miny wyrażały niedowierzanie, ale milczeli dalej.

— Sprawdziłam, nikt z nas wówczas nie był w kokpicie, według zapisów z komór stazy wszyscy spaliśmy.

John już miał coś powiedzieć, ale Jiao powstrzymała go ruchem dłoni. Kontynuowała:

— Wiktor zasnął pięć dni temu — spojrzała na niego karcąco, ale nie skomentowała. — Bogdan obudził się trzy dni temu o dwunastej zero zero, stawił się w kokpicie godzinę później. Zmiana prędkości nastąpiła tego samego dnia o godzinie ósmej rano.

Zrobiła przerwę, aby dać nam czas na przyswojenie tej prostej wiedzy.

— To oznacza — zaczął Moravic — że zmiana została zainicjowana zdalnie?

— Wykluczyłam to. Nie odebraliśmy żadnego sygnału, nie ma śladu ingerencji z zewnątrz.

— Mówiłaś, że ty autoryzowałaś zmianę prędkości — dodał John, nagle przeobrażając się w rzeczowego człowieka. — Czy możesz to jakoś wytłumaczyć?

— Nie mogę — odparła Jiao.

— Hmm, to ciekawe — John mówił w zamyśleniu. Jak zwykle, gdy nad czymś intensywnie myślał, ocierał dłoń o dłoń. — Mogę to sprawdzić? — dodał na koniec tonem niby obojętnym, ale każdy z nas nie miał złudzeń, że nie uwierzył Jiao.

Ta wzruszyła ramionami, na co John bez zwłoki ruszył do kokpitu.

— To nie wszystko — mówiła kapitan. — Konsola nawigacyjna została zablokowana zmianą hasła i nie udało mi się przywrócić prędkości rejsowej.

Na te słowa wszyscy zaczęli mówić, jeden przez drugiego. Padały pytania, domysły, nie obyło się bez oskarżeń i nikt nikogo nie słuchał w tym zamieszaniu. Nawet Wiktor, jak przebudzony ze snu zwierz, zaczął domagać się odpowiedzi i pomysłów na ratunek.

— Cisza! Uspokójcie się wszyscy! — krzyknęła kapitan. W messie nagle zapanowała cisza.

— Też tego nie rozumiem i nie umiem wyjaśnić — mówiła już spokojniej — ale musimy się skupić i wymyślić jak obejść zabezpieczenia, lub zmusić K do zmiany prędkości.

— Kurs jest poprawny? — spytał Moravic, zdradzając tembrem głosu podenerwowanie.

— Tak. Lecimy prosto w Układ Słoneczny. Na szczęście. — Spojrzała badawczo po nas.

— Ale dolecimy do domu? — Elke wydała z siebie słabe pytanie. Wyglądała na przerażoną i zagubioną, w jej oczach dostrzegłem pierwsze objawy obłędu. Znowu zadałem sobie pytanie — dlaczego spośród tysiąca możliwości wybrała taką pracę?

— Tak, moja droga, dolecimy na pewno — zapewniła ją Jiao i położyła jej dłoń na ramieniu.

Przez chwilę milczeliśmy. Każdy z nas zadawał sobie w duchu pytanie, które wypowiedziała Elke. Przynajmniej ja starałem sobie wyobrazić nasz powolny powrót do domu. Z szybkich obliczeń wyszło mi sto dziewięćdziesiąt trzy lata w podróży. Mogliśmy ją przespać w całości i nic ze swego życia nie stracić, ale statek, jego główny komputer, wydawał się niestabilny i wymagał ciągłego nadzoru, więc dla każdego z nas oznaczało to trzydzieści dwa lata na wachcie. Nagle uświadomiłem sobie, że gdy dolecimy do Ziemi, większość z nas będzie już staruszkami. Zrobiło mi się gorąco, bo dopiero wówczas w pełni uświadomiłem sobie naszą sytuację. Już nie chodziło tylko o czas, ale o nasz czas. Spojrzałem na Elke. Wyglądała na zdezorientowaną i miałem szczerą nadzieję, że nie oblicza w głowie swojego wieku, gdy będzie miała okazję ponownie stanąć na Marsie. Będzie miała prawie sześćdziesiąt lat, a na jej planecie zmieni się wszystko. Nie tylko znikną ludzie, których znała, ale odmienią się całe miasta, w których dorastała i mieszkała. Zmieni się technologia, zmienią się niektóre zwyczaje, prawo, moda, muzyka, wszystko, czego się nauczyła o życiu, przestanie mieć wartość. Poza tym całe swoje dorosłe życie spędzi na statku, w samotności, prawie nie rozmawiając z człowiekiem, widząc go dwa razy w miesiącu przez jeden dzień i tak przez trzydzieści dwa lata. Ta podróż zniszczy jej psychikę już na zawsze. Zniszczy nas wszystkich.

Spojrzałem na pozostałych. Jiao wydawała się intensywnie myśleć, patrzyła niewidzącym wzrokiem gdzieś w dal, poza naszą czwórkę, marszczyła czoło, zaciskała dłonie. Moravic wlepił oczy w podłogę i podpierając dłonią brodę, poruszał niemo ustami, jakby coś do siebie mówił, lub intensywnie obliczał. Elke stała jak słup i patrzyła przed siebie wilgotnymi oczami, usta jej drżały, byłem pewny, że zaraz się rozpłacze. Wiktor mruczał pod nosem, jakby się modlił, aż w końcu rzekł stanowczym głosem:

— Musimy coś zrobić! Nie możemy tak tu stać i tylko myśleć. Ty — zwrócił się do Jana — sprawdź swoje zabawki, szukaj wszystkich nienormalnych zapisów, zbadaj każdy szczegół. Jeśli hamowaliśmy, to generatory inercyjne musiały skompensować. Policz, jak długo pracowały i ile energii zużyły.

— Sądzisz, że komputer nas okłamuje? — spytałem, domyślając się sensu w jego słowach.

— Nie wiem, ale trzeba wszystko sprawdzić. Elke — dziewczyna drgnęła, spojrzała na Wiktora nieobecnym wzrokiem. — Sprawdź ogniwa, spisz każde, ich wartość i spadki w ostatnich czterech dniach. Tak gwałtowne hamowanie musiało zużyć ogromną ilość energii. Musimy znać jej ilość oraz dostępne zapasy.

— Mam to w dzienniku pokładowym — wtrąciłem, ale Wiktor gwałtownie mi przerwał:

— Nieważne, trzeba to sprawdzić osobiście, nie przez K.

Patrzył na mnie groźnie, jakby spodziewał się mojego sprzeciwu. Kapitan, dotąd milcząca, zabrała głos:

— Dosyć.

Jej spokojny głos o dziwo podziałał na Wiktora i ten nagle zamilkł.

— Moravic i Elke, zróbcie to, co mówił. Ty, Bogdan, sprawdź wszystkie pokłady, każde pomieszczenie, każdy kąt statku.

— Czego mam szukać?

— Nie wiem, czegokolwiek. Wszystko, co wyda ci się dziwne: przewrócony mebel, wyrwane okablowanie, niedziałające oświetlenie. Notuj każdą usterkę, nawet najdrobniejszą. Wiktor sprawdzi silniki, ja nadal będę próbowała odzyskać dostęp do konsoli. Wykonać — zakończyła i odwróciła się w stronę korytarza prowadzącego do kokpitu.

— A John? — spytał Wiktor.

— Będzie robił swoje — odparła i znikła w korytarzu.

— Czyli szukał spisku — dodał Wiktor z rezygnacją.

„Andromeda” była sporym statkiem i przeszukanie wszystkich pomieszczeń, wliczając w to długie, liczące czasami dziesiątki metrów szyby techniczne, zajęłoby mi kilka dni. Nie mogłem tak długo szukać, czułem, że czas ma znaczenie i jeśli miałem coś znaleźć, to najlepiej jak najszybciej. Wziąłem ze sobą tablet z planem statku i wyznaczyłem na nim drogę poszukiwań. Uznałem, że najszybciej uda mi się przejrzeć skrzynki techniczne na głównych korytarzach. Ciasne szyby, wzdłuż których ciągnęły się setki kabli, pozostawiłem na później.

Po kilku godzinach niewiele udało mi się znaleźć. Kilka przepalonych lamp, jeden niedziałający wentylator, uszkodzony zamek w drzwiach do pustego pomieszczenia. Wszystko to spisałem w elektronicznym notesie i, trochę niechętnie, bo nie lubiłem ciasnych pomieszczeń, wlazłem do głównego kanału technicznego, który ciągnął się przez całą długość statku. Tunel był wąski, ale można było w nim swobodnie stać, jeśli miało się wzrost nie większy niż metr osiemdziesiąt. Nie musiałem schylać głowy i szło mi się całkiem dobrze, choć temperatura otoczenia była ciut zbyt wysoka, a słabe oświetlenie wymagało użycia latarki, bym mógł dobrze wszystko sprawdzić.

Grube wiązki kabli biegły wzdłuż ścian i lekko zwisały z sufitu. Co kilkadziesiąt metrów trafiałem na panel kontrolny i skrzynkę z bezpiecznikami. Szedłem już jakiś czas i nic niezwykłego nie odkryłem, gdy nagle moja stopa trafiła na coś miękkiego i lekko się zapadła. Przytrzymałem się ścian, by nie upaść, i szybko cofnąłem o parę kroków. Skierowałem światło latarki na podłogę, ale nic tam nie zobaczyłem. W miejscu, w którym wydawało mi się, że w coś wdepnąłem, była tylko płaska podłoga.

— Co jest do cholery? — spytałem się po cichu i poczułem, że ktoś stoi za mną.

Odwróciłem się gwałtownie, ale nikogo nie zobaczyłem. Byłem sam. Znowu mam zwidy — pomyślałem — wpierw zegarek, potem duch w messie, a teraz to. Spojrzałem ponownie na podłogę. Czy to też mi się wydawało?

Ostrożnie podszedłem i postawiłem stopę w miejscu, w którym wcześniej wyczułem miękkość. Podłoga ugięła się pod naciskiem. Metalowa konstrukcja zdolna wytrzymać kilka ton uginała się jak cienka płyta z polimeru. Cofnąłem nogę i nacisnąłem ponownie, zwiększając powoli nacisk. Metal zajęczał, jakby miał zaraz pęknąć, uginał się nie tylko w miejscu nacisku, ale na całej swej szerokości, od jednej ściany do drugiej. Cofnąłem się, pozostawiając w podłodze wgniecenie. Uczucie obecności drugiej osoby nie znikło, więc zerknąłem za siebie jeszcze raz, a potem zaświeciłem w głąb korytarza i krzyknąłem:

— Jest tam kto?!

Żadnego odzewu. Zastanawiałem się, czy odkryłem wystarczająco dużo i czy powinienem wrócić do kokpitu, aby zdać raport. Pomyślałem jednak, że na pewno kapitan spyta, czy sprawdziłem cały tunel. Byłem mniej więcej w trzech czwartych drogi, pozostało mi niewiele do zbadania, a według planu szybu do wyjścia miałem bliżej, idąc naprzód. Nie było powodu, by zawracać. Tylko jak obejść to coś na podłodze? Przeczuwałem, że jeśli wejdę tam całym swoim ciężarem, podłoga zarwie się i spadnę Bóg wie gdzie. Postanowiłem przejść przeszkodę okrakiem, stawiając stopy tuż przy ścianach i podtrzymując się rękoma na kablach. Mocno chwyciłem gruby kabel dłonią, a ten, niczym gąbka, skurczył się w uścisku i wygiął jak słaba guma. Cofnąłem rękę przestraszony. Zacząłem się bać. Coś było nie tak ze statkiem albo ze mną. Komputer nie mógł zmienić podłogi i kabli w plastelinę, nie mógł przetransportować zegarka z mojej kajuty do messy. Nie umiał udawać dźwięków ani rozmawiać z nieistniejącymi ludźmi. Przynajmniej nie powinien potrafić.

A jeśli to ja oszalałem? — zastanawiałem się. — Jeśli wszystko to mi się wydaje? Może statek nadal leci z prędkością rejsową, mój zegarek leży na stoliku przy łóżku, podłoga nie ugina się, a ja nie zmusiłem komputera do wybudzenia kapitana? Wszyscy śpią. Może ja też śpię? Może tylko śnię i zaraz się obudzę, wyjdę z komory stazy i spotkam w kokpicie Wiktora? Tylko to wszystko jest takie wyraźne, wielobarwne, odczuwalne każdym zmysłem, doskonałe. I to uczucie obecności drugiej osoby, jakby ktoś mnie obserwował, był cały czas w pobliżu, ale niewidzialny jak duch. Śnię, czy oszalałem?

Wyjąłem z kieszeni komunikator.

— Jiao, mówi Bogdan. Chyba coś znalazłem.

Nikt mi nie odpowiedział przez kilka sekund. Może była zajęta, może nie miała pod ręką komunikatora? Ponowiłem wezwanie, ale i tym razem nie odpowiedziała.

— Moravic, słyszysz mnie? — spytałem przez radio. — Wiktor, Elke, ktokolwiek mnie słyszy?

Radio milczało uparcie. Pot nagle oblał moje ciało, zrobiło mi się duszno, brakowało powietrza i miałem wrażenie, że jeśli dłużej zostanę w tym miejscu, zemdleję lub umrę. Pędem ruszyłem w powrotną drogę, co chwilę uderzałem ramionami o ściany, raz po raz głową trącałem zwisające kable, ale nie zwalniałem, za wszelką cenę chciałem jak najszybciej wydostać się z tunelu. Wypadłem z niego, upadając na podłogę. Krople potu zrosiły mi czoło, a kilka z nich wpadło do oczu, powodując chwilowe oślepienie. Długą chwilę leżałem na chłodnej podłodze, dochodząc do siebie i nasłuchiwałem. Na okręcie, oprócz szumu klimatyzacji i drobnego pomruku dobiegającego z odległej maszynowni, nie słychać było nic. Żadnej rozmowy, poruszanych przedmiotów, czy kroków na korytarzach, jakbym był sam na okręcie. Ociężale podniosłem się i ruszyłem do kokpitu, gdzie powinienem spotkać kapitana lub Johna. Przeszedłem przez pustą messę, w której nadal stały na stole dwa kubki pełne kawy. Pomyślałem, szyderczo się uśmiechając do siebie, że przynajmniej te nie zniknęły i w duchu dodałem, że na bank zwariowałem. Wchodząc do kokpitu, z ulgą stwierdziłem, że są w niej żywi ludzie.

— Coś masz? — spytał John, który pierwszy mnie dostrzegł.

— Trudno powiedzieć.

Jiao oderwała wzrok od konsoli i spojrzała na mnie z zaciekawieniem.

— Coś jest w głównym tunelu technicznym — mówiłem, starając się tłumić emocje. — Coś…

— Co ci się stało? — spytała kapitan, wzrokiem taksując mnie od stóp do głów. Spojrzałem po sobie. Boki rękawów miałem podarte w kilku miejscach, lewa nogawka rozerwana na wysokości uda, prawy but nosił ślady jakiejś czarnej mazi.

— Nic — odparłem, mając na myśli siebie, nie ubranie.

— Tylko wyglądasz, jakbyś wyszedł ze szczurzej nory — skomentował John, obdarzając mnie kpiącym spojrzeniem.

— Więc co tam znalazłeś? — Jiao powróciła do meritum.

— Coś dziwnego z podłogą i ścianami — nieporadnie spróbowałem opisać zjawisko.

Oboje spojrzeli na mnie z zaciekawieniem.

— To znaczy, podłoga jest tam miękka i kable jakby z plasteliny czy gumy.

— O czym ty mówisz?! — wypalił John, a potem prychnął i uśmiechając się, dodał: — Fioła dostałeś?

— John, przestań! — upomniała go Jiao. — To nie czas na zwady. Mamy problem i to poważny. Musimy skupić się na pracy, nie na osobistych animozjach. Czy to jasne?! — Spojrzała na mnie i na Johna. Ten chwilę się wahał, a potem skinął głową i odrzekł:

— Jasne, kapitan.

— Rozumiem — odrzekłem, mając nadzieję, że więcej nie będę musiał znosić docinków.

— Mów dalej — zwróciła się do mnie Jiao.

— To jest na wysokości łącznika pierwszego członu, o tu — palcem wskazałem punkt na wyświetlaczu z planem statku. — W tym miejscu podłoga wydaje się miękka jak guma, zapadła się pod moim ciężarem, to samo z kablami. Gdy chwyciłem jeden z nich, z łatwością zgniotłem go w dłoni, jakby był w środku pusty.

— A twój poszarpany kombinezon? — dopytała Jiao.

— Biegłem, chciałem jak najszybciej powiadomić was o tym. — Wolałem nie wspominać o obecności ducha ani o panice, która zmusiła mnie do szybkiego biegu.

— Czemu nie zameldowałeś przez komunikator? — spytał John.

— No właśnie — odrzekłem. — Próbowałem wywołać was, każdego z osobna, ale nic z tego. Radio milczało.

— I nikt cię nie usłyszał? — dopytywał John. — Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Statek…

— Szyby techniczne mają w kilku miejscach ekrany — przerwała mu Jiao. — Musiał trafić na miejsce, w którym tłumione są wszelkie fale. To nic niezwykłego, chodzi o ochronę wrażliwych układów elektronicznych. Powinieneś to wiedzieć, John, to twoja działka.

John spojrzał wyzywająco na Jiao, ale ta nie pozostała mu dłużna i w końcu odpuścił, uciekając wzrokiem.

— Programuj zapasowe układy sterowania, a ja z Bogdanem pójdę zobaczyć tamto miejsce — powiedziała tonem dowódcy i wyszliśmy z kokpitu.

— Mamy jakiś plan zapasowy? — spytałem, gdy byliśmy już dość daleko od messy.

— Jest drugi komputer, starszy i prostszy model, ale pozbawiony danych i programów. John ma go uruchomić.

— Nie da się skopiować wszystkiego z K?

— Na K nie możemy polegać, ma jakąś usterkę, być może zapętlił się i dubluje polecenia.

— Zapętlił? — spytałem zaciekawiony.

— Tak, to jedna z wad tych komputerów. Pracują bez przerwy, kasują stare dane i w tych miejscach zapisują nowe. Czasami, bardzo rzadko, dane się nakładają i komputer wykonuje ponownie starą komendę.

— Czy to znaczy, że wykonuje twoje stare polecenie?

— Na to wygląda. Taką prędkością lecieliśmy w układzie Alfa Centauri, wówczas też zmieniłam kody, wszystko według regulaminu.

— Czyli komputer nie myli się, że ty zmieniłaś kod i prędkość?

Jiao zatrzymała się i spojrzała mi w twarz.

— Co to za pytanie?

— Zwyczajne, chcę wiedzieć, nie zgadywać.

— Zabrzmiało inaczej.

Przez chwilę staliśmy, patrząc na siebie i próbując odgadnąć, co myśli druga osoba. Nie ufała mi, a ja nie byłem pewny, czy mogę jej wszystko powiedzieć.

— Problem w tym, Bogdan… — zaczęła ściszonym głosem — …że jeśli ja ostatnia zmieniłam kod, to powinnam go pamiętać. Tak samo wcześniejsze kody i możesz mi uwierzyć na słowo, że pamiętam każdy kod, jaki podaję komputerowi, nawet te ze szkoły oficerskiej.

Ruszyła z miejsca, a ja za nią.

— Rozumiem, że żaden nie pasuje.

— Dokładnie, Bogdan.

— To znaczy, że nie ty go zmieniłaś.

Jiao nic nie powiedziała na moje oczywiste stwierdzenie. Weszliśmy do szybu.

— Pamiętasz to miejsce? — spytała, stając tuż za progiem.

— Chyba tak, tak mi się wydaje.

— Więc pójdziesz pierwszy.

Szliśmy w milczeniu, ciasnym i zaciemnionym tunelem, wdychając ciepłe powietrze o smaku rozgrzanego metalu. W jednej dłoni trzymałem latarkę, którą oświetlałem drogę przed sobą, w drugiej tablet z rysunkiem tunelu i zaznaczoną naszą pozycją. Stąpałem ostrożnie, starając się jednocześnie nie iść zbyt wolno. Nie wiedziałem, czy po drodze nie trafię na nową anomalię i nie byłem też pewny, gdzie była ta, którą już odkryłem. Wpatrywałem się w podłogę, szukając wgniecenia po moim bucie i w końcu dotarliśmy do celu.

— To tutaj — powiedziałem i stanąłem bokiem, by Jiao mogła przejść obok mnie.

Przez chwilę przyglądała się podłodze.

— Próbowałeś na to wejść?

— Tak, ale szybko się wygina, jakby była z cienkiej blachy.

— A dalej? Próbowałeś iść dalej?

— Nie.

Kapitan kucnęła i położyła dłoń na podłodze. Przesunęła ją w miejsce najbardziej wgniecione.

— Wydaje się stabilna — powiedziała niepewnym głosem. — Spróbuję przejść.

— Nie radzę — ostrzegłem.

Jiao położyła się na podłodze.

— Trzymaj mnie za nogi, a ja spróbuję się przeczołgać.

Stary sposób na cienki lód. Czemu sam o tym nie pomyślałem?

Jiao była wysoka, ale drobna i z pewnością ważyła połowę mojej masy. Przesunęła się poza wgniecenie i nic się nie działo. Rozglądała się na boki, zerkała na sufit, a ja wolno przesuwałem ją do przodu, aż jej stopy były już na krawędzi zapadającej się podłogi. Wówczas przestałem.

— Podłoga ani drgnie — powiedziała, po czym spróbowała się unieść na ramieniu.

— Hia! — krzyknęła nagle. — Wyciągnij mnie stąd!

Szarpnąłem nią gwałtownie do siebie i w sekundę już stała obok mnie.

— Co to było?

— Podłoga ugięła się pod moją dłonią!

— Czyli dalej jest jeszcze gorzej — stwierdziłem z rezygnacją. Czułem, że nie znajdziemy na to wytłumaczenia. Jiao odeszła kilka metrów do tyłu i otworzyła panel na ścianie. Coś tam przekręciła i spojrzała w głąb korytarza. W oddali zabłysło czerwone światło, a potem zgasło. Nie rozumiałem, co robi, tylko się przyglądałem.

— K, podaj mi różnice wartości na wejściu i wyjściu szyny „A”.

— Zero, przecinek zero dwa procent.

Jiao szybko zamknęła panel i ruszyła do wyjścia.

— Idziemy do messy! — krzyknęła za mną.

— Co się dzieje?

— Tracimy energię!

— Jakieś zwarcie, mamy uszkodzony kabel? — dopytywałem, idąc szybkim krokiem tuż za nią.

— Za mała wartość, to coś innego.

— Domyślasz się, co to może być?

Nie odpowiedziała. Gdy byliśmy już prawie u wyjścia, wezwała przez komunikator wszystkich do messy.

Gdy wszyscy się zjawili, kapitan poprosiła każdego o raport. Meldunki nic mi nie mówiły, nie rozumiałem ich wcale, tylko słowa Elke, która podawała stan zapasów energii, były dla mnie jasne. Wywnioskowałem z nich, że statek doleci do Ziemi tak czy inaczej. Nikt się nie ekscytował, mówili spokojnie i powoli, nikt nie przerywał, nie wtrącał pytań. Miałem wrażenie, że jestem na okręcie wojennym, gdzie dominuje dyscyplina i każdy zna swoje miejsce. Nawet John stał spokojnie i czekał na swoją kolej.

Z jego raportu też coś zrozumiałem. Udało mu się uruchomić zapasowy komputer, wgrał kompletną mapę i przygotował program do nawigacji. Dodał, że nie jest doskonały i będzie wymagał stałej korekty. Najważniejsze zostawił na koniec. Zapasowy komputer bez problemu ustawi prędkość trzydziestu trzech procent C. Na te słowa załoga wydała głośne westchnienie ulgi. Ale nie nasza kapitan, nie drgnął jej żaden mięsień twarzy, tylko nam się przyglądała, jakby nie wierzyła w dobrą nowinę.

— Co ty na to? — zwróciłem się do niej z pytaniem.

Chwilę zwlekała, ale gdy wszyscy wpatrzyli się w nią z oczekiwaniem, rzekła:

— Nie mamy dużo czasu — mówiła spokojnie, patrząc na nas po kolei. — Powoli tracimy energię na głównej szynie, to będzie postępowało.

— O jakiej wartości mówimy? — Wiktor wtrącił pytanie.

— Procent dziennie — odrzekła zrezygnowanym tonem.

— To oznacza, że wystarczy nam energii tylko na miesięc plus przyśpieszenie.

Elke westchnęła zrezygnowana.

Moravic chrząknął, dając wszystkim znać, że chce coś powiedzieć. Kapitan wskazała go dłonią.

— Muszę dodać, że generator pola inercyjnego nie będzie mógł wydajnie pracować z zapasowym komputerem.

— Co?! — wydarł się John. — I dopiero teraz nam to mówisz?!

— Nie wiedziałem, że będziemy lecieć na zapasowym. Skąd mogłem wiedzieć, że planujesz wyłączyć K? — wyjaśniał Moravic z wyraźnym poczuciem winy na twarzy.

— To wszystko zmienia! — perorował John. — Moje obliczenia można wyrzucić do kosza. Cały plan szlag trafił!

— Nie do końca.

Spojrzeliśmy z nadzieją na Moravica.

— Zapasowy komputer ma za małą moc do stabilnego kompensowania dużych przyspieszeń, ale podoła, jeśli będziemy robić to wolno.

— Jak wolno? — spytała kapitan.

Moravic chwilę się namyślał, nim odpowiedział:

— Trzy miesiące, może mniej.

— Tak czy inaczej, trzeba załatać wyciek na szynie głównej — dodał Wiktor. — To moja działka. W którym miejscu znaleźliście usterkę? — zwrócił się z pytaniem do kapitan.

— Tuż za modułem siedemnastym, ale…

Wiktor nie czekał na wyjaśnienia. Ruszył w stronę korytarza, gdy Jiao szybko go powstrzymała.

— Poczekaj! To nie wszystko!

Wiktor zatrzymał się i spojrzał na nią pytająco.

— Nie wiem, jak długi odcinek jest uszkodzony.

— Sprawdzę na miejscu — odparł i chciał wyjść, ale kapitan mu nie pozwoliła.

— Chcę, byś na razie to zostawił! — powiedziała tonem rozkazującym. W jej słowach było coś jeszcze, jakiś ukryty sens, jakby chciała mu przekazać coś ponad te słowa.

Wiktor zwiesił głowę, jakby się zastanawiał, a potem wrócił do stołu.

— Jakie rozkazy? — spytał, patrząc jej w oczy.

— Na początek przenieśmy wszystkie zapasowe ogniwa do rozdzielni, by w razie konieczności szybko je podpiąć do statku. Ty to zrobisz, Elke — spojrzała na dziewczynę. — Uruchom robota i przenieś każde ogniwo z wartością powyżej pięciu procent. Ty, Bogdan, pomożesz Wiktorowi w naprawieniu głównej szyny, pójdziesz z nim i pokażesz to miejsce — spojrzała na mnie szybko i wymownie, jakby chciała mnie ostrzec. Byłem zaskoczony i nie rozumiałem jej dyskretnego przekazu.

— Ok — odparłem, ale zacząłem się zastanawiać. Kapitan powstrzymała Wiktora, a teraz mnie. Czyżby chciała coś ukryć przed resztą załogi?

— Jan. — Moravic spojrzał na nią z entuzjazmem i pełen wiary. — Zajmiesz się generatorami inercyjnymi. Ustal ich wydajność, uwzględniając moc zapasowego komputera. Chcę też, byście wraz z Johnem obliczyli dozwoloną wartość przyspieszenia, graniczną i bezpieczną.

— To zajmie mi kilkanaście godzin i będę potrzebował dostępu do komputera, by przeprowadzić symulację — Moravic mówił radośnie jak dzieciak, który właśnie dostał bojowe zadanie na obozie skautów. Jeśli w jakimkolwiek stopniu przejmował się naszą sytuacją, to ukrywał to doskonale.

— Ty, John — kapitan zwróciła się do stojącego z tyłu, z ponurym spojrzeniem, mężczyzny. — Pracuj dalej nad zapasowym komputerem. Postaraj się wydobyć z niego jak najwięcej dla Jana. Szybkie przywrócenie prędkości to nasz priorytet.

— A co z K? — spytał.

— Uważam, że nie warto tracić na niego czasu. Popełnia błędy i nie można na nim dłużej polegać. Im prędzej go odłączymy, tym lepiej.

— Pytałem o zapisane w nim ostatnie rozkazy — John zrobił krok do przodu, patrząc wyzywająco na Jiao.

— Co masz na myśli?

— O twoje rozkazy, pani kapitan — jego ton stał się oskarżycielski.

— Nie podoba mi się twoje zachowanie, John — ostrzegła go Jiao, rzucając mu groźne spojrzenie.

— A mi fakt, że według K, to ty wydałaś rozkaz wyhamowania statku.

— To błąd K! — Jiao krzyknęła poirytowana. — Wiesz to doskonale, John!

— A niby skąd to mam wiedzieć? — spytał ironicznie.

Kapitan wpatrywała się w niego z zaskoczoną miną. John nie odpuszczał.

— Sprawdziłem zapisy. Są bardzo ciekawe. Na przykład twoje wybudzenia poza ustalonym grafikiem.

— Co? — Jiao wypowiedziała to bez przekonania, a wszyscy spojrzeli na nią zaskoczeni.

— O czym on mówi? — zwróciłem się do kapitan, zastanawiając się, co jest właściwie grane. Nie znałem załogi zbyt dobrze, nie wiedziałem o ich zwyczajach i pewnych zachowań nie rozumiałem. Kapitan otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. W jej oczach zobaczyłem wahanie. Nie umiała znaleźć szybkiej odpowiedzi na moje pytanie, co mnie dodatkowo zaniepokoiło.

— Już wam odpowiadam — zaczął John. — Według zapisów nasza kapitan wychodzi ze stanu stazy w czasie, gdy nie ma służby. Robi to od początku, to znaczy, od czasu zejścia z orbity Alfy. Ty, Wiktor… — spojrzał na olbrzyma — …powinieneś coś o tym wiedzieć.

Wiktor poruszył się nieznacznie, ale milczał.

— Wybudza się kilka dni po tobie, zawsze na paręnaście minut, w nocy, gdy pewnie ty śpisz, a potem wraca do komory i znowu ją opuszcza tuż przed wybudzeniem Bogdana.

Wszyscy patrzyliśmy na kapitana, ale Jiao milczała, zaciskając usta w złości, utkwiła wzrok w Johnie, jakby chciała go zabić. Spojrzałem przelotnie na pozostałych. Byli oszołomieni, wydawali się nie rozumieć stawianych zarzutów, ale też nie wątpili w słowa Johna. Kapitan traciła ich zaufanie i było to wyraźnie czuć. Ja sam traciłem wiarę.

— Była tu, gdy wydano rozkaz wyhamowania okrętu!

— Nieprawda! — Jiao krzyknęła nagle. — Zmyślasz to wszystko!

John spojrzał jej w oczy z uśmiechem tryumfatora. Przez chwilę się mierzyli wzrokiem, a potem John z drwiną kontynuował:

— Myślałaś, że nie zauważę skasowanych logów, że nie uda mi się ich odzyskać? Nie doceniłaś mnie, Jiao. Nie jesteś taka sprytna, za jaką się uważasz, a przynajmniej nie przechytrzysz mnie.

— Milcz! — Jiao wycedziła przez zęby.

John zaśmiał się krótko.

— Możesz zaprzeczyć, że wychodzisz z komory stazy i potem kasujesz o tym informacje w dzienniku pokładowym?

Jiao spojrzała krótko na Wiktora, a ten na nią. W ich oczach zobaczyłem nić porozumienia. John tego nie dostrzegł, ale Elke tak i w jej oczach pojawiła się niepewność. Ja też się zacząłem bać nie na żarty. Nie lubiłem Johna, ale nie miałem powodu, by mu nie wierzyć. Nikt też nie lekceważył jego słów, a w kontekście tego, co mnie spotykało wcześniej, miałem mocne powody, by mu zaufać.

— Wiem o tym — zacząłem niepewnie. Kapitan rzuciła mi ostre spojrzenie i to mnie ostatecznie przekonało, by nie milczeć. — Zanim zauważyłem, że stoimy w miejscu, słyszałem głosy dobiegające z kokpitu.

— No jasne! — John wykrzyczał uradowany.

Kontynuowałem:

— Wydawało mi się, że ktoś tam jest i rozmawia z K, ale gdy wszedłem do kokpitu, nikogo w nim nie było, a K zaprzeczył, by z kimś rozmawiał.

— Sprawdziłeś logi, zapis wideo? — Jiao rzuciła mi szybkie pytanie.

— Nie odpowiadaj! — John wyprzedził moją odpowiedź. — To też znalazłem w K. Wymazała cały zapis, zastępując go starym, ale zrobiła to nieporadnie. To samo zrobiła z komendą zatrzymania okrętu. Wydała rozkaz K, a gdy ten to zrobił, nakazała mu zmienić kody.

Po pomieszczeniu przeszedł cichy szmer zawodu. Nikt nic nie powiedział, ale było dla wszystkich oczywiste, że nasza kapitan nie była z nami uczciwa.

— Po co to robi? — spytałem.

— Na takie pytanie właśnie czekałem — John zatarł dłonie, wciąż się uśmiechając, jakby trudna sytuacja, w której wszyscy się znaleźliśmy, szczerze go bawiła. — Ty zapewne nie wiesz, ile lat ma Andromeda… — zwrócił się do mnie — ...ale reszta wie, że nasz statek to latający złom. Ma przestarzały komputer, stare silniki, generator pola inercyjnego ledwo utrzymuje wszystko w kupie, kadłub był łatany niezliczoną ilość razy. Wszystko się na nim sypie, więc został skazany na straty.

— John, przestań — wtrącił łagodnie Moravic. — To nie ma sensu… — chciał coś dodać, ale John powstrzymał go uniesieniem dłoni i szybkim wtrąceniem:

— Otóż, pieniądze! To ma sens dla każdego z nas i dla firmy też. Złomowanie jest kosztowne, bardzo kosztowne, ale czemu by nie skorzystać z ubezpieczenia?

— Popadasz w paranoję — Jiao powiedziała swobodnie. — Wymyślasz nieistniejące dowody.

John spojrzał na nią znacząco i spytał:

— Więc może odczytasz nam ostatnie rozkazy z firmy? Zrobisz to?

— Nie było żadnych rozkazów, stare możesz odczytać, jeśli jesteś dobry w odgadywaniu hasła, bo jak już wiesz, ja swoje straciłam.

— Bardzo wygodne, nie ma hasła, nie ma dowodów, ale jeden jest.

— Jaki? — tym razem pytanie zadał Wiktor.

— Ostatni raport wysłałaś tuż po wydaniu rozkazu wyhamowania Andromedy. Nie znam jego treści, ale był krótki, zawierał tylko kilka znaków.

— Jak na przykład, „zrobione” — powiedziała Elke, patrząc w podłogę.

— Jak na przykład, „wykonano” — dodał John.

Jiao przewróciła oczami.

— John — Moravic wtrącił się do rozmowy. — To bez sensu. Jeśli zarząd firmy chciałby sfingować utratę statku, to nie kazałby go zatrzymywać, tylko wymyśliłby jakąś awarię. Przecież ktoś może tu wrócić i to sprawdzić.

— Taka awaria już się stała — dodałem, nie patrząc na Jiao. Wszyscy spojrzeli na mnie. — Coś się dzieje z korytarzem technicznym i nie mówię tu tylko o kablach. Pokład stał się niestabilny, jakby metal zamienił się w gumę.

— No właśnie! — wypalił John. — I jest jeszcze jedno. K podawał Bogdanowi fałszywe dane lotu, ukrywał fakt utraty prędkości, podając cały czas, że lecimy z prędkością rejsową. Kto mu kazał? K ma podwójne wpisy ze sprzecznymi rozkazami i ze sprzecznymi odczytami. Ktoś przy nim manipulował, to oczywiste, a tylko kapitan mógł tego dokonać. No i ja — dodał ciszej.

— Więc czemu ty jesteś poza podejrzeniem? — Jiao nagle ożyła z odrętwienia. Poruszyła się gwałtownie, potoczyła wzrokiem po pozostałych i utkwiła wzrok w Johnie. — Chyba się zagalopowałeś, John. To, co powiedziałeś, jest prawdą. Też doszłam do podobnych wniosków, z wyjątkiem spisku, którego celem ma być wyłudzenie odszkodowania. Ale… — spojrzała na niego ostrzej — …ty jesteś zdolnym informatykiem, a twoje akta mówią, że nawet bardzo zdolnym.

Teraz wzrok wszystkich skierował się na Jiao. Byliśmy ciekawi, o czym mówi. Brwi Johna opadły groźnie.

— Czy nie byłeś sądzony za włamanie do komputera w swojej uczelni? Czy nie pozmieniałeś stopni studentów, w tym i swoich, podszywając się pod jednego z rektorów? Gdyby nie twój ojciec, skończyłoby się to co najmniej wydaleniem.

— To była tylko taka zabawa. Wszystko potem naprawiłem — tłumaczył John, uciekając wzrokiem.

— A sprawa włamania do serwera rządowego? To też była tylko zabawa? A może nie ty brałeś w tym udział?

— Nie udowodniono, że to ja — odparł sucho.

— Bo udało ci się wrobić w to jednego z pracowników. Podszyłeś się pod niego, kradnąc hasła. To była twoja dziewczyna. Prawda, John? Korzystałeś z jej domowego komputera, a potem wyparłeś się tego.

— Sąd udowodnił, że to ona. Nie zaprzeczyła.

— Bo może cię kochała? Może oddała się na szafot za twoje grzechy?

— Nie!! — John nagle stracił panowanie nad sobą. Jego twarz poczerwieniała, usta wygięły się w ohydnym grymasie.

— Teraz też to robisz — Jiao kontynuowała.

Kątem oka widziałem, jak Wiktor wolno przeszedł za plecy Johna.

— Oskarżasz mnie o coś, czego nie zrobiłam, a tymczasem sam grzebiesz w K. Mogłeś mu wpisać zadania tak, by wyglądało to na robotę innej osoby, sam pozostając poza podejrzeniami.

— To nie prawda! — John zaprotestował.

— Skąd mamy wiedzieć, że to nie ty sabotujesz naszą pracę? Znając twoją przeszłość…

— Wiem! — Moravic nagle przerwał tyradę Jiao. Ta zamilkła zaskoczona i spojrzała na niego wymownie.

— To, co się dzieje z technicznym, to co mówił Bogdan, o tej gumie… — zawahał się, jakby szukał odpowiednich słów. — To normalne — kontynuował — to znaczy nie w sensie, ale … jak by to powiedzieć…

— Możesz prostymi słowami? — zwróciła się do niego Jiao.

— To efekt niestabilnej pracy pola inercyjnego.

— A coś więcej? — dopytywała kapitan.

— W trakcie hamowania, generator inercyjny pracował nieprawidłowo, fluktuował miejscami — Jan wydawał się zadowolony z siebie, ale po minie kapitan widać było, że nie zrozumiała go wcale.

— No tak — ciągnął dalej. — Chodzi o budowę statku. To prawie w całości kompozyt. Wygląda jak metal, zachowuje się jak metal, ale nim nie jest.

— To wiem, Jan — wtrąciła zniecierpliwiona Jiao. — Mów, co się stało.

— Chodzi o to, że generatory pierwszej generacji nie potrafiły utrzymać stałego pola i tam, gdzie dochodziło do wahań, spoiwo kompozytu ulegało degradacji. Całość traciła sztywność, a niektóre elementy statku, takie jak podłoga, zamieniały się w delikatne, plastyczne tworzywa. Poprawiono to, a w dalszych generacjach całkowicie wyeliminowano, ale jak widać…

— Nasz generator jest pierwszej generacji — kapitan mówiła, kontemplując własne słowa. — Ma wady, wiem o tym, ale nigdy…

— O czym wy gadacie?! — krzyknął John. — To sabotaż i tyle. Generatory inercyjne są sprawdzone, nigdy nie zawodziły! To tylko wasze wymysły! Twoje… — wskazał palcem Jiao — …i twoje, Moravic. Wiem od znajomej osoby w firmie, że chcą pozbyć się Andromedy i zrobią to z zyskiem! Nie wiedziałem tylko, że w trakcie tej misji.

Nagle zrobiło się cicho. Wszyscy rozumieli nasze położenie, gdyby John miał rację. Nie ufałem mu, przestałem też wierzyć kapitan. Wiktor coś chyba wiedział, ale się z tym nie zdradzał. Jan miał minę zbitego psa, Elke wpatrywała się w podłogę. Sam nie wiedziałem, jak zrozumieć sytuację. Nie wierzyłem, że kapitan chciała sabotować własny okręt, ale John miał rację. Była na mostku w trakcie mojej wachty i byłem pewny, że to ją słyszałem i jej obecność czułem. Tylko jak przeszła obok mnie niezauważona? Kanały wentylacyjne. Mogła się nimi przemieszczać. Te hałasy po moim przebudzeniu też były dowodem na jej obecność. No i za szybko się wybudziła, jakby wcale nie spała. Kolejny dowód na to, że coś kombinuje.

Spojrzałem dyskretnie na nią. Miała kamienną twarz i mocne spojrzenie wlepione w Johna. Usta zaciśnięte w wąską linię, czoło szpeciła długa zmarszczka. Wyglądała, jakby miała zaraz wybuchnąć i rzucić się na informatyka. Jeśli działała w porozumieniu z Wiktorem, szybko go obezwładnią i zamkną w komorze stazy na resztę rejsu. Tylko co dalej? Jak przekonają pozostałych? Jaką bajkę nam sprzedadzą? Jeśli John prawidłowo odgadł zamiary firmy, to w jaki sposób zmuszą nas do milczenia?

— Ale co z nami? — cicho powiedziała Elke, jakby usłyszała moje myśli, zwracając na siebie wzrok pozostałych.

— Otóż to — John mówił tym razem cicho i wolno, jakby już nie miał siły walczyć i chyba wszyscy zrozumieli, co chciał przez to powiedzieć.

— Chyba postradałeś rozum — Jiao odezwała się z kpiną w głosie. — Niby o co mnie próbujesz oskarżyć? O zbiorowe morderstwo? To niedorzeczne! Jak miałabym to niby zrobić? Zastrzelić was?

— Tego nie wiem, pani kapitan — John mówił powoli, patrząc jej w oczy. — Ale coś już wymyśliłaś, prawda? Najpierw awaria K, potem niestabilny generator pola, a na koniec… jakieś bum? Zapasowy komputer nie dał rady i w trakcie przyśpieszenia okręt rozerwało na części? Zgadłem? I pewnie nie wszyscy zdążą do kapsuł ratunkowych, bo po co zbyt wielu świadków?

— To nonsens! — przerwała mu Jiao. — Nikt w Federacji nie uwierzy w taką bajkę!

— A kto to sprawdzi? I po ilu latach dotrze tu jakaś ekipa? Za rok szczątki rozproszą się na setki parseków. Nikt już niczego nie udowodni, sprawa będzie zamknięta, a ty pewnie zarobisz tyle, że przejdziesz na emeryturę?

Jiao ruszyła jak błyskawica. W ułamku sekundy znalazła się przy Johnie i uderzyła go pięścią w twarz. W tym samym momencie Wiktor pochwycił go od tyłu za ramiona i obezwładnił. Jan krzyknął:

— Przestańcie, na Boga!

Elke zniknęła jak duch; nie zauważyłem, kiedy wybiegła z messy, a ja stałem jak skamieniały.

— Puszczaj mnie, ty! — John szarpał się jak złapany zwierz, ale nie dał rady Wiktorowi.

— Zamknij go w jego kabinie — poleciła kapitan, nie patrząc na nas. — Potem zdecyduję, co z nim zrobić.

— Nie pójdzie wam tak łatwo ze mną! — zaczął się odgrażać, gdy Wiktor ciągnął go w stronę korytarza. — Beze mnie nie dokończycie pracy nad komputerem, nie uda się wam!

Nagle pokład pod naszymi stopami zadrżał. Z wnętrza okrętu dobiegły dudniące odgłosy, z każdej strony Andromedy słychać było trzeszczenie, jakby ogromną sztabę metalu niewyobrażalna siła skręcała lub próbowała rozerwać.

— K! Podaj aktualny status! — Jiao szybko zareagowała.

— Odcumowanie kontenerów jeden, dwa, trzy i cztery.

Traciliśmy cały ładunek. Główny cel naszej pracy i zarobek firmy. Nawet ja zrozumiałem, że ciężko będzie wytłumaczyć się zarządowi z tej straty.

— Cholera, K! Wstrzymaj procedurę!

— Procedura wstrzymana — poinformował pijanym głosem K. Po chwili dudniący pogłos z głębi okrętu ustał. Podłoga przestała drżeć.

— K, kto wydał rozkaz odcumowania kontenerów? — spytała Jiao.

— Drugi oficer, John Marllo.

— Nie! — zaprotestował głośno John. — To nie ja!

Wiktor pociągnął go w tył, ale Jiao powstrzymała go ruchem dłoni.

— K, kiedy wydano polecenie odcumowania kontenerów? — spytała.

— Dwie minuty i trzydzieści sekund temu — odpowiedział K.

Spojrzeliśmy na siebie. Komputer miał bzika i było to dla nas wszystkich oczywiste.

— K, czy została podana przyczyna odcumowania kontenerów?

— Tak.

— Podaj ją.

— Pęknięcie poszycia kadłuba wzdłuż głównej wręgi.

Jiao pobladła.

— Co robimy? — spytałem, kierując pytanie do pozostałych.

— Nie rozumiesz? — ściszonym głosem mówił John. — Okręt tonie. Rozpada się z czyjegoś polecenia — spojrzał wymownie w stronę naszej kapitan.

— Zamknij go w jego kabinie — zdecydowała Jiao. — Nie mogę już na nim polegać.

— Popełniasz błąd! — John wysyczał gniewnie i zniknął za drzwiami, wleczony jak lalka przez olbrzyma.

— Jan — kapitan zwróciła się do Moravica. Ten podniósł na nią spłoszone oczy. Już nie był taki swobodny, stracił dobry humor i chyba nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. — Dokończysz robotę Johna…

— Ale ja się nie znam na tym… — wtrącił słabo i bez przekonania.

— Zrobisz to! Nie mamy wyjścia, Jan! I musisz się pośpieszyć — dodała ściszonym głosem.

Moravic patrzył na nią błagalnie.

— Nie wiem, co już zrobił John, no i dawno nie pracowałem z tego typu komputerami. Mogę coś schrzanić.

— Pomogę ci — Jiao mówiła szybko i zdecydowanie. Odzyskała panowanie nad sobą i nad okrętem, ale moje zaufanie do niej wciąż było nikłe. Nie uwierzyłem w jej tłumaczenia, właściwie to argumenty Johna dużo mi wyjaśniały. Dźwięki, głosy, nagła zmiana prędkości Andromedy — wszystko wskazywało na Jiao. Być może ona była odpowiedzialna za zniknięcie mojego zegarka. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak było.

Moravic, zwiesiwszy głowę, wolnym krokiem poszedł do kokpitu. Zostałem sam z Jiao. Patrzyła na mnie z namysłem jakiś czas, a w końcu się odezwała:

— Pogubiłeś się w tym?

Wzruszyłem ramionami.

— Trochę to wszystko dziwne — przyznałem.

— Masz na myśli sytuację? Czy może coś więcej?

Nie odpowiedziałem. Chciała wiedzieć, czy jestem z nią, czy uwierzyłem jej i nie zrobię czegoś niemądrego, jak na przykład uwolnienie Johna. Bunt wisiał w powietrzu, ona wiedziała o tym lepiej niż ja. Elke zniknęła, John siedział w areszcie, Moravic najwyraźniej pogubił się w sytuacji, a ja byłem gotowy odmówić wykonania kolejnego polecenia kapitan. Przez myśl przeszło mi pytanie — czy John byłby w stanie sam doprowadzić Andromedę do Układu Słonecznego?

— Bogdan — zaczęła spokojnym głosem, jakby chciała mnie tym tonem przekonać o swoich dobrych intencjach. Nie przekonała. — Chcę, byś odnalazł Elke, zapewne siedzi w swojej kajucie, i wraz z nią przetransportował ogniwa do rozdzielni.

— Miała to zrobić robotem. Nie będę jej potrzebny.

— To za wolno, pomożesz jej, będzie szybciej.

— Szybciej? Coś się zmieniło przez ostatnie pięć minut?

Jiao spojrzała na mnie niepewnie. Byłem pewny, że chce mnie wysłać tam, gdzie nie będę mógł patrzeć jej ani Wiktorowi na ręce.

— Zajmie się tym Wiktor — odparła szybko i już chciała wyjść, ale chwyciłem ją za ramię. Zatrzymała się gwałtownie i spojrzała na moją dłoń na jej ramieniu, a potem jej oczy spoczęły na mojej twarzy.

— Co robisz? — spytała.

— Chcę wiedzieć, co się naprawdę dzieje.

— Puść mnie — zażądała ostro, ale nie unosząc głosu, jakby nie chciała, by usłyszał nas Moravic pracujący w kokpicie.

— Nie mówisz prawdy, coś ukrywasz przed nami. Ty i Wiktor wiecie coś, czego nie wiem ja ani Elke, ani Jan, a domyślił się John.

— Uwierzyłeś mu? — Jiao udała rozbawienie, ale widząc moją zdecydowaną minę, zwątpiła. Jej twarz spoważniała, oczy stały się jak dwa sztylety wbijające się w moją czaszkę.

— Nie zapominaj, Bogdan, kto tu jest dowódcą — wysyczała.

— A ty, że to nie okręt wojenny i nie masz prawa ukrywać przed załogą prawdy. Nie muszę wykonywać twoich poleceń.

Przez chwilę świdrowała mnie swoimi czarnymi oczami, próbując przeniknąć w głąb moich myśli. Staliśmy w milczeniu, mierząc się spojrzeniami, próbując zdominować się nawzajem. Nagle kątem oka zauważyłem cień w głębi korytarza. Wiktor stał kilka metrów od nas i przyglądał się nam. Puściłem ramię Jiao i cofnąłem się o krok.

— Tego też zamknąć? — spytał, uśmiechając się łobuzersko, ruszając w naszą stronę.

Trudno było mi zgadnąć, czy mówi poważnie, czy tylko żartuje.

— Nie udawaj, Wiktor, że wiesz wszystko i ze wszystkim zgadzasz się z naszą kapitan — spróbowałem zasiać w nim niepewność, ale chyba bezskutecznie. Wielkolud szedł w moją stronę, nawet nie dając znaku, że zastanowiły go moje słowa. Jakby mnie nie słyszał albo wiedział o wszystkim i przewidział moje zachowanie.

— Zamknąć go z Johnem? — spytał ponownie.

— Nie. Nie trzeba — odparła Jiao, myśląc nad czymś intensywnie. A potem dodała: — Pogubił się, to jasne.

— Ja tu jestem! Słyszę was! — zaprotestowałem przeciwko traktowaniu mnie jak powietrze.

— Może mu trochę zdradzić? — Wiktor powiedział konspiracyjnie do Jiao.

— Jaaa! Wiktor! — nagle wybuchła. — Wcale nie pomagasz! — Spojrzała na niego ze złością. Ten zrobił niepewną minę i uniósł dłonie w pojednawczym geście. Teraz już byłem pewny, że ukrywają coś przed resztą. John miał rację. Kapitan grała przeciwko nam, a Wiktor był w to wmieszany. Te jej wybudzenia nie były przypadkowe ani ich czas. Razem z Wiktorem sabotowali okręt na ciche polecenie kogoś z zarządu. Tylko dlaczego w drodze do domu? Może w grę wchodził ładunek? Do Alfy wieźliśmy komponenty bazy, części zamienne, roboty i maszyny budowlane. W drodze powrotnej urobek z kopalni i dyski z danymi, które kapitan trzymała w swoim sejfie. Czy to one były celem? Może ładunek warty ogromną fortunę ze względu na niespotykany w Układzie Słonecznym pierwiastek? Lub John ma rację i chodzi o wyciągnięcie odszkodowania za utracony statek. Nie podobało mi się to wcale, czułem, że ja, Elke, John i Moravic jesteśmy przeszkodą w czymkolwiek, co planowali Jiao i Wiktor.

— Więc o co tu chodzi? — spytałem, patrząc to na kapitan, to na jej przybocznego.

Kobieta westchnęła ciężko i spuściła wzrok.

— John, jak to John — zaczął Wielkolud — zawsze widział wokół siebie spisek, więc nic dziwnego, że to go przerosło.

— Co go przerosło?

— Ta sytuacja — odparł beztroskim tonem i uśmiechnął się sztywno, na pokaz, jakby chciał uciszyć mój niepokój. Nie był dobrym konspiratorem, nie umiał grać swojej roli.

— Czyli wiecie, co się dzieje? — dopytałem.

— No… nie wiemy, ale na pewno nikt tu nie chce wysadzić Andromedy w powietrze.

Jiao jęknęła cicho i przewróciła oczami.

— Jesteś beznadziejny, wiesz — zwróciła się do Wiktora, po czym jej wzrok spoczął na mnie. — On chce powiedzieć, że nic z tego, co mówił John, nie jest prawdą. To awaria K, nic więcej, poradzimy sobie z tym, w ten lub inny sposób.

Wzruszyłem ramionami obojętnie. Nie chciałem dać im powodu do podejrzeń, że wcale im nie wierzę. Jiao i Wiktor skupili wzrok na mnie, jakby sprawdzali, ile z tego, co mówi kapitan, jestem w stanie przyjąć za prawdę.

— Wyłączymy główny komputer — kontynuowała — zbierzemy energii ile się da, a potem polecimy na zapasowym.

— A gdy to nie wypali? Macie inny plan? — Spojrzałem im w oczy.

Wiktor wydawał się wcale nie martwić sytuacją. Uśmiechał się jak zwykle, gdy czekał aż wpadnę w jego pułapkę, udawał beztroskę lub nie dostrzegał zagrożenia. Pomyślałem nawet, że skoro on jest spokojny, to może nic nam nie grozi, ale szybko przypomniałem sobie, jak kilka chwil wcześniej gorączkowo domagał się wyjaśnień, a potem szybko umilkł i stanął po stronie Jiao. John wspomniał o pozaplanowych wybudzeniach kapitan w czasie wacht Wiktora, a ten wcale nie zaprzeczył. Doszedłem do wniosku, że wiedział o nich, był świadkiem wszystkich poczynań Jiao, cokolwiek robiła, i dlatego tak szybko zareagował, gdy trzeba było obezwładnić Johna. Coś razem ukrywali przed resztą załogi, było to dla mnie pewne i zadałem sobie najważniejsze pytanie: Czy przeżyję ich knowania? Nie chciałem dać im pretekstu, by i mnie zamknęli w kabinie. Nic bym wówczas nie mógł zrobić, a gdyby doszło do katastrofy, nie wydostałbym się z tonącego okrętu.

— Więc? — ponaglałem. — Mamy plan? Na przykład, ucieczki, gdyby statek rzeczywiście zaczął się rozpadać, jak twierdzi K?

— K się myli — Jiao powiedziała zdecydowanie. — To błędna komenda, jestem tego pewna.

— Tak?

— Usłyszałbyś to — wtrącił Wiktor. — Pęknięcie grodzi, czy to głównej, czy poprzecznej, to ogromny wstrząs na całym okręcie. Poczułbyś to pod stopami, a huk przy tym jest tak donośny, że usłyszałbyś go będąc martwy.

Jiao znowu przewróciła oczami, zapewne na słowo „martwy”, które nie powinno paść w tej rozmowie, jeśli chcieli mnie uspokoić i przekonać do swoich racji. Poruszyła leniwie głową i spojrzała mi pytająco w oczy. Mimo nerwowej sytuacji przyznałem w duchu, że robi to z wdziękiem, który w małym stopniu działał na mnie. Nie bez znaczenia był fakt, że bardzo mi się podobała i zdając sobie z tego sprawę, uciekłem wzrokiem w bok, by nie dać się zahipnotyzować czarnym jak turmalin źrenicom.

— No dobrze — powiedziałem po namyśle. — To co robimy?

— Wiktor sprawdzi kadłub — mówiła kapitan — ja pomogę Janowi, a ty poszukasz Elke i pomożesz jej przenieść pełne ogniwa baterii. Potem wrócicie tu i zdacie raport.

— Gdzie jej szukać? Okręt nie jest taki mały.

— Pewnie zamknęła się u siebie — powiedział Wiktor i odwróciwszy się na pięcie, wyszedł z mesy.

— Rozważasz ewakuację? — spytałem kapitan, gdy kroki oddalającego się mężczyzny ucichły.

— Tak, Bogdan. Myślę jednak, że do tego nie dojdzie. Mamy duże szanse na uruchomienie silników i przyspieszenie. To tylko kwestia naszej pracy i czasu — powiedziała ze swobodą i wielką pewnością siebie.

Przelotnie spojrzałem jej w oczy i dostrzegłem w nich autentyczny spokój, który na moment ogarnął i mnie, uspokoił myśli i oddalił lęk. Ten stan nie trwał dłużej niż kilka sekund i prysł jak mydlana bańka. Powróciła nieufność i niepewność, które to uczucia postanowiłem ukryć przed kapitan, rzucając jej lekki uśmieszek zadowolenia.

— To dobrze, bo nie chciałbym wracać do domu w ciasnej kapsule — powiedziałem, siląc się na żartobliwy ton.

Jiao odpowiedziała uśmiechem.

— Uwiniemy się z tym w pół godziny — dodałem i ruszyłem w stronę kajut załogi.

— Bogdan — Jiao zatrzymała mnie w progu. — Jeśli chcemy szybko wrócić do domu, to musimy sobie ufać, wiesz o tym?

— Wiem — odparłem, nie patrząc w jej stronę, po czym wyszedłem z mesy.

Idąc korytarzami, zastanawiałem się, czy słowa kapitan były szczere. Nie potrafiłem odgadnąć, na ile chciała mnie uspokoić, a na ile była pewna swoich przewidywań. Jakaś cząstka mnie chciała wierzyć kapitan, w szybkie wyjście z tarapatów i szczęśliwe zakończenie, powrót do normalności. To było wygodne myślenie i bardzo atrakcyjne, ale zasiano we mnie wątpliwość, której nie umiałem się pozbyć. Wszystkie te awarie, słowa Johna, zachowanie Elke i tajemnice, które mieli między sobą Wiktor i Jiao. Było tego za dużo, bym mógł być spokojny. Instynkt nakazywał mi czujność, rozum, że za mało wiem o statku i załodze, rozsądek podpowiadał trzymać się blisko silniejszego. Co mogłem zrobić w tej sytuacji? Obserwować, być czujnym i gotowym podjąć decyzję w ułamku sekundy.

Drzwi do kabiny Elke były lekko uchylone. Zapukałem i zajrzałem przez szparę do środka. Dojrzałem słaby blask od włączonego monitora.

— Kto tam? — spytała.

— To ja, Bogdan. Mogę wejść?

Otworzyła drzwi gwałtownym ruchem i spojrzała na mnie zbolałym wzrokiem. Wyglądała, jakby ją brzuch rozbolał, oczy jej szkliły się, usta lekko drżały. Odwróciła się i szybko podeszła do komputera, wyłączając monitor.

— Mamy przenieść ogniwa do centralnego magazynu — wyjaśniłem.

— Więc idź, ja zaraz dołączę — odparła, zadziwiająco jak na nią, asertywnie. Cofnęła się pod przeciwległą ścianę i najwyraźniej czekała, aż sobie pójdę.

— Wolę pójść z tobą.

— Muszę do toalety… te sprawy… nie chcę mówić… Idź, a ja zaraz do ciebie dołączę.

Próbowała mnie spławić i robiła to z zadziwiającą swobodą. Szybko omiotłem wzrokiem pokój. Łóżko pościelone, na biurku żadnych papierów, wokół kanapy wypoczynkowej ład, na fotelu siedziskiem skierowanym w stronę telewizora leżała dokładnie wygładzona narzuta. Na kosmetyczce przy ścianie z lustrem nie dostrzegłem żadnych kosmetyków, a wiedziałem, że używa cieni do oczu, tuszu do rzęs i pudru do twarzy, którym przykrywała piegi. Pokój wydał mi się niezamieszkany lub posprzątany przed wyprowadzką. Nie spodobało mi się to i postanowiłem zagrać z nią inaczej.

— Uwierzyłaś kapitan?

Wzruszyła ramionami.

— Nie wiem — dodała ściszonym głosem. Pierwszy raz usłyszałem od niej akcent mowy marsjańskiej, tak charakterystyczny dla ludzi tam urodzonych i tam wychowanych.

— Coś kombinuje — dodałem, ściszając głos. — Ona i Wiktor, to pewne, a John to odkrył i dlatego go odizolowali.

Stała w półmroku, ale i tak dostrzegłem, jak oczka jej zabłysły.

— Boją się go — dodałem szeptem.

— Kapitan to kapitan, wie, co robi — odparła lekceważąco.

— Zastanawiam się, czy uwolnić Johna — dodałem, udając zamyślonego, a potem spojrzałem jej w oczy i kontynuowałem: — Chyba nie powinienem cię w to mieszać.

— Nie powinieneś, ale rób, co uważasz, to i tak nie będzie miało znaczenia — odrzekła z przekonaniem.

— Co masz na myśli, mówiąc, że to nie będzie miało znaczenia?

— To okręt cywilny, nic ci nie zrobią, co najwyżej zwolnią bez wypłacenia pensji. Chyba że… — zrobiła zamyśloną minę.

— Dokończ, proszę. — Byłem ciekawy, jakie pomysły krążą jej po głowie.

— Chyba że wysadzisz okręt w powietrze — powiedziała prawie z uśmiechem, a mnie aż zamurowało. Ona nie przejmowała się tym, co stanie się z Andromedą, i wówczas mnie oświeciło. Przed moim przyjściem używała swojego komputera. Mogła wysłać wiadomość do Układu Słonecznego, opisać sytuację, a potem po cichu, gdy każdy będzie zajęty czymś innym…

Wszedłem do pokoju i zamknąłem za sobą drzwi.

— Światło! — krzyknęła Elke, i lampa na suficie rozproszyła mrok. Nagle jej lekko skośne oczka lisiczki zrobiły się wielkie, zacisnęła drobne usta w złości, dłonie zwinęła w piąstki.

— Powinniśmy uciec z okrętu — powiedziałem szybko, mając silne przeczucie, że zaraz zacznie krzyczeć albo rzuci się na mnie w dzikim ataku.

— Cooooo?!

Zrobiła minę dziewczyny, której nagle nieznajomy spotkany na ulicy zaproponował wstąpienie w związek małżeński.

— Uważam, że powinniśmy uciec, póki jest jeszcze czas — mówiłem, patrząc jej głęboko w oczy.

— Chyba oszalałeś!

— Szaleństwem jest to, co tu się dzieje. Okręt się rozpada, widziałem to na własne oczy. Słyszałem, jak kapitan rozmawiała z K w kokpicie, choć twierdzi, że w tym czasie spała. Ktoś majstrował w ładowni tuż po moim przebudzeniu, słyszałem wyraźnie łomot w trzeciej ładowni, a o ile pamiętam, to w niej jest moduł sterujący kotwami trzymającymi kontenery.

Oczy dziewczyny zmieniały wyraz. Już nie była zszokowana, ale zaciekawiona. Patrzyła na mnie badawczo i słuchała moich słów z uwagą.

— One same się nie odblokowały, wiesz o tym tak samo jak ja, że komenda komputera nie wystarczy. Ktoś wcześniej musiał wyjąć sworznie blokujące.

Zamrugała powiekami i powiedziała cichutko, niepewnie:

— Miałam zamiar sama, ale…

— Wysłałaś wiadomość?

— Tak — przyznała niepewnym głosem.

— Podałaś namiar na swoją kapsułę?

Kiwnęła głową na tak.

— Więc chodźmy, nie mamy zbyt dużo czasu. Wiktor gdzieś się tu może kręcić, a kapitan wpaść na pomysł, by uniemożliwić nam ucieczkę i zablokować kapsuły ewakuacyjne.

— Tak, masz rację, ale jest jeden problem.

— Jaki mianowicie?

Podeszła do biurka i wyjęła z szuflady tablet. Trzymając go w obu dłoniach, tuląc do piersi niczym skarb, powiedziała:

— Mam kody sterujące dla mojej komory stazy i program nawigujący dla kapsuły ratunkowej z wyznaczonym celem na orbicie Marsa.

— To dobrze, szybko się z tym uporałaś, więc pomożesz mi z moją…

— Nie rozumiesz — przerwała mi. — Mam je od początku, dostałam od pewnego chłopaka, wszystko wyliczył dla mnie i wytłumaczył, jak wgrać, ale sama nie umiem tego zrobić i ty też nie zrobisz tego w krótkim czasie.

— A to czemu? — spytałem zaskoczony i szybko odtworzyłem w myślach całą wiedzę, jaką przyswoiłem w trakcie krótkiego kursu. Wiedziałem, jak się przygotować do długiego snu, ustawić ręcznie czas i prędkość lotu oraz wyznaczyć orbitę docelową. Wszystko wybierało się z menu na panelu kontrolnym i było banalnie prostą czynnością. Nie rozumiałem niepokoju Elke. Popatrzyła na mnie, jakby się litowała, a potem spuściła wzrok i ruszyła z miejsca, chcąc mnie wyminąć i wyjść z pokoju.

— Poczekaj! — Chwyciłem ją za ramię, zatrzymując gwałtownie. Syknęła, choć wcale mocno jej nie trzymałem. — Dlaczego nie można wgrać twoich danych do mojej kapsuły ratunkowej? — spytałem stanowczym tonem.

— Bo nie — odparła i szarpnęła ramieniem, chcąc się wyswobodzić.

— Nie wyjdziesz z pokoju, jeśli mi nie wytłumaczysz.

— Nie wiem tego! — krzyknęła i znowu się szarpnęła.

— Ten chłopak tak powiedział?

— Tak! Puść mnie!

I wówczas mnie oświeciło.

— Od kiedy masz ten program? — spytałem.

— Dał mi go na stacji Tiangong — odpowiedziała niechętnie.

— Więc wiedziałaś od początku rejsu, że coś pójdzie nie tak?

Spuściła głowę i przestała siłować się ze mną.

— Wiedziałaś?! — krzyknąłem, chcąc zmusić ją do mówienia.

— Puść mnie, proszę — powiedziała błagalnym tonem, patrząc mi w oczy.

— Pozwolę ci odejść, ale muszę wiedzieć. Czy on ci powiedział, co się stanie w trakcie tego rejsu?

Chwilę się zastanawiała, błądząc wzrokiem po mojej twarzy, a potem westchnęła z rezygnacją i zaczęła mówić:

— Poznałam go na stacji w jednej z dyskotek, tańczyliśmy trochę, piliśmy wino i dużo rozmawialiśmy. Głównie on mówił o swojej pracy. Jest ratownikiem przestrzennym, sam wiesz, nic wielkiego, a pracujący tam mają się za herosów kosmosu. No i chwalił się dużo, w końcu miałam go dość, chciałam spławić i wtedy wspomniał, że umie programować komputery. Poprosiłam go o ten program i on go napisał w jedną noc.

— Czyli wiedziałaś, że szykuje się awaria na „Andromedzie”?

— Nie! No skąd?! — Spojrzała na mnie z wyrzutem. — Gdybym wiedziała, to bym nie wsiadła na pokład!

— Więc czemu go poprosiłaś o program? — dopytywałem, czując, że dziewczyna nie mówi prawdy.

— John — odrzekła krótko i zamilkła.

— Co John?

— Ciągle gada, że firma nas wykorzystuje. Nie wierzę w takie gadanie, ale zawsze wolę mieć dodatkowe koło ratunkowe. No i nawinął się ten chłopak… pomyślałam… czemu nie skorzystać z okazji?

To była bajka opowiedziana przez ładną, niewinną dziewczynę. Nieznajomy pisze program do sterowania komorą stazy i kapsułą ratunkową, bez znajomości modelu komputera i typu, bez danych telemetrycznych, czasu awarii, miejsca i odległości.

— Ty napisałaś ten program, prawda? Wiesz, jak to zrobić, i zrobisz taki sam dla mnie, albo… — zawiesiłem groźbę w powietrzu.

Spojrzenie dziewczyny stało się twarde. Zastraszona małolata nagle przeistoczyła się w gotową do walki lisicę. Patrzyła na mnie groźnie, z uniesioną głową, czułem pod palcami, jak twardnieją drobne mięśnie jej ramienia. Rozważała atak i przezornie zasłoniłem udem wrażliwe miejsce. Nie chciałem z nią walczyć, i gdyby się na to zdecydowała, odstąpiłbym i dał jej odejść, ale ona postanowiła mi pomóc.

— Daj mi chwilę — powiedziała szeptem.

Przez kolejne pięć minut stałem przy drzwiach i nasłuchiwałem odgłosów z korytarza, jednocześnie zerkając z zainteresowaniem na ekran komputera. Dziewczyna pracowała z dużą wprawą, prawie nie zastanawiając się nad problemami, tylko dwa razy robiąc kilkusekundową przerwę na przemyślenia.

— Kody — szepnęła cicho przez ramię.

— Co?

— Potrzebuję kodów do twojej kapsuły, bez tego nie przyjmie programu — mówiła z wyczuwalną irytacją.

— Aha — odrzekłem niepewnie i bez namysłu wyrecytowałem ciąg liczb.

Nadal jej nie ufałem. Dlaczego nie zgodziła się od razu? Po co wymyśliła bajeczkę o dobrym programiście? Przyszło mi do głowy, że nie mogła napisać programu w krótkim czasie, jaki dzielił jej wyjście z mesy i moje pojawienie się w pokoju. Musiała go stworzyć już wcześniej, przygotowywała się do tego od dłuższego czasu. Zastanawiałem się, czy nie maczał w tym paluchów John. Mijali się na wachtach, na pewno rozmawiali, wspomniała o nim przed chwilą, mógł namieszać dziewczynie w głowie albo nawet dać jej ten program.

— Gotowe — oznajmiła, gasząc ekran. — Teraz musimy dostać się do sypialni i wgrać programy do naszych komór.

— Jesteś pewna, że to zadziała?

Zastygła nagle, patrząc na mnie niepewnym wzrokiem.

— To znaczy, czy kapsuły ratunkowe nie pognają gdzieś w pustkę, zamiast do domu?

— Możesz zostać — powiedziała obojętnie.

— Ok. Zaryzykuję. Tu nie czeka mnie nic dobrego — odpowiedziałem i otworzywszy drzwi, wyjrzałem na korytarz.

— Pusto — oznajmiłem i nie czekając na Elke, ruszyłem do sypialni. Nim skończyła pracować nad programem dla mnie, zdecydowałem się zostać na okręcie. Dziewczyna, moim zdaniem, blefowała. Doszła do wniosku, że nie puszczę jej, więc postanowiła udawać, że mi pomaga, choć zdawała sobie sprawę, że nie zrobi tego w jeden dzień. Byłem pewny, że moja komora nie przyjmie programu albo nie zadziała kapsuła ratunkowa, lub w najgorszym przypadku, zatrzyma się kilka kilometrów od Andromedy. Elke szła tuż za mną, trzymając tablet przy piersi, a gdy od czasu do czasu zerkałem na nią przez ramię, nie patrzyła mi w oczy. Byliśmy już parę metrów przed drzwiami do pomieszczenia z komorami, gdy nagle podłoga pod stopami zadrżała, a po sekundzie rozległo się cichnące odległe dudnienie, jakby gdzieś w oddali startował statek powietrzny. Zatrzymałem się, nie wiedząc, co robić i co o tym myśleć, za to Elke wyprzedziła mnie pędem i szarpnęła mocno klamką. Drzwi się nie otworzyły.

— A to drań! — krzyknęła i walnęła piąstką w drzwi.

— Co się stało?! — spytałem, nie rozumiejąc sytuacji. Korytarzem w naszą stronę ktoś nadbiegał.

— Elke! Mów, co się stało?!

— Uciekł — powiedziała ze złością i jeszcze raz walnęła pięścią w metalowe drzwi.

— Kto?! — zapytałem poirytowany, i w tym momencie ciężkie ramię bezceremonialnie odepchnęło mnie na bok.

— Odsuń się, Elke — powiedział Wiktor i szarpnął klamką, a gdy ta nie puściła, krzyknął donośnym głosem.

— K, otwórz drzwi do komór stazy!

W zamku coś trzasnęło i drzwi same się uchyliły. Weszliśmy do środka. Wiktor pierwszy, za nim Elke i ja. Tuż za mną zjawiła się bezgłośnie Jiao. Komory stazy Johna nie było, pozostał po niej tylko pęk kabli zwisających z podwyższenia, na którym leżała. Nie było też komory stazy Elke i ta, widząc, że jej plan nie wyszedł, ryknęła głośno i złowrogo, jak wilczyca widząca swoje potomstwo zabijane przez myśliwego.

— Dlaczego to zrobił? — rzuciłem oskarżycielsko pytanie. — Uciekł, jego sprawa, ale po co wystrzelił drugą kapsułę?

— Bo jest zawszonym tchórzem! — ryknął Wiktor.

— Ale jaki w tym sens? Po jaką cholerę pozbawił dziewczynę szansy ucieczki? — dopytywałem, nie widząc logiki w postępku Johna.

— Bo ona mu pomogła! — krzyknął oskarżycielsko Wiktor i spojrzał gniewnie na dziewczynę. Ta spuściła wzrok i cofnęła się o krok.

— Co ci obiecał?! Czym cię przekupił ten mały padalec?!

Więc jednak John. Elke nie napisała programu, lecz dostała go od niego, a ceną było otworzenie mu drzwi.

— Aaa — Wiktor rozdziawił usta w zrozumieniu, dostrzegłszy trzymany przez nią tablet. — Dał ci program do kapsuły! Chciałaś uciec jak on, ale cię wykiwał.

Jiao podeszła do dziewczyny i wyciągnąwszy do niej dłoń, powiedziała spokojnym głosem:

— Pokaż to.

Elke, nie patrząc na kapitan, podała jej urządzenie.

— Ładnie się wkopałaś, dziewczyno — Wiktor ciągnął swoją tyradę, zmieniając ton na karcący. — Podałaś mu wszystkie kody, prawda? Dałaś mu dostęp do swojej konsoli w kapsule i popatrz, czym ci odpłacił. — Wskazał dłonią puste podwyższenie, na którym wcześniej stała jej komora stazy.

— Tu są dwa programy — stwierdziła kapitan, nie odrywając wzroku od ekranu.

To wpadłem i ja — pomyślałem i szybko zacząłem obmyślać wytłumaczenie.

— Oba dotyczą twojej komory stazy, Elke. — Jiao spojrzała pytająco na dziewczynę. — Możesz mi wyjaśnić, dlaczego zrobiłaś duplikat programu, z których jeden miał cię tylko wypchnąć poza statek?

Dziewczyna nadal milczała, ze wzrokiem utkwionym w podłodze. Oszukała mnie, teraz już byłem pewny w stu procentach. Moja kapsuła nigdzie by nie poleciała, oddaliłbym się może trochę od Andromedy i nic więcej. Leciałbym do domu prawie dwieście lat, tuż obok rozpadającego się statku i być może nie przeżyłbym tej podróży.

— Mów! — ryknął Wiktor. — Gadaj, gdy kapitan pyta!

Elke drgnęła, uniosła twarz i spojrzała wystraszonymi oczyma na kapitan, potem na mnie i w końcu na samego Wiktora, a potem uciekła wzrokiem w bok, schylając głowę, jakby spodziewała się policzka. Była zagubiona, zlękniona, nie rozumiała przyczyny, dla której John pozbawił ją szansy na przeżycie, skazując ją na zestarzenie się i śmierć na dryfującym okręcie. Musiała o tym myśleć, musiała zdawać sobie sprawę, że bez komory stazy nigdy już nie zobaczy Marsa ani ludzi na nim mieszkających. Nagle poczułem tę pustkę, otoczyła mnie zewsząd, odgradzając niewyobrażalną odległością od ludzkości, od miast, od domów i wszystkiego, co znałem. Została mi tylko wieczna samotność i dosłownie serce mnie zabolało.

— To ja uwolniłem Johna — powiedziałem, nie patrząc im w oczy.

— Co? — Wiktor bąknął słabo. A ja poczułem ulgę i chyba radość, choć zdawałem sobie sprawę, że właśnie zrobiłem najgłupszą rzecz w życiu.

— Ty? — dodał z powątpiewaniem. — Czemu miałbyś to zrobić? — zastanawiał się na głos i w końcu zawyrokował: — Nie wierzę.

— Wytargowałem od Johna program do swojej kapsuły, a potem poszedłem namówić ją — ruchem głowy wskazałem na dziewczynę.

— Ale… — Wiktor chciał coś powiedzieć, lecz wszedłem mu w słowo.

— Trochę to trwało, nim ją przekonałem, ale w końcu się zgodziła. Zdublowaliśmy program i podmieniliśmy w nich kody, dopracowaliśmy jeden, wyznaczając mu cel, orbitę Marsa. Wysłaliśmy też wiadomość do domu, będą na nią czekać. — Po części blefowałem, trochę zmyślałem i miałem nadzieję, że Jiao nie będzie wszystkiego sprawdzać. Wiktor stanął naprzeciw mnie, zmarszczył brwi, zastanawiał się intensywnie nad moimi słowami. Byłem pewny, że w tym całym zamieszaniu nie znajdzie słabego punktu w moim kłamstwie.

— Wiesz, że musisz oddać dziewczynie swoją komorę? — powiedział ponurym głosem.

— Wiem — odparłem i kątem oka zerknąłem na kobiety. Jiao patrzyła na mnie w zamyśleniu, kontemplując zaistniałą sytuację. Elke nie patrzyła na mnie i trudno było mi odgadnąć, co myśli. Miałem tylko nadzieję, że nie będzie próbowała wszystkiego odwracać.

— Jesteś głupcem, Bogdan — wypalił Wiktor, podszedł do mojej komory stazy i kucnął przy panelu kontrolnym. — Podaj kody — zażądał.

I oto przyszła moja zapłata za czyjeś grzechy — pomyślałem, ale nie miałem zamiaru się wycofać. Ja naprawdę szczerze pożałowałem losu dziewczyny.

— Jeden, pięć… — zacząłem recytować, gdy nagle wtrąciła się Jiao.

— Dajcie spokój. To nie jest konieczne.

— Naraził członka załogi — stanowczo powiedział Wiktor. — Musi naprawić błąd.

— On ma rację — wtrąciłem swoje i podałem kolejną cyfrę kodu.

— Bogdan! — krzyknęła Jiao.

— Siedem, dziewięć…

Kapitan stanęła tuż przy mnie, twarzą w twarz, i spojrzała mi głęboko w oczy. Zamilkłem, a ona spokojnym głosem powiedziała:

— John nie mógł wystrzelić komory Elke bez jej kodów. To nie ty mu je podałeś, tylko ona. Poza tym wątpię, byś wiedział, jak otworzyć zaryglowane kodem drzwi, a ona, owszem, wie.

— Jiao — z pretensją odezwał się Wiktor — czemu mi to robisz? — Wstał i machnął z rezygnacją ramionami, po czym dodał z udawanym żalem: — Wcale nie znasz się na żartach.

Więc on wiedział, że kłamię? Od samego początku? Znowu chciał ze mnie zażartować? Nie mogłem uwierzyć, że w perspektywie dożywotniego uwięzienia na Andromedzie mógł pomyśleć o zrobieniu mi kolejnego psikusa. Spojrzałem na niego z odrazą, a ten, jakby nie wyczuwając mojej złości, uśmiechał się do mnie jak przy dobrej zabawie dwóch kompanów. Miałem ochotę walnąć go w brzuch, z całej siły kopnąć w trzewia, aż by zwymiotował. Lecz drogę zastępowała mi kapitan i gromiła mnie wzrokiem, wyczuwając zapewne, co mi chodzi po głowie.

— To urocze łgarstwo, ale niepotrzebne, Bogdan — powiedziała prawie szeptem.

— To co z nią? — spytałem, głową wskazując milczącą Elke.

— Utrata jednej komory to nie problem — mówiła spokojnym głosem. — Wiesz o tym równie dobrze jak my.

— Niby jak wydostanie się ze statku? — spytałem ściszonym głosem, choć dziewczyna i tak musiała słyszeć naszą rozmowę.

— Nie planuję ewakuacji i wątpię, by do niej doszło.

— Jestem odmiennego zdania — powiedziałem, twardo patrząc jej w oczy. — Andromeda nie doleci nawet…

— Doleci, Bogdan — syknęła mi w twarz, nie pozwalając dokończyć myśli. — Obiecuję, że wszyscy dolecimy żywi do domu.

Przez chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Patrząc w czarne oczy, powoli przegrywałem, będąc całkowicie świadom, że ulegam jej pięknu. I przekląłem się w myślach za tę nieznośną w tych okolicznościach słabość.

— Z wyjątkiem Johna — wtrącił Wiktor, przy okazji rozładowując rosnący we mnie niepokój. Odstąpiłem od kapitan i podszedłem do Elke, stając obok niej, dając tym gestem do zrozumienia, że nadal jestem po jej stronie.

Jiao, nie mówiąc nic, podeszła do małej konsoli w ścianie i zaczęła pisać coś na klawiaturze. Po chwili kable z pozostałych komór stazy wyskoczyły z gniazd.

— Teraz już nikt nie odleci bez mojej zgody — powiedziała dobitnie, patrząc gniewnie na mnie i na dziewczynę.

— Może warto sprawdzić jej kapsułę ratunkową? — Wiktor podał propozycję i Jiao szybko wprowadziła kolejną komendę.

— A to dziwne — powiedziała, wpatrując się w ekran. — Wygląda na to, że kapsuła nie została wystrzelona.

— Więc w środku jest komora stazy Elke — rzekł podekscytowanym głosem. Dziewczyna ożyła z odrętwienia i szybko zbliżyła się do kapitan. Spojrzała na terminal i jej twarz rozpromieniała radością.

— Jestem uratowana — zaszczebiotała jak dziewczynka, zaciskając dłonie ze szczęścia.

— Chyba John nie zdążył wydać komendy — Wiktor dodał własne przemyślenia.

— K, podaj status kapsuły ratunkowej numer dwa — powiedziała zdecydowanym głosem kapitan.

— Kapsuła ratunkowa numer dwa jest w pełni sprawna i gotowa do użycia.

— Otwieraj ją! — krzyknął z entuzjazmem Wiktor.

Jiao wpisała komendę. W ścianę, za którą były kapsuły ewakuacyjne, syknął mechanizm, ale nic się nie stało. Jiao ponowiła próbę, syk się powtórzył, ale nadal nie było żadnego efektu.

— Otworzyć ręcznie? — spytał Wiktor i nie czekając na rozkaz, przecisnął się między komorami do klapy.

— Nie ruszaj! — krzyknęła kapitan. — Wyrzutnia jest pusta! Tam jest próżnia!

Wiktor zatrzymał dłoń tuż przy włazie i wolno ją cofnął.

— A już chciałem ręcznie odpalić ładunki — dodał i westchnął z rezygnacją.

Elke nagle odwróciła się i raźnym krokiem ruszyła do wyjścia.

— A ty gdzie?! — krzyknęła za nią kapitan.

Dziewczyna zatrzymała się i nie odwracając, odpowiedziała rezolutnym głosem:

— Wykonać polecenie, sprawdzić baterie, jak kazałaś.

— Teraz? — wtrąciłem, zaskoczony jej reakcją.

— Nie mogę uciec, więc muszę ratować statek — mówiła szybko i z złością. — Nie mam innego wyboru — dodała i wyszła z sypialni.

— Poczekaj! — krzyknąłem za nią, ale odpowiedział mi tylko dźwięk oddalających się kroków.

— Pójdę za nią — powiedziałem, zdecydowany nie zostawiać dziewczyny samej. Czułem, że znowu zrobi jakieś głupstwo.

I w tym momencie podłoga zadrżała pod stopami, ze wszystkich stron dobiegł nas dudniący pogłos, nad naszymi głowami rozległo się metaliczne trzeszczenie, jakby ktoś lub coś rozrywało powłokę statku.

— K, podaj aktualny status?! — Kapitan nie zwlekała ani sekundy, lecz komputer nie odpowiedział.

— K! — krzyknęła ponownie, ale ten nie odezwał się i tym razem.

— Hia! — krzyknęła w swoim języku i pędem ruszyła w stronę wyjścia. Ruszył też Wiktor, a na końcu pognałem i ja.

Biegnąc korytarzami, Jiao próbowała wywołać Jana, ale ten również nie odpowiadał. Trzeszczenie i dudnienie nagle ustało, zakończone głuchym „bommm”.

Statek przestał drżeć. Nim wpadliśmy do sterówki, wszystko się uspokoiło.

Moravic leżał na podłodze, tuż przy otwartym panelu, przy którym wcześniej pracował, i się nie poruszał. Jiao klęknęła przy nim i palcami sprawdzała puls na szyi.

— Żyje — stwierdziła po chwili — tylko jest nieprzytomny.

Wiktor podszedł do pulpitu i zaczął pisać na klawiaturze.

— Zaraz zobaczymy, co się stało — powiedział i stanowczym ruchem uderzył klawisz potwierdzenia. Na ekranie powyżej zobaczyliśmy wnętrze kokpitu i Jana pracującego przy rozbebeszonej konsoli. Nagle w drzwiach pojawiła się postać trzymająca w dłoniach długi, wyglądający na ciężki, klucz.

Nie można było zobaczyć jego twarzy, gdyż zasłaniał ją ramieniem, lecz wydało mi się, że znam tego człowieka. Był wysoki, szczupły i ubrany identycznie jak nasz Moravic. Skradał się powoli, wyraźnie mając za cel niczego nieświadomego Jana. Stanął za nim, plecami do kamery, rozejrzał się wokół, jakby chciał upewnić się, że jest sam, a potem walnął Jana kluczem w głowę. Ten nawet nie krzyknął, od razu osunął się na podłogę i znieruchomiał. Napastnik nachylił się nad leżącym i odwrócił Jana tak, by widzieć jego twarz, po czym nagle odskoczył, krzyknął przerażony i w tym momencie zobaczyliśmy jego oblicze. Zamarliśmy ze zdumienia.

— Co do stu wilków! — Wiktor pierwszy wyraził swoje zaskoczenie i szybkim ruchem dłoni zatrzymał obraz, byśmy mogli dobrze przyjrzeć się napastnikowi. To był Jan. Nasz technik we własnej osobie, który leżał nieprzytomny na podłodze, jednocześnie stał nad swoją ofiarą.

— Przecież to niemożliwe — cicho i niepewnie powiedziała Jiao.

— To nie może być on — stwierdziłem, nie wierząc własnym oczom.

— Puść dalej — powiedziała Jiao i obraz na ekranie odżył.

„To niemożliwe!” — krzyknęła postać, a potem odrzuciła narzędzie w bok, jakby w przestrachu, co uczyniła. Odruchowo spojrzałem w to miejsce. Klucz leżał tam nadal.

Napastnik wstał, podszedł do kokpitu i zaczął wpisywać na niej komendy. Widzieliśmy dokładnie, co robi. Zdjął zabezpieczenia z zamków ładowni, a potem nakazał komputerowi odcumować je. Znowu usłyszeliśmy dudniący pogłos, tym razem pochodził z głośników. Jeden z ekranów pokazywał oddalające się od Andromedy wielkie kontenery, które szybko zginęły nam z widoku, zlewając się z czernią kosmosu.

— Straciliśmy cały ładunek — stwierdziłem oczywistość.

Wiktor szybko wprowadził komendę i po sekundzie na ekranie pojawił się komunikat: „Brak sygnału z kontenerów numer: jeden, dwa, trzy i cztery.”

Wielkolud odsunął się od konsoli i popadł w zadumę.

— Ktoś nas okradł? — wypowiedziałem pytanie bez przekonania.

— Niby kto? — spytała Jiao, wciąż klęcząc nad nieprzytomnym.

— Nie napada się podróżnych — Wiktor mówił z naciskiem. — To wbrew zwyczajom, wbrew religii i w ogóle. Kto by chciał upaść tak nisko — zakończył z odrazą malującą się na twarzy.

Miał rację. Nigdy nie zdarzyło się, by ktoś napadł i okradł podróżującego. To był odwieczny zwyczaj, jedno z najstarszych praw ludzkości, szanowane przez każdego, bez względu na granice, poglądy, język, religię. Podróżny był nietykalny, był świętością, traktowany jak syn, ojciec lub matka. Nikt o zdrowych zmysłach nie pomyślałby nawet o takim czynie.

— Ale mamy intruza na pokładzie — dodałem.

— To niemożliwe — odrzekła Jiao. — Jakim niby cudem by się tu dostał. Wszystkie luki są zamknięte, sprawdziłam to wcześniej, poza tym K by nas ostrzegł, mamy radar i…

— K nie działa — wtrąciłem szybko. Kapitan zamilkła w pół słowa. Przypomniała sobie zapewne, że nasz główny komputer nie jest sprawny i wszystkie jego odczyty nie mogą być uznawane za wiarygodne.

— To nie jest człowiek — Wiktor dodał w zamyśleniu, wpatrując się w podłogę. — To ktoś obcy, nieznana nam rasa spoza poznanego Wszechświata. — Podniósł głowę i przyjrzał się nam z uwagą. — Widzieliście napastnika, to nie mógł być Jan, nie ma takiej możliwości — mówił, nie przestając patrzeć nam w oczy, jakby chciał być pewny, że słuchamy jego słów. — Od dawna krążą plotki o istotach spoza Układu Słonecznego, spotykały ich statki naukowców, wojskowe jednostki patrolujące, podróżnicy, ale nikt im nie wierzył. Ja też nie wierzę, ale trudno mi przyjąć do wiadomości, że przyleciał tu ktoś z naszego układu i próbuje nas okraść, sabotując K. To bez sensu.

— Ten ktoś był przerażony tym, co zrobił — wtrąciła kapitan. — Kimkolwiek był, człowiekiem, obcym, jakąś anomalią fizyczną, nie chciał skrzywdzić Jana. Może zależy im tylko na ładunku?

To było słabe wytłumaczenie. Kosmos jest pełny każdego pierwiastka, wszelkiego minerału, można go zabrać z niezliczonej liczby asteroid i nie trzeba posuwać się do czynu tak haniebnego, jak napaść na podróżujących.

— Musimy mieć broń — stwierdził stanowczo Wiktor i spojrzał wymownie na kapitan.

Ta jednak się namyślała. Rozważała konsekwencje swojej decyzji, wiedziała, że od niej może zależeć czyjeś życie. Miałem nadzieję, że przystanie na propozycję Wiktora.

— Powinnaś się zgodzić — dodałem z przekonaniem. — Nie mam zamiaru dać się zaskoczyć jak Jan i kimkolwiek jest napastnik, człowiekiem czy obcym, musimy mieć możliwość obrony.

— Racja — poparł mnie Wiktor. — Pośpiesz się z decyzją, Jiao. Musimy mieć nad nimi przewagę.

— Zaraz — Jiao starała się mówić spokojnie i powoli. — Nie wiemy, kim są intruzi, jakie mają zamiary. Może dostali, co chcieli i już odeszli?

— Ach! — Wiktor wyraził swoje zniecierpliwienie i zdecydowanym krokiem wyszedł z kokpitu.

Jiao odprowadziła go wzrokiem z obojętną miną. Pomyślałem, że chyba liczyła na samowolę Wielkoluda. W ten sposób część odpowiedzialności, bardzo mała jej część, spadała z jej barków.

— Idę z nim — rzuciłem krótko i pognałem za Wiktorem. Gdy tylko wyszedłem z kokpitu, Jiao zamknęła za mną drzwi. To było rozsądne posunięcie z jej strony. Ten ktoś, podobny do Jana, mógł wrócić i zaskoczyć ją przy pracy.

— Nie wydaje ci się dziwne — Wiktor mówił, nie odwracając się do mnie i nie zwalniając kroku — że bandzior jest podobny do naszego Moravica?

— Dziwne, to mało powiedziane. Raczej zastanawiam się, czy potrafi udawać każdego z nas.

— Albo ukrywać się przed naszym wzrokiem, udając na przykład stół — dodał Wielkolud i w tym momencie przypomniałem sobie znikający zegarek. Czułem czyjąś obecność, zanim to się stało — zastanawiałem się — jakby ktoś mnie obserwował, a nawet był blisko mnie. Niewidzialny jak duch.

— Nic ci nie zniknęło ostatnio, Wiktor? — spytałem, tchnięty nową myślą.

— No przecież mój nóż zniknął — odparł poirytowanym głosem.

— Kiedy?

— Pytasz? Przecież ty go zabrałeś! — odrzekł z pretensją.

— Czemu miałbym to robić?

— Pewnie z zemsty za drobne żarty. Niepotrzebnie. I tak go znajdę — powiedział, zatrzymując się przed drzwiami kabiny kapitan. Bez zastanowienia wprowadził kod do zamka, pchnął drzwi i weszliśmy do środka. Pierwszy raz byłem w pokoju Jiao i od razu mi się w nim spodobało. Przestronne, dwa razy większe od mojego, z dwoma ekranami imitującymi okna z widokiem na śnieżny ogród jednego z księżyców Jowisza, szeroka, wygodna wersalka, szafa i pozostałe meble upodobnione na styl pierwszych lat osadnictwa na Europie. W rogu spora donica, w której rosło sobie karłowate drzewko z Ziemi i podłoga z kompozytu udającego drewno. Po prawej stronie były drzwi prowadzące pewnie do sypialni i toalety. Bogato — powiedziałem sobie w duchu i zaraz dodałem dla uspokojenia rosnącej zazdrości — ale bez przesady.

Gdy ja się rozglądałem i podziwiałem szczegóły wystroju pokoju Jiao, Wiktor już wydobywał z sejfu broń. Były cztery sztuki. Za mało do odparcia ataku, ale jak na statek transportowy była to ilość przesadzona. Tylko przez ułamek sekundy przeszło mi przez myśl, że taka ilość broni na takim okręcie nie powinna się znaleźć, ale nie miałem czasu się nad tym głębiej zastanawiać.

— Trzymaj — powiedział Wielkolud, wręczając mi jeden z miotaczy. — Wiesz, jak się tym posługiwać?

To był zwykły jednoręczny miotacz na ogniwa typu C, zwykła broń podręczna o krótkim zasięgu. Do obrony wystarczająca. Wyjąłem ogniwo i sprawdziłem ilość ładunków. Było w pełni naładowane, więc wsunąłem je w kolbę i odbezpieczyłem całość. Pistolet cicho zapiszczał, dając tym znak, że jest gotowy do strzału. Wiktor nie skomentował tego, dwie pukawki wsadził sobie za pas, a trzecią odbezpieczył i z chytrym uśmieszkiem na twarzy powiedział:

— Idziemy w bój, przyjacielu.

I wyszedł z pokoju. Ruszyłem za nim, trochę niechętnie i bez przekonania, zastanawiając się — skąd Wiktor znał kod do drzwi kapitan i silne hasło do sejfu z bronią? Nie podała mu go w sterowni, a wcześniej nie miała powodu mu go zdradzać.

Knuli coś razem i ufali sobie na tyle, że nie mieli przed sobą tajemnic. Czyżby John miał rację? Działali na polecenie firmy? I skąd taka ilość broni na cywilnym statku? Spodziewali się walki? A może oporu załogi? Elke miała rację, chcąc uciec z okrętu.

— Elke! — krzyknąłem, zatrzymując się w miejscu. — Jest tam sama!

Wielkolud stanął i odwróciwszy się do mnie, powiedział bez emocji, jakby spodziewał się, że w którymś momencie wspomnę o dziewczynie:

— Idź do niej i przyprowadź do sterowni. Będziemy na was tam czekać — rzekł i ruszył, nie czekając na moje słowa.

Wydało mi się, że dziewczyna go nie obchodzi i mało go interesuje, czy jest w niebezpieczeństwie. Zachował się tak, jakby chciał się pozbyć mojego towarzystwa i tylko czekał na pretekst. Przez chwilę patrzyłem na plecy oddalającego się mężczyzny, zastanawiając się, kto tu jest wrogiem dla kogo — obcy dla nas, czy swoi przeciwko swoim?

Magazyn z ogniwami był w przedniej części okrętu, z dala od sterowni, sypialni i naszych kajut. Był też na innym poziomie i by się do niego dostać, musiałem pokonać długi na trzysta kroków korytarz, a potem wejść szerokimi i długimi schodami na wyższe piętro. Korytarz przebiegłem najszybciej, jak mogłem, tylko w przelocie zerkając w boczne przejścia, niespecjalnie będąc ostrożnym.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.