E-book
7.63
drukowana A5
22.5
Droga Haniu!

Bezpłatny fragment - Droga Haniu!


Objętość:
62 str.
ISBN:
978-83-8351-214-3
E-book
za 7.63
drukowana A5
za 22.5

Wstęp

Mówią na mnie Maniek. Mam siedem lat i półtora skrzata wzrostu. Majka twierdzi, że oczy mam jak gotowany agrest, a włosy jak futro lisa, kiedy zaczyna się lato. Kocham wszystko przez pięć minut, a niektóre rzeczy nawet i kwartał. Znam się na piramidach i koszykówce. Lubię kreskówki, a przede wszystkim, kocham rozmawiać. Mówię więcej niż Majka i Gucio razem wzięci. I to nie tylko wtedy, gdy Gucio ucina sobie drzemkę. Uwielbiam mieć rację i być w centrum uwagi.

Leon jest wysoki na ponad dwa skrzaty. Odkąd skończył 12 lat, twierdzi, że jest dorosły. I możliwe, że ma rację. Czasem nosi okulary, szczególnie kiedy się dziwi, czytając kolejną książkę. Ma tysiące pomysłów i czasem się denerwuje. Lubię go przytulać, żeby się uspokoił.

Gucio to mój tato. Jego hobby to spanie. W czasie snu śnią mu się rzeczy niezwykłe. Projekty kwadratowych garnków, bajki dla dużych i małych, przepisy na kotlety z poziomek oraz bananów. W dzień drzemie brzuchem do góry na połówce czerwonej wersalki. Gdy śnią mu się najciekawsze rzeczy, głośno przy tym chrapie. Sny te zbiera w ogromnej szufladzie. Kiedy szuflada się zapełnia, wybiera najlepsze pomysły i wychodzi, aby je sprzedać na targu. Czasem oprócz pieniędzy przynosi dziwne przedmioty, które zdobył w drodze wymiany. Zepsutą latającą miotłę, kozę Genowefę (która okazała się kozłem), książki po aramejsku, persku i chińsku. Mama twierdzi, że Gucio jest niepraktyczny. I za to praktycznie go kocha.

Mama Majka też jest niezwykła. Chodzi w czapce pilotce, podobno w młodości latała na miotle. Gotuje fatalnie — zupę z bąbelków w brytfannie, pomidorową z łososiem i muchy w grzybowym sosie. Nie pracuje wcale — bo to, co robi, jest dla niej wielką przyjemnością. Uczy tańca, śpiewu i uśmiechu. Kocha nas bardzo. Zresztą resztę też kocha — prawie wszystko właściwie — poza pisaniem listów i serwowaniem obiadów. Kwiaty w lecie, śnieg w zimie, litery w książkach, razem z przecinkami, podróże na drugą stronę ulicy.

Mieszkamy w wielkim mieszkaniu, wysokim na dwa słonie. Mamy niepraktycznie obszerne szafy (praktycznie jak u innych pokoje), w których można się zgubić, lub spotkać magiczne istoty.

List 1

Wrocław, 17 listopada

Droga Haniu,

mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Pewnie jesteś zaskoczona moim listem. Bo kto dzisiaj pisze listy? Pozwól, że Ci wytłumaczę, o co w tym wszystkim chodzi. Tato kazał mi pisać pamiętnik, żeby ćwiczył rękę i miał mniej czarnych myśli. Jakby pisanie pamiętnika miało zmienić to, że jestem urodzonym pesymistą. Niestety postawił mi ultra matum. Pisanie albo szlaban na telewizję. Uznałem, że pisanie do samego siebie jest bez sensu. Pomyślałem więc, że będę pisał do Ciebie, Haniu. Bardzo cię lubię, a poza tym moi koledzy kiepsko radzą sobie z czytaniem. Mam nadzieję, że moje historie Cię zainteresują, choć mam całkowicie zwyczajne życie.

Gdy ostatnio widzieliśmy się w czasie wakacji, mieszkałem w Brzesku. To już nieaktualne. Przeprowadziliśmy się do Wrocławia. Nasze mieszkanie znajduje się w wielkim starym domu. Mama twierdzi, że to kamienica, co jest bardzo dziwne, bo budynek zbudowany jest z cegieł. Trochę szkoda, że kamienica jest stara i brzydko pachnie na korytarzu, ale za to mamy wielu dziwnych sąsiadów i fantastyczne podwórko. Niedaleko domu jest dworzec kolejowy w kolorze skarpetkowym, dokładnie jak skarpetki wuja Ambrożego, i centrum miasta.

Na początku chciałem cię ostrzec, że opisywane w tym liście wydarzenia są dość straszne, dlatego przeczytaj go przed zmierzchem.

Straszy. U nas w domu. Nie w mieszkaniu, ale w kamienicy. Najstraszniej jest, gdy zostajemy sami. Czasami się tak zdarza, gdy rodzicki wychodzą do kina albo na wieczorny spacer. Wtedy na strychu nad nami słychać skrzypienie, kroki i przerażający dźwięk — buuuuuczenie. Za pierwszym razem bałem się najbardziej. Wczołgałem się pod łóżko i przykryłem się kocem. Po chwili Leon ukrył się obok mnie.

— Też się boisz? — zapytałem go.

— Nie żartuj. Wszedłem tutaj, żeby było ci raźniej.

Leon miał taką minę, jakby zjadł paczkę nieświeżych kremówek. Zbladł, niemal zzieleniał i zaczął szybciej oddychać. Jednak najważniejsze było to, że był przy mnie. W takich chwilach myślę sobie, że warto mieć bratka.

— Jak myślisz, co to za okropne dźwięki? — wyszeptałem.

— To chyba oczywiste. Spotkanie duchów na najwyższym szczeblu.

Leon powiedział to bardzo poważnie.

— Chodzi ci o to, że duchy spotykają się zawsze na ostatnim piętrze domu?

— Nie, spotykają się tam, gdzie wydarzyło się coś okropnego, albo tam, gdzie im nikt nie przeszkadza. A strych jest idealny, bo spełnia obydwa te warunki.

W końcu zrozumiałem.

— Babcia mówiła, że strych służy do wieszania prania i składowania różnych klamotów. To te klamoty muszą przyciągać duchy.

— Głupi jesteś — skomentował bratek. Mówi tak często, gdy sam czegoś nie rozumie, a chce podkreślić, że jest starszy.

Tamtego dnia leżeliśmy pod łóżkiem aż do powrotu rodziców. Postanowiliśmy jednak, że przygotujemy się odpowiednio i przy następnej okazji sprawdzimy, co dzieje się na strychu. Okazja nadarzyła się przedwczoraj.

— Prosiaczki kochane, idziemy do kina na „Powrót dzikich węży”. Możecie poczytać książki, a o 21:00 mycie zębów i do łóżek. — Tato mówił głośno, żeby podkreślić swój autorytet, chociaż pewnie wiedział, że na czytanie są małe szanse. Całe szczęście nie miał pojęcia, co będziemy robić.

— Jasne, oczywiście. Nie martwcie się o nic — zapewniał Leon, odprowadzając rodziców do drzwi.

Gdy tylko zostaliśmy sami, usiedliśmy na podłodze w milczeniu. Leon zamknął oczy i zaczął śpiewać pod nosem.

— Uma, huma, zuma, duma.

— Co ty robisz, wystraszysz wszystkie duchy — zaniepokoiłem się.

— Nie masz o tym pojęcia. Właśnie się z nimi próbuję połączyć. Uma, huma.

Bratek powiedział to z takim przekonaniem, że zupełnie mu uwierzyłem. Sam zamknąłem oczy i próbowałem się połączyć, ale tylko zachciało mi się spać. Całe szczęście nie musieliśmy długo czekać, żeby usłyszeć najgorsze. Skrzyp, skrzyp. Krach, krach. Buuuuuuu. Ała. Odgłosy dochodziły ze strychu. Leon tak mocno ścisnął moją rękę, że aż jęknąłem.

— Cichoo, przepraszam. To ta energia mnie rozpiera. — Poderwał się z podłogi i skierował do szafy.

— Co robisz?

— Mam plan — powiedział Leon, wyciągając dwa białe prześcieradła.

— Będziemy wieszać pranie?

— Nie, głupolku. Słyszałeś o mimikrze?

Zacząłem się obawiać, że bratek oszalał.

— Musimy się wtopić w tłum, upodobnić do otoczenia. — Leon mówił szybko, zakładając prześcieradło na głowę. Drugie zarzucił na mnie. Zrobiło mi się szaro, co było dość dziwne, gdyż prześcieradło było zupełnie białe.

— Jeśli będziemy wyglądać tak jak duchy, to one nas nie zaatakują.

— Ale ja nic nie widzę — zacząłem szamotać się i o mało się nie przewróciłem.

— Pomyślałem i o tym. — Usłyszałem oddalający się głos brata. Po chwili Leon wrócił i pociągnął za prześcieradło.

— A teraz uważaj. — Po skrzypnięciu poznałem, że to stare nożyczki Majki i pomyślałem, że mama nie będzie zadowolona. Leon wyciął w prześcieradle dwie dziury i poprawił je tak, że wylądowały na wysokości moich oczu.

— O rany, ja widzę — szepnąłem. — Ale fajnie!

Patrzył na mnie przyjazny duszek z oczami mojego brata. W ręku trzymał dwie latarki.

— Jasna sprawa. A teraz za mną.

— Myślisz, że duchy używają latarek? — Miałem pewne wątpliwości.

— Nie wiem, musimy improwizować.

Cały czas improwizujemy, ale i tak nic nie staje się przez to łatwiejsze. Już samo wyjście przez drzwi okazało się problemem. Najpierw Leon nie mógł ich otworzyć, bo otwory na oczy przesuwały mu się na nos i zamiast widzieć klamkę, mógł ją ewentualnie powąchać. Potem ja nie mogłem drzwi zamknąć, bo prześcieradło cały czas upierało się, żeby zostać w domu i za każdym razem przytrzaskiwałem swoje przebranie. Potem szliśmy bardzo powoli. I nie było tak dlatego, że się baliśmy. Po prostu te prześcieradła były strasznie wielkie i potykaliśmy się na schodach prowadzących na samą górę. Gdy dotarliśmy do drzwi do krainy duchów, coś zabrzęczało.

— Słyszałeś? To chyba łańcuchy? — jęknąłem.

— Spokojnie, to tylko ja.

Rzeczywiście, duszek przede mną wyjął zza pazuchy klucze i już miał otworzyć strych, gdy usłyszeliśmy skrzypnięcie. Duszek aż podskoczył.

— O wściekła flądra. Otwarte. Może to pułapka? — zawahał się Leon.

— Pewnie zawsze są otwarte. Po co ktoś miałby zamykać strych? Zresztą sam mówiłeś, że to mini kra i nic nam nie grozi — próbowałem przekonać samego siebie. Bałem się, ale czułem, że za tymi drzwiami czeka nas wspaniała przygoda.

Okazało się jednak, że dalej było jeszcze gorzej. Musieliśmy przedostać się pod sznurami mokrego prania: prześcieradeł, skarpetek, i co najgorsze, ogromnych majtek jakichś żyjących tu olbrzymów. Niewiele widzieliśmy, ale zaczęły dobiegać do nas odgłosy przepychanki.

— To ja będę szefem duchów — krzyczał wysoki, drżący głos.

— Po moim trupie! — buczał baryton.

Gdy minęliśmy ostatni sznur prania, naszym oczom ukazał się przedziwny widok. Na środku strychu pojedynkowały się dwa niewielkie duchy. Wokół nich siedziało kilkunastu widzów. Byli to prawdopodobnie przybysze z różnych stron świata. Duchy zielone, niebieskie, duchy w kratkę i we wzorki z kaczuszkami. Jedni krzyczeli Adam, inni Paweł, a dwa duchy na środku wyglądały, jakby odbywały przedziwny, wojenny taniec. Po cichu usiedliśmy w tajemniczym kręgu. Duszek obok pochylił się w moim kierunku.

— Jak masz na imię?

— Aaaaa Abażur. — Szybko wymyśliłem imię, które moim zdaniem pasowało do ducha mojego wzrostu.

— Abażur? Dziwnie. Chyba nie jesteś z naszej budy, ale spoko. Ja jestem Marek.

Podał mi rękę. Była bardzo zimna. Przeraziłem się. Brzmiał jak Marek z mojej klasy. A jeśli to był rzeczywiście duch Marka? To mogło oznaczać, że stało się coś strasznego. Nagle usłyszeliśmy okropny metaliczny hałas i zza sznurów z praniem wyłoniła się wielka czarownica z miotłą i szufelką. Duchy zamarły, tak bardzo, jak to tylko w przypadku duchów możliwe.

— Co to za wygłupy, bando patałachów!? — ryknęła czarownica, która bardzo przypominała naszą sąsiadkę spod czternastki, panią Balbinę. — Macie dziesięć sekund, żeby stąd zniknąć.

Ku mojemu zdziwieniu wszystkie duchy wybrały schody jako drogę ucieczki. Mimo to dziesięć sekund później byliśmy z powrotem w naszym mieszkaniu. I nie uwierzysz. Od tej pory przestało straszyć na strychu.

Napisz koniecznie, co u Ciebie słychać.

Pozdrawiam Cię strasznie.

Maniek

PS

Markowi nic się nie stało. Był dzisiaj w szkole.

List 2

Wrocław, 12 stycznia

Droga Haniu,


przepraszam, że tak długo do Ciebie nie pisałem, ale bolał mnie ząb i miałem na buzi taką gulę, że nie mogłem poznać się w lustrze. Byłem u dentysty pięć razy w ciągu dwóch tygodni i opisałbym Ci moje przygody, ale boli mnie na samą myśl o tym. Całe szczęście zdarzyło się wiele ciekawszych rzeczy. Na przykład odwiedziła nas zima, co nie jest to takie oczywiste we Wrocławiu w styczniu. Pisząc zima, mam na myśli taką prawdziwą. Śniegu po kolana (przynajmniej moje), mróz, który tak szczypie w uszy, że aż nos zamarza i przewracający się dorośli. To ostatnie jest bardzo śmieszne, ale podobno też niebezpieczne. Mama mówi, że to dlatego, że dorośli zapomnieli, jak się upada na pupę.

Wszyscy starsi chodzą, kiwają głowami, masują po obolałych pupach i mówią z przejęciem.

— Takiej zimy to już z dziesięć lat nie było.

— Lepiej kochany panie, z piętnaście.

Nie ważne, dziesięć czy piętnaście. To oznacza bardzo dawno. Pierwszy dzień zimy był najtrudniejszy, bo musieliśmy nadrobić zaległości. Zaczęliśmy od ulepienia bałwana. Właściwie to ulepiliśmy trzy, bo Alfred wyszedł brzydki, a Bożence odpadła głowa. Natomiast Juliusz był najpiękniejszym bałwanem na świecie. Nos, buzie i wszystkie wystające elementy zrobiliśmy mu z rzeczy wygrzebanych ze śmietnika. Mama nie była zachwycona, jak się o tym dowiedziała, ale Leon wytłumaczył, że to przecież reptailing. Gucio był zadowolony. Mówił, że nasz Juliusz jest bardzo podobny do sąsiada spod dziewiątki. Tato twierdzi, że to też bałwan.

Potem była akcja sopelki, czyli zbieraliśmy wszystkie sople na podwórku i zanosiliśmy do zamrażarki. Tak na pamiątkę.

Wtedy tata stwierdził, że skoro tak lubimy zimno, to będziemy razem morsować, bo to nowy sport narodowy. Może brzmiało to ładnie, ale tak naprawdę chodziło o wchodzenie do zimowej wody zupełnie bez ubrania.

Tato tak się podekscytował, że pojechał morsować sam. Wrócił uśmiechnięty, ale trząsł się jak galaretka truskawkowa.

— Byyyrrryyło suuuppppppper. Muumusicie sprróbbować.

No i się zaczęło. Chodził za nami i marudził. A najgorsze, że przekonał Leona. Bratek jak zawsze podszedł do sprawy naukowo i przeczytał na ten temat jakiś artykuł.

— Maniek, to jest ekstra. Jedziemy razem morsować!

— Nie będę morsował. Widziałeś kiedyś morsa? Są duże, grubiutkie i pomarszczone. Do tego zawsze mają smutne miny. Ja mogę… ewentualnie pingwinić — improwizowałem.

— Przekonałeś mnie. Możemy pingwinić. Umowa stoi? — Wyciągnął do mnie rękę.

— Stoi.

Musiałem przypieczętować naszą umowę. I od razu poszedłem szukać najbardziej ocieplanych kąpielówek, jakie były w szafie.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.63
drukowana A5
za 22.5