*
Proponowane w tej książce sposoby uzdrawiania rozmaitych dolegliwości i chorób nie zastępują lekarza. Mogą być tylko uzupełnieniem metod leczenia stosowanych w medycynie tradycyjnej. Korzystanie z podanych w tej książce propozycji terapeutycznych nie może być powodem do odstawienia leków lub rezygnacji z przepisanych przez lekarza zabiegów.
Wprowadzenie
Prawo Przyciągania i pozytywne myślenie dotyczy wszystkich obszarów naszego życia. Działa nie tylko wtedy, kiedy pragniemy sukcesu czy pieniędzy. Nasze poglądy i emocje mają także wpływ na nasze zdrowie. To już udowodniono ponad wszelką wątpliwość. Jesteśmy w stanie wpływać na materię, w tym także na nasze ciało. Bardzo szczegółowo omawia to zagadnienie w swoich wykładach dr Bruce Lipton, światowej sławy naukowiec, twórca Nowej Biologii. Pokazuje on w sposób niezwykle klarowny, że komórki naszego ciała nie są oderwane od naszych myśli, lecz reagują na każdą zmianę nastroju. Moim zdaniem przyczyną większości chorób są nasze nieharmonijne refleksje i negatywne emocje, a nie dieta, przegrzanie czy przeziębienie. Ale jeśli tak się dzieje, to także mocą umysłu możemy odwrócić stan choroby — to wydaje się całkiem logiczne.
Odkąd przeczytałam znakomitą książkę Louisy L. Hay „Możesz uzdrowić swoje życie”, sprawdzałam przy każdej okazji, na ile prawdziwe mogą być podane przez autorkę teorie i wzorce przypisane do różnych dolegliwości. Po wielu latach stwierdzam, że opracowane przez L. L. Hay założenia są wręcz genialne. Potwierdzają to moje osobiste doświadczenia i przeżycia moich klientów. Często dzięki wyraźnie zdiagnozowanej przez lekarzy chorobie, odkrywam psychologiczny problem osoby, która zgłasza się do mnie po pomoc. W pewien sposób to właśnie określona dolegliwość staje się dla mnie wskazówką, jaki uraz lub kompleks jest tematem numer jeden mojego klienta. Związek pomiędzy psychologiczną przyczyną a somatycznym efektem wydaje się być bezsporny.
Nie jestem lekarzem ani uzdrowicielem. W zasadzie najlepiej znana mi technika pracy z ciałem to zabiegi wykonywane z pomocą energii Reiki. Od 30 lat w ten sposób pomagam chorym na różne dolegliwości osobom. Pracowałam także w grupach zwolenników Reiki, wykonywałam liczne przekazy energii w przeróżnych przypadkach. Obserwowałam zarówno zdrowienie, jak i śmierć. Ale w tych wszystkich doświadczeniach zobaczyłam niesamowitą logikę i konsekwencję. Coś, koło czego nie można przejść obojętnie. Zdrowiały te osoby, które zmieniały swoje negatywne wzorce myślowe, swoje poglądy, podejście do życiowych doświadczeń. Umierali — czasem młodo — tacy ludzie, którzy nie chcieli spojrzeć na życie i świat pozytywnie.
Dlatego właśnie zdecydowałam się napisać ten podręcznik, bo wszystko wskazuje na to, że wysiłki akademickiej medycyny przynoszą zadowalające efekty tylko wówczas, kiedy są podparte energią miłości, radości i optymizmu ze strony pacjenta. Widzę też, że najdoskonalsze leki i najmądrzejsi lekarze nie są w stanie uratować człowieka, jeśli ten nie zmieni czegoś w sobie, w głębi serca i duszy. Moim zdaniem to właśnie pozytywne myśli i uczucia mają największy wpływ na to, co dzieje się w naszych komórkach, aczkolwiek nie oznacza to, że medycyna nie jest potrzebna. Jest. Proszę tu bardzo wyraźnie: słuchajmy lekarzy, łykajmy przepisane tabletki, ale spróbujmy wzbogacić to mocą naszego umysłu i serca. Nie mamy nic do stracenia, bo proponowane przeze mnie sposoby nic nie kosztują. Poza wolnym czasem, a tego chory człowiek ma w nadmiarze, szczególnie wtedy, kiedy leży przykuty do łóżka. Ćwiczenia, które proponuję, można wykonywać na leżąco. Nawet pod kroplówką i w czasie dializy. Wystarczy do nich sprawny umysł.
Wszystko, co możemy z korzyścią dla siebie zastosować rozgrywa się w nas samych, w naszym wnętrzu. To zatem proste do zrealizowania. I prawdopodobnie może nas pozytywnie zaskoczyć, ponieważ często przynosi oczekiwane efekty. To nie czysta teoria i pobożne życzenia, ale sprawdzone metody. Piszę głównie o tym, co sama na sobie wypróbowałam, a także o tym, co przetestowali moi studenci i klienci. To działa naprawdę, choć przyzwyczajeni do oddziaływania materią na materię nie chcemy wierzyć, by coś takiego jak myśl czy nastrój miało wpływ na komórki naszego ciała. Mnogość moich obserwacji i powtarzające się fakty, stały się dla mnie dowodem na to, o czym chcę napisać.
Byłabym nieuczciwa, gdybym obiecała cierpiącym osobom wyzdrowienie z każdej choroby. Czasem nie ma oczekiwanego efektu. Zapewne wiele czynników decyduje o tym, co się stanie w wyniku uzdrawiania mocą umysłu czy medytacji. Choćby przysłowiowa wiara, o której wiemy, że przenosi góry. Dla mnie wiara to przede wszystkim właściwy pogląd, który osadza się we wszystkich komórkach naszego ciała i daje podłoże do uzdrawiających zmian na poziomie materialnym. Kiedy nie ma wiary, nie pomagają żadne afirmacje ani piękne myśli. Przelatują przez umysł i na chwilę poprawiają nam samopoczucie. Dopiero właściwy pogląd wnika w tkanki naszego ciała i je rozświetla. A czy każdy z nas potrafi na zawołanie uwierzyć w cud wyzdrowienia?
Niczego więc nie obiecuję, ale chcę dać nadzieję wszystkim, którzy tej nadziei potrzebują i zachęcić, by spróbowali uwierzyć. Cuda nie zdarzają się wybranym, ale tym, którzy rozumieją sens życia na Ziemi. Tym, którzy kochają. Tym, którzy odnajdują w sobie moc stwarzania światów. Tym, którzy chcą naprawdę zmienić swoje myślenie. Wierzę głęboko, że nie rodzimy się po to, by cierpieć, chorować i umierać, ale by odnaleźć w sobie potężną, boską moc. Jesteśmy tu na Ziemi, by uczyć się kochania i uzdrawiania siebie oraz swojego życia. Celem istnienia jest szukanie w sobie sposobów tworzenia własnego szczęścia. Jeśli czujemy się smutni, mamy nauczyć się radości. Jeśli jesteśmy biedni — tworzenia dostatku. Jeśli chorujemy — to po to, by nauczyć się uzdrawiać samych siebie.
Wiarę tę opieram na obserwacji i to, co na pewno mogę obiecać chorej osobie, to poprawę samopoczucia. Przykładem takiego działania może być praca z Reiki. Ta piękna energia uruchomiła proces zdrowienia u wielu osób. Mnie pomaga za każdym razem. Gdy cokolwiek mnie boli, przykładam ręce i ból znika. Moi znajomi reikowcy mają podobne doświadczenia. Ale znam też przypadki, kiedy robienie zabiegów przyniosło ulgę, ukojenie, uwolnienie od bólu, jednak nie doszło do pełnego wyzdrowienia. Moim zdaniem, przyczyną było negatywne psychiczne nastawienie do życia, ludzi i różnych spraw. Reiki pomaga, ale prawdziwa przyczyna choroby leży w psychice chorego. Jeśli ktoś nie chce wybaczyć, nie chce kochać, nie chce odpuścić, to nie daje sobie prawa do wyzdrowienia.
Wiara, o której tu chcę napisać, bazuje także na wielu niezliczonych „cudownych wyzdrowieniach”. Do takich szczęśliwie wyleczonych mocą umysłu należą Louisa L. Hay i Evelyn Monahan. Obie samodzielnie odnalazły swoją ścieżkę do pełni sił wtedy, kiedy lekarze zrobili już wszystko, co w ich mocy. Nie są wyjątkiem. Takich przypadków jest mnóstwo. Sama dostaję czasem listy od osób, którym psychotroniczna metoda E. Monahan, zamieszczona kilkanaście lat temu na mojej stronie, pomogła wyjść z choroby. Dlatego zdecydowałam się o tym napisać. Jeśli chociaż jedna osoba wyzdrowieje dzięki proponowanym tutaj przeze mnie ćwiczeniom, to ta książka spełni swoje zadanie.
Psychosomatyka
Jako integralna cząstka natury posiadamy możliwości doskonałego istnienia w pełnym zdrowiu. Nasz organizm potrafi też błyskawicznie regenerować każde uszkodzenie tkanki, odtwarzając komórki, zabliźniając rany, tamując upływ krwi magicznym krzepnięciem. Niektórzy twierdzą nawet, że w naszym ciele znajduje się cała apteka, która potrafi na zawołanie syntetyzować lek na każdą chorobę. Kiedy na przykład zaatakuje nas wirus, specjalne jednostki zawiadamiają centralę, która przygotowuje odpowiednie przeciwciała i wysyła je do zwalczenia agresora. Tak doskonałe ciało jest obliczone na około 150 lat niczym niezmąconego istnienia w naturze, gdzie jesteśmy narażeni na różne bakterie, wirusy oraz drobne urazy.
Jak to zatem możliwe, że chorujemy, a niektórzy umierają bardzo młodo i to wcale nie w wyniku upadku z wysokości czy wskutek komunikacyjnej katastrofy? Odpowiedź znajdujemy w emocjach i psychologii. Odkąd człowiek zaczął myśleć i przeżywać, zamiast beztrosko cieszyć się życiem, pojawiły się choroby. Zaczęliśmy dostrzegać, że ktoś ma coś lepszego: może smaczniejszy kąsek, może wygodniejsze miejsce do spania, może czyjąś sympatię. W ślad za tym spostrzeżeniem pojawiły się emocje: zazdrość, gniew, smutek, rozczarowanie. Kiedy pojawiły się kłótnie i pretensje, zaczęliśmy także odczuwać cała gamę jeszcze bardziej skomplikowanych uczuć. Pod tym względem nic się nie zmienia na przestrzeni wielu tysięcy lat. Żyjąc w społeczności, kochamy i nienawidzimy, pragniemy i zazdrościmy, wygrywamy i ponosimy klęski, pragniemy i cierpimy. Historia zanotowała skomplikowane opisy intryg, spiskowania, walk, politycznych dążeń i miłosnych dramatów. To wysoka cena, jaką płacimy za wolną wolę i opcje wyboru.
Tymczasem doświadczenia dra Bruce’a Liptona udowadniają, że nasze komórki reagują na nasz stan emocjonalny. Każdy stres wywołuje zaburzenie normalnego funkcjonowania tych malutkich cząstek naszego ciała. Kiedy płaczemy, martwimy się lub złościmy, nasze tkanki nie są należycie odżywiane: np. zamiast cukru otrzymują wodę, a zamiast węgla — wapń. Lub odwrotnie. Jeśli trwa to dłuższy czas, pojawiają się rzecz jasna schorzenia, ponieważ na poziomie komórkowym trwa totalny bałagan i jest to, jak sądzę zrozumiałe. Natomiast pełną harmonię odżywiania tych najmniejszych cząsteczek ciała zapewnia nam stan zadowolenia i radości. To jest kwintesencja wszystkiego i recepta na idealne zdrowie.
Z roku na rok pojawia się coraz więcej opisanych badań na ten temat. Kiedy dwadzieścia lat temu, zafascynowana książką Louisy Hay, zaczęłam sprawdzać zależność pomiędzy moimi myślami a stanem zdrowia, nie było jeszcze powszechnie dostępnych wyników takich eksperymentów. Zaufałam tej książce, a życie ochoczo zaczęło mi potwierdzać to wszystko, co w niej wyczytałam. A dlaczego zaufałam? Bo to zgodne z Prosperitą i Prawem Przyciągania. Jeśli pozytywne myśli działają na materię finansową, to dlaczego nie mają mieć wpływu na komórki w ciele? Jeśli myśląc pozytywnie jestem w stanie wykreować nową, świetną pracę, dom, samochód i spełnienie rozmaitych marzeń, to dlaczego ciało miałoby temu nie podlegać? Zasady Prawa Przyciągania dotyczą wszak wszystkiego, co jest na Ziemi.
Dzisiaj każdy, kto zechce, może sprawdzić naukową wartość przedstawianych tutaj teorii. Istnieje coś takiego, jak „epigenetyka behawioralna” — dziedzina nauki, która pokazuje związek naszych emocji z naszym ciałem. To jest mniej więcej to, co ja nazywam „psychosomatyką”. Udowodniono, że kiedy zmieniamy sposób myślenia i sposób postrzegania świata, przeobrażeniu ulega neurochemiczny skład krwi. Pełne przekonania pozytywne afirmacje powodują powstawanie odpowiednich połączeń neuronowych i uwalnianie neuropeptydów. Na tę zmianę odpowiednio reagują nasze komórki i zaczyna się w nich pojawiać proces adekwatny do tego, co się zadziało. Błogość i radosne nastawienie wywołują zatem pozytywne zmiany w tkankach. Ale oczywiście stres też działa — negatywnie zmieniając cząstki naszego ciała i powodując choroby. Możemy zdrowieć lub chorować ustawiając odpowiednio nasze myśli, emocje i nastroje.
Po więcej fachowej wiedzy odsyłam do książek dra Bruce’a Liptona, dra Joe Dispenzy czy dra Davida Hamiltona. Niech wypowiadają się specjaliści. Ja nie muszę rozumieć, jak zmienia się skład krwi i co dzieje się z cząsteczkami komórek DNA w odpowiedzi na nasz nastrój. Ja widzę efekty. Obserwuję je od lat. Zbieram doświadczenia i z coraz większym zdziwieniem odkrywam kolejne prawidłowości związane z wpływem pozytywnego myślenia na stan zdrowia naszego ciała. Wiem to od lat. Wierzę w to od lat. Kto potrzebuje konkretnych analiz medycznych — dostanie je w innych opracowaniach. Ważne, że takie badania są przeprowadzane i zostały opisane. Nie zajmuję się w tej publikacji bajkami, tylko w sposób bardziej przystępny pokazuję rzeczywistość.
Ludzie nie wiedzą o tym. Nie znają zasad epigenetyki behawioralnej, bo nie jest nauczana w szkole, nie jest wcale wiedzą powszechną. Nawykowo, jak dawniej szukają przyczyny choroby poza sobą — w niewłaściwym jedzeniu, wychłodzeniu, przegrzaniu, dziedziczeniu wad po przodkach. To wygodne i zwalnia z odpowiedzialności. Tymczasem prawda jest taka, że każdy z nas sam tworzy swoje zdrowie. Myślami, a jeszcze bardziej emocjami i poglądami. Jesteśmy układem całościowym — co w głowie i w sercu, to przekłada się na komórki naszego ciała. Zrozumienie tej prostej zależności pozwala uchronić siebie przed niejedną chorobą, a jak sądzę — może także uzdrowić nas z tego, co nam dolega.
Jest wiele czynników, które blokują taką wiedzę. Z jednej strony ogromne koncerny farmaceutyczne, które zarabiają krocie na ludzkich chorobach. Z drugiej istnieje niebezpieczeństwo szarlatanerii. Jeśli tylko upowszechni się takie fakty, jakie pokazuje epigenetyka behawioralna, zaraz znajdą się sprytni oszuści, którzy „za drobną opłatą” będą chcieli uzdrawiać innych. A cała sztuka polega na tym, że każdy z nas może uzdrowić tylko siebie. Nawet robiąc zabiegi energetyczne drugiej osobie, uruchamiamy u niej proces samoleczenia.
Jest jeszcze i takie ryzyko, że jeśli ludzie przyjmą, że lekarz jest im niepotrzebny, podejmą samowolnie decyzję, by odstawić leki ratujące im życie. Uważam, że na ten moment nie jesteśmy jeszcze gotowi na samodzielne uzdrowienie, dopiero się tego uczymy. Jesteśmy u progu rozwijania określonych umiejętności. Nie wiem, ile pokoleń to potrwa, zanim zaczniemy sami pracować z miłością, z energią, z medytacją tak sprawnie, że tabletki naprawdę staną się zbędne. Dzisiaj to wszystko należy traktować jako metody komplementarne, które mogą uzupełnić zalecenia klasycznej medycyny.
Jednak pojawiają się już lekarze, którzy interesują się pracą z energią i pracownicy medyczni łączący wiedzę akademicką z odkryciami Totalnej Biologii. Czasem współpracują z psychologami. Jeśli psycholog posiada odpowiednią nowoczesną wiedzę i holistyczne spojrzenie na ciało, wówczas zaleci zmianę myślenia czy odpowiednie ćwiczenia, a wtedy cel zostanie osiągnięty. Człowiek zacznie zdrowieć. Być może to rola właśnie terapeuty, a nie samego lekarza? W każdym razie warto podkreślić, że medycyna docenia znaczenie pozytywnego myślenia dla regeneracji chorych tkanek. W wielu placówkach pozwala się na różnorodne działania, mające na celu poprawę humoru i nastawienia pacjenta. Popiera się tam wszystko, co przynosi radość, a ona sama w sobie ma już moc uzdrawiania. Wielu wspaniałych lekarzy zachęca do pozytywnego myślenia i rozwoju osobistego. Jesteśmy zatem na dobrej drodze.
Aby zrozumieć ten proces, trzeba zobaczyć ludzkie ciało jako zestaw kilku warstw, z których widoczna i namacalna jest tylko jedna — materialna. Jednak skóra, mięśnie, kości i narządy to nie wszystko. Wokół każdego z nas rozpościerają się kolejne warstwy — niedostrzegalne przez większość ludzi. Niektórzy je widzą, rysują i nazywają „aurą”. Bioenergoterapeuci nie tylko widzą, ale wręcz w nich właśnie robią porządki w trakcie zabiegu uzdrawiania. W gruncie rzeczy każdy może te subtelne zjawiska zobaczyć, wystarczy nauczyć się ogniskować wzrok w odpowiedni sposób i trochę potrenować. Niemal wszyscy możemy też je wyczuć dłonią, jeśli jesteśmy wystarczająco wrażliwi. Tak czy owak istnienie ciał subtelnych nie podlega dyskusji — widzi je tak dużo ludzi na świecie, że to raczej niedostrzeganie możemy uznać za pomyłkę lub błąd.
W ciałach subtelnych działają nasze myśli i emocje. Są one wyraźnie widoczne i to w kolorach. To nie wymysł, lecz doświadczenie. Wiele razy brałam udział w zajęciach widzenia aury. Na życzenie osoby prowadzącej uruchamiałam określoną emocję, myśląc o czymś radosnym lub o czymś, co mnie gniewa albo smuci. Uczestnicy spotkania głośno opowiadali, co widzą w mojej aurze. Nie wiedzieli o czym rozmyślam, ani co czuję. Jednak odgadywali to, interpretując kolory, które pojawiały się w przestrzeni nade mną lub obok mnie. Różowy towarzyszył myślom pełnym miłości, ciemne barwy — smutkowi, żalowi lub złości.
Umiejętność dostrzegania aury rzadko się przydaje w praktyce, jest jednak pięknym potwierdzeniem tego, o czym tutaj piszę. To w ciałach subtelnych gromadzą się emocje, z którymi nie umiemy sobie poradzić. To może być np. stłumiony gniew. Jeśli czyjeś zachowanie bardzo nas złości, a nie możemy nic z tym zrobić, bo taka osoba jest poza naszym zasięgiem, to spychamy te uczucia w głąb siebie. One tkwią w aurze i zagęszczają się tym mocniej, im częściej je odczuwamy. Z biegiem czasu tworzą energetyczny wzorzec, który nasze ciało skopiuje do swoich materialnych tkanek. Owa przykładowa złość znajdzie swoje odbicie na przykład w bólu wątroby. Im częściej będziemy odczuwać ten bezsilny gniew, tym mocniej zaboli.
Pierwszy ważny wniosek, jaki możemy z tego wyciągnąć, to decyzja o tym, by nie odczuwać złości. To oczywiste. Ani żadnych innych podobnych, negatywnych emocji. Takie postępowanie chroni nas przed chorobą. Jednak nie można też tłumić gniewu, bo stłumiony chowa się do podświadomości i tworzy wzorce chorobowe. To ważne, bo wiele osób uważa tłumienie uczuć za ich unikanie. Tymczasem mniej szkodliwe jest nawet odczuwanie gniewu, który zostaje świadomie uwolniony w dowolny sposób tak, aby nie został zepchnięty w głąb ciał subtelnych. Pomaga przede wszystkim wyłączenie negatywnej emocji.
Wbrew pozorom nie jest to wcale niemożliwe. Świadomość harmonii wszechświata pomaga zrozumieć, dlaczego wydarzają się pewne rzeczy, a to sprawia, że nie ma powodu, by się złościć czy denerwować. Jeśli brakuje nam tej wewnętrznej akceptacji, możemy bardzo logicznie pomyśleć, że nawet gdyby nasz gniew był sprawiedliwy, to nie daje nam żadnych korzyści. Po co się nim karmić? Lepiej dokonać innego wyboru i skupić myśli na czymś przyjemnym.
Jeśli nie umiemy zarządzać swoimi emocjami, to one wypełnią nasze ciała subtelne, a z czasem zbudują w ciele fizycznym swój odpowiednik. Postrzegam to dość obrazowo, jako odtwarzanie energetycznej matrycy. Pozytywna energia jest jasna, świetlista i lekko tęczowa. Przykre emocje wyglądają jak kłąb szarej waty wetknięty w ową tęczę. Jeśli są przelotne, rozwieją się jak ciemna chmurka przegnana wiatrem radosnych przekonań lub uczuć pełnych miłości. Jeśli jednak ktoś w kółko odtwarza stary film ponurych myśli, jeśli się ciągle martwi lub nakręca w złości, to owa chmurka zagęści się. Wzmacnia ją każde rozpamiętywanie i powtarzanie określonych negatywnych treści i bolesnych uczuć. Im częściej smucimy się lub złościmy, tym staje się gęściejsza. Kiedy osiągnie punkt krytyczny owej gęstości, materializuje się w ciele fizycznym. Aura jest rodzajem matrycy, którą kopiuje nasze ciało. Dopóki jest świetlista, nasze mięśnie, kości i narządy funkcjonują prawidłowo. Kiedy pojawiają się w niej silne i gęste kłębki ciemnych energii, to w ciele rodzi się choroba.
To może być guz, wrzód, arytmia, ból, a nawet zwichnięcie czy złamanie. Moja obserwacja potwierdza wnioski Louisy L. Hay, że nawet to, co nazywamy wypadkami, ma swoją przyczynę wewnątrz ludzkiego umysłu. Nie ma przypadków. Człowiek pozytywny i szczęśliwy nie łamie kości, nie skręca nóg, nie rozbija głowy. Człowiek skupiony na zmartwieniach potyka się i przewraca, tłucze się boleśnie. To nie żart, nie ma w tym żadnej magii. To myśl kreuje rzeczywistość, a nie żaden los czy przypadek. Jeśli skupiamy się na negatywnych emocjach, to przyciągamy do siebie określone wydarzenia. Mogą nimi być stłuczki, wypadki, upadki, skręcenia, czyli takie sytuacje, które powszechnie uznawane są za zjawiska losowe. Los jednak nie ma tu nic do rzeczy. To my sami tworzymy swoje życie.
Doświadczyłam też tego osobiście. Odczuwanie gniewu powoduje, że doznaję lekkich — na szczęście — poparzeń. Stłumiona emocja działa w taki sposób, że zawsze jakoś pryśnie na mnie tłuszcz z patelni lub chlapnę na siebie wrzątkiem. Wcale nie muszą trząść mi się ręce. Decyduje coś innego, niewidocznego gołym okiem. Dzieje się to tylko wtedy, kiedy jestem zanurzona w negatywnych emocjach. Jeśli jestem spokojna, nie tłumię gniewu, wybaczam wszystkim i błogosławię światu, mogę przewracać placki ziemniaczane gołymi palcami i nic mnie nie poparzy… Natomiast kiedy czuję złość, nie podchodzę nawet do kuchni. Daję sobie czas na uwolnienie tego uczucia, robiąc odpowiednie medytacje i praktyki.
Wracając do odwzorowania negatywnych emocji w naszym fizycznym ciele, chcę podkreślić, że symbolika jest tutaj dość jednoznaczna i nawet nasz język pokazuje sens tego, o czym piszę. Wiele razy, czując żal do kogoś, myślimy o tym, że nas „boli” jego zachowanie. Oczywiście ta metafora odnosi się do emocjonalnego cierpienia, jednak z czasem staje się rzeczywistością: w ciele pojawia się prawdziwy ból. Podobnie z innymi negatywnymi odczuciami. Słyszałam, jak powiedziano o kimś, że „ten problem zżera go od środka”, a potem okazywało się, że ów człowiek jest naprawdę chory, a od środka zjada go paskudny nowotwór. A czy spotkaliście się z określeniem: „on bardzo podniósł mi ciśnienie”? Ja tak, wiele razy. Ciekawostką jest to, że podwyższone ciśnienie jest w psychosomatyce objawem stłumionej złości. Oznacza to, że dokucza ono ludziom wtedy, kiedy wiele razy czując gniew, zaciskają bezsilnie pięści.
Emocjonalne cierpienie bywa tak potężne, że ludzie z tego powodu czasem nawet zabijają siebie nawzajem. Czy może być coś silniejszego od emocji, jeśli przez nie jesteśmy w stanie posunąć się do najgorszego? Ktoś powie, że ludzie często zabijają z chciwości, a to nie jest cierpienie. Tymczasem nikt nie pożąda pieniędzy dla nich samych. Po co komu papierki czy monety? Po co luksusowe przedmioty? Prawdziwą przyczyną jest niskie poczucie wartości, lęk przed odrzuceniem lub brak poczucia bezpieczeństwa. Niska samoocena bardzo boli. Ludzie pragną być kochani i podziwiani, a błędnie sądzą, że bogactwo im to zapewni. Wokół bogatych ludzi zbierają się tłumy fanów, liczących na okruchy z ich stołu. To fałszywa namiastka sympatii, a błysk zazdrości w oku daje złudne poczucie uznania. Takie emocjonalne gry…
Wiemy o tym, że nie zawsze chciwość prowadzi do zbrodni. Częściej są to żal, gniew lub zazdrość. Z tego też powodu niektóre osoby kaleczą swoje ciała piercingiem lub tatuażem, aby móc odreagować wewnętrzny ból. Więcej piszę o tym w książce pt. „Psychologia ubioru”. Nie radzimy sobie z tym, co czujemy, a to oznacza, że uczucia mają ogromną siłę. Nic zatem dziwnego, że wpływają również na nasze ciało.
Nie do wszystkich przemówi zapewne obraz chmurki negatywnej emocji i jej zagęszczanie lub kopiowanie określonej matrycy. Można jednak spojrzeć na temat jeszcze inaczej. Jeśli ktoś interesuje się fizyką kwantową, a szczególnie jej ostatnio bardzo modnymi odkryciami, może wyobrazić sobie zdrowe ciało, jako atomy, w których wiruje harmonijnie piękna energia. Każdy atom zbudowany jest z jądra i elektronów biegających po swoich orbitach. Pomiędzy znajduje się ogromny i magiczny ocean „niczego”. Wypełniają go wibracje, zupełnie naturalne, kiedy nasze myśli są spokojne. Jest łagodnym, gładkim, pięknym morzem. Gniew, stres, żal, zmartwienie to potężne wichry, które burzą ów ocean i powodują zakłócenia w zwykłym funkcjonowaniu cząstek atomowych. To nie moja fantazja. Dzisiaj nawet dziecko wie, że myśl jest falą energetyczną i ma określoną wibrację. Gdyby było inaczej, nie istniałby encefalograf. Myśl zasilona emocjami w postaci fali dociera do przestrzeni wewnątrz atomu. Jeśli praca najmniejszych cząstek zostaje jej wibracją zaburzona, to cały układ zaczyna pracować nieprawidłowo. Tę nieprawidłowość nazywamy chorobą.
Każda emocja i każdy problem ma swoje symboliczne odzwierciedlenie w różnych częściach naszego ciała i rozmaitych dolegliwościach. Poczucie winy to bóle głowy, przekonanie o byciu lekceważonym — choroby nerek, brak radości — problemy z sercem, żale i pretensje — nowotwory, rozczarowanie partnerem — choroby kobiece… itd. Taki spis podaję w dalszej części książki wraz z odpowiednimi sugestiami, dotyczącymi wzorców. Warto jednak pamiętać, że tego typu ściąga to tylko punkt wyjścia do poszukania swojej emocji i swojego problemu. Każdy z nas jest unikalny. Symbolika oczywiście działa, więc ogólny zarys będzie trafny, ale „co dokładnie, gdzie i na kogo” wie tylko ten z nas, kogo ten problem dotyczy.
Uzdrawianie wzorców
W cokolwiek uwierzymy, tworzymy określony pogląd, który kształtuje nasze życie. Na niektóre sytuacje wpływa kilka poglądów, wówczas wygrywa najsilniejszy. Dlatego czasem pewne sprawy nas zaskakują – jesteśmy czegoś pewni, a to się nie dzieje. To nasze myśli tworzą przekonania, a myśli powstają najczęściej w wyniku interpretacji doświadczeń. Kluczowe wydaje mi się tu słowo „interpretacja”, ponieważ coś takiego, jak prawda obiektywna musi się ugiąć pod subiektywnym spojrzeniem na sytuację.
Wyobraźmy sobie słonia. Najlepiej różowego. Jest i stoi przed nami. Co jest prawdą obiektywną? Chyba tylko zoologiczna nazwa zjawiska. Pierwsza osoba stworzy pogląd, że takie coś nie istnieje, a w związku z tym na pewno tylko śni. Druga nałoży na to swoje trudne doświadczenie z przeszłości i pomyśli: „za dużo wypiłem”. Trzecia doceni swoje wizjonerskie zdolności i powie: „to ważny symbol, poszukajmy znaczenia, które wskazuje”. Czwarta dojdzie do wniosku, że jest w ukrytej kamerze i ktoś robi sobie żarty. Piąta uzna, że widzi prawdziwego słonia, który dla potrzeb jakiegoś eksperymentu został pomalowany farbą. Będą jeszcze inne interpretacje…
Ten przykład pokazuje, co dzieje się z nami w wyniku tego, co widzimy i czego doświadczamy – interpretujemy i tworzymy przekonania. Jeśli zamiast słonia wyobrazimy sobie moment, w którym szef z gniewem mówi do nas, że znowu coś zrobiliśmy nie tak, to w naszych myślach pojawią się różne formy analizy tego, co właśnie zaobserwowaliśmy. Jedna osoba zrzuci wszystko na szefa, który znowu jest nie w humorze. Druga wzruszy ramionami, ale poczuje złość, że ktoś się jej czepia. Trzeciej zrobi się przykro, że ktoś podniósł na nią głos. Czwarta poczuje się niedoceniona i skrzywdzona... Oczywiście, będą jeszcze inne interpretacje. Jednak od razu zauważymy, że druga, trzecia i czwarta osoba mają niskie poczucie wartości, czyli negatywny pogląd na samego siebie. A to niestety przyciąga niedobre wydarzenia, tworzy podstawę niezadowolenia, dyskomfortu, a w konsekwencji także może prowadzić do choroby.
Po czym poznać swój niewłaściwy wzorzec? Po emocjach, które pojawiają się jako drogowskazy do uzdrowienia. Jeśli w zderzeniu z sytuacją pojawia się złość, żal, przykrość czy smutek, to oznacza, że sprawa dotyka naszej uszkodzonej matrycy. Jeśli nie ma emocji, nie ma nic do uzdrawiania – jest tylko sytuacja. To bardzo proste. Nie wszystko, czego doświadczamy czy co obserwujemy, ma na nas wielki wpływ i nie każda trudna czy przykra sytuacja jest obrazem wzorca. Zasada lustra, o której tak często słyszymy, opiera się mocno na naszych emocjach. I to one są tym najważniejszym wskaźnikiem do pracy. Dlatego też warto nauczyć się je rozpoznawać.
Zazwyczaj wiążemy nasze odczucia z zewnętrzną sytuacją. Wydaje nam się, że przyczyną zdenerwowania jest coś, co się wydarza. Czasem rzeczywiście jesteśmy świadkami bardzo skomplikowanych i przykrych sytuacji. Jednak najważniejsza jest nasza reakcja. Dopiero ona pokazuje, czy mamy coś do odrobienia i do naprawienia. Przykład z szefem robiącym awanturę, który podałam wyżej, jest bardzo obrazowy. Od razu widać, że osoba, która myśli, że to szef ma zły humor, nie bierze całej sprawy do siebie. Nie czuje się winna, nie wchodzi w emocje, woli przeczekać, aż przełożonemu poprawi się nastrój. Tym samym pokazuje, że jest tylko bezstronnym świadkiem jakiegoś wydarzenia. Może jako obserwator wyciągnąć własne wnioski, może się czegoś nauczyć dla własnego pożytku, ale z całą pewnością nie ma w sobie ułomnego wzorca, który miałby odniesienie do tej konkretnej sprawy. To ważne. Ponieważ informuje nas, że w tym obszarze nie musimy niczego w sobie uzdrawiać.
Kiedy jednak pojawią się emocje, otrzymujemy sygnał, że to, co się właśnie wydarzyło, jest dla nas bardzo ważną lekcją. To jest nasze lustro, które pokazuje istotny temat do przepracowania. Nasz wewnętrzny wzorzec w ten sposób się przejawia: jak magnes przyciąga do naszej rzeczywistości sytuację, która wyraźnie nam pokazuje, co jest do naprawienia. Dlatego właśnie nadano temu nazwę lustra, abyśmy mogli się w tym zdarzeniu przejrzeć, posłuchać tonu, słów, przyjrzeć gestom i działaniom osoby, która odzwierciedla kawałek nas samych. Dokładnie ten kawałek, który wymaga naprawienia.
Być może sensem naszego życia jest doświadczanie, bycie w Tu i Teraz, kochanie, zabarwianie się różnymi emocjami. Jednak równie prawdopodobne wydaje się doskonalenie, które prowadzi nas poprzez uzdrawianie wszystkich wzorców, jakie dzielą nas od bycia wspaniałymi, zdrowymi i pełnymi najpiękniejszych uczuć istotami. Nasza doskonałość polega między innymi na tym, że jesteśmy wolni od żalu, gniewu, zazdrości, pretensji, niskiej samooceny, nienawiści. Wypełnia nas totalna akceptacja Wszystkiego Co Jest, miłość, radość, poczucie harmonii i jedności z wszechświatem.
Patrząc z tej perspektywy, choroby są specjalnymi zakładkami, które punktują odpowiednie miejsca w nas. Takie miejsca, które nie pozwalają nam na doświadczanie bezwarunkowej miłości i szczęścia. Wskazują wzorce, które dalekie są od doskonałości, zatrzymując nas na poziomie trudnych emocji, cofając w stronę dualizmu, poczucia oddzielenia i krzywdy.
Są też, jak pukanie w okiennice, kiedy zamykamy się w ciemnym i dusznym pomieszczeniu poczucia krzywdy i niespełnienia, zupełnie nieświadomi, że poza tą przestrzenią jest coś innego, lepszego, do czego mamy pełne prawo. To nasza dobrowolna najczęściej decyzja i zdarza się, że dokonujemy takiego wyboru, wiedząc, że można inaczej. Ale to „inaczej” wydaje się zbyt trudne. A nie jest. Czasem wystarczy otworzyć okiennice i wpuścić światło bezwarunkowej miłości, zaczerpnąć świeżego powietrza i zanurzyć się w tym, co jest częścią najwyższego dobra. To bywa wyzwoleniem i uzdrowieniem.
Niskie poczucie wartości
Samoocena jest podstawą wszystkiego. To od niej zależy nasz rozwój, nasz sukces, nasze szczęście i nawet miłosne relacje. Jeśli lubimy siebie, wysyłamy do wszechświata informację, że zasługujemy na dobro, dostatek, udany związek, wartościową przyjaźń, świetną pracę. Lustrzany wszechświat odzwierciedla wszędzie nasze myśli i przekonania, przyciągając do nas miłe osoby, pozytywne zdarzenia i pełne miłości doświadczenia. W relacjach osobistych jest do dość dokładne przełożenie: jeśli kocham siebie — jestem kochana, jeśli szanuję siebie — jestem szanowana, jeśli jestem wierna sobie — nie jestem zdradzana. Proste.
Warto w tym miejscu podkreślić, że integralną częścią wysokiej samooceny jest kochanie samego siebie, co może być doskonałym sposobem usuwania rozmaitych dolegliwości. Odczuwanie miłości do siebie, w tym także do swojego ciała, uruchamia proces uzdrawiania. Koniecznym elementem takiego procesu jest pełna akceptacja również swojej fizyczności. Nie można przyjmować siebie warunkowo i myśleć: „pokocham siebie, jak schudnę, bo teraz brzydko wyglądam”. Warto nauczyć się akceptować siebie takiego, jakim się jest, z całym dobrodziejstwem inwentarza. Im bardziej kochamy każdą komórkę swojego ciała, im mocniej obdarzamy uczuciem każdą fałdkę tłuszczyku i każdą zmarszczkę, tym więcej zdrowia sobie zapewniamy. Dobrze byłoby systematycznie wzmacniać w sobie poczucie wartości, wykonując odpowiednie ćwiczenia. Można przeczytać o tym w mojej książce „Samoakceptacja”, w której znajduje się też wiele praktycznych metod podnoszących samoocenę.
Kompleksy, które w sobie nosimy, nie są naszą winą. W żadnym wypadku. Ktoś może pomyśleć, że negatywne wzorce wynikają z błędnego myślenia, czy braku mądrości. Tak nie jest. To najczęściej jakaś matryca poza naszą świadomością. Coś, o czym nie wiemy i do tworzenia czego nie przyłożyliśmy ręki. Ale postrzeganie tematu poprzez pryzmat winy powoduje automatyczne blokowanie uzdrowienia. Czasem lepiej nie wierzyć w jakąś teorię, niż przyznać, że jest się omylnym człowiekiem. Uznanie swojego błędu jest dla niektórych ludzi nie do przyjęcia. Przy skrajnie niskiej samoakceptacji to bardzo boli. Boimy się odrzucenia i krytyki.
Tymczasem wzorce, o których tutaj piszę, często są nieuświadomione. Schowane głęboko w naszej podświadomości wpływają na ciało, tworząc w nim choroby, lecz wymykają się logicznemu pojmowaniu. Ich źródło drzemie w przeszłości, kiedy doświadczaliśmy różnych skomplikowanych sytuacji jako wrażliwe dzieci. To wcale nie muszą być traumatyczne zdarzenia. Czasem wystarczą wymagający rodzice, którzy nigdy nie umieli pochwalić nas za dobre oceny. Działa tutaj z pewnością także czynnik powtarzalności. Dziecko, które stale słyszy, że „mogło być lepsze”, czyli mogło przynieść wyższą ocenę, koduje w sobie wzorzec: „nie jestem dość dobry”. To wystarczy, aby w środku jego podświadomości mocno rozgościło się poczucie bycia gorszym od reszty świata.
Inną często spotykaną przyczyną tworzenia fałszywych wzorców są środki masowego przekazu. Jeśli stale oglądamy na ekranie telewizora piękne modelki, to nasze krzywe nogi, odstające uszy czy nadmiar tłuszczyku w talii sprawia, że czujemy się inne. Brzydsze. Gorsze. Jeśli chłopcy stale oglądają filmy o dzielnych bohaterach, którzy pokonują każdego przeciwnika i potrafią sobie poradzić w każdej sytuacji, mogą po jakimś czasie zwątpić w siebie i swoją wartość. Bo ile wart jest młody mężczyzna, który nie jest w stanie pokonać w walce wręcz groźnego potwora? Z jednej strony wszystkie gry i baśnie, w których zwycięża dobro są nam bardzo potrzebne do rozwijania optymizmu, wiary w szczęście i właściwego myślenia. Z drugiej jednak potrzebujemy też przekonania, że bycie normalnym i słabym człowiekiem ma swoje zalety i nie umniejsza naszej wartości.
Podstawą zrozumienia samego siebie i zbudowania właściwej samooceny jest umiejętność docenienia naszej niepowtarzalności i wyjątkowości. Samoakceptacja to kochanie siebie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nie możemy poczucia wartości uzależniać od czegokolwiek: figury, wyglądu, posiadanych pieniędzy czy zdolności. Oznaczałoby to bowiem, że odrzucamy jakąś część siebie. Tymczasem najważniejsze dla zdrowia i bycia szczęśliwym jest kochanie siebie bezwarunkowo, takimi jakimi jesteśmy tu i teraz. Bez względu na to, że posiadamy cechy, które chcielibyśmy zmienić czy poprawić. Nie ma w człowieku takich elementów, które nie zasługują na kochanie. Nawet wrzód, który pojawił się na ciele, jest takim miejscem, gdzie zabrakło miłości. Potrzebuje zatem tego uczucia jeszcze więcej niż inne części.
Domyślam się, że w tym momencie przychodzą nam na myśl nikczemne osoby, które bezinteresownie krzywdzą innych. Zawiść, złość, chciwość, które wypełniają takich ludzi, mogą poddać w wątpliwość to, co wyżej napisałam. Jednak warto sobie uświadomić, że takie negatywne emocje nie biorą się same z siebie. Zazwyczaj są wynikiem braku miłości i doświadczania krzywdy w dzieciństwie. To nie jest usprawiedliwienie oczywiście, bo znam wiele osób, które doświadczyły w życiu wiele cierpienia, ale zadały sobie trud, by popracować nad sobą, uzdrowić przeszłość i stać się dobrymi, szlachetnymi postaciami. To tylko wyjaśnienie, które pokazuje, że im ktoś gorsze zachowania przejawia, tym bardziej potrzebuje kochania samego siebie. A czy o tym wie i czy zechce, to już inna historia.
Niskie poczucie wartości łatwo rozpoznać. Dotyka każdej osoby, która jest w jakikolwiek sposób atakowana przez innych i przeżywa z tego powodu emocje. Przez „atak” rozumiem zarówno rzeczywiste rękoczyny, jak i krytykę, dokuczanie, wyśmiewanie, poniżanie, pouczanie, a także bycie oszukiwanym i okradanym. W przypadku strat finansowych w grę wchodzą zazwyczaj też wzorce dotyczące posiadania pieniędzy, ale jest to często wskaźnik niskiej samooceny. Jeśli ktoś ma w sobie matrycę typu „nie zasługuję”, to będzie ona odbijać się nie tylko na zawartości portfela. To oczywiste, że zaniżone poczucie wartości buduje wzorzec: „nie należy mi się, nie jestem godna, godny”.
Na poziomie ciała brak samoakceptacji to powód ciągłych dolegliwości w różnych obszarach. Najlepiej pokazuje je nadwaga. Warstwy tłuszczu to swoiste obudowanie ciała murami obronnymi. Jest tutaj i lęk oczywiście. Jednak nie tylko brak poczucia bezpieczeństwa powoduje otyłość. Czasem bronimy się przed ludźmi, ponieważ boimy się odrzucenia. Na przykład pani, która nie akceptuje swojej kobiecości będzie tyła w obrębie miednicy i ud. W ten sposób symbolicznie odgradza się od partnera, chroniąc się przed jego krytyką.
Bardzo charakterystyczne są pokłady tłuszczu na poziomie brzucha — pokazują lęk przed atakiem drugiego człowieka, tego na którym nam zależy. Otyłość brzuszna często pojawia się u osób, które mają surowego i wymagającego partnera. Takiego, który wiecznie ma pretensje. Żyjąc z taką osobą, bierzemy na siebie winę za jego niezadowolenie. Odczuwamy lęk przed powrotem do domu i podświadomie oczekujemy awantury, zastanawiając się, do czego tym razem się przyczepi, za co nas skrytykuje.
Taka postawa wyrasta oczywiście z niskiej samooceny. Jeśli wierzę w siebie i kocham siebie, nie przejmuję się tym, co mamrocze ktoś obok mnie. To jego problem: chce sobie pogadać — ma duże lustro do dyspozycji, bo oczywistym jest, że krytykant siebie także nie kocha. Wady widzimy w innych tylko wtedy, kiedy nasze własne bardzo nam doskwierają. Podniesienie poczucia wartości sprawia, że przestajemy czepiać się innych, skupiając się wyłącznie na tym, co dobre w drugim człowieku. Nas także ludzie przestają oceniać, ponieważ zasada lustra sprawia, że każdy, kogo spotykamy, odzwierciedla wyłącznie piękne i ciepłe uczucia, którymi siebie obdarzamy.
Jeśli postrzeganie siebie jest negatywne, wówczas na naszej drodze stają ludzie wrodzy, nieprzyjaźni, dokuczliwi. Doświadczamy ataków, złośliwości i poniżenia. To oczywiście wpływa na nasz stosunek do świata i na samopoczucie. Wchodzimy w spory, obrażamy się, tkwimy w żalu lub złości, a w ślad za tym zaczynamy chorować na rozmaite dolegliwości, które są powodowane takimi emocjami. Dlatego też to właśnie poczucie wartości decyduje o jakości naszego życia i zdrowia. Temat ten można znaleźć w psychosomatyce w opisie niemal każdego schorzenia. I tak, jak kochanie siebie może uzdrowić niemal wszystko, tak niskie poczucie wartości jest pierwszym krokiem do całej gamy zdrowotnych problemów.
Niektóre choroby są bardzo mocno związane z brakiem miłości do siebie i poczuciem odrzucenia. Najbardziej znana pod tym względem jest chyba anoreksja (jadłowstręt psychiczny), której podstawową zewnętrzną przyczyną jest nieakceptowanie swojego wyglądu i dążenie do nadmiernego obniżania wagi. W psychosomatyce podkreśla się także ogólnie niechęć do życia, gniew na siebie i karanie poprzez odmawianie sobie pożywienia.
Innym przykładem dolegliwości związanych z poczuciem wartości są problemy z jelitami, z nadnerczami i ze skórą. W tym ostatnim przypadku mamy do czynienia z takim specyficznym poglądem, że jest się osobą gorszą od innych, o mniejszej wartości, nie przystającą do żadnej uznanej społecznej grupy. Człowiek taki nie widzi swojego miejsca w świecie, nie umie się odnaleźć, czuje się nieudany i niepotrzebny. Kiedy nie umiemy kochać siebie, nie umiemy także kochać świata i innych, ponieważ nasz sposób postrzegania tego, co nas otacza, jest lustrzanym odbiciem tego, jak widzimy samych siebie. Niechęć do innych przejawów istnienia towarzyszy chorobom skóry, ponieważ skóra jest granicą pomiędzy naszym jestestwem, a resztą świata.
Innym przejawem takiego problemu są choroby oczu — nie chcemy widzieć tego, co obok nas. Bardzo często słyszymy od osób mających kłopoty ze wzrokiem, że „już nie mogą patrzeć na ten niedobry świat… lub na to zjawisko…. lub na tę konkretną osobę”. Wrzody żołądka podkreślają, że nie trawimy tego, z czym mamy do czynienia, bo wszystko odbieramy jako zagrożenie dla siebie, a przykry zapach ciała to także nieświadoma forma obrony, która ma odsunąć od nas potencjalny atak.
Niska samoocena odpowiada także za alkoholizm i nałogi. Człowiek nie upija się z nudów czy dla towarzystwa. Pije wtedy, kiedy czuje się niepotrzebny, nieudany, przegrany, do niczego. Nałóg jest formą ucieczki od siebie. Uciekamy wtedy, kiedy nie możemy na siebie patrzeć, kiedy nie możemy ze sobą wytrzymać. Osoba szczęśliwa i spełniona nie bywa uzależniona, chociaż najczęściej ma dostęp do najdroższych i najsmaczniejszych używek. Jednak nie robi tego, ponieważ kocha siebie i życie.
Jedną z najbardziej skutecznych metod podnoszenia poczucia wartości jest uświadomienie sobie swoich dobrych stron. To ćwiczenie, podobnie jak wiele innych, podaję w książce o Samoakceptacji. Tutaj je przypominam, zachęcając do wykonania także innych, jeśli ocenimy, że nasza samoocena jest niska i tego właśnie potrzebujemy.
ĆWICZENIE
Zapewnij sobie chwilę spokoju. Usiądź wygodnie i zapal świecę. Na przygotowanej wcześniej dużej kartce lub w swoim zeszycie wypisz około 50—60 swoich pozytywnych cech. Wypisz cechy charakteru, swoje umiejętności, elementy wyglądu zewnętrznego. Jeśli robisz to pierwszy raz i masz z tym szczególną trudność, wypisz tylko 30. Ta ilość to absolutne minimum.
Wysokie poczucie wartości to styl życia i sposób myślenia. Z całą pewnością można się tego nauczyć i potraktować jako właściwy pogląd. Pomaga w tym myślenie o sobie zawsze w pozytywny sposób oraz unikanie krytykowania siebie, nawet w żartach. Bardzo istotne jest także szukanie swojego spełnienia, bycie twórczym i pomocnym dla innych. Ogólnie bycie dobrym i życzliwym człowiekiem jest świetnym sposobem na podniesienie samooceny, o ile potrafimy sami siebie docenić. Robienie sensownych rzeczy i pomaganie ludziom pozwala poczuć się kimś ważnym i potrzebnym. Do tego można dołożyć prowadzenie dziennika sukcesów, świadome nagradzanie siebie oraz cieszenie się życiem. Ponadto korzystnie działa też mówienie innym dobrych słów, ponieważ to wszystko, za co chwalimy drugiego człowieka, rozwijamy także w sobie. Im więcej piękna zauważamy w innych, tym więcej mamy go w sobie, a radosne przyjmowanie komplementów jest także świetną lekcją doceniania samego siebie.
Poczucie winy
To sabotażysta, który zaniża nam poczucie własnej wartości, a jakby tego było mało, przyciąga do nas karę za różne popełnione przez nas błędy. Tak niestety działa podświadomość, kiedy czuje się winna. Posłusznie wywołuje sytuacje adekwatne do winy, stara się nas ukarać za to, co zrobiliśmy. Bardzo często karze nas niestety chorobą.
To może być prozaiczna opryszczka na ustach, kiedy mamy sobie za złe, że powiedzieliśmy za dużo. Może też pojawić się w innych miejscach ciała, które bardzo mocno w naszej kulturze emanują winą. Opryszczka narządów płciowych, a także inne choroby tych części ciała, często wiążą się z podświadomym przekonaniem o tym, że jest się złym i grzesznym. To tylko wzorce, które koduje nam nasza kultura. Czasem wystarczy sobie wyobrazić, że żyjemy w dżungli amazońskiej i nagle okaże się, że to co robimy, jest zupełnie naturalne.
Charakterystyczną dolegliwością związaną z kwestią winy jest prozaiczny ból głowy. Chociaż przyczyna zewnętrzna bywa różna — zmęczenie, napięcie, stres, problemy z żołądkiem lub kręgosłupem — to u podstaw leży najczęściej krytyka samego siebie. Ból głowy pojawia się zazwyczaj wtedy, kiedy jesteśmy z siebie niezadowoleni i cały czas myślimy, że jakąś sprawę należało załatwić inaczej. Ten dyskomfort fizyczny, znany doskonale każdemu na świecie, jest więc mocno związany z poczuciem winy.
Według psychosomatyki każdy ból ma u swojego podłoża podświadomą potrzebę karania siebie za coś. Szczególnie taki, który jest długotrwałym cierpieniem. Formalnie ból jest naturalnym sygnałem organizmu, który ma za zadanie komunikować, że dzieje się coś niedobrego, co wymaga naszej interwencji. Nawet pięty dotkliwie obtarte przez nowe pantofle podobno są tylko informacją, że but jest niewygodny i kaleczy nam stopę. A przecież na poziomie mentalnym może to być wskazówka dotycząca tego, jak czujemy się w domu rodzinnym. Tym samym jest prozaiczne skaleczenie, sygnałem: „uwaga, przecięto naskórek!”. A na poziomie wewnętrznym może dotyczyć jakiejś potrzeby karania siebie za coś. Jesteśmy całością — każde skaleczenie jest odpowiedzią na coś w naszym umyśle.
Czasem obserwuję ciekawe sytuacje, które potwierdzają, że nie ma przypadków, że wszędzie działają jakieś programy myślowe. Pamiętam starszego pana, który spacerując w niedzielę po ogrodzie, zapragnął przyciąć róże. Kiedy nóż zjechał mu w palec, stwierdził: „to za karę, dzisiaj jest święto, nie wolno pracować, to grzech”. Był tego pewny, ponieważ jego wiara stanowiła podstawę poglądów tworzących rzeczywistość. Wierzę, że jego podświadomość działała zgodnie z jego przekonaniem.
Poczucie winy jest bardzo powszechne, podobnie jak niska samoocena. Nie spotkałam dotąd osoby, która z pewnością i uśmiechem powiedziałaby: „jestem czysta i niewinna”. Każdy ma coś na sumieniu, nawet takie drobiazgi, z których inni pewnie by się uśmiali. Od dziecka jesteśmy programowani jako osoby omylne, słabe i na dodatek „grzeszne” — szczególnie w naszej kulturze. Powiedziałabym nawet, że osoby religijne mogą czuć się bardziej winne niż ateiści, ponieważ każde odstępstwo od obowiązujących przykazań wiąże się natychmiast z winą. Jednak bez względu na wyznanie nosimy w sobie pogląd, że popełniamy błędy, których nie sposób zapomnieć. Każdy z nas się z tym zmaga.
Podstawą jest zrozumienie, że urodziliśmy się niewinni i zawsze niewinnymi pozostajemy. Błędy, które wszyscy popełniamy, są naturalną częścią naszego wzrastania. Zdarza się, że kogoś skrzywdzimy w emocjach. Warto pamiętać, że emocje też są częścią naszego człowieczeństwa. Bywa, że popychają nas one do niedobrych działań. Wiele spośród czynów, których się wstydzimy, dokonaliśmy dlatego, że na tamten moment nie umieliśmy inaczej zareagować czy zdecydować. Jeśli nawet dzisiaj mówimy sobie, że to nie było właściwe, warto pamiętać, że dzisiaj jesteśmy już inną osobą. Nie warto siebie oskarżać. Umiejąc wybaczać innym, wybaczajmy i sobie. Zasługujemy na to. Zawsze.
W gruncie rzeczy poczucie winy może pojawić się jako efekt wyjścia z harmonii. Jeśli zrobimy coś, co jest niezgodne z naszym przekonaniem, z naszym wewnętrznym wzorcem, to uruchamia się ów proces przyciągania kary. Ale warto podkreślić, że często nasz wzorzec jest niewłaściwy i niestety nie ma to dla podświadomości żadnego znaczenia. Przykładem mogą być tu wzorce religijne, które po prostu są subiektywne, bo — opierając się na przykładzie, który podałam wyżej — jakie znaczenie ma dzień tygodnia do przycinania róż? Żadne. Każdego dnia możemy przycinać róże, pod warunkiem, że nasza religia nam tego nie zabrania. Możemy mieć zatem poczucie winy z powodu jedzenia mięsa, niechodzenia do kościoła i wielu innych rzeczy, które obiektywnie rzecz biorąc, nie są złem. Jednak dla nas ważne jest to, do czego się zobowiązujemy. Jeśli ktoś wyznaje jakąś religię, powinien przestrzegać jej zasad, bo inaczej będzie miał wyrzuty sumienia, które są strażnikami naszej wewnętrznej harmonii. Tej, która bazuje na naszych osobistych wzorcach. Działanie, które pozostaje w dysharmonii z naszą wewnętrzną na przykład religijną matrycą, uruchamia poczucie winy, a w ślad za tym może sprowokować wykreowanie kary w postaci choroby.
Poniżej podaję kolejne ćwiczenie, które już publikowałam. Jest ono najlepszą znaną mi medytacją, która skutecznie pomaga w wybaczeniu. Oczywiście wszyscy ci, którzy znają inne metody, mogą je zastosować. Jak zawsze — wybieramy to, co jest dla nas najlepsze i najciekawsze. Nie można zmuszać się do technik, które nam nie odpowiadają. Szukajmy takich, które czujemy jako coś dobrego dla siebie. Medytacja na Światło, którą podaję tutaj, jest dla mnie najdoskonalszym narzędziem w procesie wybaczania, zarówno w odniesieniu do siebie, jak i do innych. Tutaj skupiamy się na sobie, ponieważ poczucie winy niesie potrzebę wybaczenie samemu sobie. Warto powtarzać to ćwiczenie profilaktycznie raz na jakiś czas, żeby oczyścić się z negatywnego wzorca niezadowolenia z siebie za wszystko, co robimy nie tak, jak byśmy chcieli.
ĆWICZENIE
Usiądź wygodnie w spokojnym miejscu, zamknij oczy, wycisz się za pomocą rozluźnienia lub koncentracji na oddechu. Wyobraź sobie siebie samego, siedzącego przed tobą, jak odbicie w lustrze. Jeśli chcesz, możesz tę medytację wykonać przed lustrem i nie zamykając oczu pracować ze swoim odbiciem. Wyprowadź z serca promień złotego światła miłości i wybaczenia, wprowadź je do serca siebie, siedzącego naprzeciwko. Powtarzaj w myślach: „wybaczam sobie wszystko, cokolwiek zrobiłem niewłaściwego. Mylić się jest rzeczą ludzką. Rozwijając się, mamy prawo do błędów i pomyłek. Wybaczam sobie, że skrzywdziłem…, wierzę, że oboje potrzebowaliśmy tej lekcji, by zrozumieć ważne dla nas tematy. Bóg w moim sercu dawno mi wybaczył każdy mój błąd, zatem i ja powinienem odpuścić sobie…” Mów własnymi słowami to wszystko, co czujesz, że chcesz powiedzieć. Nie skupiaj się na wymienianiu negatywnych czynów. Zogniskuj uwagę na odczuwaniu wybaczenia. Poczuj, że pragniesz sobie odpuścić. Kiedy powiesz już wszystko, pobłogosław samego siebie. Po chwili zobacz, jak światło wraca do twojego serca, a twoje odbicie znika. Możesz pomału otworzyć oczy i zakończyć medytację. Jeśli pracujesz przed lustrem, po prostu podziękuj sobie i zakończ proces.
Żal i pretensje
Z reguły osoby, które pracują nad sobą, interesują się psychologią czy rozwojem osobistym, wiedzą doskonale, że warto wybaczać innym ludziom, którzy w jakikolwiek sposób nas zranili. To prosta i oczywista zasada, przedszkole duchowości, ale i elementarny warunek zdrowienia. Poczynając od wspaniałych słów: „… i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy”, uczymy się rozumieć, że każda czująca istota ma prawo nie tylko żyć, ale też samodzielnie stanowić o sobie i rozwijać się po swojemu, co często oznacza wykonywanie działań niezgodnych z naszymi oczekiwaniami.
Prawdziwa akceptacja, która pomaga nam pozostać w harmonii z Najwyższym Źródłem polega na tym, że rozumiemy złodzieja, gwałciciela i mordercę, wiedząc doskonale, że tacy ludzie realizują wyłącznie programy zamówione przez dusze ofiar. I programy te są niezmiernie ważne do przerobienia. Nie wolno odwracać od nich uwagi skupiając się na winie takich ludzi. Podobnie jest z kobietą, która podstępnie wkrada się do łóżka naszego męża, czy ze złośliwą teściową albo z wrednym szefem, który nie chce zapłacić nam za wykonana pracę. To samo dotyczy myśliwych, którzy strzelają do słodkich sarenek i ludzi znęcających się okrutnie nad zwierzętami. To nasi nauczyciele. Nie musi nam się podobać to, co robią, ale nie warto wchodzić w negatywne emocje, wyrastające z potępienia.
Żal do kogoś czy złość są energiami, które niszczą nasze komórki w znacznym stopniu. Najpopularniejszym schorzeniem wywołanym przez noszone w sobie pretensje do ludzi jest rak. Ta paskudna choroba, która dziesiątkuje ludzkość, jest ogromnie ważną wskazówką, która ma za zadanie przypominać nam, jak ważna jest akceptacja, tolerancja i wybaczenie. Taka choroba zwraca naszą uwagę na to, że zupełnie pomijamy sens zadanych nam lekcji, całą uwagę obracając na potrzebę zemsty lub kary. A nie o to chodzi w życiu.
Zobaczmy to na przykładzie. Jeśli wszystkie kobiety będą mieć w sobie wysokie poczucie wartości oparte na szacunku do siebie i miłości do swego ciała, to z powierzchni Ziemi znikną gwałciciele. Celem tego okropnego skądinąd zjawiska nie jest wymyślanie kar dla dewiantów lub murów, w których można by ich zamknąć. Celem jest sprowokowanie ludzi do pokochania siebie i podnoszenia samooceny. Proste. A jeśli komuś wydaje się taka wizja utopią, to przyznam się, że o wiele łatwiej mi wyobrazić sobie, że ze świata zniknęli wszyscy gwałciciele, niż to, że kobiety powszechnie kochają siebie tak, jak powinny — zgodnie z podstawowym celem istnienia. Nie umiemy kochać siebie, a nie ma żadnego rozwoju i wzrastania bez tej najważniejszej na świecie jakości.
Opowiadając o wybaczeniu i akceptacji, podaję skrajne przykłady działań niezgodnych z zasadami społecznymi. A przecież powodem żalu bywa czasem matka, które bardziej niż nas kochała naszego brata lub siostrę. Albo ojciec, który wiecznie krytykował, a nigdy nie umiał pochwalić. Czy to zbrodnia? Czy kobieta nie może kochać bardziej jednego dziecka? A czy rodzic nie może być krytyczny, jeśli tak chce? Przecież nie ma na to paragrafu. A jednak wchodzimy w negatywne emocje żalu i niesiemy potem przez życie ciężki plecak wypełniony bólem, który rozsadza nasze komórki od wewnątrz. Po co?
Wszyscy nauczyciele powtarzają do znudzenia, że jesteśmy jednością i każdy ma prawo stanowić o sobie. Każdy to także matka albo ojciec. To także teściowa, myśliwy, rzeźnik, nieuczciwy pracodawca. Zamiast wieszać na nich psy lub nurzać się w żalu, powinniśmy zadać sobie pytanie: czym przyciągam takie doświadczenie? A odpowiedź wykorzystać do tego, by zmienić swój wewnętrzy wzorzec na właściwy. Czasem to tylko (lub aż) niskie poczucie wartości. Nie pozwalamy siebie kochać, bo w podświadomości tkwi przekonanie, że nie zasługujemy na bycie uwielbianym przez mamę lub docenianym przez ojca. Że nie zasługujemy też na szacunek szefa i na godziwy, terminowo wypłacany zarobek. Że nie zasługujemy na to, by być lubianymi i podziwianymi przez różnych ludzi dookoła. Czasem oczywiście to też inne wzorce, ale tak czy owak — to one są kluczem do naszego uzdrowienia. Nie kara. Nie zemsta. Nie wrogość do tego, który nas krzywdzi lub z pogardą odwraca się plecami. Tylko właśnie zrozumienie i wybaczenie temu osobnikowi, który zwrócił naszą uwagę na potrzebę skorygowania czegoś w sobie.
Widzę w tym spójność i logikę. Skoro mamy skupiać się na swoich wzorcach, a nie na nienawiści, to umiejętność odpuszczenia innej osobie jest elementarną zasadą rozwoju. Zatem motywacja musi być potężna, a wskaźnik zmuszający mocno do zastanowienia. To musi być coś, co nas porusza i przeraża. Wszechświat doskonale wie, jak nas zmusić do nauki — wymyśla paskudne choroby, wobec których nauka bezradnie rozkłada ręce, a przez to napawają nas strachem. Cały świat medyczny bezskutecznie szuka panaceum na nowotwory. To, co znajdujemy, czasem pomaga, ale często choroba wraca, ściągana do ciała aktywnym psychosomatycznym wzorcem. A co ciekawe — jak pisałam wcześniej — świat jest pełen ludzi, którzy zmienili sposób myślenia, wybaczyli i wyzdrowieli raz na zawsze. Zatem nie ma chorób nieuleczalnych, jeśli spróbujemy podjąć pracę od podstaw naszych emocji.
A przede wszystkim od wybaczania. Wszystkie ścieżki duchowe zaczynają od tego tematu, rozumiejąc, że jest on bramą do dalszego rozwoju. Bez wybaczenia nie wykonamy kroku do przodu. Wybaczenie rozmaitym oprawcom, złodziejom, oszustom, czy też złośliwym teściowym, nieuważnym rodzicom, fałszywym koleżankom to prawdziwe katharsis, które otwiera drzwi do uzdrowienia. Wybaczenie obmywa fizyczne ciało człowieka potężna falą uzdrawiającej energii, która likwiduje najcięższe choroby. Nasze kochające i wybaczające serce to fantastyczny portal do transformacji nieprawidłowo funkcjonujących tkanek w zdrowe cząsteczki.
ĆWICZENIE
Usiądź wygodnie w spokojnym miejscu, zamknij oczy, wycisz się za pomocą rozluźnienia lub koncentracji na oddechu. Wyobraź sobie swojego „wroga”, którego nie cierpisz, który cię boleśnie skrzywdził, siedzącego przed tobą. Wyprowadź z serca promień złotego światła miłości i wybaczenia, wprowadź je do serca człowieka, siedzącego naprzeciwko. Powtarzaj w myślach: „Wybaczam ci wszystko, cokolwiek zrobiłeś mi złego. Mylić się jest rzeczą ludzką. Rozwijając się, mamy prawo do błędów i pomyłek. Wybaczam ci, że mnie zraniłeś…. Wybaczam sobie, że pozwoliłem ci na to i że wpuściłem cię do swojego życia. Wierzę, że oboje potrzebowaliśmy tej lekcji, by zrozumieć ważne dla nas tematy. Dzięki tobie zrozumiałem swoje wzorce i mogłem uzdrowić siebie — dziękuję ci za to. Widzę wyraźnie tę korzyść z naszego spotkania.” Mów własnymi słowami to wszystko, co czujesz, że chcesz powiedzieć. Nie skupiaj się na wymienianiu negatywnych czynów. Zogniskuj uwagę na odczuwaniu wybaczenia. Poczuj, że pragniesz tej osobie odpuścić. Kiedy powiesz już wszystko, pobłogosław tego człowieka. Po chwili zobacz, jak światło wraca do twojego serca, a osoba znika. Możesz pomału otworzyć oczy i zakończyć medytację.
Możemy tu wykorzystać każdy sposób, który nam się podoba i działa skutecznie, przynosząc uwolnienie od gniewu i pretensji. Dzisiaj wybór metod jest ogromny, bo — jak wspominałam — każda ścieżka pracy nad sobą od tego się zaczyna. Nie ma wzrastania bez odpuszczenia win drugiemu człowiekowi i nauczyciele rozwoju wymyślają coraz to nowsze sposoby uporania się z wybaczaniem. Jest zatem w czym wybierać.
Nienawiść i gniew
Tematyka tutaj jest bardzo zbliżona do tego, o czym pisałam wyżej. W istocie osadza się także na zrozumieniu, że inny człowiek może robić coś, co nam się nie podoba. Ba, może nawet czynić działania nieakceptowalne społecznie: kraść, gwałcić, zabijać. Jednak piszę o tym osobno, bo sam żal do drugiej osoby nie zawsze wiąże się z nienawiścią. Pretensje do ludzi i świata ogniskują się wokół niskiego poczucia wartości, poczucia winy lub poczucia przegranej. Często wywołują łzy zewnętrzne lub wewnętrzne, są więc energetycznie skierowane do środka, jakby chciały pokazać, że to w nas jest coś nie tak, dlatego jesteśmy krzywdzeni. Często zadajemy sobie pytanie: dlaczego on mi to zrobił?
Gniew i inne mordercze emocje uderzają w nasze ciało inaczej niż żal. Tutaj energia przeciwstawia się światu zewnętrznemu. Gniew jest wyrazem buntu przeciw temu, czego doświadczamy, ale jest też potrzebą oddania ciosu. Wyrazem tej emocji jest zaciśnięta i podniesiona pięść, którą chcemy uderzyć kogoś, kto właśnie coś zrobił lub powiedział. Często ta pięść nie spada, padają jedynie ostre słowa. Czasem jednak gniew zostaje całkiem stłumiony, zepchnięty do podświadomości, gdzie zaczyna tworzyć podwaliny choroby. Ponure mamrotanie do znajomych i obgadywanie kogoś poza plecami niestety nie przyniesie uwolnienia. Już lepiej byłoby podnieść tę pięść i tłuc nią w poduszkę tak, jak tłuklibyśmy winowajcę, który nas zdenerwował.
Największym problemem jest wyrażanie gniewu, który stłumiony nie zostaje. To tutaj znaleźć można okrucieństwo, przemoc, sadyzm, bicie, kopanie, a nawet pozbawianie życia. Myślę, że właśnie dlatego ta emocja jest traktowana z tak wielką niechęcią i wstydem. Tymczasem można ją wyrażać bezpiecznie, nie raniąc nikogo. Można ją wykrzyczeć, ile sił w płucach, stając jak Liza Minelli w „Kabarecie” pod wiaduktem, którym właśnie przejeżdża pociąg. Można tłuc pięścią w poduszkę lub bardziej praktycznie: wytrzepać dywany. Moja znajoma, kiedy dotyka ją takie uczucie, zaczyna przestawiać meble w pokoju tak długo, aż zmęczona opadnie na łóżko. Sposobów jest wiele. Ważne, by sobie uświadomić, że odwrotną stroną złości jest siła witalna. Wykonanie ciężkiej pracy, walenie pięściami w gruszkę czy trzepaczką w dywan prowadzi do zmęczenia, a to uwalnia gniew.
Warto też zwrócić uwagę, że posiadamy niejako dwa umysły. Jeden umysł to ten emocjonalny — nasze wewnętrzne dziecko, które może fajnie wyrażać to, co czujemy. To ważne, bo dzięki temu widzimy, co jest do uzdrowienia, co nam przeszkadza. Tłumienie złości i udawanie, że wszystko jest OK, nie prowadzi do niczego dobrego. Wewnętrzne dziecko pomaga nam potupać i pokrzyczeć, abyśmy poczuli, co się w nas i z nami dzieje. Ale uwaga! Nie wyżywamy się na nikim i nie bijemy słowami! Nikogo nie obrażamy i nie poniżamy. Krzyk może być dobrym czynnikiem spustowym, ale nie może być narzędziem przemocy.
I tu właśnie włącza się drugi umysł. Umysł świadomy, racjonalny i posiadający wiedzę. Powinien mieć duży wpływ na ten pierwszy. Ten umysł łagodzi gniew rozsądnym podejściem. Zadaje pytania typu: „no i co z tego? A komu to przeszkadza? A czy warto tracić zdrowie? A nie lepiej odpuścić?” Może też czasem podsunąć merytoryczną analizę problemu, która udowadnia, że właściwie to nie ma powodu do złości. Ot, zdarzyło się coś… i szkoda czasu. Może też pokazać, że nie mamy żadnego interesu w zajmowaniu się gniewem.
Istnieje genialna zasada, która czasem krąży w sieci jako cytat z kogoś lub jako buddyjska mądrość. Brzmi ona: Jeśli coś ci się nie podoba — nie martw się, lecz zmień to. Jeśli nie możesz tego zmienić — spokojnie zaakceptuj. W żadnym wypadku zmartwienie nie poprawi sytuacji. Często to powtarzam, także samej sobie. Jest w tym oczywista prawda, że nawet najmocniejsze i najgłośniejsze tupanie nogami nie zmieni rzeczywistości. Po cóż zatem denerwować się czymś, na co nie mamy wpływu? To absurdalna strata energii. A jeśli dodamy do tego fakt, że nasze negatywne emocje wpływają niekorzystnie na zdrowie, to cała ta zabawa przestaje być w najmniejszym stopniu opłacalna. Wystarczy odrobina zdrowego rozsądku i gniew znika.
Natomiast najlepiej byłoby nie odczuwać złości w ogóle. Jest to możliwe. Doświadczają tego ludzie, którzy rozwijają się duchowo i w praktyce korzystają z wiedzy o tym, dlaczego spotykają nas różne trudne wydarzenia. Kiedy wiemy i rozumiemy, że wszystko, co nam się przydarza, jest tylko lekcją, która czegoś nas uczy, przestajemy się złościć na ludzi. Wiemy, że oni tylko dostarczają nam nasze domowe zadania do odrobienia. W istocie powinniśmy być im wdzięczni, chociaż na pewnym etapie wydaje się to całkiem absurdalne. Jak być wdzięcznym złodziejowi, który zabrał nam portfel albo wrednej babie, która przespała się z naszym partnerem? Jednak można.
Nie tylko wiedza duchowa i rozumienie pozwalają uwolnić się od złości. Pomaga w tym także systematyczna medytacja. Jeśli poświęcimy codziennie przynajmniej 15—20 minut na duchowa praktykę wyciszenia umysłu, to już po paru tygodniach zauważymy zmiany w postrzeganiu świata. Przede wszystkim nabierzemy dystansu do wydarzeń i zamiast złościć się na szefa, który spóźnia się z wypłatą, wzruszymy ramionami, mówiąc: jak będzie miał, to przecież zapłaci. Zawsze płaci. I odzyskujemy bezcenny spokój. A w ślad za spokojem idzie zdrowie.
Warto nauczyć się zarządzać mądrze emocjami. Ważnym krokiem jest przyznanie się do tego, że mamy w sobie gniew czy agresję albo żal. Nie jest ona niczym wstydliwym ani niewłaściwym. W moim odczuciu mądrym i rozwiniętym duchowo jest ten, kto rozumie, że emocje to potrzebni nam nauczyciele. Trzeba umieć je właściwie potraktować i przyjąć lekcje, które z sobą niosą.
Kiedy już nazwiemy i zaakceptujemy swoje emocje, to kolejnym krokiem może być poczucie, że nie są częścią nas, lecz czymś odrębnym. Pomaga w tym świadomość, że są jak liść przyklejony do płaszcza, który możemy w każdej chwili odrzucić. Można zrobić sobie prostą wizualizację: stoimy po pas w rzece i z głębokim oddechem wychodzimy na brzeg, po czym wchodzimy na most i z góry przyglądamy się rwącemu nurtowi. Jest to wyjście poza emocje.
Najprościej jest pozbawić emocje zasilania, czyli odciąć energię, która daje im moc. Tę energię niosą nasze myśli. Jeśli w kółko drążymy temat i rozmyślamy o nim na wszystkie sposoby, nakręcając jednocześnie negatywne odczucia, wówczas szkodzimy sobie i wzmacniamy to, co czujemy. Najprościej jest przenieść uwagę na coś innego, co nas w sposób wystarczająco intensywny zaabsorbuje. Lubię żartobliwie proponować w tym miejscu rozwiązywanie matematycznych zadań. To oczywiste, że niewielu spośród nas da się namówić na matematykę. Jednak jest ona dobrym przykładem, ponieważ wymaga silnego zaangażowania umysłu. Oczywiście możemy zająć się czymkolwiek innym: analizą ważnego zadania, trudnym projektem, szaradą. Istotne jest, abyśmy zabrali emocjom całą energię, poświęcając ją umysłowemu wysiłkowi.
Możemy też wykonać krótkie ćwiczenie — kilka oddechów przeponowych. Polega ono na tym, że nabierając powietrza, wypełniamy najpierw szczyty płuc, potem brzuch i na końcu dół brzucha. Wydychamy w odwrotnej kolejności — zaczynamy od najniższej części brzucha, a kończymy na górnej części płuc. Oddychając przeponowo, powoli i głęboko, odcinamy emocje od zasilania i one więdną, znikają. Nie bez powodu, kiedy ktoś się zdenerwuje, mówimy mu: oddychaj głęboko.
Jeśli nie umiemy zarządzać emocjami — chorujemy. Na pierwszy ogień idzie wątroba, nasza wielka oczyszczalnia toksyn, płynących z alkoholu czy chemicznych substancji. W sensie energetycznym to także ona bierze na siebie uwalnianie nas ze złości. Ale w pewnym momencie, kiedy jest tego za dużo, przegrywa i choruje. To stan wątroby i woreczka żółciowego pokazuje, jak często poddajemy się wściekłości, nie umiejąc odpuścić innym tego, co robią i mówią. Nie bez powodu w naszym języku funkcjonuje określenie o byciu zalewanym przez żółć właśnie wtedy, kiedy ktoś nas wkurza. A żółć jest przecież produkowana w tym rejonie naszego ciała.
Innym odpowiednikiem takich emocji jest podniesione ciśnienie. W tym przypadku także znajdziemy w naszym języku kolokwialne powiedzonko, które pokaże, jak złość wpływa na stan przepływu krwi. A doświadczenie pokazuje, że ludzie, którzy łatwo wpadają w gniew zwykle mają za wysokie ciśnienie. Oczywiście będą to zarówno te osoby, które ciągle się złoszczą i wrzeszczą na innych, jak i te, które tłumią emocje, zamykając się w swoim pokoju.
Jak pisałam wcześniej, zewnętrznym odpowiednikiem złości jest oparzenie. Gniew jest wewnętrznym ogniem, który metaforycznie spala nas od środka. Dlatego też często wszechświat odzwierciedla ten stan wysoką temperaturą, która nas dotyka. To może być oczywiście gorączka wynikająca z infekcji, ale możemy też dotknąć gorącego przedmiotu lub sprowokować, że pryśnie na nas wrzątek czy tłuszcz z patelni. Nie ma przypadków. Ta prowokacja jest rzecz jasna nieświadoma, ale to nie zmienia faktu, że działa. Jak wspominałam — kiedy czuję złość, omijam swoja kuchnię szerokim łukiem. Ale też jak najszybciej uwalniam taką emocję i uzdrawiam odpowiedzialny za nią wzorzec. To oczywiście pomaga, ale dla mnie to jest oczywiste, że skoro pojawia się złość, to musi być też przyczyna, czasem zupełnie śmieszna. Potrafimy przecież złościć się o prawdziwe drobiazgi. A naprawdę nie warto. Cena jest zbyt wysoka.
ĆWICZENIE
Znajdź ciche, spokojne miejsce. Usiądź i zamknij oczy. Wyobraź sobie swoje emocje, gniew, stres czy rozpacz, jak rwącą rzekę. Stoisz w niej po pas. Przepływa obok ciebie, trąca cię i szarpie, z trudem utrzymujesz się na nogach.
Rozejrzyj się dookoła. Rzeka nie jest szeroka, blisko jest brzeg, na którym rośnie trwa, kwiaty i drzewa. Tuż obok widzisz ładny rzeźbiony mostek, który łukiem wygina się nad rwącym nurtem.
Zwróć się w stronę brzegu i wyjdź z wody. Skieruj się w stronę mostu i wejdź na niego. Oprzyj dłonie na poręczy i popatrz w dół na rzekę. Zobacz jak przepływa ciemnymi falami pod tobą. Dostrzeż drobne listki i gałązki unoszące się na powierzchni. Jesteś wolny od emocji. Zostały w dole pod tobą. Poczuj to.
Potrzeba miłości
Potrzeba miłości jest podstawowym pragnieniem każdej czującej istoty. Nie ma tu wyjątków. A im bardziej ktoś temu zaprzecza, tym bardziej czuje ból odrzucenia i tylko udaje, że to nie ma żadnego znaczenia. Rodząc się, trafiamy szybko w ramiona matki, która nas przytula. W ten sposób od pierwszej chwili życia dostajemy kompas, pokazujący najważniejszą ścieżkę naszego istnienia. Niezależnie od tego czy będziemy mówić o tym patetycznie, poetycko czy naukowo — miłość bezwarunkowa jest w naszym życiu najważniejsza. Taka, która mówi wyraźnie: kocham cię tu i teraz takiego, jakim jesteś i bez względu na okoliczności. I każdy bez wyjątku na to zasługuje. Ale nie każdy doświadcza.
W psychosomatyce brak miłości przynosi przede wszystkim rozmaite bóle, ponieważ jest poczuciem krzywdy. Jest też wielką niesprawiedliwością wobec faktu, że każdy ma prawo być kochanym i to wyłącznie za to, że jest. Każdy więc to prawo czuje w sobie i dziwi się, potem smuci, a potem złości, że wszechświat go omija w rozdawaniu cudownych uczuciowych profitów. Ból psychiczny przekłada się na ból fizyczny. Szczególnie w kościach i stawach, które są rdzeniem naszego ciała, podobnie jak miłość jest jego podstawą. Całe nasze jestestwo opiera się na kochaniu, podobnie jak tkanki miękkie opierają się na szkielecie i chrząstkach. Jako odpowiedź na brak uczuć pojawia się reumatyzm, artretyzm, krzywica, a czasem także krwawienia z nosa, które symbolizuje nasze poczucie wartości i bycie godnym miłości.
Punktem wyjścia jest zrozumienie, że źródłem kochania jest samoakceptacja. Najpierw sami kochamy siebie, a dopiero potem wszechświat jak lustro odzwierciedla nasze uczucia w oczach innych ludzi. Niestety większość ludzi nie wie o tym i oczekuje, że ta miłość przyjdzie sama. Tak po prostu. Przecież jeśli każdy zasługuje, to nic robić w tym celu nie trzeba. Robić rzeczywiście nie trzeba, bo nie ma konieczności zdobywania żadnych osiągnięć, aby zasłużyć na kochanie. Ale musimy, bezwzględnie musimy poczuć to w sobie, czyli pokochać siebie całym sercem.
Czasem niektórym osobom się wydaje, że jeśli będą bardzo spłakaną i przegraną kupką nieszczęścia, to miłość wejdzie do nich drzwiami litości. Stąd biorą się wszystkie choroby wmówione i zaprojektowane. Znam wiele przypadków, w których podświadomość tworzy schorzenia, ponieważ pamięta, że kiedy małe dziecko z gorączką trafiało do łóżka, to zmartwiona mama znajdowała czas, aby dziecko przytulic i nakarmić rosołem. I chociaż ta mama dawno odeszła, a człowiek ma 60 czy 70 lat, to wzorzec pozostał. Tym razem po to, by ściągnąć uwagę oraz troskę dzieci lub wnuków.
To często spotykane zjawisko. Dlatego zanim zaczniemy sprawdzać swoje wzorce chorobowe, zacznijmy od zadania sobie pytania: co zyskuję dzięki tej chorobie? Na ile zwiększa ona zainteresowanie mną i na ile przyciąga uwagę bliskich? Nie dajmy się zwieść zewnętrznym iluzjom. Każda choroba to dyskomfort, często ból, zazwyczaj niemożność zrealizowania czegoś — wyjazdu, projektu, pracy. Patrzymy na te zniszczone plany i mówimy: przecież naprawdę chcę być zdrowa, ta choroba psuje mi wszystko. W istocie na poziomie świadomym nikt nie chce chorować, ale dolegliwości biorą się z podświadomości. Z tej części nas, która jak małe dziecko tęskni za przytuleniem i miłością, a projekty i plany ma bardzo głęboko w nosie. Dla tego złaknionego uczuć malucha nie mają znaczenia straty materialne ani inne kłopoty prowokowane przez chorobę. On tylko czeka na przytulenie i zapłaci za to każdą cenę.
Właśnie dlatego zacznijmy od tego aspektu — od pokochania siebie. Od dania sobie tak dużej dawki miłości, żeby zaczęło nam się odbijać różowymi landrynkami. Nic nas lepiej nie uzdrawia niż miłość, ponieważ zaspokaja potrzeby wewnętrznego dziecka i pozwala podświadomości na rozpoczęcie procesu uzdrawiania. Można sobie taką medytację zrobić samemu i najpierw ukochać wewnętrzne dziecko, a następnie nakłonić je do współpracy w procesie zdrowienia. Kiedy dostaniemy od niego energię na powrót do zdrowia, stanie się to bardzo szybko. Właśnie dlatego, że w nim zapadają najważniejsze decyzje dotyczące ciała.
ĆWICZENIE
Kup wcześniej pluszowego misia. Znajdź spokojne miejsce i zapal świecę, która wyłapie i oczyści emocje. Możesz włączyć spokojną, relaksacyjną muzykę. Połóż się lub usiądź z wyprostowanym kręgosłupem, trzymając przy sobie misia. Zamknij oczy i powędruj w przeszłość. Przeszukaj zasoby wspomnień i spróbuj odnaleźć taką chwilę, kiedy jako małe dziecko poczułeś ból, rozpacz lub odrzucenie z powodu zachowania swoich rodziców. Przywołaj w myśli tę sytuację.
Spójrz na wszystko z boku, z perspektywy dorosłej, mądrej osoby. Zobacz — jak w filmie lub na scenie — to kilkuletnie wystraszone dziecko, jak kuli się przed krzyczącym na nie ojcem lub rozzłoszczoną matką. Zadaj sobie pytanie: co czuje to malutkie dziecko? Czego potrzebuje od swojego rodzica? Czego pragnie, a nie dostaje? Co chciałoby usłyszeć? Przypomnij sobie te emocje i pragnienia.
Następnie wkrocz w tę sytuację i podejdź do tego dziecka, jako osoba dorosła i silna, jaką teraz jesteś. Ofiaruj mu to wszystko, czego nie dostało. Zacznij od serdecznych słów: kocham cię, widzę, jestem przy tobie, będę odtąd zawsze. Chronię cię, wspieram i zawsze będę to robić. Pomogę ci, ilekroć będziesz tej pomocy potrzebować. Potem najczulej jak umiesz, przytul je do serca, ukochaj
i ukołysz w ramionach. Spraw, by poczuło się bezpieczne i kochane. Bądź w tym maksymalnie empatyczny, dając dziecku dokładnie to, czego potrzebuje. To, czego sam nigdy jako dziecko nie dostałeś. Powiedz mu te słowa, które zawsze chciałeś usłyszeć od rodziców. Wykonaj te gesty, których tak bardzo pragnąłeś doświadczyć. Kiedy poczujesz, że to dobra pora, możesz ofiarować mu misia, którego trzymasz w rękach. Niech stanie się symbolem twojej obietnicy, że odtąd zawsze już będziecie razem.
Pozwól sobie wejść w ten proces głęboko. Odczuwaj całym sobą. Poczuj wzruszenie, niech popłyną łzy. Nie blokuj uczuć. Kiedy uznasz, że wystarczy, zmniejsz dziecko tak, jak robimy to ze zdjęciem na ekranie komputera czy komórki i umieść je razem z misiem w swoim sercu. Zapewnij je, że teraz jest już zawsze z tobą. Wykonaj kilka głębokich oddechów i otwórz oczy.
To ćwiczenie można znaleźć w innej mojej książce. Powtarzam je, ponieważ jest proste i bezpieczne, każdy może je sam wykonać. Natomiast zachęcam też do poszukania czegoś dla siebie. Niektórzy mogą potrzebować pomocy doświadczonego specjalisty i przejścia terapii w gabinecie, inni medytacji prowadzonej głosem. Ważne, by rozpoznać w sobie takie właśnie wzorce i odnaleźć metodę, która okaże się najbardziej pomocna.
Zazdrość
Z braku miłości, szczególnie w dzieciństwie, bierze się kolejna trudna emocja — zazdrość, zwykle mocno połączona z żalem i pretensją, a więc mogąca prowadzić do chorób płuc i nowotworów wszelkiego rodzaju. A w ślad za nią czasem też zawiść, która dodatkowo wzbogacona jest nienawiścią i agresją. Może uderzyć w układ żółciowy, wywołać podagrę, rozmaite infekcje, a przy atakach gniewu prowokować poparzenia skóry. O ile zazdrość o to, że ktoś ma coś ładniejszego bywa motywacją do zdobywania podobnej rzeczy dla siebie, o tyle zawiść jest destrukcyjna i prowadzi do niszczenia tego, czego zazdrościmy innej osobie. Jest też oporna w terapii, ponieważ zawistna osoba najczęściej nie potrafi przyjąć dobra. Chce je odrzucić i zniszczyć. Podobnie jak odrzuca życzliwych sobie ludzi, tylko dlatego, że uważa ich za lepszych od siebie.
Obserwuję często sytuacje, w których zawiść koduje się w ludziach właśnie wtedy, kiedy rodzice wyróżniają innego malucha. To ten pierwszy moment poczucia odrzucenia, który rozrasta się czasem w paskudne uczucie zawiści. Dziecko zawsze łaknie miłości i jeśli rodzic nie ma dla niego czasu, bo zajmuje się młodszym bratem lub siostrą, to utrwala się w nim silny ból, który potrafi trwać przez całe dorosłe życie. Jednak oprócz bólu, rodzi się też potrzeba walki o stracone zainteresowanie, które przejawia się atakowaniem rodzeństwa. To „bardziej kochane” maleństwo staje się wrogiem, a nie przyjacielem, jakim być powinno. Jakie to przykre, nienawidzić własnego brata czy siostry. Dodać tu warto, że w dorosłym życiu przenosi się tę agresję na dowolnych innych ludzi — w pracy, w rodzinie, wśród znajomych.
Emocje te są bardzo powszechne. Widać je stale w rozmaitych sytuacjach wokół nas, dominują w filmach i powieściach obyczajowych. Z zazdrości ludzie mogą nienawidzić, a nawet mieć mordercze myśli. I nie mam tu na myśli klasycznego Otello, lecz codzienne złośliwe ataki przy każdej okazji. Według moich obserwacji zawiść jest drugim co do częstotliwości występowania powodem niechęci i agresji słownej — pierwszym są odmienne poglądy polityczne. I niestety, zgodnie z zasadą lustra przyciąga to do nas bardzo charakterystyczne odzwierciedlenie. Ludzie, którzy zazdroszczą innym — sami są zdradzani, by jeszcze bardziej zazdrościć.
Dla klarowności wyjaśnię, że pisząc o zdradzie nie mam na myśli tylko spraw wierności małżeńskiej. Zdradą jest przecież zachowanie rodzica, który coś obiecuje i nie dotrzyma. Zdradzają nas niesłowni przyjaciele, oszuści wszelkiej maści, a nawet nasza rodzina. Jeśli zatem ktoś bliski nam emocjonalnie — rodzic, siostra, przyjaciel, małżonek — wybiera kogoś innego, zamiast być lojalnym wobec nas, u podstaw leży schowana głęboko w sercu zazdrość.
Jak sobie pomóc i jak wyleczyć się z tendencji do zazdrości? Przede wszystkim warto zrozumieć, że nie czujemy zawiści o coś lub o kogoś. Osoba, przedmiot czy sukces, które powodują, że zieleniejemy, to tylko zewnętrzne objawy. Prawdziwa trucizna jest w środku nas. To ten ból z dzieciństwa, to przemożne poczucie odrzucenia, bycia gorszym i niepotrzebnym, to przekonanie, że nikt nas nie chce i nie kocha.
Jedna z moich klientek zapytana, co naprawdę czuje, kiedy mówi, że jest zazdrosna o męża, który flirtuje z inną, opisała mi ciekawy obrazek. Powiedziała, że jest jak mały, głodny szczeniaczek, który leży wyrzucony w błocie i na deszczu, z daleka od jakiejkolwiek pomocy. Dookoła tylko błoto i woda i bardzo zimny wiatr. Ta przejmująca wizja pokazuje prawdziwe podłoże zazdrości, ponieważ odwołuje się do naszego wewnętrznego dziecka. To metafora jakiegoś zdarzenia z dzieciństwa, kiedy ta kobieta poczuła się porzucona i odepchnięta przez rodziców. Mały piesek na deszczu to ktoś bezradny, kochający, kto liczył na miłość i wsparcie, a dostał wielkiego kopniaka. Jest to wyraźnie układ: malutkie i bezbronne dziecko — rodzic. A nie żona i mąż, bo dlaczego żona miałaby być wobec swojego partnera malutka i bezbronna? Trafiłam na wyjątkowo wrażliwą i szczerą osobę. Większość z nas ukrywa takie uczucia pod agresją i w chwili zazdrości ujawnia jedynie gniew.
Jak zatem sprawić, by zagubiony w deszczu szczeniaczek stał się na powrót silnym, dużym i szczęśliwym psem? Odnaleźć w sobie swoją moc. To, czego zazdrościmy innym, jest naszym potencjałem. Ludzie sukcesu nas inspirują do tego, byśmy odkrywali własne możliwości. To, co widzimy u innych, możemy rozwijać w sobie, zamiast tracić energię na atakowanie tamtych osób. Zobaczmy w osiągnięciach drugiego człowieka piękno, zachwyćmy się nim. To, co kochamy i podziwiamy, przyciągamy do siebie.
Ważne, by poczuć się doskonałą istotą, która nikomu niczego zazdrościć nie musi, bo ma w sobie wszystko, czego pragnie i potrzebuje. Przychodzimy na świat wyposażeni idealnie we wszystko, co może sprawić, że będziemy szczęśliwi i spełnieni. Nie musimy z nikim się porównywać. Jesteśmy absolutnie doskonali. Wystarczy podnieść poczucie wartości i nauczyć się doceniać swoje piękno.
Odczuwanie zazdrości przenosi nas w czasie w przeszłość do tej chwili, kiedy rodzice nas odrzucili, zdradzili i zawiedli. Warto jednak pamiętać, że to oni popełnili błąd, nie umiejąc pochwalić własnego dziecka, porównując je z kimś obcym lub faworyzując jedną z pociech, kosztem drugiej. W tym pierwszym przypadku rodzice bez wątpienia sami padli ofiarą kompleksów, skoro zamiast miłości i starań we własnym potomku, szukali ideału zawyżając wymagania.
Brak poczucia bezpieczeństwa
Jednym z najbardziej powszechnych problemów, które nas dotykają, jest brak poczucia bezpieczeństwa, którego objawem jest lęk. W odróżnieniu od fizjologicznego strachu, będącego reakcją na autentyczne zagrożenie, lęk jest irracjonalny. Rodzi się w podświadomości, jako bezsensowne wyobrażenie lub reakcja na pamięć o minionym traumatycznym doświadczeniu. Często nie umiemy nawet powiedzieć, czego się boimy. Czujemy panikę i już. To nas wyłącza z życia i upośledza normalne funkcjonowanie. Nieleczone stany lękowe prowadzą do ciężkich chorób psychicznych, z których najpopularniejsza jest depresja. A najlżejszą dolegliwością związaną z lękiem jest uporczywa bezsenność.
Na poziomie ciała fizycznego lęk przejawia się czasem nadwagą, która wałami tłuszczu próbuje chronić nas przed światem. Dolegliwości związane z układem oddechowym: astma, duszności, ucisk w gardle są wyrazem strachu przed życiem. Blokowanie pobierania odżywczego powietrza to brak zgody na istnienie. Podobnie symbolicznie przedstawiają to schorzenia żołądka i zaburzenia odżywiania: wszelkiego rodzaju mdłości, niestrawności, biegunki, brak apetytu, anoreksja i bulimia. Nic w tym zaskakującego — przecież jeśli jesteśmy w silnym stresie, doświadczamy dolegliwości ze strony układu pokarmowego, a co najmniej rozwolnienia i wymiotów. Popularna zgaga to lęk podniesiony to potęgi.
Kiedy rozmiar paniki staje się skrajnie wielki, człowieka może dosięgnąć amnezja, czyli dziwny sposób na ucieczkę przed tym, czego się boimy. Paraliż i zanik mięśni to również reakcja ciała na bardzo silne zaburzenie poczucia bezpieczeństwa. Aby zrozumieć, dlaczego właśnie takie schorzenia odpowiadają lękom, wystarczy sobie uświadomić, co się z nami dzieje w przypadku ataku paniki. Ileż to razy słyszymy od kogoś, że go „zamurowało”, że „nogi wrosły mu w ziemię” lub stał „jak sparaliżowany”. Tak nasze ciało reaguje na silny stres. Jeśli tkwimy w długotrwałym lęku, to nasze tkanki zaczynają reagować tak samo.
Z silnym lękiem związane są wszystkie choroby przewlekłe, a szczególnie półpasiec. Skóra jest symboliczną barierą chroniącą nasz przed światem. Jeśli choruje, jeśli pojawiają się na niej zmiany, wypryski, egzemy to znaczy, że boimy się zranienia przez świat zewnętrzny. Dotyka to zwłaszcza osób delikatnych i wrażliwych. Choroby stawów biodrowych i stóp to strach przed działaniem, przed pójściem naprzód. Bóle głowy to zarówno krytykowanie samego siebie, jak i lęk, że się nie nadajemy, że nie robimy czegoś dobrze. Oczy pokazują, gdzie widzimy największe zagrożenie — krótkowidz boi się przyszłości, dalekowidz — teraźniejszości. Dziwne? Otóż wcale. Pomyślmy, co robi małe dziecko, kiedy się czegoś boi? Zasłania oczka rękami. W każdym z nas jest takie malutkie dziecko, nazywa się podświadomością
Lęk jest esencją złej energii. Przede wszystkim dlatego, że blokuje przepływ tej dobrej, która odżywia ciało i duszę. Permanentny lęk nas po prostu zabija. Jestem zdania, że nie powinniśmy pozwalać sobie na to, by się w nas rozgościł. Trzeba go jak najszybciej likwidować wszelkimi dostępnymi sposobami. Wbrew powszechnej tendencji wśród uzdrowicieli jestem też zdania, że nawet tabletki uspokajające są mniej szkodliwe niż sam lęk. Potwierdzenie znajdziemy tutaj w obrazie aury — lęk ją uszkadza, podczas gdy podanie tabletki na uspokojenie powoduje, że aura się wygładza i odzyskuje naturalny wygląd. Oczywiście najlepiej korzystać ze zdrowszych metod, ale w krytycznej sytuacji trzeba pójść po rozum do głowy i ratować się chemicznym środkiem, pamiętając, że to tylko tymczasowy sposób, a docelowo należy wybrać się na terapię. Jeśli jest taka konieczność.
Pamiętajmy, że czasem boimy się czegoś konkretnego, dlatego punktem wyjścia jest nazwanie swojego strachu. Podstawą zatem będzie odpowiedź na pytanie: czego się boję. Wówczas można poprowadzić ze sobą dialog, który ma na celu wykazanie, że w istocie nic nam naprawdę nie grozi, że o wiele gorsza jest nasza wyobraźnia. Na wszystko można znaleźć sposób i bywa tak, że kiedy głośno nazwiemy urojone zagrożenie, to ono nagle znika. Podobnie jak straszydła spod łóżka znikają, kiedy tylko zapalimy światło w pomieszczeniu.
Klasyczna psychologia dysponuje wieloma ćwiczeniami oddechowymi, dzięki którym skutecznie usuwa się lęki ze swojej przestrzeni. Głęboki przeponowy oddech odcina nas od emocji i zasila energetycznie. Podniesienie energii osłabia lęk. Można też zapisać się na konkretną psychoterapię do dobrego specjalisty. Zaniedbany lęk bardzo męczy, niszczy całą radość życia, a ostatecznie może nawet zamienić się w depresję, z którą doprawdy żartów nie ma. Dlatego właśnie powtórzę, że nie należy lęków lekceważyć. Trzeba je leczyć.
Oprócz tego można pomagać sobie innymi metodami. Jeśli ktoś pracuje z afirmacjami, może ułożyć sobie odpowiednie, dopasowane do problemu i systematycznie je powtarzać. Najprostsza i bardzo ogólna: JESTEM BEZPIECZNY. UFAM PROCESOWI ŻYCIA. Jeśli ktoś pracuje z metodą EFT — może ustawić sobie odpowiednie rundki. Polecam gotowy tapping na ten temat prezentowany przez Brada Yatesa — jest udostępniony w Internecie. Osoby zajmujące się Reiki, mogą ułożyć właściwe intencje do zabiegów na sytuację i równoważyć czakry. Jeśli ktoś ma tylko pierwszy stopień, zalecam częste przykładanie rąk w okolicy splotu słonecznego. Warto zastosować metody kwantowe lub popracować z koherencją serca.
Skuteczna może okazać się modlitwa. Prośba o ochronę i bezpieczeństwo, poparta głęboką wiarą, jest w stanie przekodować negatywny wzorzec. Jeśli z głębi serca zaufamy Najwyższej Sile, to powinniśmy poczuć się naprawdę chronieni. Wszystko zależne jest od prawdziwości i głębokości naszej wiary. Przypomnijmy sobie słynny cytat z Psalmu XXIII: „Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną…” Czy trzeba czegoś więcej?
Z duchowych praktyk szczególnie polecam pracę z Fioletowym Płomieniem, bardzo skutecznie usuwa wszelkie lęki. Efektywna może być też każda inna praca z Aniołami. Jest wiele rytuałów i modlitw, które służą powierzaniu siebie i proszeniu o ochronę. Archanioł Michał chroni nas przed negatywnymi energiami, również tymi, które wypływają z naszego lęku. Można prosić go o odwagę i umiejętność zbudowania poczucia bezpieczeństwa. Można z wiarą odmawiać modlitwy do Anioła Stróża, które z założenia zawsze mówią o tym, byśmy byli chronieni.
Pomocne będą wszystkie sposoby oparte na pozytywnym myśleniu. Można systematycznie prowadzić Dziennik Wdzięczności lub codziennie tworzyć listy pozytywnych zdarzeń. Pomoże to spojrzeć na świat bardziej pogodnie i dostrzec jego dobre strony. Warto skupiać się na przyjemnych myślach, wspominać korzystne wydarzenia, tworząc klimat piękna i bezpieczeństwa wokół nas. To wzmacnia tworzenie w podświadomości właściwego wzorca.
ĆWICZENIE
Znajdź spokojne, ciche miejsce, usiądź wygodnie i zamknij oczy. Pomyśl o swoim lęku. Skup się przez chwilę i zastanów, w którym miejscu ciała go czujesz najmocniej. Połóż tam dłoń i pozwól sobie poczuć tę emocję, jak wielką kłującą kulę.
Wyobraź sobie, że na chwilę wyjmujesz tę kulę i trzymasz w dłoniach przed sobą jak piłkę. Zobacz jaka jest? Jaki ma kolor? Jaka jest duża? Jak wielkie są kolce? Jak bardzo ma chropowatą powierzchnię? Zobacz i poczuj wszystko ze spokojem.
A teraz wykorzystaj swoją moc umysłu do stopniowej zmiany. Zacznij od usunięcia kolców i wygładzenia powierzchni. Rób to cierpliwie i metodycznie. Może to trwać sekundę lub dziesięć minut. Wszystko zależy od Twoich indywidualnych zdolności. Spraw by stała się aksamitna, pokryj ją mięciutkim pluszem. Potem zmień jej kolor. Znajdź taki, który dobrze Ci się kojarzy, w którym odnajdujesz poczucie bezpieczeństwa i ciszę. Niech stanie się na przykład różowa lub jasno fioletowa albo złocista. Na koniec nie spiesząc się — pomniejsz ją. Niech stanie się wielkości piłeczki pingpongowej lub małego koralika.
Teraz możesz z powrotem włożyć eteryczną kulkę tam, skąd została wzięta. Jest w Tobie na powrót, ale malutka, pluszowa i bez kolców. Poczuj, że nie ma ona negatywnego znaczenia. Twój lęk został oswojony. Weź głęboki oddech i otwórz oczy.
Niechęć do życia
Biologicznie jesteśmy tak zaprogramowani, że chcemy żyć i instynktownie bronimy siebie przed każdym zagrożeniem. To atawizm równie silny jak potrzeba przedłużania gatunku. To także kod absolutnie niezbędny, by istnienie trwało i rozwijało się. Dotyczy to wszystkich przejawów i form życia na Ziemi. A jednak człowiekowi udało się jako pierwszemu złamać ten program i zapragnąć śmierci. Człowiek jest chyba jedynym gatunkiem, który dobrowolnie odbiera sobie życie z powodów emocjonalnych.
Nie chcę dyskutować w tym miejscu o eutanazji ani o skrajnych sytuacjach, kiedy życie jest pasmem fizycznego bólu. Natomiast pragnienie śmierci u zdrowej fizycznie osoby, która nie cierpi z powodu głodu czy innej fizycznej udręki jest nienaturalne. Jest zaburzeniem, zachowaniem sprzecznym z biologią naszego ciała i z samym życiem na Ziemi. Pojawia się w wyniku dotkliwego i zwykle długotrwałego bólu emocjonalnego, np. żałoby, poczucia odrzucenia, braku sensu istnienia, przemożnego poczucia winy. Bywa tak, że takie uczucia doprowadzają człowieka do depresji, a nawet samobójstwa, co pokazuje ogromną destrukcyjną siłę takiego zjawiska.
Pozornie emocjonalne cierpienie wydaje się być tak samo trudne jak udręka fizyczna, skoro doprowadza czasem do krańcowych rozwiązań. A jednak jest między nimi jedna ogromna różnica. Ponieważ ból emocjonalny wynika z niewłaściwego poglądu, to można go dosyć szybko uwolnić. Pogląd przecież można zmienić, a wtedy ból ustąpi. W przypadku fizycznego cierpienia natomiast potrzebne są środki farmakologiczne, ale ich skuteczność bywa ograniczona. Prawdę mówiąc każdy ból fizyczny jest często także efektem niewłaściwych wzorców, więc zmiana podejścia prowadzi ostatecznie do uzdrowienia, jednak to może być proces długotrwały.
Ponieważ przyczyny niechęci do życia bywają rozmaite, trudno tu podać jednoznaczne wskazówki. W przypadku żałoby zmiana programu wymaga czasu. Żałoba to proces, na który trzeba sobie pozwolić, ale też należy wiedzieć, by go kiedyś zakończyć. Z dojrzałością zaakceptować to, co się wydarzyło i odważyć się iść dalej przed siebie. Zauważyć, że słońce nadal świeci, trawa dalej rośnie, ptaki ciągle cierpliwie śpiewają. Uwierzyć, że przed nami jeszcze wiele ciekawych spotkań i wiele cudownych doświadczeń. Pomaga duchowe spojrzenie na temat, zrozumienie, że niczyje życie nie kończy się z chwilą śmierci. Warto otworzyć się na zaakceptowanie przemijalności istnienia w ziemskich warunkach i zaufać, że będzie ciąg dalszy. Zamiast płakać z powodu straty ukochanej osoby, można skupiać się na wdzięczności za każdą wspólnie spędzoną chwilę. Jeśli jednak nie umiemy oderwać się od żalu i iść do przodu, potrzebujemy profesjonalnej terapii, a może nawet leków.
Czasem żałobą jest rozstanie z ukochaną osobą, która co prawda nadal żyje, ale daleko od nas. Zdarza się, że nie umiemy sobie wyobrazić dalszego ciągu swojego istnienia bez tego człowieka. Zmiana, która nastąpiła, poraża nas. Lęk paraliżuje. Zwykle wymaga to działania na kilku poziomach jednocześnie. Po pierwsze uzdrawiamy swój lęk i budujemy wzorzec własnej siły, zaradności, zdolności. Trzeba uwierzyć, że życie bez tamtego człowieka jest nadal możliwe, że wcale nie będzie gorsze czy smutniejsze. Będzie inne. Może być nawet lepsze i ciekawsze. Jakże często odkrywamy, że drugi mąż, druga żona, trzeci partner, czwarta partnerka dają nam o wiele więcej miłości i radości, niż kiedykolwiek podejrzewaliśmy.
Doświadczyłam tego. Wiem, o czym piszę. Kiedy rozstałam się z ukochanym mężczyzną, miałam takie poczucie, jakby świat się dla mnie zakończył. Dziwiło mnie, że wstaje nowy dzień, ludzie jakby nigdy nic chodzą sobie ulicami. Wewnątrz mnie wszystko zastygło jak zamrożone. Myślałam, że zgasnę. Nie zgasłam. Spotkałam się z kimś i zaczęłam nieśmiało uśmiechać. Zrobiłam obiad. Obejrzałam film. Przeczytałam książkę. Z każdą mijającą godziną moje serce rozmrażało się. A potem spotkałam mojego męża i zakochałam się na nowo, a wszystkie miłosne doznania przerosły moje najśmielsze oczekiwania. Dzisiaj śmiałabym się z tamtego mojego lęku i zamrożenia, było to takie dziecinne. A tamto uczucie nie dorastało do pięt temu, co jest moim udziałem teraz. Ale dzięki temu trudnemu doświadczeniu wiem, że każdy ból mija, a wszechświat przynosi nam ciągle nowe niespodzianki.
Bardzo często niechęć do życia pojawia się jako wyraz poczucia beznadziejności, braku sensu istnienia. Wyrasta z niskiego poczucia wartości, braku przynależności, kulenia się przed światem. I tutaj jest droga najbardziej oczywista — pokochanie siebie, odnalezienie w sobie Światła i piękna, dostrzeżenie całej swojej cudowności. Nie potrzebujemy do tego nikogo, tylko samych siebie i odwagi, by coś zmienić. To nasza własna ewaluacja posadziła nas w szarym kącie i zachęcała do zniknięcia. Wystarczy podnieść głowę, wyprostować ramiona i kładąc dłonie na sercu powiedzieć do siebie głośno i wyraźnie: „Jestem Światłem i miłością. Jestem wspaniały taki, jaki jestem! Kocham siebie na wszystkich poziomach istnienia. Kocham każdą iskrę swojego bytu. Jestem cudowną Boską Istotą. Lśnię.” I zalśnić z całych sił.
Człowiek jest istotą społeczną, szuka zatem uznania i zachwytu w oczach innych, a kiedy go nie znajduje, to spuszcza głowę i kuli się. Tymczasem inni patrzą na nas poprzez pryzmat własnych poziomów kochania. Jeśli nie uśmiechają się do nas, nie tulą, nie chwalą, to oznacza tylko, że sami nie kochają siebie wystarczająco, że nadal w lustrze widza potwora. Tak działa Prawo Przyciągania, a my zgodnie z tym prawem spotykamy na swojej drodze tylko takich, którzy nie lubią siebie, podobnie jak my sami. Kiedy nie oglądając się na innych damy sobie mnóstwo miłości, ciepła i troski, wówczas zaczniemy spotykać ludzi z uśmiechem w oczach. Ludzi, którzy okażą nam szacunek i sympatię.
Kiedy nie czujemy się potrzebni i kochani, wszechświat gaśnie i szarzeje w naszych oczach. Ale my zawsze mamy wybór. Możemy to zmienić, zmieniając własne myślenie. Możemy cierpliwie dzień po dniu kłaść dłonie na sercu i zapewniać siebie samych o miłości. Możemy każdego dnia wypisywać całą listę swoich pięknych, wartościowych cech. Możemy każdego dnia zrobić coś dobrego dla siebie. Możemy iść na spacer i przytulić się do drzewa — ono nas nie będzie oceniać. Na naszą miłość odpowie miłością. Możemy usiąść nad wodą i patrzeć w jej spokojną toń tak długo, aż poczujemy w sercu harmonię. Możemy zjeść dobre lody, powąchać kwiaty, posłuchać dobrej muzyki. Możemy napełniać zmysły pięknem tak długo, aż poczujemy, że życie jest dobre. Bo jest. Czasem tylko nie dostrzegamy jego kolorów.
Piękno jest cudownym narzędziem uzdrowienia, ponieważ piękno wprowadza do naszego jestestwa mnóstwo zachwytu, a stąd już bliska droga do miłości i szczęścia. Kiedy czujemy, że wszystko traci sens, warto pójść w ładne miejsce — do parku, do lasu, nad wodę. Albo słuchać dobrej muzyki. Albo — jeśli za oknem szarobura zima — to w sieci oglądać cudowne obrazy, grafiki czy nawet komedie. Piękno jest wszędzie. Jeśli tylko naprawdę zechcemy — znajdziemy je i wypełnimy nim oczy i uszy, całą duszę, wszystkie komórki ciała i wszystkie myśli. To nas uleczy. Uwolni od żalu i narzekania. Wprowadzi w szarość bytu całą paletę kolorów. Jeśli zatem cierpimy z powodu niechęci do życia, to jedyne, co trzeba zrobić — pokochać życie na nowo.
ĆWICZENIE
Zapewnij sobie chwilę spokoju. Usiądź wygodnie i zapal świecę. Na przygotowanej wcześniej dużej kartce lub w swoim zeszycie wypisz około 30—40 rzeczy i zjawisk, za które jesteś wdzięczny. Pisz w formie: „Dziękuję za drzewa za oknem” albo „Jestem wdzięczny, że za moim oknem rosną drzewa”.
Wypisz wszystko, co sprawia ci radość lub co uznasz za dobre i wartościowe. Pamiętaj o prostych rzeczach, takich jak telefon od dawno niewidzianego znajomego albo piękny sen, czy ciekawy odcinek ulubionego serialu. Doceniaj drobiazgi.
Powtarzaj to ćwiczenie codziennie, co najmniej przez 30 dni.
W ten sposób uczymy się odczuwania i rozwijania wdzięczności. Można założyć specjalny zeszyt i nazwać go Dziennikiem Wdzięczności, jak robią to niektórzy. Ale w tym miejscu sztuka polega na nauce dostrzegania dobra. To efekt dodatkowy popularnego ćwiczenia. Uczy nas ono zauważania, że życie jest pełne pięknych i dobrych zjawisk. Być szczęśliwym nie oznacza cieszenia się z wygranej na loterii, bo taka wygrana pada zbyt rzadko. Polega to na codziennym odczuwaniu radości z zieleni drzew rosnących za oknem albo z przyjemnie spędzonego popołudnia, z ciekawej książki czy sympatycznego spotkania. A nawet z błogiej chwili dla siebie w miękkim fotelu z ulubioną herbatką. Szczęśliwy człowiek to nie milioner, który kupił sobie nowy jacht, tylko osoba, która umie zauważać miłe chwile i odczuwać błogość z tego powodu, że są. Szczęśliwe życie składa się z tysięcy takich momentów. Jeśli je doceniamy, to istnienie staje się bajeczną, wielobarwną mozaiką rozświetloną mnóstwem światełek. Jeśli ich nie widzimy, to wydaje nam się, że jest ciemno i szaro.
To my zawsze wybieramy, co jest dla nas dobre i przyjemne. Bardzo często doświadczamy przyjemności, odprężenia, spokoju, ale kompletnie nie umiemy tego dostrzec. Żyjemy na pół oślepieni, jakby życie składało się wyłącznie z problemów i trudności. Silne emocje nas poruszają, zabarwiają, ożywiają i tworzymy taki ogląd świata, w którym osią bycia jest ból. To iluzja. Mamy w życiu wszystko, w tym także mnóstwo dobra i piękna, tylko trzeba nauczyć się je widzieć.
Upór
Bardzo często spotykam się z sytuacją, w której ktoś koniecznie chce mieć rację. I nie odpuści za żadne skarby, bo racja to dla niego rzecz święta. Zjawisko tak powszechne i dziwaczne, że doczekało się przysłów i anegdot. A nawet charakterystycznych komediowych scen, które po wielu latach powtarzamy z rozbawieniem: „sąd sądem, a racja musi być po naszej stronie”. Takie śmieszne przerysowanie obnaża całą absurdalność uporu i zamknięcia na to wszystko, co można zyskać otwierając zasklepiony umysł. A przecież po drugiej stronie naszych przekonań leży cały wszechświat ogromnych możliwości. W tym często o wiele bardziej korzystnych niż to, co trzymamy w zaciśniętej pięści.
Zacięta obrona swojej racji zwykle mnie śmieszy, ponieważ upór u człowieka sprawia, że natychmiast widzę malutką dziewczynkę czy chłopczyka na poziomie piaskownicy. Nikt dojrzały się nie upiera, przecież idąc na kompromis można swoje przekonania zachować, nie są czymś do odebrania. W elastycznym podejściu chodzi tylko o dopuszczenie innej możliwości. O uchylenie drzwi i sprawdzenie, czy to, co jest za nimi, nie jest przypadkiem lepsze i milsze niż to, czego kurczowo się trzymamy.
Dorosły człowiek powinien wiedzieć, że postęp to zmiana. Gdyby wszyscy byli tak uparci, to nadal mieszkalibyśmy w jaskiniach i polowali na mamuty. Prawdziwy rozwój polega na przyjęciu możliwości, że to co wiemy, nie jest wszystkim, że może być coś więcej. Koło wynaleziono tylko dlatego, że ktoś odpuścił uparte przekonanie, że przemieszczać możemy się wyłącznie z pomocą nóg. Otworzył się na inną możliwość i zadał kwantowe pytanie: „jak może być jeszcze lepiej?”
Przesadne bronienie swojej racji jest też pułapką, która osadza człowieka w świadomości ubóstwa. Niewiele się o tym mówi, a przecież pozytywne myślenie, będące esencją Prawa Przyciągania wymaga zmiany poglądów. Kiedy zaczynamy świadomie pracować z budowaniem dobrobytu, powinniśmy otworzyć się na coś, czego wcześniej nie chcieliśmy widzieć i akceptować. W miejsce zamartwiania się o jutro wprowadzamy wiarę z szczęśliwy los. W miejsce braku — poczucie obfitości. W miejsce przekonania o pechu — planowanie pomyślnych wydarzeń. W pewien sposób prosperująca świadomość wymaga na samym początku odrzucenia starych wzorców i powiedzenia sobie wyraźnie: „nie miałem racji — wszechświat jest dobry, a człowiek może być naprawdę szczęśliwy”.
Warto w tym miejscu dokładnie przyjrzeć się swoim przekonaniom i odnaleźć te wszystkie, które nam nie służą, aby je zmienić na korzystne wzorce. Problem jednak w tym, że w głębi duszy możemy nie dawać na to przyzwolenia. Możemy kurczowo trzymać się przestarzałego poglądu, że nie można być bogatym bez ciężkiej pracy albo że pozytywne myślenie nie działa. Czasem odkrywamy, że tkwimy w takim właśnie impasie — z jednej strony pozytywne afirmacje, a z drugiej brak wiary, że to cokolwiek da. Efekt — do przewidzenia. Nic dobrego z tego nie wyjdzie.
Aby stać się Świadomością Prosperującą trzeba zrezygnować z uporu i nauczyć się otwierać na inne poglądy, stworzone — wymyślone przez innych ludzi. Trzeba też czasem umieć zadać sobie pytanie: „a co jeśli nie mam racji?”. Są ludzie, którzy wszystko robią w taki sposób, by udowodnić całemu światu, że to oni się nie mylą. Wyobraźmy sobie przez chwilę takiego człowieka. Jest smutny, nieszczęśliwy i uważa, że życie jest złe, a Ziemia to padół łez. Zapraszamy go na szkolenie, uczymy metod, robimy z nim ćwiczenia i wspierany naszą silną energią wychodzi od nas pełen wiary w to, że teraz będzie lepiej. Jednak ta wiara jest na wierzchu, a pod spodem wibruje aktywny wzorzec: „to wszystko bzdury, świat jest okropny”. Jest to wzorzec pierwotny, silniejszy od nowych ćwiczeń i sprawi, że taki człowiek będzie nieświadomie wszystko robił w taki sposób, by móc nam udowodnić, że nie mamy racji. I że to on ma rację. Będzie swoim przekonaniem przyciągał zdarzenia potwierdzające jego wersję. Wszystko po to, by powiedzieć: „ha, miałem rację”. Taka maleńka satysfakcja opłacona wygórowaną ceną smutnego życia.
W ten sposób taki człowiek zamyka się na szczęście. Aby doświadczać cudów, trzeba się na nie otworzyć, czyli zbudować w sobie przekonanie, że cuda istnieją. Jeśli z góry zakładamy, że to bzdura, to jak możemy je wykreować? No, nie możemy. Dlatego jakąkolwiek pracę nad sobą warto zacząć od przekonania, że nie ma jednej prawdy, a na świecie istnieją rzeczy i zasady, o których nam się nawet nie śniło. Trzeba z ciekawością otworzyć drzwi i patrzeć, co fascynującego można za nimi zobaczyć. Trzeba przyjąć, że możemy nie mieć o czymś pojęcia i że do końca życia możemy się uczyć. A ta nauka nikomu ujmy nie przyniesie.
To, co absolutnie nas może zablokować, to trzymanie się jednej prawdy, jednej racji. To jak chodzenie po ruchliwej ulicy z zawiązanymi oczami. To jak przyjmowanie, że Ziemia jest płaska i brak zgody na zmianę poglądu. Warto też pamiętać, że syndrom „niewiernego Tomasza” nie służy naszemu rozwojowi. Nie można przyjmować, że istnieje tylko to, co możemy zobaczyć i że uwierzymy dopiero wtedy, gdy się coś stanie. Tak się bowiem składa, że Prawo Przyciągania działa odwrotnie — materializuje to, co widzimy wewnętrznym okiem, to w co wierzymy. Jesteśmy Stwórcami, którzy mogą wymyślać nowe światy i stratą energii jest czekanie, aż coś się samo wymyśli i stanie.
Na koniec jeszcze jedna informacja. Nie należy nikogo do swoich poglądów nawracać — często o tym mówię. Przede wszystkim dlatego, że zasada wolności, w tym wolności przemyśleń, jest niezbywalnym prawem każdego człowieka. Jeśli chcemy, by nam przysługiwała niezależność myślenia, musimy zaakceptować odmienne zdanie u innych. Poza tym przekonywanie kogoś do tego, w co my wierzymy, jest ogromną stratą energii. Również dlatego, że każda próba wywierania nacisku mentalnego jest dysharmonią. Taką samą jak każda inna przemoc. A dysharmonia to zawsze ogromna utrata energii i szkodliwe wzorce. Możemy tylko dyskutować i pokazywać sobie wzajemnie różne aspekty tego, co uważamy za wartościowe.
Osoba, która wchodzi w silne emocje gniewu czy nawet agresji, kiedy ktoś ma inne zdanie, to człowiek o niskim poczuciu wartości. To ktoś, kto swoją moc postrzega wyłącznie poprzez pryzmat bycia nieomylnym. Bywa, że inne poglądy przyjmuje jako brak szacunku do siebie. To absurdalne, ale spotkałam się z sytuacją, w której szacunek był dla pewnej osoby równoważny z przytakiwaniem jej niezależnie od wszystkiego. A to tak nie działa. Mamy prawo do swoich przekonań i możemy z sympatią traktować ludzi, którzy myślą w pewnych kwestiach zupełnie inaczej.
To jeden z tych tematów, w którym jestem jedynie obserwatorem. Co prawda mam swoje poglądy osadzone dość mocno i umiem ich asertywnie bronić, ale nie miewam problemu, by pójść na kompromis. Nie oceniam też ludzi, nawet wtedy, kiedy porażają mnie ich szokujące poglądy. To zawsze ich wybór i ich życie — cokolwiek mówią, w cokolwiek wierzą. W dzieciństwie uczono mnie, że mądrzejszy zawsze ustępuje. To bardzo korzystny program, który dziś procentuje, obdarzając mnie dużą dozą tolerancji. Mam też drugi ciekawy wzorzec, którego mocno się trzymam: chcę być szczęśliwa, a to, czy mam rację, jest zawsze na drugim miejscu.
Trudności z podejmowaniem decyzji
Czasem mamy trudności z podjęciem decyzji, zastanawiając się w kółko, co wybrać, co zrobić, jak postąpić. Tracimy mnóstwo czasu i doprowadzamy się nierzadko do bólu zębów (psychosomatyczny efekt długotrwałego wahania się i splątanych myśli). A wreszcie, kiedy posuniemy się do przodu o krok, to może się okazać, że zaczynamy żałować podjętych działań i najchętniej cofnęlibyśmy czas, by znów miotać się w skomplikowanych myślach i z trudem wybierać.
Najważniejsza informacja, która pomoże uwolnić się od tego problemu, to uświadomienie sobie, że każda decyzja jest najlepsza na dany moment. Każda jest idealnie dopasowana do harmonii Wszechświata i naszego w nim miejsca. Szkoda naszego czasu, szarpania się i zastanawiania, co wybrać. To nie ma żadnego znaczenia. Wszystko, cokolwiek się wydarza jest nam potrzebne. Nie ma złych decyzji.
Jeśli ktoś jest niezadowolony ze swojego małżeństwa i myśli, że mógł zdecydować inaczej, lepiej — nie żenić się z tą osobą lub nie wychodzić za mąż za tego pana — to jest w błędzie. Oczywiście mogliśmy dokonać innego wyboru, mamy przecież wolną wolę. Jednak warto pamiętać, że takie dwie dusze umawiają się ze sobą na wspólną pracę tu na Ziemi. Gdybyśmy zatem cofnęli magicznie czas, podjęlibyśmy dokładnie tę sama decyzję, bo tego właśnie chcieliśmy dla własnego rozwoju. Jest to zresztą też odbicie, jakie pojawia się w lustrze wszechświata. Ten związek odzwierciedla nasz wewnętrzny wzorzec. Przyciągamy do siebie to, co pokazuje wewnętrzna matryca. Nie możemy mieć innego męża czy żony niż pokazuje to wzorzec, który nosimy w sobie.
Każda decyzja jest ruchem energetycznym, który rozpoczyna cały cykl i rozwija nas wewnętrznie. Właśnie dlatego trzeba ją zasilać dobrymi myślami, wiarą i optymizmem, kiedy tylko zapadnie. Jeśli wątpimy, martwimy się i boimy, to zabieramy jej energię i wówczas dzieją się rzeczy zgodne z obawami, lecz nie te, których pragnęliśmy. Kiedy potem wzdychamy ciężko: „no tak właśnie myślałem, tego się bałem”, nie wiemy o tym, że byłoby całkiem inaczej, gdyby nie te wszystkie wątpliwości i lęki. Oto kolejny powód, dla którego warto myśleć pozytywnie.
Jest mnóstwo sposobów na podejmowanie decyzji, poczynając od rzucenia monetą, a kończąc na rozkładaniu kart lub pytaniu jasnowidza. Każda metoda jest dobra, jeśli tylko uwalnia nas od niepotrzebnego napięcia i strat energetycznych. Można też zadać sobie pytanie w ślad za mądrymi duchowymi nauczycielami: co by zrobiła miłość, będąc na moim miejscu? Albo: co by zrobił prawdziwy mistrz duchowy? Inne pytanie, które pomaga dokonać dobrego wyboru brzmi: czy to, co chcę zrobić przyniesie komuś lub mnie coś dobrego i czy nikogo nie skrzywdzi?
Jednym z najlepszych sposobów jest rozwijanie intuicji, która przydaje się nam w wielu życiowych sytuacjach. Pomaga nie tylko podejmować decyzje, ale też działać zgodnie z głosem duszy. Intuicja to ta pierwsza myśl, która się pojawia w naszej głowie lub pierwsze uczucie. W gruncie rzeczy wiele osób uniknęło przykrości tylko dlatego, że posłuchali swojego przeczucia. Warto czasem zadać pytanie swojemu sercu i poczuć w sobie odpowiedź. Jeśli coś budzi nasz niepokój i kojarzy nam się negatywnie, to być może nie jest tym, czego teraz właśnie potrzebujemy.
Intuicja ma też tę zaletę, że jest naszym własnym suflerem. Warto pytać samego siebie o swoje sprawy, bo to my będziemy potem zmagać się z efektami dokonanego wyboru. Inna osoba, nawet najbardziej nam życzliwa, ma inne preferencje, lubi co innego i może kochać wyzwania oraz przygody. A my niekoniecznie chcemy się szarpać z życiem i zdobywać szczyty cierpliwości. Jest to też ważny element odpowiedzialności za własne życie — umieć samemu zdecydować i potem powiedzieć: tak wybrałem i już, to moja sprawa i moje życie. Jedną z najgorszych opcji jest rezygnacja z samodzielności i oczekiwanie, że ktoś inny — rodzic, mąż, wróżka, terapeuta — powie nam, co mamy robić. Uzależnienie od doradców jest szkodliwe i blokuje jakikolwiek rozwój.
Dodam jeszcze, że słuchanie własnych przeczuć i odczuć może stanowić doskonały życiowy kompas. Kiedy ktoś pyta mnie, dlaczego na świecie jest tyle okrucieństwa, odpowiadam, że ludzie zatracili umiejętność słuchania siebie. Kiedy ktoś twierdzi, że świat jest zły, bo nikt nam nie mówi, co mamy robić i jak żyć, to zdecydowanie zaprzeczam. Dostaliśmy genialną instrukcję obsługi naszego życia. Wszyscy. Każdy wie doskonale, co robić należy, bo każdy ma w sobie wskazówkę, która wyraźnie pokaże, co jest właściwe i boskie, a co nie. Trzeba po prostu słuchać serca, a nie umysłu.
Wyobraźmy sobie taką sytuację, że jakiś człowiek chce zabić drugiego człowieka. Pyta wtedy swoich myśli, a one logicznie pokażą: zabijesz — zyskasz więcej pieniędzy, które tamtemu zabierzesz. Gdyby ta osoba zapytała serca, poczułaby zgrzyt, ból i dysharmonię — jednoznaczną wskazówkę, że to jest absolutnie złe. Przypomnijmy też sobie, co czujemy, kiedy dla odmiany podajemy rękę i pomagamy komuś. Kiedy przytulimy kogoś i pocieszymy, powiemy komuś dobre słowo, wówczas w sercu poczujemy radość i błogość. Wystarczy dokonywać takich wyborów, po których mamy w sercu harmonię, a unikać tych, które wywołują niemiłe odczucia. Oto najdoskonalszy ze wszystkich kompasów.
Niestety często spotykam ludzi, którzy nie chcą słuchać swojego serca. Zdarzyło mi się rozmawiać z osobami, które szły świadomie w mrok, a kiedy próbowałam delikatnymi pytaniami nakierować je w stronę Światła, zapewniały mnie, że wszystko jest dobrze, bo podążają za głosem swojego serca. Otóż nie. Żadne serce nie prowadzi w mrok. Słuchały swojego zakompleksionego ego. Szły tam, gdzie mogły bez pracy nad sobą poczuć się lepiej. Bez złośliwości można to porównać do wypapranego błotem brudasa, który najlepiej czuje się między innymi brudasami. Kiedy stanie obok czystych ludzi, czuje się źle.
Myślę, że zawsze wiemy, co należy zrobić, tylko czasem udajemy, że tego nie widzimy lub widzieć nie chcemy, zagłuszając uczucia racjonalizacją. Bo to, co podpowiada serce nie jest spójne z egoistycznym punktem widzenia i cywilizacją opartą na posiadaniu. Często też nie chce służyć maskowaniu kompleksów, a wiele niechlubnych czynów bierze się z potrzeby dowartościowania, z zazdrości i lęku przed krytyką. Świadomie też odrzucamy nasz najdoskonalszy duchowy kompas, naszą cząstkę boskości, aby nie wyjść na osoby naiwne i słabe. Łagodność, dobroć i serdeczność to potężna siła, którą mają odwagę dysponować tylko prawdziwi mistrzowie.
Uzdrawianie mocą umysłu
Moc umysłu jest rzeczą bezsporną. W ostatnich latach przeprowadzono wiele naukowych eksperymentów, które udowodniły ponad wszelką wątpliwość wpływ naszych myśli nie tylko na kondycję naszego ciała, ale także na nasze finanse, pracę, relacje, spełnienie marzeń. Modni obecnie mówcy motywacyjni przyciągają rzesze ludzi na swoje wykłady, a ich popularność wcale nie gaśnie, ponieważ słuchacze wracają z kolejnymi dowodami na potwierdzenie, że „to działa”. Wiem, bo u mnie też „to działa”, właśnie dlatego zajmuję się Prosperitą i w tej książce dzielę się między innymi Prawem Przyciągania zastosowanym w odniesieniu do naszego ciała.
Oczywiście praca z pozytywnym myśleniem nie polega na tym, że powtarzamy tępo „jestem zdrowy”, kiedy bolą nas stawy, kręgosłup łupie, a w żołądku wszystko się przewraca. Moc umysłu zaczyna pracować dla nas, kiedy stworzymy nowy korzystny program (pogląd) i uwierzymy w niego. Mamy go poczuć na wszystkich poziomach, mamy przekonać do niego podświadomość, aby i ona uwierzyła. Wtedy zaczynają się dziać dobre rzeczy dla nas, ponieważ to poglądy kształtują nasze życie.
Każdy z nas słyszał o zjawisku „placebo”. Pojawia się w tysiącach eksperymentów, jest więc faktem, a nie hipotezą. Dla mnie najważniejsze jest w tym miejscu pytanie: jak to się dzieje, że człowiek wraca do zdrowia po czymś, o czym myśli, że jest skutecznym lekiem, ale w istocie to wcale lekiem nie jest? Wiara czyni cuda, ale bardziej odpowiednie byłoby stwierdzenie, że nasz umysł czyni cuda. Moim zdaniem, nasze organizmy są tak genialne w swej strukturze, że umieją wszystko uzdrowić. Wszystko. Tabletki, które połykamy działają przede wszystkim na poziomie umysłu, tworząc program: „teraz wyzdrowieję” lub „teraz poczuję się lepiej”.
Nie wszyscy jesteśmy jednakowi, dlatego u niektórych placebo przynosi fantastyczne efekty, a pewien niewielki procent nie reaguje wcale. W tej mniejszej grupie ludzi moc umysłu nie została uruchomiona, ponieważ nie uwierzyli, że lek, który im podano, jest skuteczny. Jak wiadomo, także w tej grupie, w której uczestnicy przyjęli jakiś konkretny preparat, nie wszyscy zareagowali. Brak reakcji jest moim zdaniem równoznaczny z faktem, że dana osoba nie wytworzyła uzdrawiającego programu.
Wszystko zaczyna się i kończy w umyśle. To naczelny komputer zarządzający całym ciałem. To tam musi zostać wprowadzony odpowiedni program. Jeśli zostanie przyjęty, to w ciele znajdą się odpowiednie zasoby, aby uzdrowić chore komórki lub je usunąć i zastąpić zdrowymi. Nie będą nawet potrzebne żadne chemiczne preparaty i znajdujemy na to potwierdzenie w tych wszystkich przykładach cudownych uzdrowień u ludzi, którzy zmienili styl myślenia. Zatem, by wyzdrowieć, należy wprowadzić do naszego systemu nowy korzystny program w miejsce tego, który wywołał chorobę. Pozostaje pytanie: jak?
Afirmacje i dekrety
Najbardziej znaną metodą jest praca z afirmacjami, dlatego ją tutaj króciutko opisuję. Jest bardzo silna i mocno nas oczyszcza, co oznacza, że jeśli cierpliwie ją stosujemy, to może ładnie poukładać nasze wewnętrzne programy. Działanie afirmacji zostało udowodnione, więc nie będę tracić czasu na przekonywanie Czytelników o mocy energetycznej słów. Pamiętajmy tylko, że afirmując sobie coś dobrego, układamy w gruncie rzeczy nowy program dla podświadomości. Na tym ta sztuka polega. Nowy program zwykle „wypchnie” stary, dlatego afirmację są takie popularne. Bo są proste i nie wymagają odkopywania szkodliwych wzorców, same w sobie niosą przeprogramowanie.
Praca z afirmacją jest dość prosta. Układamy pozytywne zdanie, z pozytywną treścią, w czasie teraźniejszym. Nie używamy zaprzeczeń oraz słów typu „chcę”, „pragnę”, „oczekuję”, „chciałbym”. Wyobrażamy sobie upragniony stan zdrowia i nazywamy go wprost, jakby już stał się faktem. Czyli na przykład: „Jestem zdrowy, czuję się świetnie, moja wątroba jest zdrowa, moje ciało funkcjonuje harmonijnie”. Więcej na temat układania i pracy z afirmacją napisałam w książce „Sposób na szczęśliwe życie” oraz na swojej stronie o Prospericie.
Przypomnę tylko, że nie polecam absolutnie pisania afirmacji. Pisanie nie działa, ponieważ człowiek potrafi pisać w kółko to samo, myśląc o czymś innym. Kiedy nie skupiamy się na słowach, nie dajemy im energii. To jest zatem strata czasu. Afirmacje należy wypowiadać na głos, stojąc boso na podłodze — piasku, trawie, dywanie — łącząc się z energią żywiołu Ziemi poprzez stopy. Dłonie kładziemy na punkcie mocy (dół brzucha, punkt „hara”) i afirmację wyprowadzamy z mocą z tego punktu. Pomaga, jeśli robimy to systematycznie o tej samej porze. Pomaga, jeśli ułożymy rymowanki i podświadomość zacznie się bawić.
Jednak największą sztuką jest prawidłowe dopasowanie afirmacji dla siebie. Wyobraźmy sobie sytuację, w której cierpimy wskutek braku pieniędzy. Załóżmy, że przyczyną problemu jest niskie poczucie wartości i przekonanie o tym, że nie zasługujemy na bogactwo. Jeśli będziemy powtarzać afirmację typu: „Jestem bogaty, zarabiam dużo pieniędzy”, to nasilimy oczyszczanie, czyli zamanifestujemy w życiu rozmaite straty. Zgubimy pieniądze, stracimy je, ktoś nas okradnie. Energia afirmacji będzie nas popychała do uzdrowienia, a jeśli nie wchodzimy w proces, bo nie jesteśmy go świadomi, wówczas zaczyna dziać się niewesoło, a to oczywiście pociąga za sobą zwątpienie i niechęć do samej metody. Jeśli natomiast wiemy, gdzie leży problem i zaczniemy pracę z afirmacjami typu: „Jestem wspaniałym człowiekiem, zasługuję na bogactwo finansowe”, wówczas pojawią się oczekiwane pozytywne efekty.
Aby odnaleźć prawdziwą przyczynę problemu lub choroby, możemy zastosować jakąś inną metodę lub pisać afirmację w zeszycie. To jedyny przypadek, kiedy zalecam pisanie. Wówczas na jednej stronie piszemy „Jestem całkowicie zdrowy” lub „Moje serce jest całkowicie zdrowe”, a na drugiej stronie obok wypisujemy wszystkie myśli, które się pojawiają. Dobrze mieć na tyle wyciszony umysł do tego ćwiczenia, by nie rozważać akurat, co zrobić dzisiaj na obiad. Mogą się pojawić wówczas ciekawe wątki. Na przykład refleksja: „jak możesz być zdrowa kobieto, kiedy ciągle wszystkim się przejmujesz?”. Warto coś takiego zanotować. Piszemy cierpliwie pół godziny, nie spiesząc się. Pozwalamy, by podświadomość podpowiadała, co ją uwiera. Zwykle to robi, kiedy udzielimy jej głosu. Wypisane refleksje często odkrywają, co doprowadziło do złego samopoczucia.
Polecam oczywiście sprawdzoną symbolikę, której przykłady zamieszczam w drugiej części książki. Podaję tam najczęściej spotykane dolegliwości i odpowiadające za nie przyczyny. Są potwierdzone przez wielu ludzi. Pisząc o każdej kolejnej chorobie miałam przed oczami znane mi twarze — Jurka, Wojtka, Zosi, Basi, Ilonki… To ich problemy i szczere rozmowy na ten temat pozwoliły mi ostatecznie określić symbolikę. Bazuję na niej, kiedy pracuję z klientami i odnajduję jej sens w praktyce. Jest dość ogólna, ale każdy na pewno znajdzie w tych wskazówkach coś dla siebie.
Dekrety są zbiorem afirmacji na jeden temat. Możemy je oczywiście powtarzać z pamięci, wówczas musimy się skupić, aby zapamiętać całość. To pomaga zaprogramować podświadomość. Długie dekrety można też pisać — ale uwaga! — nie przepisywać. Przepisywanie włączy automat, podświadomość znudzona zajmie się czymś innym. Zatem można pisać codziennie od nowa. Za każdym razem skupiamy się i układamy od nowa zdania i ich kolejność, aby opisać wymarzony stan zdrowia i to wszystko, co zamierzamy robić po wyzdrowieniu. Oczywiście piszemy w czasie teraźniejszym, nie używając zaprzeczeń, negatywnych określeń ani wyrażania pragnień. To, czego pragniemy, już jest, już tego doświadczamy.
Bardzo podobają mi się otwarte pytania kwantowe, które są traktowane czasem jako szczególny rodzaj afirmacji. Pozwalają one podświadomości na intensywne tworzenie obrazów i sytuacji oraz na wyobrażanie sobie określonych odczuć i emocji. Przykładowe pytania tego typu:
Jak by to było, gdybym był całkiem zdrowy?
Jak by to było, gdyby moje serce było zdrowe i silne?
Jak by to było, gdybym miał stale normalne ciśnienie?
Jak by to było, gdybym mógł biegać?
Jak może być jeszcze lepiej?
To ostatnie jest moim ulubionym narzędziem, które zmienia energetykę chwili. Korzystam z niego, kiedy coś dzieje się nie tak i powtarzam je wielokrotnie do czasu, aż zmieni się sytuacja. Co zresztą zawsze następuje. Pytania nazywane są kwantowymi, ponieważ uruchamiają poprzez moc naszego umysłu cały wszechświat. Powodują załamanie się fali. W moim odczuciu mogą zadziałać jak Dwupunkt, ale to oczywiście wymaga pewnej wprawy i koniecznie wejścia w Pole Serca. Z poziomu Pola Serca wszystko jest możliwe.
Słowa Mocy
Kroniki Akaszy to nie tylko zbiór historii o naszych wcieleniach, czynach i myślach. To także cudowny uzdrawiający wymiar. Uzdrawia nie tylko wysoka wibracja Kronik, ale wprost pomagają nam terapeutyczne zalecenia Mistrzów i Nauczycieli. Często w tych zaleceniach znajduje się sugestia pracy z Reiki czy wykonanie określonych działań. Ale czasem otrzymujemy tam tak zwaną „modlitwę” dedykowaną konkretnej osobie lub konkretnemu przypadkowi. Modlitwy te nazywam Słowami Mocy. Niektóre Słowa Mocy, nagrane w energii Kronik, zamieściłam na swoim kanale na You Tube, można ich sobie tam też posłuchać.
Powtarzanie Słów Mocy przypomina mi pracę z afirmacjami i dekretami. Krótszych uczę się na pamięć i staram się jak najczęściej recytować, dłuższe odczytuję albo nagrywam sobie na dyktafon. Do takiego nagrania dodaję ulubioną cichą muzykę i potem słucham w czasie spaceru lub innych czynności, kiedy tylko to jest możliwe. W Słowach Mocy odnajduję piękną i silną energię. Niemal namacalnie czuję, jak ta energia mnie wypełnia i uzdrawia, więc uważam, że to piękne narzędzie terapeutyczne. W drugiej części książki znajduje się spis rozmaitych schorzeń z odpowiadającymi im psychosomatycznymi wzorcami. Do większości z nich podaję propozycje Słów Mocy, które spisałam w Kronikach Akaszy. To może być pewna alternatywa dla afirmacji, które jak wiem, ostatnio nie cieszą się już taką popularnością jak kiedyś. Słowa Mocy są podobne do dekretów, ale różnią się od nich przede wszystkim wyższą wibracją. Jest to prosta i skuteczna forma wprowadzenia nowego wewnętrznego programu, który przyczyni się do harmonii.
Uważam też, że wysokie wibracje bardzo sprzyjają naszemu uzdrowieniu. Fizycznie doświadczamy, że samo wejście w podwyższone energie likwiduje rozmaite bóle, kaszel, katar, gorączkę. W Kronikach podobnie jak w Polu Serca otrzymujemy dostęp do rozmaitych cudów. Wysoka wibracja pomaga nam w harmonizacji na wszystkich poziomach istnienia. A przecież choroba jest efektem braku tej harmonii. Zapewne wystarczyłoby, abyśmy wypełnili się taką harmonią i przez cały dzień znajdowali się w wysokiej wibracji, aby nasze ciało wróciło do idealnego stanu. Taka jest przecież nasza boska natura. Ale…
Jest jedno „ale”. Niezbędna jest nasza świadomość. Jesteśmy tu na Ziemi, aby nauczyć się kochania siebie. Jeśli tego nie wiemy i nie rozumiemy, to nikt i nic nas nie uzdrowi. Możemy wchodzić w Pole Serca czy w Kroniki Akaszy i udawać kochanie wszystkich dookoła. Jednak rozmaite problemy i choróbska będą nas dotykać po to, abyśmy się obudzili z braku miłości do samego siebie. I uwierzcie mi — w drugą stronę to także działa. Zauważyłam, że kiedy człowiek pokocha siebie, to zdrowieje ze wszystkich dolegliwości. Napisałam o tym w dalszej części tej książki.
Medytacja
Dobrodziejstwa systematycznej medytacji trudno przecenić. Wszyscy wiemy, że jest to ścieżka do spokoju i duchowych odkryć. Ludzie, którzy medytują, poznają moc swojego umysłu i wykraczają poza schematy, nierzadko wytyczając dla siebie pozazmysłowe szlaki. Ich wewnętrzne doświadczenia zapełniają czasem piękne książki o rozwoju i pracy nad sobą. W jakiś sposób widzimy, że takie osoby lśnią tym wyjątkowym blaskiem, który rodzi się z wewnętrznego pokoju.
Medytacja w pewien sposób odmładza nas, ponieważ jest tym dla umysłu, czym ćwiczenia fizyczne dla ciała — treningiem. Kto medytuje, jest sprawny umysłowo do późnego wieku. A co ciekawe medytowanie działa także u dzieci z ADHD, czyli może okazać się świetnym sposobem na poprawę koncentracji w każdym wieku. Pomaga podejmować świadome decyzje. Dyscyplinuje umysł i sprawia, że stajemy się bardziej uważni. Przestajemy działać na autopilocie.
Badania naukowe dowodzą, że w wyniku systematycznej medytacji zwiększa się ilość szarych komórek w mózgu. Efekty zaobserwowano już po 8 tygodniach. Ponadto badacze stwierdzili, że zwiększa się także ilość połączeń neuronowych. To być może wyjaśnia, dlaczego medytacja gwarantuje nam sprawny intelekt do późnych lat i jest metodą pomagającą utrzymać zdrowie umysłowe.