E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
21.96
drukowana A5
Kolorowa
46.87
Druga Twarz

Bezpłatny fragment - Druga Twarz


Objętość:
122 str.
ISBN:
978-83-8324-051-0
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 21.96
drukowana A5
Kolorowa
za 46.87

Pobierz bezpłatnie

Rozdział 1

ON


Wsunąłem drugą rękę jeszcze głębiej. Kobieta już tylko niewyraźnie jęknęła, a jej nogi poruszyły się, jakby rażone krótkim impulsem elektrycznym. Jej ręce leżały rozrzucone bezwładnie na boki. Tak, jak je ułożyłem. Podobnie jak jej długie blond włosy. Rozłożone jak aureola.

Wilgotne i ciepłe wnętrzności przesuwały się pomiędzy moimi spragnionymi takich odczuć palcami. Ściskałem je jak dziecko ściska miękką plastelinę. Czułem, jak pełne i jędrne jelita delikatnie przesuwają się po moich dłoniach. Sięgając głębiej i na boki wyczuwałem kości jej miednicy oraz kręgosłupa. Mogłem je bezkarnie dotykać i pieścić.

Wszystkie zakończenia nerwowe moich rąk z ekstazą przekazywały do mojego mózgu informacje o uciekającym z kobiety życiu. Czułem, jak gasnąca energia jej ciała przecieka pomiędzy moimi palcami. Wyczuwałem to każdą komórką mojego ciała.

Obydwie moje ręce zanurzone były w jej podbrzuszu aż do przedramion. Ciemnoczerwona krew bryzgała mi na brzuch i nogi, obficie wsiąkając w czarną koszulkę i dżinsy. Zupełnie się tym nie przejmowałem.

Tak długo czekałem na ten moment. Moje głęboko ukryte, mroczne pragnienie, by znowu to poczuć. Uśpione, prymitywne żądze całkowicie zawładnęły moim umysłem nie pozostawiając ani odrobiny miejsca na jakiekolwiek racjonalne myślenie. Metaliczny zapach krwi jeszcze bardziej pobudzał mój mózg do intensywnego przeżywania tej magicznej dla mnie chwili.

Czas stanął w miejscu. Nie istniał. Uniosłem głowę w górę i powoli otworzyłem oczy. Ujrzałem delikatnie poruszające się korony leśnych drzew i widoczne nad nimi czarne niebo zbryzgane poświatą rozsianych gwiazd. Były one rozsypane na niebie prawie jak krople krwi, które wyczuwałem na swojej twarzy.

Nie chciałem wracać do szarej rzeczywistości i życia, którego nie rozumiałem. Wokół mnie był przecież tylko las, zakrwawione liście i nóż, którym rozpłatałem kobiecie podbrzusze. Ten szary i skomplikowany świat nigdy mnie nie rozumiał i nie akceptował. Od zawsze sam musiałem zadbać o siebie. Musiałem toczyć nierówną walkę z każdym ciężkim dniem, aby przeżyć. Mój instynkt i moje wartości pozwoliły mi przetrwać dobre i złe chwile skomplikowanej egzystencji.

W tej chwili liczyła się jednak tylko ona. Mój cel. Moja misja. Moje spełnienie, a nawet mój obowiązek. Ktoś musi przecież wymierzać sprawiedliwość w tym zepsutym świecie.

Chciałem, aby ta chwila trwała wiecznie. Moje ciało i jej ciało. Złączone. W ekstazie. Dla mnie i mojej pamięci na zawsze. Dla niej tym bardziej.

Rozdział 2

EWA


Patrzę, jak krople deszczu leniwie spływają po szybie. Łączą się ze sobą, torując uparcie krętą drogę na jej wilgotnej powierzchni. Nie jestem w stanie przewidzieć, w którą skręcą stronę. Toczą się jak nasze życie. Powoli. Nieprzewidywalnie. Czuję ich bliskość. Są tuż przy mojej twarzy.

Moje czoło opiera się o szybę, co nie jest zbyt higienicznym rozwiązaniem jak na autobus komunikacji miejskiej. Docierają do mnie strzępki rozmów pasażerów. Czuję ich zapach. Mokrych kurtek. Mokrych włosów. Mokrej psiej sierści. Lepsze to, niż fetor spoconych ciał grubasów i niedomytych żuli w upalne dni.

Dokąd jadę? W jakim celu? Jest mi to obojętne. Sama się zastanawiam, czy powinnam była wychodzić z domu. Staram się przebić wzrokiem przez szybę bez unoszenia głowy. Mój wzrok powoli odzyskuje ostrość. Dostrzegam, że autobus zbliża się do centrum miasta. Zamykam oczy i z niecierpliwością wyczekuję kolejnego przystanku.

Autobus zwalnia i zatrzymuje się. Wysiadam i rozkładam parasol. Słyszę krople deszczu bębniące mi nad głową. Patrzę w dół na swoje buty i mijane kałuże. Obserwuję każdy swój krok. Zastanawiam się, czy mogę zrobić krok na tyle długi, aby opuścić czas i miejsce, w którym się znajduję i przenieść się do innej, alternatywnej rzeczywistości. Do lepszego świata. Lepszego życia. Obecne mnie nie satysfakcjonuje. Nie tak sobie to wszystko wyobrażałam.

Jestem szczupłą blondynką, podobno atrakcyjną. Nie jestem aż taka stara, mam 28 lat. I co z tego? Czuję się, jakbym miała 68 i dźwigała na plecach worek pełen kamieni. Nie jestem w stanie z tym nic zrobić. Nikt nie jest mi w stanie pomóc.

Wchodzę do pobliskiej cukierni, składam parasol i siadam przy stoliku. Po chwili zamawiam czarną kawę i kawałek jabłecznika. Zasłużyłam. Tak myślę. Nie mam nawet z kim porozmawiać. Uzmysławiam sobie, że gdyby nie znajomi z pracy na poczcie, to tak naprawdę nie mam żadnych bliskich przyjaciół. Jestem sama. Sama ze sobą i swoimi myślami.

Fakt, mam jeszcze Bartka. Przystojnego, wysokiego i dobrze zbudowanego bruneta. Na początku to było coś. Szybsze bicie serca na jego widok. Pierwsze randki. Niedługo potem oświadczyny i ślub. Wspólne mieszkanie. Plany na przyszłość. Powiększenie rodziny. No właśnie, wtedy zaczęły się te ciągłe, nieudane próby zajścia w ciążę. Zamiana przyjemności w rytuał i ciągłe wyliczenia. Wreszcie krótka, ulotna chwila szczęścia, zakończona poronieniem.

Teraz sytuacja wygląda inaczej. Odmieniła się. Diametralnie. Nadal łączą nas obrączki, które nosimy na palcach. Nasza wzajemna ekscytacja sobą nagle gdzieś się ulotniła. Bartek od pewnego czasu zamknął się w sobie. Wątpi we wszystko. Całego siebie oddaje swojej pracy. Jak większość gliniarzy. Co do starań o dziecko, to nie chce więcej próbować. Odpuścił.

Mi też nie jest łatwo. Swoje przeżyłam. Przez pewien czas czułam się, jakbym siedziała na karuzeli z nałożonym na głowę słoikiem. Tabletki pomogły mi zatrzymać ten parszywy letarg, choć źle się po nich czułam. Obecnie dzięki ich odstawieniu funkcjonuję lepiej. Więcej widzę. Więcej potrafię. Wiem, że to była dobra decyzja. Zresztą, sama ją podjęłam, więc nikt nie miał możliwości zgłoszenia sprzeciwu.

Kątem oka obserwuję parę siedzącą przy stoliku w rogu cukierni. Oboje młodzi. Ona uśmiechnięta. On trzyma ją z rękę. Szepcze jej coś do ucha. Zastanawiam się, jak długo pozostaną tacy beztroscy. Tacy szczęśliwi. Jeszcze nie tak dawno też tak wyglądaliśmy z Bartkiem. Teraz mijamy się jak cienie. Praca, dom. Dzień, noc. Jesień, zima, lato, wiosna. Kolejne lata lecą, a my nadal tylko we dwoje w tych czterech ścianach. Nieraz nie ma nawet czasu na rozmowę. Na ciepły gest. Na przytulenie. Na zrozumienie. Przytłacza mnie to wszystko niesamowicie.

Gdybym mogła cofnąć czas, to nie wiem, czy poszłabym tą samą drogą. Może dokonałabym innych życiowych wyborów. Sama nie wiem.

Czuję się taka samotna. Żałuję, że oboje moi rodzice już nie żyją. Do nich zawsze mogłam iść posiedzieć, porozmawiać, usłyszeć dobrą radę. Bardzo mi ich brakuje.

Ostatnio w chwilach samotności coraz częściej towarzyszy mi kieliszek wina. To jedyny bliski memu sercu kompan, który nigdy mnie jeszcze nie zawiódł. Nie narzeka, nie ma fochów, zawsze wysłucha, zrozumie. Taki mały i wierny przyjaciel.

Kończę swój jabłecznik i popijam resztką kawy. Płacę rachunek, biorę parasol i wychodzę na mokre, krakowskie ulice.

Rozdział 3

BARTEK


Odór śmierci wisi w powietrzu wraz z resztkami opadającej mgły. Jesienne liście obficie zbryzgane skrzepami krwi są dosłownie wszędzie. Wiatr rozwiał je dookoła i naprawdę współczuję chłopakowi, który ma dzisiaj dyżur i musi to wszystko opisać w protokołach. Pośród tego leśnego, krwawego listowia znajduje się powód naszej dzisiejszej pobudki i obecności w tym ponurym miejscu.

To zwłoki młodej i szczupłej blondynki mniej więcej w moim wieku. Z rozłożonymi na boki rękami wygląda, jakby spadła z nieba prosto na plecy, a wskutek uderzenia o podłoże jej wnętrzności eksplodowały wylewając się na zewnątrz. Dosłownie. Z groteskowej, podłużnej rany na jej podbrzuszu wylewają się na zewnątrz trzewia. Zwoje jelit ułożone są na liściach jak małe węże.

Zaraz po przybyciu na miejsce Paweł na jej widok nie wytrzymał. Złapał się za usta i targany torsjami wymiotów pobiegł za najbliższe drzewo.

— Spierdalaj stąd jak jesteś taki wrażliwy, zarzygasz mi tu wszystkie ślady! — krzyknął w jego stronę wyraźnie zdenerwowany Bolec. To on prowadzi w naszej komendzie sprawy dotyczące zabójstw. Pracuje w wydziale już ponad dwadzieścia lat i widział niejedno. Teraz pomiędzy drzewami widać jego wysoką, barczystą sylwetkę zakończoną ogoloną na łyso głową. Przyjechał tu dziś jako pierwszy z pionu kryminalnego. Wszyscy wiemy, że to na niego będzie największy nacisk w wyjaśnieniu tej zbrodni i oczywiście w wytypowaniu i ujęciu sprawcy. Jesteśmy tego pewni, gdyż na samobójstwo absolutnie to nie wygląda.

W takich chwilach cieszę się, że nie jestem na jego miejscu. Wystarczy mi to, że pomagam w jego grupie, wykonuję jego polecenia. W przeciągu swoich 10 lat służby w Policji widziałem już wiele rodzajów śmierci, no i zwłok. Wisielce, topielce, zaczadzeni, ofiary śmiertelnych pobić, wypadków na drodze i torach, a także zapite na śmierć żule i ćpuny. Byłem z Bolcem na kilku zabójstwach, ale taką rzeźnię jak dzisiaj widzę po raz pierwszy.

Sam nie wiem dokładnie, za co mam się teraz zabrać. Nie będę Bolcowi wisiał nad plecami, bo nie jest w humorze. Nie chcę mu też mieszać swoją obecnością w pobliżu zwłok, on na pewno najlepiej się wszystkim zajmie. Technik kryminalistyki pobiera już próbki i wykonuje dokumentację fotograficzną. Policjant na dyżurze chucha właśnie w długopis odmawiający posłuszeństwa w próbach opisania miejsca zbrodni.

Postanawiam przejść się po pobliskim terenie i przejrzeć leśną ściółkę pomiędzy drzewami w poszukiwaniu ewentualnych śladów lub przedmiotów. Nawet głupi niedopałek papierosa może mieć tu kolosalne znaczenie i pomóc w wytypowaniu podejrzanego. Chodzę tam i z powrotem już ponad pół godziny i nie dostrzegam niczego podejrzanego. Nie widzę żadnych śladów walki, ani też śladów ciągnięcia ciała po trawie i liściach. Wygląda na to, że ofiara przybyła tu dobrowolnie ze sprawcą, lub on zaskoczył ją w tym właśnie miejscu.

Przekazuję swoje spostrzeżenia Bolcowi i widzę, jak w naszą stronę zmierza naczelnik naszego wydziału. Ubrany w długi płaszcz, niskiego wzrostu blondyn wyraźnie zasłania usta na widok zwłok. Zastanawiam się, czy jemu też się uleje, tak jak Pawłowi, czy też zmusi resztki śniadania i kawy do pozostania na swoim miejscu. Doświadczony naczelnik przezwycięża chwilową oznakę słabości żołądka i zwraca się do Bolca.

— Bolec, kurwa, co to jest? Grzybiarz znalazł martwą laskę, to wiem, ale nikt mi nie powiedział, że jest tak rozpruta. Gość jej mierzył długość kiszek, czy jak?

— Nawet mnie nie denerwuj, mam już dosyć tego dnia. Laska ma około trzydziestki, żadnych dokumentów, komórki, nic. Na razie nie znamy jej tożsamości. Technik mówi, że leży tak pewnie z 6 godzin od zgonu, więc chyba jest dzisiejsza. Lekarz jest już w drodze, pewnie to potwierdzi. Zobaczymy. Nie ma żadnych śladów walki ani smyczenia jej po trawie, nie wiemy jak się tu znalazła. Rozcięta ostrym narzędziem. Mógł to być nóż, żyletka albo skalpel. Na razie tego nie wiadomo. Żadnego narzędzia zbrodni w pobliżu nie ujawniliśmy, sprawca musiał je zabrać.

— Bolec, zbierajcie się stąd powoli — mówi naczelnik. — Ja wyślę kogoś do najbliższych zabudowań, czy mieszkańcy czegoś nie widzieli lub nie słyszeli. Zrób jej fotkę komórką, twarz oczywiście i wyślij Bartka do dzielnicowych, może ją któryś rozpozna. Bądź też w kontakcie z dyżurnym, gdyby ktoś przyszedł zgłosić zaginięcie kobiety, to wal tam od razu jako pierwszy wypytać zgłaszających. Jak się uda ustalić jej dane to wiesz co robić, trzepiemy wszystko. Rodzina, sąsiedzi, chłopaki obecni i byli, najlepsze koleżanki, no i media, facebooki, instagramy i inne gówna, może ktoś nam wypłynie.

— Jasne, zrobi się — odpowiada Bolec.

— Aha, jeszcze jedno — dodaje naczelnik. — Sprawdź u Andrzeja w zaginięciach tych aktualnych, z tego co pamiętam z kontroli to na pewno mamy tam trzy babki w podobnym wieku. Sprawdź czy faktycznie tak jest i czy może coś je łączyć, szkoła, znajomi, miejsce zamieszkania i jak ustalimy naszą aktualną ofiarę to i jej dane porównaj do tych lasek.

— Okej, spadamy, nara.

— Hej. Powodzenia.

Po zrobieniu zdjęć wsiadam z Bolcem do naszego cywilnego radiowozu. Bolec klaszcze w dłonie i rozciera je o siebie.

— To co, Bartek, może jakiś kebab z rana? — pyta uśmiechnięty. Na samą myśl o sosie z kebaba mam już w wyobraźni zastygłą krew pokrywającą jelita i wnętrzności zamordowanej dziewczyny.

— Przestań — mówię. — Jestem głodny, ale nic na razie nie przełknę. Na pewno nie z mięsa. Jedźmy może na razie na kawę, później kupię jakąś bułkę z serkiem. W każdym razie dzisiaj nie chcę niczego, co kiedyś żyło.

— Ale wrażliwy żołądek, zadziwiasz mnie. Ja w każdym razie staję po drodze na kebab. Może jednak się skusisz? — zachęca Bolec.

— Dzisiaj padlina odpada. Nie tknę się.

— Jak wolisz — mówi Bolec i rusza samochodem wzbijając w powietrze spod kół mieszaninę igliwia i liści.

Rozdział 4

EWA


Dziś znowu muszę się napić. Próbuję ugasić tą myśl w mojej głowie, lecz mi się to nie udaje. Powraca do mnie co chwilę. Jak komar w nocy. Kąsa mnie złośliwie nie pozwalając o sobie zapomnieć ani na chwilę.

Nie wiem czym to jest spowodowane. Może moim coraz trudniejszym kontaktem z Bartkiem. Wszelkie próby planowanych przeze mnie rozmów z mężem jak zwykle spełzają na niczym.

Bartek ma trudny okres w pracy. Nie może opowiadać mi wszystkiego, wiadomo. To nie byłoby w jego stylu. Jednak wiem, co go trapi. Niedawno została zamordowana kobieta. Całe miasto o tym huczy. Wcześniej zaginęło kilka kobiet i do dziś się nie odnalazły. Dziennikarze i reporterzy snują domysły o seryjnym mordercy. Bartek mówi, że to bzdura. Twierdzi, że pismaki jak zwykle niepotrzebnie nadmuchują całą sprawę i utrudniają im przez to pracę dążącą do wykrycia sprawcy. Mimo to powtarza mi, abym nie wychodziła nigdzie sama wieczorami i uważała na siebie.

Bartek jest wściekły, że nie mają nic, żadnego konkretnego śladu, ani podejrzanego o zabójstwo. Prześledzili wszystko co dotyczy zamordowanej, wszystkie jej kontakty i nic. Bartek mówi o tym zdawkowo, na pewno nie chce mnie martwić. Nie może mi też za dużo ujawnić. Wiem od niego, że zaginione wcześniej dziewczyny były w podobnym wieku do zamordowanej i tak jak ona były blondynkami. To daje do myślenia, dlatego nie dziwię się krzykliwym tytułom prasowym o seryjnym krakowskim mordercy. Wampirze, jak go nazywają.

Bartek od zawsze lubił swoją pracę. Na początku był pełen pasji i pomysłów. Z czasem jednak ciągła rutyna i jak to mówi „bezustanna walka z wiatrakami” wyraźnie wygasiły w nim zapał do tej roboty i czerpaną z niej przyjemność. Tak wiele nocy, świąt, długich weekendów no i Sylwestrów spędził w pracy, zamiast ze mną, że przestałam już to zliczać. Na początku, bo był młody. Potem, bo ktoś zachorował. Później, bo była jego kolej. Następnie znowu, bo komuś się urodziło dziecko i tak na okrągło.

Zawsze cieszył się, że szybko zostanie emerytem i wtedy będziemy korzystać z życia, zwiedzać świat. Ciągłe zmiany w przepisach jednak coraz bardziej oddalają datę jego „wolności”. Pocieszam go, że on będzie leżał, a ja będę pracowała do śmierci. On wtedy odpowiada, że każdy przecież mógł się przyjąć do pracy w Policji lub na kopalnię, chętnych jednak brakowało i nie każdy „miał jaja” żeby się zmierzyć z trudami takich zawodów. Coś za coś. Trudno nie przyznać mu w tym choć odrobiny racji.

Obecnie nasze życie wygląda tak, że chcąc nie chcąc mijamy się codziennie i spędzamy ze sobą naprawdę niewiele czasu. Kursujemy osobnymi torami pomiędzy pracą a domem. Ja na pocztę, on na komendę. Czasem wspólny dzień wolny, który przerywany jest telefonami wzywającymi go do pracy, takie życie.

Wiem, że nie podołam dziś spędzić wieczoru przed telewizorem bez alkoholu. Jestem tego wręcz pewna. Wolę więc teraz pójść do sklepu po wino, niż próbować siedzieć bez niego, a potem pokonana i tak wychodzić już po zmroku. Ubieram się więc i wychodzę. Na szczęście sklep mamy niedaleko.

Idąc chodnikiem obserwuję mijanych ludzi. Każdy ma na głowie jakieś sprawy. Coś do załatwienia. Matka z dzieckiem w wózku. Facet w płaszczu z komórką przy uchu. Dziewczyna ze słuchawkami na uszach. Małolat grzebiący w telefonie. Ja również jestem jedną z nich. Elementem układanki tworzącej świat. Niewielkim trybikiem w ogromnej machinie. Codziennie każdy z nas odgrywa swoje role i przypisane nam zadania, jak w programie komputerowym. Jak w filmie „Matrix”.

Biję się z myślami czy kupić jedną butelkę wina, czy dwie. Jeżeli kupię jedną i wcześnie ją otworzę, to wieczorem przy filmie na pewno mi zabraknie. Może Bartek już wróci do tej pory z pracy i też się ze mną napije po gwarantowanym ciężkim dniu w pracy. Może uda nam się posiedzieć i pogadać. Decyzja zapadła i już wiem, że muszę kupić dwie butelki.

Wchodzę po schodach do sklepu z opuszczoną głową obserwując stopy stawiane na schodkach.

— Cześć Ewa! Co, jakieś osiedlowe zakupy? — słyszę czyjś głos. Podnoszę głowę i widzę obok siebie Aldonę. Aldona jest naszą znajomą, mieszka niedaleko nas na osiedlu. Sympatyczna blondynka solidnej budowy ciała z krótkimi włosami. Kiedyś spotykała się z Grzegorzem, kolegą z pracy Bartka. Kilka razy nawet umówiliśmy się u nas w mieszkaniu na drinki. Te spotkania były fajne, jednak nie potrwały długo, tak jak związek Aldony z Grzegorzem. Dokładnie do tego właśnie czasu.

— Cześć Aldona, tak, szybki wypad po coś słodkiego — odpowiadam. Nie powiem jej przecież, że wchodzę po dwa wina, jak jakaś alkoholiczka.

— Co tam słychać? Trochę czasu się nie widziałyśmy. Dalej pracujesz na poczcie?

— A, ogólnie to po staremu i bez większych zmian. Dalej pracuję na poczcie, na razie jest dobrze, to nie szukam niczego innego.

— A Bartek? Nadal w Policji? — dopytuje Aldona.

— Tak, nadal, czeka na emeryturę jak na zbawienie.

— Wiesz, może spotkamy się kiedyś na mieście na kawie? We dwie. Poplotkować godzinkę w ramach luzu, jeżeli chcesz — proponuje Aldona.

Początkowo myślę, że nie chcę nigdzie chodzić ani bezsensownie ględzić w kawiarni. Sekundę później wydaje mi się to jednak całkiem niezłym pomysłem. I tak większość dnia poza pracą spędzam w domu sama, więc co mi szkodzi?

— Jasne — zgadzam się z uśmiechem. — Daj tylko znać gdzie i kiedy.

— Super, już się cieszę. Najlepiej w któryś piątek po południu, jeżeli grafik ci będzie pasował. Będzie już wtedy pachniało weekendem — mówi uradowana Aldona.

— Jasne, sprawdzę i dam ci znać, mam twój numer telefonu, jeśli nie zmieniłaś.

— Nie zmieniłam, twój numer też mam w komórce. Zatem do zobaczenia!

— Do zobaczenia — odpowiadam i wchodzę do sklepu.

Po kilku minutach obciążona reklamówką z dwoma winami wracam spacerem do domu. Po wejściu do mieszkania widzę buty Bartka przewrócone w przedpokoju. Wrócił. Wchodzę do pokoju. Bartek leży przed telewizorem.

— Cześć, jak tam w pracy — zagaduję.

— Hej Ewa, nawet nie gadaj — słyszę jego lekko bełkotliwą mowę, co oznacza, że z pewnością spłukiwał z siebie stres alkoholem z kolegami. — Te przeklęte miasto jest przepełnione czubkami, szkoda tylko, że nikt nie potrafi ich zdiagnozować i zamknąć w psychiatryku, gdzie ich miejsce.

— Coś mi się zdaje, że chyba ciężkie zakończenie pracy miałeś? — dopytuję.

— A tam, Krzysiek miał urodziny to zaprosił na piwko i kilka kolejek. We czterech poszliśmy.

— A samochód?

— Zostawiłem pod komendą, jutro autobusem pojadę do roboty.

— Chcesz wina, bo kupiłam? — pytam z nadzieją na jakąś dłuższą rozmowę.

— Nalej, tylko nie dużo — odpowiada Bartek, czym wywołuje mój uśmiech.

Otwieram wino i napełniam trunkiem dwa spore kieliszki. Zgodnie z poleceniem męża sobie wlewam więcej. Idę jeszcze do ubikacji, myję ręce i po chwili wchodzę z kieliszkami w dłoniach do pokoju ze słowami:

— Voilà!

Stawiam kieliszki z winem na ławie i ku swojemu zdumieniu słyszę delikatne pochrapywanie Bartka. Super, myślę. Kolejny rewelacyjnie udany, romantyczny wieczór. Jak zawsze.

Rozdział 5

MARCIN dawniej


Tak bardzo boli mnie brzuch. Czuję wiercenie i ssanie w żołądku. Boję się odezwać, żeby znowu nie wywołać ich gniewu. On leży na brudnym materacu ułożonym bezpośrednio na podłodze. Chrapie. Na jego spodniach w okolicach krocza widzę mokrą plamę. Mój ojciec. Skwaśniały odór alkoholu i moczu drapie mnie w nosie i wewnątrz gardła.

Patrzę w stronę kobiety, która jest moją matką. Szczupła blondynka z długimi włosami kiedyś na pewno bardzo atrakcyjna, teraz zasuszona alkoholem leży w fotelu i z głupim uśmiechem zaciąga się papierosem. W drugiej dłoni opartej na podłokietniku fotela trzyma brudną szklankę z wódką. Co pewien czas unosi ją do ust. Jej włosy są brudne i sklejone ze sobą substancjami niewiadomego pochodzenia. Jej ziemista cera daleka jest od doskonałości. Mimo to często siedzi i maluje paznokcie. Nie wiem po co to robi, skoro tak odrażająco wygląda.

Mam prawie 8 lat i wstyd mi, że mam takich rodziców. Cieszę się, że nie chodzą do szkoły na zebrania. Gdyby dzieciaki z klasy się dowiedziały, jacy oni są, to już całkiem nie dałyby mi żyć. I tak mam przesrane za mój wygląd. Za byle jakie ciuchy. Za włosy obcinane tępymi nożyczkami przez pijaną matkę. Nikt ze mną nie gada. Patrzą na mnie, jak na dziwadło. Jak na stracha na wróble.

Pierwszą klasę jakoś udało mi się ukończyć. Teraz w drugiej mam coraz większe problemy. Na lekcjach jestem niewyspany z powodu pijackich burd w domu. Nie mam biurka, nie mam jak, ani kiedy odrabiać lekcji. Nie mam żadnych warunków do nauki. Moje coraz gorsze oceny świadczą o tym, że do trzeciej klasy mogę się już nie dostać. Gdy tylko mogę, to odrabiam lekcje na świetlicy szkolnej. Pani Kasia mi w tym pomaga. Jest bardzo miła. Często daje mi coś do jedzenia. Kanapkę, batonika lub wafelka. Staram się wtedy z całych sił, aby nie rzucić się jak oszalały na podarowany mi posiłek. Zmuszam się do powolnego gryzienia i przełykania, choć organizm każe mi to wchłonąć jak najszybciej, gdyż nie wiadomo kiedy znowu będzie dane mi coś zjeść.

Właśnie na tą myśl mój żołądek znowu wykonuje bolesnego fikołka. Tak bardzo się boję, ale muszę zaryzykować, bo dłużej nie wytrzymam. Powoli podchodzę do fotela i patrzę na matkę. Ona nie zwraca na mnie uwagi. Patrzy w dal, jakby znajdowała się na leżaku na rajskiej plaży. Nie zauważa mojej obecności, lub celowo traktuje mnie jak powietrze.

— Mamusiu, jestem bardzo głodny — mówię i z obawą czekam na jej reakcję.

— To idź sobie coś ukradnij skurwysynu, darmozjadzie jeden — odpowiada beznamiętnie matka nie patrząc na mnie ani przez moment. Odchodzę po cichu ze spuszczoną głową, zanim ta nie zmieni zdania i nie sięgnie po pas. Siadam na podłodze w kącie przy ścianie i staram się nie myśleć o bólu w brzuchu. Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłem. Rodzice codziennie coś jedzą, choć tak naprawdę więcej piją, niż jedzą. Każdy grosz idzie na wódkę. Oboje nie pracują. Nie wiem, skąd biorą pieniądze na cokolwiek. Z mieszkania zrobiła się śmierdząca nora.

Pamiętam dokładnie, jak z głodu faktycznie zacząłem kraść jedzenie. Zgodnie z poleceniem rodziców. Teraz jednak bardzo się pilnuję. Zamiast kraść w sklepach, wolę wyszukiwać pożywienia w kubłach na śmieci na zapleczach dużych sklepów. Tam znajduję często pączki, chleb, dużo owoców. Nie wszystko nadaje się do zjedzenia. Niektóre rzeczy są zgniłe, spleśniałe, ale są też dobre, lub w połowie dobre. Częściowo zgniłe jabłko spożywam do połowy od dobrej strony, aby nie zbliżyć się do pleśni i resztę odrzucam. Muszę jednak uważać, bo przychodzi tam więcej osób. Dużo jest pijanych bezdomnych. Kiedyś jeden taki chciał mnie pobić. Krzyczał, że to jego teren i że nie chce mnie tam więcej widzieć, bo mi nakopie do dupy, jeśli mu nie zapłacę za jedzenie. Głupek. Gdybym miał pieniądze na bułkę to przecież nie szukałbym zgniłych jabłek w śmietniku. Chciał mnie złapać, ale na szczęście mu uciekłem. Z powodu takich osób nie zaglądam tam zbyt często, aby nie ryzykować. Robię to tylko wtedy, gdy głód mnie mocno przyciśnie.

Nie zawsze byłem tak zorganizowany jak teraz. Kiedyś ukradłem jabłko ze straganu na targowisku. Akurat gdy je zabierałem, to z naczepy samochodu zeskoczył właściciel i złapał mnie za rękę. Gdy zobaczył ślady sprzączki od pasa odbite na mojej ręce, za którą mnie trzymał, natychmiast mnie puścił i prosił, bym nie uciekał. Wyjął z kieszeni 5 złotych i dał mi jeszcze całą siatkę jabłek. Podziękowałem mu z uśmiechem.

Zastanawiałem się, czy nie zanieść wszystkiego do domu, ale jednak zrezygnowałem. Oni też się ze mną nie dzielili jedzeniem. Jabłka ukryłem w piwnicy, wystarczyły mi na długi czas. Kilka razy nawet brałem sobie jedno do szkoły. Dzięki temu miałem wtedy drugie śniadanie, jak inne dzieci, choć dla mnie był to pierwszy i czasami jedyny posiłek tego dnia.

Pieniądze od sprzedawcy warzyw i owoców na targowisku wydawałem przez kilka dni. Przeznaczyłem je na małe bułki w dużym sklepie i na wodę gazowaną. Bardzo chciałem kupić jedną czekoladę, ale poprzestałem tylko na jej oglądaniu. Czekolada kosztowała tyle pieniędzy, że miałbym za nią dziesięć małych bułek. Wybrałem bułki.

Do końca życia nie zapomnę dnia, gdy zdecydowałem się ukraść kiełbasę w dużym sklepie samoobsługowym. Najpierw wchodziłem do niego kilka razy, aby się rozejrzeć. Potem dyskretnie udało mi się tam ukraść jabłko, innym razem kiwi, bo byłem ciekawy jego smaku. Było dobre, chociaż te dziwne, czarne pestki powchodziły mi pomiędzy zęby.

Feralnego dnia zapragnąłem spróbować smaku kiełbasy. Chodząc po sklepie upatrzyłem opakowanie, w którym było 6 kiełbas ułożonych obok siebie. Opakowanie miało wielkość mojego szkolnego zeszytu. Rozejrzałem się dyskretnie i wsunąłem kiełbasy pod sweter. Przytrzymywałem je z boku ciała dociskając łokciem. Po wyjściu za kasę pan z ochrony nagle wyłonił się zza filara i złapał mnie z tyłu za szyję. Odebrał mi kiełbasy i zaprowadził na zaplecze. Ze strachu trzęsły mi się ręce i nie potrafiłem złapać tchu. Miałem wrażenie, że się duszę.

Od razu wyśpiewałem jak się nazywam i gdzie mieszkam. Nie wiem w jaki sposób, ale niedługo w sklepie pojawili się policjanci wraz z moimi rodzicami. Wystarczył mi tylko wzrok ojca. Jedno spojrzenie. Od razu wiedziałem, że po powrocie do domu będę żałował, że się w ogóle urodziłem.

Widziałem, jak ojciec rozmawia po cichu z policjantami i coś im tłumaczy. Cała sprawa zakończyła się tak, że rodzice przekonali personel i policjantów, iż wysłali mnie po kiełbasę, a ja po drodze zgubiłem pieniądze. Aby uniknąć sprawy w sądzie i dodatkowych problemów rodzice przeprosili za całą sytuację nazywając ją nieporozumieniem i zapłacili za opakowanie kiełbasy, które potem zabraliśmy do domu. Całą powrotną drogę ze sklepu do domu rodzice oboje trzymali mnie za ręce prawie miażdżąc moje drobne dłonie.

Tego co działo się w domu nie lubię wspominać. Jeszcze nigdy tak nie bolało. Ojciec rzucił mnie na tapczan i krzyknął:

— Trzeba było ukraść wódkę, gnoju zasrany, a nie kiełbasę. Zaraz ci ją wepchnę do dupy, ty skurwysynu!

Zaczął bez opamiętania okładać mnie pasem w ulubiony dla niego sposób, czyli owinął koniec pasa wokół dłoni, a uderzał mnie stroną zakończoną klamrą. Dostawałem po plecach, po nogach, po brzuchu, zasłaniałem się rękami, więc i po rękach. Po chwili dołączyła do niego matka ze sznurem odciętym z zepsutego żelazka i oboje okładali mnie po całym ciele.

Ból był niesamowity. Zaciskałem zęby, aby nie krzyczeć. Słychać było tylko moje spazmy i ich dyszenie. Chciałem to zakończyć. Natychmiast oddalić się z tego miejsca. Wyobrażałem sobie, że zamykam potężne drzwi w mojej głowie i odcinam się od tego świata. Od tych alkoholików. Od bólu. Wytwarzałem w umyśle potężną, grubą tarczę, która ochroni mnie przed nimi i przed bólem. Przed wszelkim złem tego świata. Nie wiem, jak to się stało, ale w pewnym momencie ból zelżał, mimo zadawanych mi nadal uderzeń. Było lepiej, jakby ktoś inny przejął moje cierpienie. Jakby mnie osłonił własnym ciałem. Korzystałem z chwili ulgi oddychając głęboko.

Nie wiem jak długo to trwało, kilka minut lub całą wieczność. Trudno mi to określić. Na szczęście kondycja alkoholików nie była ich mocną stroną, więc po chwili ich dyszenie przerodziło się w jazgot gulgoczących, zapchanych nikotyną płuc i nie mieli już siły zadawać kolejnych uderzeń. Opadli na materac i ciężko dysząc odpalali papierosy.

Do mojego ciała powoli zaczęło powracać czucie. Może to ja powróciłem wtedy z bezpiecznego miejsca do swojego ciała, sam już nie wiem. Ból w każdym obszarze moich zakończeń nerwowych rozlewał się powoli, ogarnął nawet mózg. Niesamowicie bolała mnie głowa. Nie leżałem już na tapczanie. Nie wiem kiedy, ale znalazłem się na podłodze. Krwi nie było dużo, tylko trochę. Sine pręgi znaczyły całe moje ciało. Klamrę paska ojca widziałem odciśniętą na swoim ciele w wielu miejscach. Leżałem i się nie ruszałem w obawie przed bólem.

W tym czasie rodzice wyrównali oddech, doszli do siebie i napełnili swoje brudne szklanki wódką. Dla nich wszystko wróciło do normy. Dla mnie już nigdy.

Leżałem tak do wieczora. Nie sprawdzali, czy żyję. W międzyczasie mamusia i tatuś poszli do kuchni i smażyli skradzioną przeze mnie kiełbasę na patelni wraz z cebulą. Zapach tego posiłku wykręcał mój żołądek na drugą stronę. Siedząc w pokoju zjedli wszystkie kiełbasy i całą cebulę. Dla mnie nie zostawili nic, ani kawałka. Nawet mi nie zaproponowali.

Gdy już zapadli w codzienną alkoholową drzemkę powoli podniosłem się z podłogi. Każdy krok sprawiał mi ból. Dodatkowym bólem był głód. Powoli wszedłem do kuchni. Lodówka jak zawsze była pusta. Chlebak również. Po cichu otworzyłem szufladę, w której była resztka mąki i trochę bułki tartej w papierowej torebce. Ostrożnie wysypałem bułkę na dłoń i napełniłem nią usta. Popiłem ją wodą z kranu. Po chwili poczułem ulgę, gdy namoczona bułka wypełniła mój zasuszony żołądek.

Udałem się do naszej śmierdzącej łazienki, gdzie pod lekkim strumieniem wody namoczonym rękawem swetra przecierałem z krwi swoją głowę oraz kończyny. Po tej tak zwanej toalecie stałem w pokoju i spoglądałem na leżących, zapijaczonych rodziców. Nie wiem, jak długo to trwało, ale każda chwila patrzenia potęgowała moją nienawiść do nich.

— Jeszcze zobaczymy — usłyszałem w swoich myślach głos. Nie wypowiedziałem tych słów, ani o nich nie myślałem. Po prostu je usłyszałem. Pojawiły się same, nie wiem skąd.

Powoli poczłapałem do swojego tapczanu i położyłem się spać. Potem przez siedem dni nie chodziłem do szkoły. Nigdy już też nie kradłem w dużych sklepach. Bałem się, że kolejnego razu nie przeżyję.

Powracam z krainy nieprzyjemnych wspomnień do równie nieprzyjemnej rzeczywistości. Otwieram oczy. Jest już ciemno. Rozprostowuję zdrętwiałe nogi i powoli wstaję opierając się o ścianę. Alkoholicy zwani moimi rodzicami nadal są w pijackim letargu. Ni to drzemka, ni to sen.

Zapadł zmrok, więc na pewno już nie pójdę za sklep po jedzenie. Idę do kuchni. W lodówce widzę puszkę. Jakaś konserwa. Nie mam pojęcia, skąd ją wzięli. Luncheon meat, czy jakoś tak się nazywa. Na obrazku widzę mięso. Trzymam ją w dłoniach i wyobrażam sobie, jak bardzo musi pachnieć. Mój palec krąży wokół puszki, boję się jednak dłużej trzymać jej w rękach. Odkładam puszkę do lodówki żałując, że nie mogę jej otworzyć. Cena za to mogłaby być zbyt wysoka. Zapycham żołądek garścią bułki tartej i popijam wodą. Niewiele jej już zostało, chociaż staram się ją oszczędzać, jak tylko potrafię.

Kładę się na tapczan. Trzeba spać, jutro szkoła. Może pani Kasia na świetlicy da mi jabłko, albo słodkiego batonika. Z tą myślą powoli zapadam w sen. Dam radę. Wytrzymam. Muszę.

Rozdział 6

ON


Ta dzisiejsza jest wyjątkowo naiwna. Typowa płytka blondynka. Znalazłem ją na portalu randkowym. Sylwia. Od razu wyczułem, że nie szuka tam prawdziwej miłości ani związku jej marzeń. Jej fotki w skąpych ciuchach mówiły same za siebie. Blondynka wydymająca usta na każdym zdjęciu może kojarzyć się tylko z jednym.

Trafiłem w punkt. Napisała mi, że nie szuka trwałego związku, tylko rozrywki i sponsoringu. Idealnie. W tej sytuacji wątpliwe, aby miała na stałe chłopaka. Pierwsza zaproponowała mi spotkanie. O to chodziło. Już wtedy wiedziałem, że wymaga oczyszczenia i będzie idealna do mojej misji.

Chciała spotkać się w galerii. Nie było mi to na rękę, za dużo kamer monitoringu. Zaproponowałem konkretną kasę i wskazałem dosyć obskurny bar z dala od niebezpiecznego monitoringu. Od razu połknęła haczyk. Kasa ją przekonała.

Bar jej się nie podobał. Wiedziałem, że tak będzie. Obiecałem jej, że po jednym drinku pójdziemy do mnie. Wypiła go zgodnie z moim planem. Lekko go zaprawiłem clonozepamem, lecz nie za bardzo. Była w stanie sama iść z baru do mnie i wejść po schodach. Musiała przecież być świadoma tego, co się dzieje i przeżywać to wraz ze mną. Musiałem widzieć jej odczucia.

I właśnie teraz je widzę. Jak zawsze jestem zachwycony. Oddałem się krwawemu uniesieniu całkowicie. Moje ręce zanurzone w jej podbrzuszu już od pewnego czasu przedzierają się raz po raz pomiędzy jelitami i wnętrznościami. Czuję, jak pod moim naciskiem rozrywają się jakieś cienkie błony. Cudowny dźwięk. Jak pękające mandarynki. Z rozkoszą ugniatam jelita i wyciągam część z nich na zewnątrz otworu, który wyciąłem jej w podbrzuszu.

Jej reakcje są coraz słabsze. Jej prawa ręka przesunęła się do dołu. Poprawiam ją i układam na bok we właściwej do oczyszczenia pozycji. Krew z jej wnętrza wypływa coraz wolniej.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 21.96
drukowana A5
Kolorowa
za 46.87

Pobierz bezpłatnie