E-book
10.29
drukowana A5
45.99
Droga do (nie)istnienia

Bezpłatny fragment - Droga do (nie)istnienia


Objętość:
218 str.
ISBN:
978-83-8369-610-2
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 45.99

Prolog

Najdroższa,

nie wiem, jak zacząć, bo co można napisać, gdy odpływa życie. Że nic się nie stało i byś była szczęśliwa? Żebyś ułożyła sobie życie na nowo? Sama widzisz, że to nie ma najmniejszego sensu, a jednak chciałem się z Tobą godnie pożegnać; bez łez i udawania, że jednak będzie dobrze. Pewnie wciąż masz mi za złe, że dowiedziałaś się tak późno i że nie podjąłem leczenia. Ale czy umieranie z kalendarzem w ręku ma sens? A tak — udawałem, że wciąż jestem bardziej tutaj niż po drugiej stronie, a na Twojej twarzy widziałem uśmiech, a wiesz, jak go lubię. No i na swój sposób byłem szczęśliwy.

Wiedziałem od roku, a może nieco dłużej. I skończyła się pogoń za wszystkim, szukanie złych intencji u innych, a zaczęło się delektowanie życiem, nawet wtedy, gdy bolało. Czasem pytałaś, dlaczego nie chcę wyjść do kina, a ja tłumaczyłem Ci, że byłem na rowerze i nie mam już siły na nic więcej. To była jedna z wymówek — na rower dawno nie miałem już siły, ale wyprowadzałem go z domu, bo to pomagało w udawaniu. Pamiętam, jak próbowałaś się do mnie dodzwonić, gdy nastała noc, a ja wciąż nie wróciłem z wycieczki. Napisałem Ci, byś się nie martwiła, że zabłądziłem, a tak naprawdę nie miałem siły iść, w dodatku mój dwukołowy pretekst musiałem dopchać do domu. Dwa razy straciłem przytomność i to właśnie wtedy postanowiłem, że Ci powiem, jak tylko przyjdzie ten właściwy moment. A on nie nadchodził. Ty zaś przez kilka dni byłaś obrażona i nie rozmawiałaś ze mną. To i tak była niska cena, bo po złych chwilach, piękne dni nadchodzą. I one były (te dni), było ich nawet więcej, niż mogłem sobie wymarzyć.

Gdy znalazłaś mnie nieprzytomnego w kuchni, zrobiłaś wszystko jak należy. Zadzwoniłaś na pogotowie, zrobiłaś sztuczne oddychanie i miało być wszystko jak dawniej. Zanim przyjechali, otworzyłem oczy i powiedziałem Ci, że wszystko jest w porządku. Niestety wzięli mnie do szpitala i tam się dowiedziałaś. Nie ode mnie, a od lekarza. A ja? Milczałem, bo to właśnie wtedy zgasł Twój uśmiech. Widziałem smutek w Twoich oczach i strach, że już nigdy nie będzie tak jak dawniej. I nie było.

Starałem się wciąż rzucać głupimi żartami, ale wszystko stało się takie sztuczne i nierzeczywiste. Nie byłem w stanie wywołać Twojego śmiechu, a uśmiech Twój był tak smutny, jak i oczy. Teraz, gdy jest już po wszystkim, chciałem Ci napisać, że zostawiłem dla Ciebie moje myśli, bo przecież jesteśmy nimi. Pisałem dużo i namiętnie i gdy sięgniesz po ten zbiór opowiadań, będziesz mogła ponownie mnie poznać. Zobaczyć, jak daleki byłem od ideału i jak wciąż i wciąż wracałem do tematu śmierci. Była ze mną od zawsze i jak nikt inny chciałem ją poznać. I poznałem, tak przynajmniej wygląda to z Twojego punktu widzenia. Chciałbym, abyś mnie teraz traktowała jako nierealne przeżycie, takie jak przeczytana książka czy też obejrzany film. Byś wracała do moich utworów i znajdowała coś w nich dla siebie. To będzie dla Ciebie odskocznia, a właściwe życie niech się toczy dalej.

Każdy człowiek na świecie musi mieć tę drugą osobę, tak więc miej i ty, ale taką realną, a nie autora książki czy też wymyślonego bohatera. Bo życie wciąż się toczy i tak będzie zawsze, niezależnie od tego, kto na świecie zostanie. A ja? Mnie nie będzie, a to, co zostawię po sobie, będzie żyło własnym rytmem. Tak więc żegnaj, osusz oczy z łez i chwytaj dzień, bo być może będzie on tym ostatnim.

Piękno w mroku powstałe

I. Artysta

Półmrok od zawsze towarzyszył mi w życiu. Pokochałem go całym sercem i duszą, która odmalowywała umykającą rzeczywistość. Goniłem za uciekającą chwilą, najpierw chwytając ją myślami, by w końcu uchwycić ją wprawnymi ruchami pędzla. To był pierwszy krok w zniewalaniu dusz nieznanych mi osób. Zachwyt znajomych nad uwiecznionym mgnieniem oka, nad paletą szarości wyłaniającej się z otchłani myśli, napędzał i mobilizował do działania.

Jakże piękny to był czas — odkrywania siebie i drzemiącej we mnie wielkości. Chciałem tańczyć, bawić się i buzującym szczęściem zarazić cały świat. Radością wypływającą ze smutku.

I tak odkryłem kobiety, ich wewnętrzne piękno przebijające się w akcie spełnienia. Zanurzałem się z lubością w kobiecych kształtach, oczekując od czasu niemożliwego. Chwila nigdy nie trwała wiecznie, a uwiecznienie jej wymagało czegoś, czego nie posiadałem — wrażliwości.

Twierdzono, że mam wyobraźnię i talent. Tak mówiono, a ja nie umiałem uchwycić chwili. Ona za każdym razem mijała bezpowrotnie, przechodząc obok i zostawiając niewyraźną plamę. Nieważne jak piękna była kobieta, jak udany byłby seks, chwila umykała i nie pozwalała się uwiecznić. Frustracja i bezsilność gościły w sercu, a coraz rzadsze dzieła nie zachwycały. Były mierne mimo coraz bardziej bujnego życia. Sztuka przegrywała z codzienną rozkoszą. Ciało wygrywało!

Wydawałoby się, iż staczam się w szarość wielości i nie będzie mi dane zniewalać najbardziej wysublimowane zmysły. Byłem bezradny, a pospolitość życia pozbawiała złudzeń, co do mojej wartości. Stałem się nikim w tłumie nic nieznaczących ludzi.

I przyszło olśnienie i zarazem otworzyła się przede mną ekscytująca droga. Usłyszałem huk i w mgnieniu oka nastała martwa cisza, przerwana szeptem umierającej kobiety.

— Pomocy. — Ostatnie jej słowa popłynęły w moim kierunku, a jej oczy zgasły, budząc moją uśpioną duszę.

Była cudowna! Zdziwienie zmieszane z przerażeniem i gasnąca nadzieja rysowały się na jej pięknej twarzy. Strużka krwi wypływająca z ust tylko dodawała dramaturgii. Wyciągnąłem notes, ołówek i szkicowałem. Nie przeszkadzało mi tętniące życiem miasto, które nagle zainteresowało się zmasakrowaną kobietą. Dla mnie istniała tylko ona — bohaterka mojego natchnienia.

Jak wszystko w życiu i ten moment bezpowrotnie minął, zostawiając jednak szkic, arcydzieło przenoszące na zawsze cierpienie umierającej dziewczyny. Kartka zachowała chwilę i obudziła we mnie nieżyjącego artystę. Wiedziałem już, że nie tylko seks pozwala wyciągnąć z kobiety wewnętrzne piękno. Jeszcze skuteczniej robił to strach i obawa przed śmiercią.

Cieszyłem się jak dziecko, zapraszając do siebie starannie wybierane kobiety. Obiecywałem zarobek, na który musiałyby pracować z pół roku, i przystawały na to. Pieniądze nie od dziś stają się pokusą, którą tak trudno odrzucić. Tak też było z moimi jednorazowymi modelkami, które na wieczność zapisywały się w historii sztuki. Tylko raz odesłałem dziewczynę do domu. Była zbyt delikatna. Czy straciłem przez to szansę życia?

— Nieodgadnione piękno. — Słyszałem często na wernisażach.

— Panie Nikodemie, jest pan cudotwórcą. Nikt tak jak pan nie potrafi pokazać bólu i strachu okraszonego pięknem. Jak pan to robi?

A ja uśmiechałem się skromnie, unikając jednoznaczności.

— Po prostu to czuję — odpowiadałem, co było prawdą.

Prawdą na zawsze zatopioną pomiędzy dwojgiem nieznanych ludzi.

Scenariusz zawsze był ten sam. Zapraszałem kobietę do domku pod lasem i zachęcałem do zapoznania się z umową. Nie czytały jej jednak, podpisywały w ciemno parę kartek papieru. Naiwność? Wiara w drugiego człowieka? Ja — uznany malarz — byłem po prostu wystarczającą gwarancją. Odkrywałem ich płytkie myśli, a czekałem na głębię. Usypiający napar był bramą do spełnienia drzemiących we mnie marzeń. A one w końcu znajdowały się w ramionach Morfeusza.

Jakże piękne i delikatne były, gdy przenosiłem je na żelazne łóżko. Przywiązywałem czerwonymi wstążkami przeguby rąk i nóg i zniewalałem je żelaznym, martwym uciskiem. Brązowy cienki pasek nakładałem na delikatną szyję i przywiązywałem ją do obramowania łoża. Każdy, niepożądany ruch sprawiał ból. Jakże się ekscytowałem, gdy się budziły. Niedowierzanie w oczach i nadzieja, iż to tylko zabawa.

— Nie bój się — szeptałem, wywołując tak pożądany strach.

Zaczynaliśmy tańczyć i wirować w wydłużonej do granic możliwości chwili. Niestety strach zawsze utrzymuje się zbyt krótko, a proces twórczy wymaga czasu. Każde pociągnięcie pędzlem czy też zastanowienie się nad doborem koloru trwa zbyt długo. Lęk należało pobudzać, i tak też robiłem, zaciskając zbyt mocno pasek na szyi.

— Wszystko będzie dobrze — mówiłem i chwytałem za pędzel.

Boże, gdy zaczynały krzyczeć, moja dusza rozpływała się z rozkoszy. Brałem taśmę klejącą i tak kończyłem wołanie o pomoc.

— Przejdziemy przez to razem i będziemy wolni — mówiłem podniecony, a one patrzyły przerażone.

Pośpiech nie był dobrym doradcą i dobrze o tym wiedziałem. Chwila wydłużała się, a strach opadał. Podchodziłem wtedy do modelki i kreśliłem delikatną rysę na jej ciele. Idealna do tego była brzytwa — ostra i bezbłędna w działaniu. Jakże lubiłem to narzędzie, perfekcyjnie trafiające w dusze kobiet.

Przerażenie i krzyk rozpaczy były niemal gwarantowane. Sztuka rozwijała skrzydła, a obrazy stawały się bardziej niż doskonałe. Zaklęte były w nich nie chwile, a dusze kobiet. W końcu czas mijał bezpowrotnie, a przede mną była doskonałość. Kolejna.

— To już jest koniec — trajkotałem podniecony, zdejmowałem im taśmę z ust i pokazywałem im obraz.

— Proszę, nie zabijaj — błagały, a ja podekscytowany śmiałem się.

One czuły, że płótno jest bardziej żywe od nich! Jakże byłem dumny, prezentując w galerii kolejne dzieło. To było wydarzenie nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla świata sztuki, wciąż czekającego na doskonałość. I zawsze, gdy zachodziło słońce, prosiłem o chwilę zadumy. Mrok wdzierał się do galerii, a z oddali słychać było stukot szpilek. Tylko ten dźwięk wkradał się w zakamarki myśli, a przez ciało przechodził dreszcz rozkoszy.

— Światło — szeptałem, a cała przestrzeń wybuchała ostrością.

— Boże, to jest ta dziewczyna!

Jakże lubiłem te okrzyki niedowierzania. Za każdym razem, gdy modelka pojawiała się w galerii, tłum — wydawałoby się — kulturalnych ludzi podziwiających obraz z nieukrywaną bezczelnością spoglądał na kwintesencję urody. Tak, za każdym razem to była dziewczyna z nowego obrazu. Piękna, uśmiechnięta i umalowana.

Ta sama, która wcześniej nie przeczytała w umowie, że godzi się na przemoc i niewielkie rany i że obowiązuje ją tajemnica handlowa, której niedochowanie będzie ją kosztowało zbyt dużo.

Przyjście dziewczyny na jeden jedyny wernisaż było tylko dopełnieniem umowy. Tylko, a może aż.

II. Modelka

Środowisko czy też przymioty własne, a może tylko i wyłączenie przeznaczenie? Przychodząc na świat, nigdy nie otrzymamy wszystkiego. Zresztą, gdyby tak się stało, czy przyniosłoby to szczęście?

Monika została obdarzona urodą, o jakiej inne kobiety mogły pomarzyć. Piękne długie nogi, kształtna pupcia, cudne wypukłości i buźka anioła mogły otworzyć jej niemal każde drzwi, niedostępne dla zwykłych śmiertelników. Mogły. Nie otworzyły jednak serc jej rodziców.

Została dziwką, co prawda luksusową, ale jednak. Druga strona medalu nie była tak piękna. Ojciec pijak i pedofil, matka samolub. Chyba tak można powiedzieć o kobiecie porzucającej dziecko i realizującej własne ambicje artystyczne. Tym oto sposobem uroda stała się przekleństwem wciąż i wciąż przyciągającym ojca. Tylko czy można tak nazwać człowieka gwałcącego córkę?

Piękno zewnętrze zderzyło się z wewnętrznym piekłem i wyprodukowało luksusową prostytutkę. Monika pogodziła się z przeznaczeniem i zachwycała urodą klientów, dając im o wiele więcej niż łoże małżeńskie.

I wtedy pierwszy raz go zobaczyła, a on ją zauważył o wiele wcześniej. Przyglądał się jej, nie odrywając oczu. Nawet jak na niego spojrzała. Nie był nieśmiały, a jednak nie podchodził. Przeciętniak, widać było jednak, że dba o siebie. Blond włosy zawsze zaczesane na prawo, czarna koszulka i spodnie tegoż samego koloru. Wysportowana sylwetka i twarz… nijaka i trudna do zapamiętania. Był zupełnie inny niż jej klienci, a mimo wszystko taki sam. Miesiąc niemej więzi zbliżył ją do nieznajomego. Przy nim nie wstydziła się podbitego oka, łez nieudolnie zmywających makijaż. Czekała. Tylko na co?

W końcu podszedł do niej i usiadł przy jej stoliku.

— Wiesz, że jesteś magią mojego życia? — To były jego pierwsze słowa wypowiedziane do niej. — Nieodgadnioną chwilą o tysiącu emocji.

— Dziękuję — odpowiedziała zmieszana, nie wiedząc, jak się zachować, a nie zdarzało jej się to często.

— Powinnaś zachwycać wieczność — mówił. — A ja ci to mogę podarować.

— Wieczność? — spytała, niczego nie rozumiejąc.

Zderzyła się z nieznanym światem, mającym w sobie więcej obietnic niż realności.

— Nazywam się Nikodem i jestem malarzem.

— Malarzem — powtórzyła za nim i emocje nią targające momentalnie opadły. — A ja jestem dziwką i raczej nie stać cię na mnie — zaśmiała się i intensywnie wpatrywała się w jego oczy. — Oczy szaleńca? — Przemknęło jej przez głowę i wzdrygnęła się.

— Niektórych malarzy stać. — Przybliżył usta do jej ucha i wyszeptał nawet dla niej olbrzymią kwotę.

Patrzyła w jego cholernie przenikliwe niebieskie oczy i wiedziała, że mówi poważnie. A pieniądze zdecydowanie by się jej przydały.

— Niech będzie — powiedziała, a wypływające wątpliwości ukrywała przed sobą.

— Świetnie! — niemal krzyknął. — Nie będę się naprzykrzał, proszę o osiemnastej zjawić się w tym miejscu. — Podał kartkę z adresem i wyszedł.

Nie kontynuował rozmowy, tylko wyszedł, nie oglądając się za siebie. Z pewnością był dziwny, ale może wszyscy artyści tacy są? Krótka rozmowa i duże zobowiązanie.

Za zaproponowane pieniądze należy się zachwyt drugiej osoby, a ona mogła i chciała go dać. Ubrała się w jaskrawozieloną sukienkę z dużym trójkątnym dekoltem podkreślającym jej piękne piersi, sukienkę, która kończyła się zdecydowanie powyżej kolan, co w sprzyjających okolicznościach pozwalało zobaczyć jej koronkowe majteczki. Na nogach zaś miała długie czarne buty sięgające za kolano. A włosy? Po prostu rozpuściła, wiedząc, że faceci tak lubią. Czasami prostota jest najlepsza, a falujące blond włosy warunek ten spełniały.

Piękność podjechała taksówką na ubocze, by nie powiedzieć — zadupie. Samotny domek zatopiony w pobliskim lesie zachęcał do ucieczki. Ucieczki? Nie wiedziała, dlaczego tak pomyślała. Zapłaciła taksówkarzowi i weszła w nieznane, mimo iż schadzki z obcymi facetami były raczej normą.

Dzisiaj była modelką i tak też myślała, naciskając dzwonek. Przeraźliwy i niepokojący dźwięk szeptał, by uciekała. Ona jednak stała w otwieranych właśnie drzwiach.

— Witaj. — Nikodem podał jej rękę, a ona ją chwyciła. — Czeka nas niezapomniana noc.

Skinęła, nie mając pojęcia, co powiedzieć. Często śmiała się, że tak myślą faceci, którzy ją posuwali. Pewnie dla nich to była niezapomniana noc. Stała w mroku, czując bliżej nieokreślony niepokój. Napływały koszmarne obrazy z dzieciństwa, a ona nie umiała sobie z nimi poradzić.

— Proszę, usiądź — powiedział cicho. Zbyt cicho.

— Dziękuję — odpowiedziała i upiła łyk podanej przez Nikodema herbaty.

— Tutaj masz umowę. Zawsze lepiej przeczytać.

Tylko spojrzała na kartki i widząc obiecaną kwotę, nie zaprzątała sobie głowy zapisami umowy. Zresztą była dziwnie senna.

— Dasz mi coś do pisania? — zapytała, a język zaczął się jej plątać.

— Proszę.

Formalności stały się faktem. Na stoliku była podpisana umowa, a obok umowy leżała Monika. Boże, jak się cieszył, że udało mu się znaleźć wyjątkowe i naturalne piękno. Tak długo szukał, szlajając się po ulicach, odwiedzając kawiarnie, knajpki. Gdyby jedynie uroda miała znaczenie, nie miałby z tym żadnych problemów. Pięknych kobiet jest naprawdę wiele.

— I nie wódź nas na pokuszenie — wyszeptał, uśmiechając się do siebie.

Nikodem szukał jednak czegoś więcej i nie był w stanie określić, o co dokładnie chodzi. Nietypowa rysa na twarzy, zmarszczka, której nie powinno być. A może to oczy były najważniejsze? W końcu są zwierciadłem duszy. Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie i często mu się zdarzało, że wydawałoby się ideał okazywał się fałszywką. Monika zaś miała wszystko.

Delikatnie podniósł ją z krzesła i przeniósł na żelazne łóżko. Przywiązał czerwonymi wstążkami przeguby rąk i nóg i zniewalał je żelaznym, martwym uciskiem. Brązowy, cienki pasek nałożył na delikatną szyję i przywiązał ją do obramowania łoża. Każdy, niepożądany ruch miał sprawiać ból.

— Co jest? — Monika obudziła się i nie mogła ruszyć rękami, nogami, a nawet głową. Teoretycznie mogła, ale powodowało to zaciskanie się paska na jej szyi. — Co ty robisz? — pytała, a jej głos wyraźnie drżał.

— Nie bój się — szeptał Nikodem.

Patrzyła przerażona, jak podchodzi do płótna, bierze pędzel i maluje.

— Jesteś świrem! — krzyczała, a on tylko patrzył, uśmiechał się i malował.

Wspomnienia wracały jak tsunami. Gdy zamykała oczy, miała przed sobą ojca, jego zły dotyk, szepty i obleśne słowa. Gdy zaś otworzyła je, to patrzyła na Nikodema. Na jego niezdrowy entuzjazm, rozbiegane oczy i nieukrywane podniecenie. Nie było dobrego wyjścia.

— Wszystko będzie dobrze — mówił i wciąż malował. — Wspaniale — szeptał do siebie.

To nie więzy były najgorsze. Tak długo tłumiona trauma wybuchła ze zdwojoną siłą. Przypomniała sobie, jak ojciec szeptał i wkładał ręce pod jej koszulkę, a ona kuliła się w sobie. Próbowała się bronić, ale jak można obronić się przed najbliższą osobą? Chciała zniknąć, zatopić się w niebycie. Na próżno! Otwierała oczy i widziała Nikodema, zamykała — a tam czyhała niewyleczona rana z dzieciństwa.

— Przejdziemy przez to razem i będziemy wolni — mówił podniecony artysta. — Robię to dla ciebie — szeptał i chichotał, nie przestając malować.

A ona przyjmowała każde jego słowo niczym dotyk jarzącego się papierosa! Kropelki potu pojawiły się na jej ciele i na przemian czuła zimno i gorąco. Łudziła się, że jej twarda, zewnętrza skorupa ochroni ją przed złem. Ale to była ułuda niemająca szans na spełnienie. Nie mogła uciekać, musiała zmierzyć się ze światem. Ponownie chciała krzyczeć, niestety na jej ustach pojawił się plaster.

— Już niedługo. Wytrzymaj — mówił do niej, uśmiechając się do siebie.

Ostatnia ułuda wolności została jej zabrana. Otworzyła oczy i tępo patrzyła na oprawcę. Nadzieja umarła, a ona wciąż żyła. W końcu usłyszała podniecony głos Nikodema:

— To już jest koniec. — Podszedł do niej, zerwał plaster z jej ust i pokazał obraz.

— Zakończ to już, po prostu zakończ — jęknęła i zamarła.

Niespodziewany cios wdarł się do wnętrza, całkowicie je demolując. Patrzyła na obraz i widziała siebie. Ale nie tą z lustra, ze zdjęcia, nie taką, jaką widzieli ją inni. To była ona zaklęta w tysiącach uczuć, bezradna i bezsilna, starająca się znaleźć drogę, której nikt jej nie pokazał. Całe „ja” odmalowane na martwym płótnie, które było bardziej żywe niż jej życie.

Przed śmiercią można się pogodzić z sobą i zaakceptować nieuniknione. Monika osiągnęła ten etap i pożegnała żal do świata. Miłość i spokój wypełniły ją. Piękno zewnętrze znalazło to zatopione wewnątrz.

Artysta odłożył obraz, a ona wróciła do rzeczywistości, jakże innej, niż myślała. Nikodem przeczytał jej zapisy z umowy, że zgodziła się na przemoc i niewielkie rany i że obowiązuje ją tajemnica handlowa, której niedochowanie będzie ją kosztowało zbyt wiele.

Nie dowierzała, a jednak czuła, że to wszystko prawda. Całe jej dotychczasowe, groteskowe życie odchodziło w mrok, z którego nie miało prawa wypłynąć. Piekło, jakie przechodziła przez ostatnie godziny, zabiło jej lęki i niekończące się wyrzuty sumienia. Myśli w końcu przestały być najbardziej zaciekłym wrogiem.

— I jeszcze jedno — Nikodem przerwał jej rozmyślania. — Zgodnie z umową musisz przyjść na jeden jedyny wernisaż, ale to chyba tylko dopełnienie umowy.

— Dziękuję — powiedziała i tak faktycznie czuła. — Czy mogę zostać na noc?

— Oczywiście.

Nikodem patrzył na dziewczynę i wiedział, że nie byłaby już dobrą modelką. Wszelkie demony zostały z niej wyrwane i nie miały szansy na powrót. Uwolnił ją. Kolejny raz udało mu się wygonić uśpione demony.

III. Koneser

Czy można żyć jedynie sztuką? Łukasz tak właśnie żył. Każdy wernisaż, wystawa były wydarzeniem, które nie mogło się odbyć bez niego. Był zawsze i wszędzie, rzadko jednak jego oczekiwania się spełniały. Chciał sztuki przez duże S i tylko wtedy mógł poczuć satysfakcję. Zazwyczaj jednak natrafiał na artystów błędnie przeświadczonych o swojej doskonałości, a ich dzieła… Nawet nie można było nazwać ich sztuką. Tylko że on nie mógł niepochlebnej opinii wyrazić publicznie.

Pracodawcy chcieli achów i ochów wychwalających każdą wystawę. W końcu patronat medialny do czegoś zobowiązywał. Dlatego też, gdy pojawiła się informacja o wystawie Nikodema Delora, przez kolejny tydzień był jak w skowronkach. Jakże rzadko ten wybitny malarz pojawiał się na wernisażach. A jeszcze rzadziej prezentował nowe dzieło. Czy wybitność zawsze wiąże się z niepowtarzalnością? Jeden jego obraz został sprzedany za dwanaście milionów złotych!

Miał kopie wszystkich jego obrazów, fotografię każdego z nich. Co z tego, jeżeli ani kopia, ani zdjęcie nie odzwierciedlały głębi, tak podziwianej w pracach artysty? Miał jedynie marne podróby, przynoszące więcej frustracji niż satysfakcji. Otoczony przez mierność, pragnął dotknąć wielkości. Chociaż na moment.

W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień wystawy. Otwarcie miało być o siedemnastej, a on był godzinę wcześniej. Pierwszy? Nie. To było wydarzenie wielkiego formatu gromadzące lokalną elitę. Czuł się jak kibol piłkarski otoczony innymi kibicami. To ich jednak różniło od kiboli, że zamiast szalików mieli krawaty, a zamiast koszulek klubowych — firmowe garnitury. No i nie mieli rac. To, co ich łączyło, to trzymane w rękach bilety i ekscytacja przed wernisażem.

Drzwi zostały otwarte, tłok zniknął, a ludzie rozpierzchli się po galerii. Większość od razu pobiegła w poszukiwaniu nowego dzieła artysty. Łukasz jednak wolał w samotności przechadzać się i podziwiać znane już dzieła. Zatrzymał się przed Manuelą i nie umiał oderwać od niej oczu. Z daleka wyglądała na kobietę lekkich obyczajów, z bliska zaś zderzał się z jej duszą i trapiącymi ją problemami. Była chora? Pod kątem także inaczej wyglądała. To, co zawsze było takie samo, to piękno wypływające z dzieła, łączące okrucieństwo, miłość, zagubienie. Pragnienie życia oraz śmierci połączone nieuchwytnym węzłem.

Każde pociągnięcie pędzlem wydawało się mieć inną historię. Przechadzał się pomiędzy chyba najdoskonalszymi dziełami człowieka i zachłannie starał się zapamiętać każdy szczegół oraz uczucia nim targające. Aż w końcu z oddali wyłoniło się najnowsze dzieło artysty. Tym razem była to Monika. Przystanął z wrażenia, bał się zrobić jakikolwiek krok, by nie zmącić atmosfery i nie skalać piękna. Świat stanął, a on został sam na sam z nieodkrytym skarbem. Nie umiał pojąć, dlaczego za każdym razem czuje to samo. Przecież zawsze pojawia się portret kobiety z imieniem, a jednak każdy z obrazów jest inny, opowiadający odmienną historię na zawsze pozostającą w pamięci.

Zrobił krok naprzód, a atmosfera momentalnie zgęstniała. Odczuł ogarniający go mrok oraz panikę. Chciał uciekać, znaleźć oazę spokoju, a jednak robił coś odwrotnego. Jeszcze jeden krok i atmosfera ponownie się zmieniła. Boże, takiego podniecenia nigdy jeszcze nie czuł. Jakże silnie targało jego myślami, a przecież miał tyle kobiet. Ta dziewczyna była kwintesencją seksualności, kuszącą i pozbawiającą zahamowań. I znowu krok do przodu i ogarnął go przeraźliwy smutek. Łzy popłynęły z jego oczu, skulił się w sobie i tak bardzo chciał, by ktoś go przytulił, powiedział dobre słowo. A później zatopił się w błękicie oczu, w obcych myślach zachęcających i wciągających w otchłań sztuki.

Stukot obcasów wyrwał go z niebytu. A więc punkt kulminacyjny. Wstrzymał oddech i czekał. Odgłos obcasów był coraz głośniejszy, aż w końcu ją zobaczył, dokładnie w momencie, gdy panujący mrok rozstąpił się, rozproszony przez tysiące świateł. Tanecznym krokiem zbliżała się ona — modelka. Patrzył, chcąc odkryć jej tajemnicę, ale ona nie miała żadnych! Była jak tysiące innych kobiet. Piękna, nawet bardzo, mimo wszystko jednak zwyczajna. Miała na sobie tę samą sukienkę, co na obrazie. Powinna przyćmić obraz, a było dokładnie odwrotnie!

Stracił zainteresowanie kobietą i ponownie skupił się na obrazie. Tym razem poczuł ogarniającą go miłość. O takim uczuciu mówili często ludzie, którzy znaleźli się po drugiej stronie i wrócili. On zaś dotknął bezgranicznej miłości, obcując z dziełem człowieka! Stał się lepszym człowiekiem, który dotknął absolutu. Wzrok podążył w kierunku ręki modelki, przyozdobionej wielością bransoletek. Fiolet ametystu ponownie zatapiał w smutku, lazur tylko pogłębiał odczucie. I cyrkonia. Kamienie odarte z doskonałości miały rysy, jakby niewprawna ręka malarza popełniła błąd.

— Podoba się?

Niespodziewanie usłyszał kobiecy głos. Atmosfera uleciała, odwrócił wzrok i miał przed sobą modelkę.

— Ale jak? — zapytał, w końcu ona mogła wyjaśnić fenomen dzieła.

— Też tego nie rozumiem — odpowiedziała, a na jej twarzy pojawił się delikatny uśmiech.

Jakże dobrze rozumiała obcego jej człowieka, spoglądającego to na obraz, to znowu na nią, i starającego się znaleźć punkt przybliżający go do prawdy. Z jednej strony cudowna, szczęśliwa i zwyczajna kobieta, z drugiej zaś obraz o tysiącach twarzy.

— Zostałaś nieśmiertelna — powiedział cichutko, by nie zabić więzi stworzonej pomiędzy nimi a obrazem.

— Nie ja, tylko obraz — zaśmiała się. — Ja za to jestem wolna.

I zauważył to! Na przegubach rąk miała wyraźne cięcia. Chciał przyjrzeć się bliżej, ale ona odeszła, pozostawiając go z doskonałością. Teraz dopiero zrozumiał, dlaczego cyrkonie nie były doskonałe. Na nich był niewyraźny cień cierpienia pięknej dziewczyny. Klucz do jej życia, którego nigdy nie miał poznać.

Sala powoli pustoszała, a on stał pośrodku, obcując z nieodgadnioną doskonałością. Jego wzrok płynął od obrazu do obrazu, nie mogąc się zdecydować na ten jeden jedyny. Chwila przeciągała się w nieskończoność, a Łukasz tonął w zachwycie, bojąc się ruszyć z miejsca. Odgłos kroków zakłócił zachwyt. Obok niego stanął artysta.

— Panie Nikodemie, jest pan cudotwórcą. Nikt tak jak pan nie potrafi pokazać bólu i strachu okraszonego pięknem. Jak pan to robi? — Łukasz zadał pytanie, dręczące go od momentu pierwszego spotkania z dziełami malarza.

— Po prostu to czuję. — Nikodem uśmiechał się skromnie, unikając jednoznaczności.

Tyle niewypowiedzianych pytań nie zostało postawionych, gdyż malarz po prostu poszedł, zostawiając go z nieznanym. Łukasz nie zamierzał iść za artystą, gdyż to nie on, a jego dzieła były nieśmiertelne. Patrzył zachłannie na otaczające go kobiety, uśmiechał się do nich, puszczał oczko, czasami dodawał im otuchy dobrym słowem. To był dzień, który na zawsze z nim zostanie.

Chwila uniesienia okupiona niewyobrażalnym cierpieniem na zawsze pozostanie wśród nas.

IV. Fan

Gdy ma się podłą pracę, piątek wita się z prawdziwą radością i ja od pewnego czasu tak właśnie miałem. Zacząłem żyć w myśl zasady: „Piękne są tylko chwile” i nie powiem, żeby było mi z tym dobrze. Tylko czy miałem jakieś wyjście? Ostatecznie pieniądze nie leżą na ulicy, więc pracować musiałem.

— Józef? Józef Kemilk?

— Taaak, w pewnym sensie — odpowiedziałem przeciągle i zaskoczony spojrzałem na dobrze zbudowanego faceta w średnim wieku.

— Świetnie. — Wyraźnie ucieszył się nieznajomy. — Antek jestem — dodał i wyciągnął na powitanie duże łapsko.

— Staszek — odpowiedziałem machinalnie. — Czytałeś coś mojego? — spytałem, bo kto inny mógł zwrócić się do mnie w ten sposób?

— A jak… — zaśmiał się zadowolony. — Zmieniłeś moje podejście do życia i to nawet nie wiesz, jak bardzo. Fajnie, że w końcu cię spotkałem, bo chyba mogę mówić na ty? — Kiwnąłem głową, a facet coraz bardziej się rozkręcał. — Może pójdziemy do „Maski”, obalimy browarka, co ty na to?

— Wiesz, powinienem iść do domu…

— No jasne, że tak byłoby zazwyczaj… — zaśmiał się ponownie, może tak po prostu miał, śmiać się po każdym wypowiedzianym zdaniu. — To co, jeden browar i się rozchodzimy?

— Sam nie wiem — odpowiedziałem, co Antek przyjął jako zgodę.

— No i super, dzisiaj jest mój szczęśliwy dzień. Kurcze, naprawdę się cieszę i trzymam kciuki za twój sukces, za wydanie twoich opowiadań. Oczywiście tych mrocznych, a nie jakiejś groteski, w której się gubię, one chyba są zwyczajnie głupie. Bez urazy. Na okładkę wrzucisz zakapturzonego gościa z kosą, jakąś czachę walającą się po bruku i będzie git.

Nawijał, a ja się zastanawiałem, czy zbyt pochopnie nie zgodziłem się na spotkanie. Raczej nie jestem towarzyski, a i alkohol, co do zasady, omijam z daleka. Z drugiej strony pierwszy raz w życiu spotkałem obcą osobę, która coś mojego przeczytała i dodatkowo postanowiła mnie znaleźć. To było coś!

— Wiesz, szukałem czegoś w życiu, a nie tylko odbębnianie pracy i udawanie przykładnego męża i ojca. — Facet nie przestawał nawijać, gdy siedliśmy przy stoliku i piliśmy piwo. — To moje życie było takie papierowe, jednorazowe, jednym słowem jak papier toaletowy, którym wytrzesz gówno i się go momentalnie pozbywasz. Wiesz, o czym mówię?

— Chyba tak. — Przezornie się z nim zgodziłem i sam się zastanawiałem, czy właśnie nie tonę w gównie, bo tak odczuwałem jego obecność.

— I wtedy przeczytałem twoje opko: „Artysta”. Poruszyło moje wnętrze, coś uśpionego, cierpliwie czekającego na właściwy czas. — Spojrzał na mnie roziskrzonymi oczami, a ja jednym haustem opróżniłem połowę kufla. — To jest to, to jest to, to jest to, kołatało mi się w głowie, jednak nie umiałem określić, o co chodzi. Taki trochę ślepiec, który w końcu ma wolną przestrzeń i może się rozpędzić bez obawy, że w coś walnie. Tak właśnie było! No i ty wtedy wrzuciłeś drugą część, bodajże „Modelkę”. Jakbym dostał obuchem w ten mój głupi łeb. W końcu zdałem sobie sprawę, w czym rzecz, to była misja dla mnie i mi ją ukazałeś.

— Nic nie ukazałem — zaprzeczyłem. — To tylko fikcja.

— Pewnie, że fikcja, ale jakiego daje kopa — zaśmiał się ucieszony, a ja wlałem do gardła resztę piwa. — Dodałeś jeszcze „Konesera”, a ja stałem się innym człowiekiem. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że brzmię nieco żałośnie, bo nie można nagle zmienić siebie. Zacząłem jednak pracować nad sobą, poczyniłem pewne inwestycje i jestem tym, kim powinienem być od samiusieńkiego początku.

— Sorry, ale ja już może pójdę. — Wstałem i delikatnie się zachwiałem. Coś było wyraźnie nie tak.

— Odwiozę cię, marnie wyglądasz, ale nie ma co ukrywać, ty zmieniłeś moje życie i powinienem się chociaż w ten sposób odwdzięczyć. Jesteś moim natchnieniem i nigdy bym nie pozwolił, by ci się stało coś złego.

Reszta jego słów rozmyła się, a ja poczułem, jak wpadam w otchłań.


***


Otworzyłem oczy i przed sobą zobaczyłem Antka siedzącego na tronie. Tak! Facet siedział na najprawdziwszym czerwonym tronie z rzeźbionymi podłokietnikami i nogami.

— No w końcu — odezwał się, gdy tylko zobaczył, że się wybudziłem. — Dałem ci tabletkę gwałtu, ale nic się nie bój, nic między nami nie zaszło — zaśmiał się i momentalnie spoważniał. — Tak, pewnie się dziwisz, że cię przykułem do tego żelaznego krzesła, ale chyba rozumiesz, że nawet tobie nie mogłem w pełni zaufać?

— Co jest? — jęknąłem, a w ustach poczułem potworną suchość, co i tak nie było najgorsze. Zostałem porwany przez czubka, który najzwyczajniej w świecie siedział naprzeciwko mnie z przyklejonym uśmiechem na ustach!

— Wiesz, ile na to czekałem? Cały cholerny rok, by ci pokazać, że ja także mam odpowiednie podejście do kobiet. Tylko wciąż myślałem, że to jeszcze nie to. Że może przy kolejnej zrobię wszystko perfekcyjnie. Niemal do usranej śmierci ostrzyłem brzytwę tylko po to, by przy najmniejszym nacisku cięła skórę.

— Boże — jęknąłem, Antek zaś wydawał się mnie nie słyszeć.

— Najpierw porwałem taką jedną z krzywym nosem. Plułem sobie w brodę, że przecież powinienem znaleźć kobietę idealną, a przywlokłem ją. Nie miała w sobie żadnego błysku, z oczu wypływał paniczny strach i bez przerwy jęczała. Nawet knebel niewiele dawał. To było żałosne. A ile się przy niej namęczyłem, ciąłem ją brzytwą, przypalałem papierosem, a przecież do tej pory nie paliłem. Rozumiesz, przez ciebie mogę umrzeć na raka!

— Ale ja tylko pisałem… — starałem się usprawiedliwić, ale on żył we własnym świecie.

— Oczywiście kupiłem sobie sztalugę, farby, płótno i starałem się wyciągnąć z nich cholerne piękno, o którym pisałeś. I nic! Zapisałem się na lekcje malunku i też niewiele to dało, może z wyjątkiem tego, że wyhaczyłem wtedy piękną Elwirkę. Kruczoczarne włosy, brązowe oczy, pełne usta, równiutkie zęby i figurka, że hej. Wtedy byłem zadowolony i miałem nadzieję, że w końcu powstanie dzieło życia. Podduszałem ją, ciąłem jej kształtne piersi, a ona tylko błagała, aby ją wypuścić. Rozumiesz, zupełnie nie chciała ze mną współpracować. Puściłem jej płytę Kate Bush i miałem nadzieję, że to nas w pewien sposób zbliży. Że ona zrozumie mnie, a ja odblokuję w końcu uśpiony talent i stworzę arcydzieło. No i nic z tego, rozumiesz? — Patrzył na mnie, czekając na jakąś magiczną odpowiedź, nie otrzymał jej jednak. Pokręcił z dezaprobatą głową i kontynuował: — Przeczytałem jej twoje opowiadania i było jeszcze gorzej. Miała nadzieję, że ją wypuszczę, a przecież wiadomo, że tak się nie da. W końcu namalowałem jej portret i wyszło kolejne barachło.

Podniósł oparty o fotel obraz i mi go pokazał.

— Nie jest tak źle — odpowiedziałem, patrząc na nieudane dzieło.

— Przestań, skalałem piękno i nie ma co zaprzeczać. Zobacz, jak wyglądała naprawdę. — Podsunął mi pod oczy fotografię zakrwawionej dziewczyny. — Właśnie taka była… — Przerwał na chwilę i przymknął oczy. — Ja niestety to wszystko spieprzyłem. I jeszcze jednego nie przewidziałem: Co robić z ciałami? Nawet nie wiesz, jaki miałem z tym kłopot, a one szybko się psują. — Przerwał na chwilę i spytał: — Nie przynudzam?

— Nie — odpowiedziałem, bo co do cholery można innego powiedzieć?

— No tak, zapomniałbym. Pewnie się boisz, że cię zabiję, a ja pochłonięty opowiadaniem ignorowałem twoje uczucia. Wybaczysz?

— Tak — odpowiedziałem, czując jego wzrok.

— Świetnie, że nie czujesz do mnie urazy, ja taki nie jestem, ale staram się być lepszy każdego dnia. Co do twojej osoby, to możesz być spokojny, po prostu przywiozłem cię tutaj, byś mógł ocenić moje dzieło.

Wstał i podszedł do czerwonej zasłony, którą niespodziewanie odsłonił.

— Boże — jęknąłem.

Na żelaznym łóżku leżała przerażona, naga blondynka, na ciele której było nieskończenie wiele ran ciętych oraz tyleż samo, jak nie więcej, od przypalania papierosem. Gdy tylko mnie zobaczyła, starała się krzyczeć, jednak knebel skutecznie tłumił jej wysiłki.

— No jakbyś opisał to wszystko? Da się to odpowiednio ukazać czytelnikowi?

— Coś ty zrobił? — wydusiłem z siebie.

— No co? — Wydawał się zaskoczony moją reakcją. — Dzieło, prawdziwe dzieło. Już nawet nie próbuję malować, bo doszedłem do wniosku, że to nie jest dla mnie. Fotografuję. Każde cięcie ma własną, udokumentowaną historię, tworzę albumy i oglądam je, gdy tylko czas na to pozwala. Dzięki tobie znalazłem miejsce na ziemi, tworzę coś, co daje pełnię satysfakcji i chciałbym, byś mnie opisał. Jak doszedłem do tego miejsca, ile musiałem poświęcić, by stać się perfekcjonistą, i co chyba najważniejsze, że wyznaczona droga często musi być odpowiednio korygowana. Tylko wtedy można wygrać.

— Jesteś potworem — wyjąkałem.

— Nie, ja tylko dałem trochę życia twoim utworom, uśmiercając rzeczywistość. Fajnie to ująłem, co nie? — zaśmiał się.

— Jak mnie choć trochę szanujesz, to wypuść tę dziewczynę.

— Ona już niedługo będzie wolna jak nigdy wcześniej. Sam tak pisałeś, że uwalniasz je.

— To nie tak, to były nic nieznaczące słowa.

— Nie ma nic ważniejszego od słów. One są naszym światem, kolorami, czernią i bielą, i są znacznie ważniejsze niż dom, w którym mieszkamy, czy też nowo kupiona fura. Czym opisać miłość, nienawiść, dobro i zło? Bez słów bylibyśmy jedynie namiastką człowieka, niezdolną do wyrażania uczuć, zagubioną w nijakim świecie. A tonacja głosu… jakaż magia z niej wypływa! Czasami słodycz głosu to szukana przez wiele lat szczerość, a innym razem fałsz, który nijak się ma do znaczenia słów. Drżenie głosu może wynikać ze strachu, ale też i podniecenia. A krzyk? Ileż tutaj mamy możliwości: radość, wściekłość, gniew, a może wołanie. Wsłuchaj się. Słyszysz?

Niczego nie słyszałem oprócz bicia serca oraz zbyt szybkiego oddechu. Świat zamarł, przyprowadzając mnie na skraj przepaści, z której nie dało się wycofać. Mógł mnie zabić, mógł też wypuścić i nie wiedziałem, co byłoby lepsze. Chyba jednak to pierwsze.

— Niespodzianka! — usłyszałem i zobaczyłem uśmiechniętych od ucha do ucha brata i parę innych osób. — Niespodzianka! — wydarli się ponownie.

Przerażenie i wyrzuty sumienia opuściły mnie, w zamian dając tak istotne w tej chwili łzy.

Cud ludzkiego umysłu

— Zdecydował się pan?

Każdy w końcu musi zmierzyć się z odpowiedzią, która wielu wydaje się nic nieznaczącą formalnością. Tak nie było w przypadku Tadeusza. Z trudnością patrzył na psychologa i zastanawiał się, co powiedzieć.

— Nie podjął pan jeszcze decyzji? — Nie było słychać zniecierpliwienia w głosie rozmówcy, a jednak pacjent wyczuwał, że tak jest w istocie.

— Nie — odpowiedział z trudem.

— A zastanawiał się pan, co z dziećmi, żoną?

— Tak — wydusił odpowiedź.

Ileż słów mógłby wyrzucić w przestrzeń; argumentów, które nie pozwalały mu tego zrobić. Gdyby tylko mógł. Niestety wypowiedzenie pojedynczych słów stanowiło dla niego większe wyzwanie niż ukończenie triatlonu kilkanaście lat temu. Wtedy jeszcze ciało było sprawne i korzystał z tego do utraty tchu.

— Wie pan, że sprawienie bólu najbliższym jest złe? Rozumie pan to?

Kiwnął jedynie głową i myśli odpłynęły do odległej przeszłości. Jakie to wtedy wszystko było proste, gdy możliwość była jedynie mrzonką, mirażem opisanym w książce „Nieograniczone możliwości”. Niestety nie pierwszy już raz fikcja literacka stała się rzeczywistością. Przekleństwo, z którym musiał się zmierzyć.

— Przed chwilą rozmawiałem z pana żoną. Nie rozumie, dlaczego się pan waha, ona na pana miejscu od razu wyraziłaby zgodę. Zrobiłaby to w imię miłości. Tak właśnie powiedziała: „W imię miłości”. Czy można być tak samolubnym?

— Można. — Popatrzył hardo na psychologa i wydusił odpowiedź. Chciał powiedzieć coś jeszcze, niestety słowa pozostały nigdy niewypowiedzianymi myślami.

— No i po co tak walczyć? Sam pan widzi, że to droga donikąd. Nie może się pan wysłowić, a ruch ręką to jedynie niemożliwe do spełnienia marzenie. A przecież można zupełnie inaczej. — Psycholog westchnął i kontynuował monolog. — Powiem panu szczerze, że jest pan pierwszym, który się przeciwstawia i naprawdę trudno mi zrozumieć, że nie zostało to jeszcze uregulowane prawnie. Ma pan w dupie żonę, dzieci, wnuki i wszystkich wokół. Rozumiem to, ale żeby nie zatroszczyć się o siebie? Uczestniczył pan w triatlonach?

Tadeusz zamknął oczy, nie reagując na pytanie. Biegał, pływał, bo miał taką możliwość i robiłby to dalej, gdyby mógł, ale tak normalnie.

— Był pan naprawdę w tym dobry i to może wrócić. Wystarczy powiedzieć „tak”. Nie trzeba nawet składać podpisu. Pana czas się kończy. No chyba że jest pan z tych wierzących? Słyszałem o nich, ale nigdy nie spotkałem. Wierzy pan w życie po śmierci?

Nawet nie wiedział, co odpowiedzieć. Miał nadzieję, ale czy wierzył? Nauka poszła do przodu, można było dokonać transferu całego siebie do biorobota i żyć wiecznie, co kilkanaście lat zmieniając nośnik życia. Niestety nie udowodniono, że jest coś więcej niż życie ziemskie. Czyli po prostu go nie było.

— Tak myślałem. Uparł się pan jedynie i chce skoczyć w przepaść z nadzieją, że przeżyje ten karkołomny krok. Proszę spojrzeć na przygotowanego biorobota. To pan w wieku trzydziestu lat. Żona go dla pana wybrała. Jest pan taki sam, jak na pierwszej randce z Janką, nawet ubranie takie samo. Jedno słowo i zamieniamy się w młodzieniaszka. — Psycholog zaśmiał się, jednak powoli tracił do pacjenta cierpliwość.

Tadeusz nie miał siły otworzyć oczu, a wypowiadane słowa powoli stawały się dla niego niezrozumiałe. Wydawało mu się, że w oddali widzi nikłe światło, kuszące go trudną do wyjaśnienia zbliżającą się miłością.

— Też przez to przechodziłem, a teraz proszę, jak nowy. — Psycholog, udając entuzjazm, opowiedział o własnej przemianie. — Zrobiliśmy to razem z żoną i naprawdę jesteśmy zadowoleni. Po co komu umierać? Rodzina w rozpaczy i jeszcze te koszty. Wie pan, gdzie jest najbliższe krematorium albo cmentarz? Setki kilometrów stąd. I do tego jeszcze to martwe ciało. Przecież to okropność. Pan już jest prawie trup, ale i tak wygląda o niebo lepiej od prawdziwego nieboszczyka. A może i nie?

Psycholog wstał z krzesła i pochylił się nad Tadeuszem.

— Cholera — jęknął. — Na takich trzeba zawsze uważać.

Nałożył transferter na głowę nieboszczyka i chwilę później całość wspomnień, cech charakteru pojawiła się w biorobocie. Przed jego aktywowaniem musiał jedynie nieco zmodyfikować nagranie z ostatniej rozmowy.

— I po to jest właśnie technologia — zaśmiał się, otworzył drzwi i zawołał. — Pani Janino, mąż już jest gotowy.

— Zgodził się? — zapytała, chociaż odpowiedź była jedynie formalnością.

— Oczywiście, że tak. Powiedział, że robi to w imię miłości.

— A jak go wybudzić?

— Po prostu go pani pocałuje. Będzie jak w bajce, może z tym wyjątkiem, że wybudzenie potrwa kilka godzin. I jeszcze jedno. Tadeusz miał prośbę, by pani także poddała się zabiegowi.

— Czyli?

— No przecież wiadomo — zaśmiał się psycholog. — Zrobimy transfer danych do biorobota. To pani w wieku trzydziestu lat. Mąż go dla pani wybrał. Jest pani taka sama, jak na pierwszej randce z Tadeuszem, nawet ubranie takie samo.

Naznaczona

Zatopiony w niepamięci okres wczesnego dzieciństwa kształtuje nasze przyszłe dorosłe oblicze. My zaś, błądząc po omacku, walczymy ze słabościami i fobiami, nie znając ich źródła. Rodzice — skarbnica naszego początku — mogą nam co nieco wyjaśnić. Nie wszystko, ale jednak. Ostatecznie i oni nie znali naszych najskrytszych myśli.

Co jednak, jeżeli nie żyją? Tak, odeszli, jak miałam osiem lat, i zamknęli mnie w kokonie niewiedzy, pozostawiając z pozbawioną uczuć, oschłą i starą ciotką. Już nie mogłam przytulić się do mamy i wypłakać żali, czy też pobawić i pośmiać się z ojcem. Nawet przyjaciele pozostali daleko, schowani kilkaset kilometrów ode mnie.

Żyjąc z dala od cywilizacji — w Łówczy na Podkarpaciu — usychałam z każdym kolejnym rokiem. Przywary ciotki Wiesi lepiły się do mnie i stawały się częścią mnie. Uśmiech nie pojawiał się na twarzy, a oczy rzadko kiedy rozbłysły. Byłam matowa, tak jak i moje życie. Nie miałam przyjaciółek, znajomych, tylko ciotkę — zarazem najgorsze i najlepsze towarzystwo w tej zapadłej dziurze. I tak mijały kolejne lata, gdzie nauka stała się jedyną iskierką nadziei, prowadzącą do lepszego świata. Tak przynajmniej myślałam, bo o czym może marzyć sierota z dala od wszelakiej miłości.

Czasami przypominał mi się wymyślony przyjaciel, z którym nasze drogi także się rozeszły. Może to i dobrze?

— Kopnij go — szeptał. — Nazwij go tłuściochem — mówił do mnie, a ja to ignorowałam. Przecież bardzo lubiłam Czarka!

— „Nie kocham was”. Powiedz im to w końcu — mówił, a w oczach pojawiały mi się łzy.

Kochałam rodziców całym moim małym serduszkiem. Oni byli tylko moi i tak miało być do końca świata. Niestety pożar zmienił wszystko, a to, że się uratowałam, traktowane było jako cud. Tylko czy w moim świecie jest coś takiego?

— Idę do ogólniaka. — Pewnego dnia powiedziałam ciotce, a w jej oczach zobaczyłam skrywany strach. — Ciociu, chcę się dalej uczyć — mówiłam, a ona spanikowała i przeżegnała się.

Dlaczego? Przecież powinna wiedzieć, że będę chciała się dalej kształcić. Widziała, że całe dnie spędzam nad książkami, dostawała świadectwa, gdzie najgorszą oceną była czwórka. Co innego mogłabym robić!?

— A nie lepiej będzie ci tutaj? — Pokonała niemoc i powiedziała to drżącym głosem.

W ogóle była taka dziwna, jakby nie ona. Nie, wtedy tego nie zauważyłam, bo jak? Po prostu walczyłam o swoje, o przyszłość otwierającą przede mną lepszy świat. Zgodziła się. Zresztą jak mogła postąpić inaczej. Może myślała, że pokonają mnie dalekie, codzienne dojazdy do szkoły. Próżne nadzieje, zresztą nie miała powodu, by się o mnie martwić, ostatecznie byłam tak samo martwa jak i ona. Jedyne, co się dla mnie liczyło, to nauka i nic ponadto. Ludzie byli tylko obcymi istotami, takimi samymi jak Wiesia. Od września ciotka już nie miała być centrum mojego świata. A jednak nic się nie zmieniło. Czy to podświadomość czuwała nade mną, a może strach przed otwarciem się?

— Nie wiem, nie wiem — mamrotałam, gdy wszystko stało się jasne. — To nie ja! — krzyczałam przerażona.

To było wtedy, gdy kazał mi otworzyć oczy. Zapomniany przyjaciel. Wciąż pamiętam jego śmiech i oczy. Czerwone i wściekłe!

Ale to było później. Ogólniak stał się przedłużeniem podstawówki, a ja wciąż byłam prymuską. Jeszcze więcej czytałam, uczyłam się, by sprostać wymaganiom postawionym przez samą siebie.

Pod koniec szkoły moje ja coraz bardziej zaczęło uwierać, a skorupa w końcu pękać. Powoli otwierałam się, a świat nabierał kolorów. Zaczęłam od zwierząt, a właściwie od starego, zmaltretowanego psa, którego spotkałam, wracając ze szkoły.

— On będzie się nazywał Znajda — powiedziałam do ciotki, a ona stała się biała jak kreda. — Ciociu! — krzyknęłam.

— Nie możemy go mieć. — Po raz pierwszy usłyszałam w jej głosie cokolwiek więcej niż słowa. Poczułam, że w środku niej jest znacznie więcej niż martwy człowiek. Ona się bała.

— Ciociu, to tylko pies. Nie musisz się bać — powiedziałam i uśmiechnęłam się po raz pierwszy od lat.

— To nie jego się boję — odpowiedziała i przymknęła oczy. — Lepiej byłoby, gdyby nie był z nami — dodała. — Naprawdę tak byłoby lepiej — powtórzyła, uciekając przede mną wzrokiem.

Pies został, a ja w końcu mogłam przelać odnalezione po latach uczucia na inną żywą istotę. Od tego dnia uśmiech nie schodził mi z twarzy, a pojawiającą się miłość do świata przelewałam na Znajdę.

— Ja taka nie jestem — mamrotałam, a łzy kapały na zakrwawione łóżko.

Nie wiem, dlaczego ciotka pozwoliła mi zatrzymać Znajdę. To chyba od niego zaczął się mój koniec. Nie rozumiałam jednak, że miłość jest nie dla mnie. Boże, gdybym wiedziała, to zostałabym kopią ciotki i usunęła się w najdalszy zakamarek świata. Nie zdawałam sobie sprawy, a miłość rozjaśniła całą mnie. Stałam się piękną kobietą i co ważniejsze — chyba otwartą na uczucie. Nijakość dawnych lat blakła, a ja rozkwitałam, tak jak i wszystko wokół, byłam najpiękniejsza i najmądrzejsza na świecie i zostało do dostrzeżone! Piotr był przystojny, mądry i wyrozumiały. I jak nikt umiał słuchać. Ideał, o którym jeszcze parę miesięcy wcześniej nie mogłam nawet marzyć.

— Kocham cię — szeptał. — Jesteś moją upragnioną miłością.

Łaknęłam tak bardzo oczekiwanych przeze mnie słów i uśmiechałam się do niego, świata i samej siebie.

— Też cię kocham — odpowiadałam, a moje błyszczące oczy były żywsze niż kiedykolwiek.

To on był przy mnie, gdy bestialsko zabito Znajdę.

— Kochanie, wszystko się ułoży — mówił, a ja miałam nieodparte odczucie, że nic się nie ułoży.

Wypierałam z głowy obraz skomlącego psa, jego przerażonych oczu i plamy krwi pod nim. Widziałam przerażenie ciotki i jej niemoc. Ona była bezradna!

Tak miało być. Słyszałam w głowie znany skądś głos. Nie umiałam przypomnieć sobie, tak jak i rodziców. Zamazały mi się ich obrazy, a ich fotografii nie miałam.

— Nie, nie mam zdjęcia twoich rodziców. Przykro mi.

Tak ciotka odpowiedziała, gdy przeszukałam cały dom i w końcu zwróciłam się do niej z prośbą o fotografię. Zdziwiło mnie to, niestety tak pewnie było, ostatecznie też nie znalazłam żadnego zdjęcia.

Parę miesięcy po tym, jak zginął Znajda, ciotka umarła we śnie. Mówi się, że tak chyba najlepiej odejść z tego świata. Jednak kiedy zobaczyłam jej otwarte oczy i wymalowane w nich przerażenie, to nie byłam już tego taka pewna. I ten różaniec w rękach.

— To twoja wina. — Coś szeptało, a z oczu płynęły mi łzy. — Nie posłuchałaś jej.

Nie rozumiałam podszeptów i coraz mniej rozumiałam siebie. Jakie łzy? Moje? Teraz został mi jedynie Piotr, na którego przelałam całą miłość. Był moim jedynym światem i tylko z nim mogłam dzielić się troskami.

— Obudź się. — Z oddali słyszałam znajomy głos. — Wystarczy, że otworzysz oczy — szeptał przyjaciel z dzieciństwa. — Będziemy razem — mówił i śmiał się.

Było coś przerażającego w tych słowach, a w powietrzu unosił się zapach świeżej krwi. Realność i fantazja łączyły się, a ja wciąż chciałam żyć w ułudzie, której nie zamierzałam i nie umiałam oddać. Kropelki potu pojawiły się na czole, czułam przyspieszony oddech i bicie serca. Głośne i bezwzględne.

— Otwórz te cholerne oczy! — krzyczał.

W dniu, kiedy zmarł Znajda, coś w ciotce umarło. Była niemal przeźroczysta. Wiecie, tak wyglądają ludzie na skraju życia. Nie przepadała za psem, a wyglądało na to, że jego śmierć wstrząsnęła nią.

— Masz kogoś? — wyszeptała i tak na mnie popatrzyła, że przez ciało przeszły mi ciarki.

— Ma na imię Piotr — odpowiedziałam, a ona zrobiła się jeszcze bardziej blada, o ile było to możliwe.

— Boże, miej nas w swojej opiece — wymamrotała jedynie i wyszła z domu.

Ona cały czas wiedziała, jednak bała się odkryć tajemnicę i zamienić ją w słowa. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej? Tylko czy miłość można ot tak zabić i żyć, jakby nic się nie stało? A ja kochałam bezgranicznie, miłością zachłanną i prawdziwą.

— Otwórz oczy. — Tym razem usłyszałam łagodny głos. — To jesteś prawdziwa ty.

— To nie mogłam być ja — krzyczałam, widząc ukochanego. — To nie ja! Boże, to nie ja!

Krzyczałam i nikt nie słyszał. Krzyk zamienił się w skowyt, rozbijając świat na drobne kawałki, a duszę zamieniając w nicość. Jeżeli ją w ogóle miałam! Miałam? Łkałam i nikogo nie było już przy mnie.

— To jesteś ty. To jesteśmy my — gadał i śmiał się przyjaciel z dzieciństwa. — To jesteśmy my. Ja i ty.

Patrzyłam na martwe oczy Piotra, na nóż trzymany w ręce i wiedziałam, że to ja. To byłam zawsze ja. Rodzice, pies, ciotka i Piotr. To zawsze byłam ja.


***


— Proszę pani, słyszy mnie pani?

Z oddali dochodził do mnie obcy głos.

— To byliśmy my — gadałam i śmiałam się. — To zawsze byliśmy my! — krzyczałam, patrząc pustymi oczodołami. — To byliśmy my.

Jeżeli ręka prowadzi cię do grzechu, to utnij ją. Ja wykłułam własne oczy. Tym samym nożem, którym odebrałam miłość mojego życia. Spóźniłam się jednak o dobrych kilkanaście lat.

Quo vadis

Krzyk rozpaczy zatonął w płatkach śniegu, zapomniany przez świat, jednak niczego innego oczekiwać nie mógł. Pożegnalne morze łez tryskało z oczu najbliższych, przerażonych pozostawioną pustką. W duszę wkradły się samotność i rozpacz, rozpraszane przez przemijające pory roku. Krok po kroku wdzierało się zapomnienie, potęgowane przez kolejne odejścia.

Szaleńczy bieg za życiem i tym, co w danej chwili jest w nim najważniejsze, kończy się w prostokątnym, eleganckim pudełku wyścielonym miękkim materiałem. To tam biegniemy, ignorując otaczające nas piękno, rozpaczliwie pragnąc podziwu dla naszego istnienia. Łasi na komplementy, pasiemy próżność, oddalając się od bycia prawdziwie wielkim. Stale odganiana przeciętność lgnie do nas, a my się w niej dusimy, czekając na coś wielkiego, co nigdy nie nadejdzie.

Zaszczyty kupujemy, brukając sumienie i wywyższając się ponad takich samych jak my. Gonimy, bo gonić trzeba, tak nas od wieków nauczano. Co raz wzbudzamy niepotrzebne kłótnie, których przyczyną może być cokolwiek.

Chcemy poczuć wewnętrzny spokój, jednak nieustanny bieg za szczęściem i dobrami materialnymi oddala nas od niego. A przecież wystarczy zatrzymać się i kontemplować teraźniejszość. Nie trzeba szukać dzikiej przyrody, przewodników duchowych czy też najwspanialszych dzieł rodzaju ludzkiego.

Piękno jest wszędzie, tylko wpojone wzorce je ukryły, uniemożliwiając jego dotknięcie. Spoglądając na drzewo, nie widzimy go prawdziwie, a przecież mamy przed sobą doskonałość, która nieraz będzie szumiała dla nas i naszych wnuków, a i nasi dziadkowie ją słyszeli. Patrząc na motyla, co najwyżej dostrzeżemy piękno i nic ponadto, a to przecież kolejny cud, który nauczyliśmy się ignorować.

W sobie widzimy wady, przyjmujemy przyklejające się fobie i czujemy stały strach przed innością. Chcemy być tacy sami, ale z najlepszymi możliwymi cechami poszczególnych ludzi. Ćwiczymy i usuwamy przywary, eliminując samego siebie.

Walczymy, żyjemy i jesteśmy, ale przyjdzie taki dzień, że obca nam osoba stanie nad naszym grobem i z trudem odczyta zamazane przez czas, wyryte na nagrobku nasze imię i nazwisko. Być może to będzie ten ostatni raz, gdy zabrzmi ono na świecie. Cały nasz świat na zawsze zostanie przykryty kotarą czasu.

Skrzywiony świat

I. Agata

Maciek siedział na nowo zakupionym, czerwonym, skórzanym fotelu i przyglądał się trzymanej w ręce siekierze. Patrzył na zabrudzone krwią ostrze, do którego przyklejony był kosmyk blond włosów.

— A więc faktycznie tak to wygląda. — Westchnął i uśmiechnął się do siebie.

Od zawsze (no może od kilku lat) chciał sprawdzić, jak to będzie wyglądało. Czy jeden cios w głowę da efekt jak w serialach kryminalnych, czy też po prostu rozwali głowę i będzie kupa sprzątania? Skrzywił się na samą myśl o tym. Przychodziła co prawda sprzątaczka w środy i soboty, jednak nawet za dopłatą nie zdecydowałby się powierzyć jej uprzątnięcia Agaty. Kusiło go, by zrobić fotografię siekiery, na której znajdował się przybrudzony krwią kosmyk włosów, oraz samej dziewczyny. Nie zrobił tego jednak. Zawsze istniało niebezpieczeństwo, że będzie to dla niego przysłowiowy gwóźdź do trumny. Niechętnie odłożył narzędzie zbrodni na szklany stolik i podszedł do ciała Agaty.

— Nie przyćmisz już tego świata. — Mówiąc to, zdjął z jej oczu czarną opaskę, następnie zaś odgarnął z jej twarzy nasiąknięte krwią blond włosy.

Sam nie wiedział, czy to była zazdrość, czy też po prostu wolał szarość dnia. W każdym razie, gdy tylko spotkał kobietę przyćmiewającą wszystko wokół, ogarniała go wściekłość, no bo jak można otrzymać wszystko i chwalić się tym na każdym kroku? Agata właśnie była takim słońcem, chodzącym ideałem, który nieopatrznie przyszedł na rozmowę kwalifikacyjną. Jej szczery uśmiech, dołeczki na policzkach oraz roziskrzone zielone oczy odciągały myśli od wszystkiego innego.

— Przyszłam na rozmowę kwalifikacyjną — powiedziała i to chyba przelało czarę goryczy.

Jej ton głosu zniewalał, a jego myśli szalały i odbijały się od czaszki niczym wprawione w ruch kule bilardowe. Przywoływały nieosiągalne marzenia i szczęście, które chciałoby się zamknąć w szkatułce.

— Pani Agata Wabik? — spytał, a gdy ta przytaknęła, dodał: — Proszę usiąść.

Wpatrywał się w dekolt i był pewny, że również i tam są skarby, od których nawet siłą nie udałoby się oderwać mężczyzn. On jednak umiał się opanować, mimo że kosztowało go to naprawdę wiele. A ona miała świadomość, jak reagują faceci, i bez skrupułów dawała niewypowiedziane obietnice. Niby od niechcenia odgarniała falujące włosy, na ułamek sekundy odsłaniając kształtne ucho. Była kwintesencją tego, czego najbardziej nienawidził. Agata jednak, nie wiedząc o tym, prowadziła grę zgodną ze sprawdzonym scenariuszem.

— Znam dwa języki obce — powiedziała i uśmiechnęła się obiecująco. — Rozmowa przez telefon to sama przyjemność dla mnie i dla rozmówcy — kontynuowała tym swoim słodkim, seksownym głosem.

— Jest pani przyjęta — powiedział, nawet nie rozpoczynając rozmowy kwalifikacyjnej. — Zacznie pani od dzisiaj.

— Od dzisiaj? — To było jej radosne ćwierkanie, jej wabik likwidujący wolną wolę.

— Tak naprawdę od jutra. — Nieco stonował nastrój Maciej. — A to dla pani telefon służbowy.

Wręczył jej smartfon i uśmiechnął się szczerze. Wiedział, że lecą na niego kobiety i nie tylko dlatego, że miał niezłe stanowisko i pieniądze, ale też prezentował się przyzwoicie. Metr osiemdziesiąt pięć i umięśnione ciało były oczekiwanym i pożądanym atrybutem. Kobiety uwielbiały, gdy inne zazdrościły im takiego przez partnera duże P.

— Już telefon? — spytała nieco zaskoczona.

— Na wszelki wypadek, może się jeszcze dzisiaj odezwę — rzucił mglistą propozycję i z napięciem czekał na jej reakcję.

— Staram się zawsze odebrać ważny telefon — odpowiedziała i uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając idealnie białe zęby. No i te dołeczki na policzkach, one były przecudne.

Gdy dziewczyna znika, czujemy niepokój, ale wciąż jest nadzieja na dobre zakończenie, bo do cholery, świat nie może być tak zły. Niestety szukając zaginionej, natrafiamy najpierw na niewyraźne ślady, a później mamy już pewność, że to nie zwykłe zaginięcie, ale coś znacznie gorszego. Śmierć staje przed nami, zaczynają nam drżeć ręce, z oczu spływają łzy i jedyne czego łakniemy, to by świat wykrzyczał, że jesteśmy w błędzie. Nie robi tego jednak, trzymając nas miesiącami, a później latami w niepewności. A jego, czy też jej, dawno już nie ma. No może oprócz tego, że wciąż żyje w naszej pamięci.

Oczywiście zadzwonił do niej tego samego dnia o siedemnastej, prosząc, by pojawiła się w jego posiadłości. Czy jakaś kobieta mogła odmówić spotkania, gdy padał adres Dzielnicy Prawników? Było oczywistością, że nie spotka się tutaj biedoty pędzącej każdego dnia, by zapewnić sobie wątpliwej jakości byt. Mieszkała tam tak zwana elita, od której oczekuje się wyższych standardów, i tak zazwyczaj było. Umówił się na dziewiętnastą i dokładnie o tej godzinie usłyszał domofon.

Była idealna w każdym calu. Gdy otwierał jej drzwi, to serce niemal oszalało. Nie patrz w dekolt, nie patrz w dekolt! A i tak patrzył i delektował się doskonałością jej okrągłych piersi. Musiał ich dotknąć! Musiał! Boże, i ten słodki zapach! Niby atak spodziewany, ale jakże niebezpieczny. Nie miał żadnych wątpliwości, w jakim kierunku podążała dziewczyna, ale przecież tak nie można! Nie był idealny i wiedział o tym, dlatego też przygotował się wcześniej i nieco spuścił (tak, to chyba jest idealne określenie) „powietrza”. Niestety teraz ponownie się nadymał, a przecież miał zrobić co innego. Ideały nie mogą rządzić światem. Nigdy!

— Wejdź — powiedział drżącym głosem.

Uśmiechnął się, był jednak wściekły na siebie za słabość okazaną przy tej kobiecie. To było najtrudniejsze wyzwanie.

— Chętnie — odpowiedziała i za chwilę dodała: — Jeżeli oczywiście się delikatnie przesuniesz.

„Posuniesz” chciał krzyknąć, jednak ustąpił jej miejsca i musiał się zmierzyć z kolejną pułapką. Poszła przodem, cholernym tanecznym krokiem. Jej pupcia kołysała się, a kusa sukienka falowała, co rusz odsłaniając koronkowe majteczki.

— Usiądź tutaj — wskazał jej nowo zakupiony czerwony fotel, ona jednak usiadła na tym drugim.

— Wolę siedzieć naprzeciw okna.

Tak, bo nawet słońce miało podziwiać jej boskość! Nie pomyślał o tym, gdy opierał siekierę o oparcie z tyłu fotela.

— Może wino? — spytał, a ona spojrzała na niego przeciągle.

Gdyby czasem nie wiedział, co to znaczy „przeciągle”, to teraz nie miał już wątpliwości. Nogi się pod nim uginały, a ta cholera się uśmiechała, rozsiewając wokół siebie słodki, zniewalający zapach perfum.

— Przyniosę wytrawne — przerwał pełną napięcia ciszę. Chciał chociaż winem nieco schłodzić atmosferę.

— Chętnie — odpowiedziała i zaczęła bawić się kosmykiem włosów, następnie zaś tymi idealnymi paluszkami delikatnie dotknęła szyi.

Przyniósł jej to cholerne wino i postawił kieliszek na szklanym stoliku.

— Czy zanim podam kieliszek, mogę ci zawiązać opaskę na oczach? — Jego głos wciąż drżał, ale może to i dobrze. Podobno ton jego głosu podobał się kobietom.

— Dla ciebie wszystko — szepnęła.

„Kurwa mać, ona szepnęła!”. Wyciągnął czarny pasek i delikatnie przewiązał jej przez głowę, zasłaniając te cholerne, iskrzące oczy. Następnie do jej prawej ręki włożył kieliszek.

— To dla ciebie — powiedział i sięgnął po siekierę. Gdy jej usta dotknęły wina, on z całą mocą uderzył w jej głowę.

Nawet nie krzyknęła. Nic. Jedynie z jej ręki wypadł kieliszek i spadł na podłogę z bukowego drewna. Rozbił się, a wokół natychmiast pojawiła się czerwona plama. Po dłuższej zaś chwili usłyszał spadające krople krwi.

II. Celina

Jedna jedyna rzecz w domu Macieja miała wartość zarówno sentymentalną, jak i materialną. Był nią stary, poniemiecki, stojący zegar, który miał w zwyczaju wybijać godzinę o pięć minut za wcześnie. Tak też było i tym razem. Młotek miarowo uderzał w gong, wydobywając z zegara krystalicznie czysty dźwięk, oznajmiający że niedługo będzie dwudziesta, przy okazji przywracając do życia Macieja, bo Agaty przecież już nie mógł. Maciek w końcu oderwał wzrok od dziewczyny i zatrzymał go na kołyszącym się wahadle. Wydawało mu się, że coś mu umknęło.

No tak, tydzień temu umówił się na godzinę ósmą z Tobiaszem, a jego nie dało się ot tak spławić. Niechętnie podniósł się z fotela, podszedł do martwej dziewczyny i pocałował ją w czoło. Tak na pożegnanie. Wszelkie emocje puściły i nie miał ochoty na towarzystwo, świat jednak chciał inaczej i musiał się do niego dostosować. Nie miał czasu na przeniesienie ciała, schowanie go w szafie czy też w łóżku, zresztą i tak nie mógł tego zrobić. Co prawda Agata już nie krwawiła, jednak wciąż można było się zabrudzić, a przecież nie miał czasu na zmianę ciuchów. Niechętnie położył siekierę na kolanach dziewczyny i skrupulatnie dopasował jej ciało do fotela, tak by jak najmniej wystawało, i gdy wydawało mu się, że lepiej być nie może, zarzucił na nią kraciasty koc. Pozbierał jeszcze szkło po stłuczonym kieliszku, wytarł rozlane wino i sprawa na tę chwilę wydawała się załatwiona. „Wydawała” było niestety dobrym określeniem. Zapach — słodki i zniewalający — wciąż unosił się w pokoju, a przecież nie sposób było go zignorować.

— No tak, kurwa — jęknął, nieco zły na siebie.

Swego czasu Tobiasz wychwalał kadzidełka i mu takie kupił, Maciek zaś nie znosił tego gówna. Dzisiaj jednak musiał skorzystać z niechcianego prezentu. Jak tylko zapalił trociczkę, usłyszał dzwonek. Chciałby powiedzieć, że cieszy się z wizyty, zdecydowanie tak jednak nie było, a gdy otworzył drzwi, zaniemówił.

— Cześć, przyszedłem z dziewczyną — przywitał się Tobiasz, a zza jego pleców zerkała uśmiechająca się od ucha do ucha filigranowa brunetka.

— Cześć — bąknął niepewnie, w jego wnętrzu zaś kołatały się dwa słowa: „kurwa mać!”. — Wejdźcie. — Wykonał zamaszysty ruch ręką i uśmiechnął się możliwie najszerzej.

Znał ją, chyba nawet zbyt dobrze. A ona? Cóż…

— Dzięki — odpowiedziała dziewczyna Tobiasza i jakoś tak zbyt długo zatrzymała wzrok na… — Celina jestem — dodała, i nie ma co się czarować, miała kurewsko słodki głosik, właśnie taki, jaki pamiętał.

— Maciek — odpowiedział i przytrzymał jej rękę chyba nieco zbyt długo.

Popełnił ponownie ten sam błąd, co z Agatą, a mianowicie puścił ją przodem i musiał patrzyć na jej kołyszący się zadek. Czy wszystkie kobiety muszą to robić?! I dlaczego akurat ona jest dziewczyną Tobiasza?!

— Ładnie tu u ciebie — trajkotała dziewczyna — odjechana jest ta czerwona kanapa i fotel. W komplecie był tylko jeden?

— Nie, drugi przykryłem kocem — odpowiedział bez zastanowienia, a zwoje mózgowe nie umiały wskoczyć na odpowiednie tory. Chyba seledynowa sukienka zbytnio rozpraszała.

— To może odsłonimy.

To była dwuznaczność? Puszczenie oczka do Maćka raczej było jednoznaczne, tylko co z Tobiaszem i, do cholery, dlaczego ona tak się zachowuje? Przecież między nimi wszystko było skończone!

— Nie będziemy niczego odsłaniać, to mój nowy, niedokończony projekt.

Czy widział w jej oczach zawód? „Kurwa mać” stało się nieodłącznym towarzyszem jego myśli.

— Jaki projekt? — W końcu odezwał się Tobiasz, podszedł do Celiny i przytulił ją, a ona nieznacznie się skrzywiła!

— Psychologiczny. — odparł Maciek, uśmiechając się delikatnie, nieco tajemniczo.

— Ciekawe… — Dziewczyna zwinnie opuściła ramiona Tobiasza i stanęła niebezpiecznie blisko Macieja. — A na czym polega ten psychologiczny projekt? To jest jakaś gra?

Tak, właśnie to zrobiła! Niby przypadkiem odgarnęła falujące włosy, na ułamek sekundy odsłaniając kształtne ucho.

— Ćwiczę silną wolę — odpowiedział drżącym głosem. Znowu to samo! Musi mu drżeć głos?!

— Czasami nie jest to potrzebne — szepnęła mu do ucha, głośno zaś dodała: — Tobiasz, może dasz w końcu wino, które przynieśliśmy.

— No tak, mój błąd — odpowiedział i poczęstował obecnych wymuszonym uśmiechem, co jest niezłym wyczynem, gdy jest się wściekłym.

— Ruszysz się? — Celina nie miała litości dla partnera.

— Słuchajcie, jestem gospodarzem. Zaraz przyniosę kieliszki i napijemy się za zdrowie gości. Wy zaś usiądźcie na kanapie.

— Wolę na fotelu. — Nie czekając na pozwolenie, usiadła, założyła nogę na nogę i uśmiechnęła się nieco prowokacyjnie. — Wy możecie na kanapie, chyba że na drugim fotelu?

— Chwilowo nie jest to możliwe. — Maciek uśmiechnął się przepraszająco.

— Nie jest możliwe? Wiesz, że dla mnie to słowo nie istnieje.

— Tak jak i dla mnie. Zapewniam, że niedokończony projekt nikomu by nie przypadł do gustu.

— Coraz bardziej mnie intrygujesz. — Słodziła, ignorując Tobiasza.

— Jestem nudny i nieciekawy. Tobiasz to co innego.

— Tak, Tobiasz — powiedziała, nieco przeciągając głos, a lewy kącik jej ust nieznacznie osunął się w dół.

Gdyby pozbył się Tobiasza i został sam na sam z Celiną… Plan był już zarysowany, emocje gwarantowane, zaskoczenie Celiny pewne, tak jak i jej przerażenie, tylko… Chyba jednak „aż”. Podjąłby zbyt duże ryzyko i raczej nie wywinąłby się z tego. Zresztą nie chciał przeszłości mieszać z teraźniejszością. Wtedy był inny! No i nie zamierzał ryzykować, a prawdopodobnie straciłby też przyjaciela — wściekłego na ten moment, siedzącego jednak karnie na kanapie. Podszedł do meblościanki, wyciągnął trzy kieliszki i postawił je na szklanym stoliku. Po korkociąg musiał podejść nieco dalej, bo do kuchni, na szczęście dół był jedną wielką otwartą przestrzenią, więc cały czas miał gości na oku.

— Ładnie tu pachnie, jakby kobiecymi perfumami — odezwała się Celina.

— Twoimi, kotku — wciął się Tobiasz.

— Chociaż zapachy mógłbyś odróżniać — syknęła i głośniej dodała: — Pięknie masz tutaj.

— Też tak myślę — odpowiedział i wręczył jej kieliszek z winem. — Pilnowałem budowlańców, więc wyszło tak, jak sobie zamarzyłem. Jeżeli chcecie, to pokażę wam, jak wygląda piętro.

— Chętnie — odpowiedziała natychmiast Celina. — Jestem ciekawa, jak teraz mieszkasz.

Czy ją to bawi? Dlaczego użyła słowa „teraz”? Na szczęście Tobiasz nie zauważył tego.

— Mnie nigdy tego nie proponowałeś — z wyrzutem stwierdził Tobiasz.

— Bo facetom takich rzeczy się nie proponuje. — Widząc zaś oburzenie chłopaka, dodała: — Żartowałam przecież.

— Chodźmy — zarządził Maciek, którego wypełniony pęcherz wołał o pomoc.

No i szli drewnianymi schodami, a słodka buźka (bez dołeczków) Celiny trajkotała jak najęta. A on patrzył na stukające seledynowe szpileczki, dodające jej z dziesięć centymetrów. Nie, nie patrzył na szpilki, tylko na tyłek i jej zgrabne nogi! Wyglądała jeszcze lepiej niż dziesięć lat temu!

— Chodźcie w lewo — przerwał Celinie monolog. — Mam tam biblioteczkę, nieco skromna, ale jak dla mnie wystarczająca. Czasami lubię poczytać.

— Ile książek! — pisnęła, gdy tylko weszli do pomieszczenia.

— Możecie sobie pooglądać, a ja na chwilkę was przeproszę. — Nieoczekiwanie dla nich powiedział Maciek. Jako że się nie odezwali, dodał: — Na chwilę pójdę do toalety.

— No jasne — zaśmiał się Tobiasz.

Gdy skończył i wyszedł z toalety, nieoczekiwanie zaatakowała go Celina. Z zaskoczenia oddał jej przydługi pocałunek i to niestety musiał zobaczyć Tobiasz.

— Byłem ślepy! — krzyknął. — Cholera, widać było, że na niego lecisz, po co tu z tobą przyszedłem!?

— Tobek — krzyknął Maciek za przyjacielem zbiegającym po schodach.

Ten jednak nie miał zamiaru zostać. Trzaśnięcie drzwi wejściowych świadczyło tylko o jednym.

— Skoro jesteśmy już sami, to może zrobimy kroczek więcej. Jeszcze pamiętam, co lubiłeś. — Uśmiechnęła się słodko i delikatnie trąciła ramiączko, które zsunęło się, odsłaniając jej kształtną pierś. Na razie lewą.

— Mówiłem, że ćwiczę silną wolę — powiedział, nie próbując jej jednak powstrzymać.

— Silna wola, a co to takiego? — Była tak blisko, tak cholernie blisko. — Nigdy jej nie spotkałam.

— Tylko ja taką mam — odpowiedział i odsunął jej rękę (cholernie delikatną) od rozporka.

— Naprawdę? — Nie poddawała się. — Aż tak bardzo się zmieniłeś?

Patrzyła wprost na niego cholernie brązowymi oczami, w których mógł się zagubić na wieki. Aromat jej perfum objął go, drocząc się z nim i zmuszając do działania. Jej usta zbliżały się niebezpiecznie i coś szeptały, ale nie rozumiał słów. Ponownie jej ręka sięgnęła do krocza spodni, najpierw bez sprzeciwu odpięła guzik, a później rozporek zrozumiał, czym jest grawitacja. Nie rozumiała tego ręka Maćka, która wylądowała na piersi Celiny.

— Naprawdę chcesz mnie zobaczyć takiego, jaki jestem?

„Chcę” zbiegło się ze zdjęciem jego czarnej koszulki i wybrzmiało nieco później z ostateczną propozycją Maćka:

— Zejdźmy na dół, pokażę ci, czym jest silna wola.

Chwycił ją za rękę i szli, co rusz zatrzymując się, by chociaż na chwilę zaspokoić obudzone żądze. Maciej wciąż się opierał i walczył, by ostatecznie wygrała jego silna wola. Już byli w salonie, on niestety w samych slipach, ona wciąż ubrana. Czerwona skórzana kanapa zapraszała, oni jednak ją minęli, a Maciek, wciąż napierając na Celinę, kierował ją w jedyne możliwe miejsce. Tak bardzo jej pragnął, tak bardzo chciał się zatopić w jej wilgotnym zakamarku i pieścić ją językiem. Kusząca perspektywa zaprawiona aromatem słodkich (korzennych?) perfum robiła mu papkę z mózgu. W końcu ostatkiem sił sięgnął do klamki, otworzył drzwi i brutalnie wypchnął ją na zewnątrz. Zamknął drzwi z trzaskiem.

— To jest silna wola! — krzyknął przez drzwi i zaczął się śmiać.

Opowieść o szaleństwie

Siedziałem przed biurkiem i odpisywałem klientowi na jego kretyńską skargę. Każde kolejne słowo łączyło się z niepokojącym odgłosem spadającej kropli. W głowie huczało, a mi coraz trudniej było się skupić na budowaniu zdań, które rozjeżdżały się, tworząc niekończący się bełkot.

— Stary, ty krwawisz. — Wojtek szarpnął za moje ramię i szepnął konspiracyjnie: — Dzisiaj są andrzejki, a więc idealny moment na wróżby.

Wyczułem w jego głosie rodzące się szaleństwo, ale i ze mną coś było nie tak. Na blacie biurka jawiła się świeża czerwień wypływająca wprost z wnętrza. Gęsta, krwista plama ostrzegała przed nieuchwytnym zagrożeniem, którego wciąż nie mogłem pojąć.

— Magda, możesz na chwilkę podejść? — zwrócił się do koleżanki podekscytowany Wojtek. — Powróżysz ze świeżutkiej krwi?

— Co ty gadasz? — Zaskoczony spojrzałem na rozbiegane oczy Wojtka, by chwilę potem mój wzrok zastygł na Magdzie.

— Będą najprawdziwsze i najlepsze. — Magda wstała i kołyszącym się krokiem podeszła do mnie. — Piękna plama, a jakie kształty. — Zachwycona wpatrywała się w kałużę krwi. — Istne szaleństwo — dodała.

Aromat perfum podrażniał nozdrza, ja zaś patrzyłem zafascynowany na jej przemianę. Jej gorący oddech muskał moje policzki, ona zaś, wyczuwając rodzące się między nami napięcie, nachylała się, odsłaniając dwie wspaniałe krągłości. Czułem przejmującą potrzebę potwierdzenia męskości, wzięcia jej tu i teraz. Chciałem chwycić ją, rzucić na biurko i poddać się pożądaniu.

— Wywróż, Magdo, przeklęty świat, jaki wciąż jest w nas.

Nienaturalny głos Wojtka zrzucił mnie na ziemię. Spojrzałem na niego i zaniemówiłem. Blada cera i wyszczerzone w sztucznym uśmiechu zęby zmieniły go w zniewoloną kukłę, wykonującą czyjeś rozkazy. Stał się obcym tworem, podrzuconym przez nieznane byty. Szukając oparcia dla rozchwianych zmysłów, odwróciłem wzrok w kierunku Magdy. Również i ona zatraciła naturalność, zastępując ją plastikową sztucznością.

— Pewnie myślałeś, że to bezkształtna plamka krwi, takie nic — szeptała do mojego ucha, ważąc każde słowo. — Przed chwilą myślałeś o mnie. — Zamilkła, a ja poczułem otaczający nas chłód.

— Powiesz, co się tutaj dzieje? — spytałem, mając nadzieję na powrót do normalności. Ona zaś jakby nie słyszała pytania, a realizowała wcześniej szeroko zakrojony plan.

— Ta plama, to twoje przeznaczenie. Widzisz tę czerń w samiuteńkim środeczku? — I zaczęła chichotać śmiechem histerycznym i szalonym. — Widzisz czerń? — Jej głos stał się suchy i ostry jak brzytwa. — Ta czerń, to ty!

Wzdrygnąłem się, nie mogąc oderwać wzroku od czarnego punktu, wokół którego coraz szybciej krążyła krew. Wraz z nią pojawiły się zawroty głowy, tańczące w takt płynącej czerwieni, a wokół brzmiała niepokojąca muzyka. I nagle wszystko ustało.

— Jesteś bardzo, bardzo blisko. — Głos Magdy ponownie przeszedł w szept. — Zobacz, jak krew spływa na podłogę. Widzisz to? Widzisz? — mówiła coraz bardziej podniecona. — Kap, kap, kap. Słyszysz?

Patrzyłem, jak plama ukształtowała się w czerwoną rzekę spływającą na posadzkę. Usłyszałem odgłos spadającej kropli, a przez ciało przeszedł dreszcz. Gdy kolejna kropla rozbiła się o podłogę, poczułem nieprzyjemne mrowienie. Obserwowałem wolno spadające krwawe łzy i drżałem z przerażenia. Czoło zrosił pot, który mieszał się z drobinkami krwi.

— Łączysz, co zostało rozłączone. — Tym razem Magda już nie szeptała, a mówiła głosem nieznoszącym sprzeciwu. — Stajemy się wolni — dodała, a ja coraz trudniej łapałem oddech. — Wolność! — krzyknęła i zaczęła tańczyć, równocześnie zdejmując niebieską bluzkę, która jak w zwolnionym tempie płynęła w powietrzu, by ostatecznie wylądować u moich stóp.

Nie minęła chwila, a pozbyła się butów oraz spodni, a i bielizna znalazła miejsce na posadzce. Obserwowałem psychodeliczny taniec, striptiz, który nie miał nic wspólnego z seksualnością. Magda już mnie nie pociągała, a odstraszała otchłanią. Nie wszystkich jednak. Wojtek nucił nieznaną mi pieśń, delikatnie kiwał głową i także zrzucał z siebie ubrania. Nadzy wyginali się w niemożliwych pozach i nieraz przystawali w bezruchu, by ponownie rozpocząć toczący nimi obłęd. Krew wymieszana ze strachem zaczęła tworzyć czerwoną mgiełkę osadzającą się na ciałach przyjaciół.

— Zło jest w tobie, Piotrze. — Słowa Moniki cięły niczym sztylet. — Dołącz, a spotkasz wieczność.

Nierealność zalewała myśli, nie pozwalając na ucieczkę. Promienie słońca podświetlające krwistą mgiełkę ukazywały zamazane twarze kobiet. Dawno zapomniane, przypominały, że wciąż istnieją i patrzyły na mnie, ale w oczach kobiet dostrzegałem jedynie przejmującą pustkę. Wirowałem wraz z czasem, co rusz przyspieszając, by chwilę później zatrzymać się i tak w kółko, coraz to szybciej i szybciej, aż w końcu zamarł cały świat.

— Dołącz do nas. — Słowa wypływały z ust Magdy, ale to nie były jej słowa.

— Dołącz. — Również i Wojtek zachęcał do sztuczności.

Patrzyłem na zamykające się oczy Magdy i na to, jak wiruje wokół własnej osi, a dookoła niej podąża Wojtek. Stali się całym światem, unurzanym w nieskończonej fiksacji. Wokół ich ciał widziałem setki nitek prowadzonych przez nieznaną siłę. Chciałem się wydostać, jednak ciało nie było wstanie wykonać nawet najprostszych czynności. Zostałem widzem, niemającym prawa kwestionować geniuszu reżysera.

— Pracuj! — krzyknął Wojtek i nagle zapadła głucha cisza.

— Pieprz mnie — powiedziała stanowczo Magda i zaczęła się wić wokół Wojtka.

Oboje mieli otwarte oczy, z których biła bezgraniczna pustka. Niespodziewanie pojawiła się psychodeliczna muzyka i porwała przyjaciół do irracjonalnych pląsów. Nagle zatrzymali się w połowie wykonywanego ruchu, by chwilę potem ruszyć z powrotem, jak w filmie odtwarzanym od tyłu.

— Pieprz mnie. — Tym razem głos Magdy był beznamiętny i nieprzyjemny.

Ileż to razy marzyłem, by powoli, krok po kroku poznawać jej ciało i zatopić się w jej blasku, pięknie, które każdego dnia zostawiało w myślach ślad, by w końcu zbudować z nich ideał kobiety. Jakże pragnąłem jej dotyku, pobudzającego zmysły i zachęcającego do oddania całego siebie, by podzielić się sobą i zasnąć przy niej. Malowane obrazy nieraz wydawały się rzeczywistością, a sny podrzucane przez podświadomość budowały i ugruntowały nieistniejący związek.

— Kurwa, pracuj! Masz terminy! — krzyknął Wojtek i spojrzał w moją stronę nieprzeniknioną pustką.

Zapadła nieprzyjemna cisza, a ja czułem, że to nie są już przyjaciele, a martwe ciała kierowane przez nieznane byty. Ze zdziwieniem zauważyłem, że ponownie mogę się ruszać. Usłyszałem skrzypienie fotela, z którego się podniosłem, i odgłos kroków. Moich kroków. Podszedłem do Magdy i dotknąłem jej. Pod palcami wyczułem martwe zwierzę, miesiącami wiszące w chłodni, a nie koleżankę, w której się podkochiwałem. Wzdrygałem się, czując, że jestem w objęciach pustki.

— Pieprz mnie. — usłyszałem martwy szept. — Zawsze tego chciałeś. — Na jej twarzy pojawił się nienaturalny uśmiech.

Sztuczność niszczyła wyobrażenia, a ideał stał się przekleństwem. Czułem obrzydzenie do obcej kobiety, która nie była już Magdą ze snów. To była kukła ukazująca najgorsze cechy. Tylko czyje, jej?

— Dołącz do nas.

To Wojtek wydał z siebie skrzeczące dźwięki. Chwilę później ponownie tańczyli w zatraceniu, nie umiejąc wyrwać się z ułudy, wciąż wydobywając z siebie nieznośne chichoty. Dwa manekiny czekały na mnie, puszczając porozumiewawczo oczka i machając rękami.

— Nie jesteś sam. Poddaj się i dołącz do nas. — Dławiąca słodkość wypływała z dawnej Magdy, powodując paniczny lęk.

W końcu przyszło otrzeźwienie i korzystając z okienka rzeczywistości, wybiegłem z pokoju. Chwilę potem byłem już na schodach i zbiegałem na dół. Byle dalej od nieznanego, byle uwolnić się od szaleństwa. Z oddali wciąż dochodziły coraz mniej wyraźne nawoływania dawnych przyjaciół.

— Dołącz do nas.

Słyszałem i nie zatrzymywałem się. Poczułem wolność i gnałem w dół, zatapiając się w ciemności. Im byłem niżej, tym mrok był gęstszy, aż w końcu nie pozwolił na szybką ucieczkę. Parłem do przodu, trzymając się poręczy, a wokół nie widziałem już prawie niczego. Ostatecznie tylko barierka pozwalała iść we właściwą stronę. Ostrożnie stąpałem po niewidocznych schodach, przesuwając ręce po poręczy. Mrok stał się nieprzeniknioną czernią, a ja uparcie schodziłem, modląc się o zbawienie. I nagle jedyne oparcie, na którym zbudowałem nadzieję, skończyło się. Nie było balustrady prowadzącej do wolności. Rozpacz wkradała się w serce i podpowiadała niechciane scenariusze. Stałem, szukając nadziei, oparcia, które utraciłem.

Blask, który równie dobrze mógł być ułudą, pojawił się w nieokreślonej odległości. Teraz to on stawał się zalążkiem nadziei. On musiał coś znaczyć, w końcu nic nie dzieje się bez powodu. Byłem w nieprzyjaznej, nieznanej rzeczywistości, ale musiałem znaleźć z niej wyjście. Ostrożnie stawiałem stopy, które raz za razem trafiały na kolejny schodek. Światło stawało się wyraźniejsze, wskrzeszając umierającą nadzieję, zakłócaną przez niewyraźny głos Magdy.

— Czekam na ciebie. Cieplutka i wilgotna. Wciąż czekam.

A w głowie pojawiały się dwa jej obrazy, ten wyidealizowany i ten, od którego z całych sił uciekałem. Nie miałem ochoty na powrót, a ratunek stawał się coraz pewniejszy. Już nie było schodów, a gładka tafla, której pokonanie nie mogło być trudne.

— Umarłem?

Bez świadomego udziału wypowiedziałem na głos pytanie. Poczułem irracjonalny lęk, spowodowany niechcianą tezą. Może najlepszym wyjściem było poddanie się i oczekiwanie na nieuniknione. Zatrzymałem się, stałem na — wydawałoby się — twardej nawierzchni, a ona zaczęła się zapadać. Tafla ożyła, przypominała kleistą smołę, do której nieopatrznie wpadłem. Obejmowała mnie nieznoszącym sprzeciwu uściskiem, a każda próba wyrwania się z niej powodowała, że zanurzałem się coraz to głębiej.

Zapadałem się, a w głowie pojawiła się niepokojąca myśl. A jeżeli miałem iść w kierunku światła? Jeśli to była jedyna szansa? Chciałem się wyrwać, uciec od coraz mocniej trzymającej mnie smolistej cieczy. Im gwałtowniej się szamotałem, tym głębiej zatapiałem się w czerni, a każdy ruch przyśpieszał koniec. W oczach pojawiły się łzy, a nadzieja topiła się wraz ze mną. Patrzyłem na światło, które zdawało się przybliżać. Zamarłem, gdyż tylko w ten sposób mogłem utrzymać się na powierzchni. Niestety, raz uaktywniona masa nie zatrzymała się. Pojawiały się bąble wypełnione powietrzem i pękały, a ja powoli osuwałem się. Kołyszące się światło było coraz bliżej, niestety już tylko moja głowa była ponad taflą. Zacząłem mieć olbrzymie problemy z oddychaniem, gdyż kleista ciecz, przywierając do ciała, uniemożliwiała ruchy klatki piersiowej.

Walka o każdą sekundę stawała się coraz trudniejsza. Czarna maź zaczęła wlewać się do ust, mimo iż zaciskałem je z całych sił. Wpadała do gardła i wypełniała wnętrze, a ja wciąż żyłem nadzieją. Światło nie było ułudą, ale promieniem oślepiającym oczy. Czułem jego siłę i możliwości, których nie rozumiałem, ale święcie w nie wierzyłem. Boże, jakże chciałem otrzymać szansę na zachowanie życia, do tej pory niedocenianego przeze mnie. Byłem sprawny, dosyć inteligentny, z w miarę normalnym życiem. Czy „byłem” stanie się moim przeznaczeniem? Nie umiałem złapać oddechu, ból rozrywał klatkę piersiową, a głowa niemal pękała, błagając o odrobinę tlenu.

Otoczony przez smołowatą substancję, oślepiony przez promienie światła trwałem w bezruchu i ten bezruch udzielił się otoczeniu. Przestałem opadać w dół, niestety ból nie malał i raczej nie miałem szansy na odrobinę powietrza. Czułem się zawieszony w niekończącym się cierpieniu i już nawet nie miałem siły na walkę. Błagałem i modliłem się, by w końcu zostać uwolnionym od cierpienia. Obiecałbym wszystko, było jednak na to za późno. Pozostały mi jedynie oczy oślepione przez kłujący blask.

Czerń i biel igrały ze zmysłami, bawiąc się nimi jak nowo kupioną zabawką. Światło nie było lepsze od czerni. Wdzierało się do świadomości, drażniąc niemal każdy neuron, rzucając mnie tym samym na pastwę szaleństwa. Trwałem w matni, od której nie było ucieczki. Zamknąłem oczy, czekając na koniec. W zamian poczułem, jak moje powieki brutalnie zostały otwarte, a w oczy wbił się blask. Wytężyłem wszystkie mięśnie i po raz ostatni spróbowałem się uwolnić. Uścisk niespodziewanie zelżał.

— Aleś się najarał, stary. — Usłyszałem znajomy głos. — Ja pierdolę, nigdy więcej nie bierz kwasu.

— Żyję? — Z krtani wydobył się nienaturalny dźwięk.

— Żyjesz, debilu. Kurwa, w sześciu musieliśmy cię trzymać, byś nie rozpierdolił całego domu. Ale jazda.

Usłyszałem rechotanie kolegów i niepokój chwilowo zniknął. To był jedynie odlot. To był tylko odlot! Poczułem tak długo oczekiwaną ulgę i radość. Uspokojony przetarłem nos wnętrzem dłoni i poczułem krew z niego spływającą. Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem kolegów, do których zostały przymocowane niemal niezauważalne nitki. Oni zaś rechotali i patrzyli na mnie pustymi oczodołami.

Opowieść o stworzeniu

Siedział i patrzył na wymyśloną przez siebie istotę. Im intensywniej się w nią wpatrywał, tym była ona wyraźniejsza. Przemiana postępowała, drażniąc zmysły Stworzyciela, który — niepewien dzieła — w każdej chwili mógł je porzucić. Jednak niewidzialna więź zależności zawiązała się i nie było już odwrotu. Podszedł do mężczyzny i tchnął w niego życie, a ten spojrzał z niemym zdziwieniem. Dusza zagnieździła się w niedoskonałości, a ciało przejęło wszelkie myśli i odczucia. To właśnie materialna cząstka zapanowała nad nowym. Wszechmocny poczuł ból zawodu, jakby w jego serce zatopiono nóż.

— Stało się! — rozpaczliwie krzyknął, gdyż nie mógł zachować się inaczej. — To znowu się dzieje! — Słowa wyrywały się z ust, a w oczach pojawiły się łzy.

Rozpacz, a może i nieuchwytna nadzieja rozproszyła się po Edenie. Niechciana samotność dobiegła kresu, otwierając ograniczone możliwości inteligencji. Chciał i pragnął, by świat był czymś więcej niż pędem do wiecznego przekazywania życia kolejnym pokoleniom nierozumnych istot. Miał istotę, którą mógł w dowolny sposób kształtować, jednak czuł umykającą szansę na upragnioną prawdziwość. Chciał doskonałości, a miał coraz mądrzejszego mężczyznę, który nie był i nie mógł być równorzędnym partnerem. Prowadzone spory były jałowe, a wokół brakowało barw.

Nieróżniące się od siebie dnie umykały, pozostawiając za sobą utraconą szansę. A on coraz bardziej pragnął życia, ale takiego prawdziwego — burzy, huraganu myśli i odczuć porywających do nieustannego tańca. Po czasie zrozumiał, że brakowało cząstki, która mogła stanowić zapalnik nieodkrytego szaleństwa. Powoli zbliżył rękę do piersi Adama, zanurzył ją w jego ciele i wyciągnął jedno z żeber — zalążek inności, której nie potrafił wcześniej znaleźć. Pierwszy i ostatni ból stworzenia targnął Adamem, by z biegiem lat stać się jedynie niewyraźnym wspomnieniem. Cierpieniem, jakiego nie miał już zaznać żaden mężczyzna.

A ona już była i oferowała idealne kształty i niezapomniane wrażenia. Nagi ideał spojrzał na Adama, całkowicie ignorując Stwórcę. Ewa chwyciła mężczyznę za rękę i pewnym siebie głosem powiedziała:

— Chodźmy.

Każdy zakamarek raju uchwycił pierwsze słowa kobiety, zatapiające się w zapomnianej historii ludzkości. Jazgot okolicznego ptactwa, odgłosy zwierząt rozniosły się po raju, witając kobietę — późniejszą przyczynę łez i szczęścia, szaleństwa i rozsądku. Pionki na szachownicy zostały ustawione i od tego dnia zaczęła się prawdziwa historia wypływających zewsząd emocji. Ewa, kwintesencja piękna, stała się obiektem pożądania niedającego się spełnić całkowicie. Od dnia jej stworzenia zapłonęła iskra inności, pociągająca do pokonywania jawnych bądź skrytych barier.

— Idź i zerwij owoc z drzewa zakazanego — usłyszała ni to głos, ni to syk i zamarła, a wraz z nią wszelkie żywe stworzenia. — Weź ze sobą Adama.

I poczuła, że musi to zrobić. Wolna wola zakwitła w nieskalanej piękności i zaprosiła do pierwszego tańca. Chciała czegoś więcej niż podsuwane przez Stworzyciela możliwości, w końcu zakazany owoc smakuje najbardziej. Chwyciła rękę Adama i pociągnęła go za sobą. Obietnica nagości nęciła i kusiła, ale mężczyzna jeszcze tego nie wiedział. On nie żył na pograniczu snu i nie sięgał tam, gdzie wzrok nie sięga. Mimo to czuł coś nieokreślonego i szalonego, coś, co chciało przejąć nad nim kontrolę. Tańcząca nagość i z wolna falujące piersi nie dawały wyboru. W tym przypadku wolna wola nie istniała! Adam odwlekał nieuniknione, zażarcie broniąc status quo. Jakże naiwna wiara we własne siły, w silną wolę topiącą się pod dotykiem nagości. Jego atrybut twardo domagał się zerwania zakazanego owocu, a rozum ustępował miejsca nienazwanym uczuciom.

— On was nie widzi. — Usłyszeli szept i wolna wola czmychnęła jak spłoszony królik.

Cały drżał, a drobne krople rosiły płonące z pożądania ciało. Ona również to poczuła, odkrywając pierwotne instynkty. Wbiła usta w jego wargi i delektowała się oszałamiającą bliskością. A on, poznawszy zakazany owoc, spijał jej uniesienie i delikatnie wsunął się w ciepłą i uwalniającą od wszystkiego wilgotną, nieznaną krainę.

Oszalałe zmysły pływały w przestworzach, a każdy kolejny ruch przybliżał do chwilowego uwolnienia. Ekstaza stała się ich jednością odbierającą jakąkolwiek kontrolę. Zatopieni w sobie, z przyśpieszonymi oddechami i wydobywającymi się jękami, szukali ukojenia oszalałych zmysłów. Dygotali i płonęli, zachłannie odbierając otrzymany dar. Byli jak w narkotycznym transie — niczego nie widzieli, odczuwali natomiast wszystko. Dwie idealnie do siebie pasujące połówki oddawały siebie, w zamian otrzymując znacznie więcej. Szaleństwo i oddanie zatrzymały cały świat. Zmysły fruwały w nieoczekiwanym rozdaniu, nie zważając na zakłócenie odwiecznego porządku świata.

Aż w końcu fala życia popłynęła do odległych zakamarków ciała, stając się stworzycielem niewinności. Dwoje kochanków poczuło chwilową ulgę i radość z doznanego spełnienia. Jednak coś było nie tak. Pojawiło się nowe, nieznane wcześniej uczucie. Wstyd. Nagość stała się nieoczekiwanym problemem. Zerwali liście i po wielokrotnych próbach stworzyli pierwsze, niezbyt udane ubrania.

Takich właśnie zastał ich Stworzyciel. Bez pytań, bez słów zrozumiał, iż sięgnęli po zakazany owoc. Poczuł ogromny smutek i żal, że traci dzieło stworzenia. Nie mógł ich pozostawić w raju, a jedyne, co mu zostało, to pożegnać się i przestrzec przed prawdziwym życiem. I tak oto rzekł:

— Oto człowiek stał się taki jak my: zna dobro i zło. — Spojrzał na swoje dzieło i powiedział najostrzej, jak tylko mógł: — Nie możecie tutaj pozostać. Wynoście się!

W raju ponownie zagościł smutek, a Adam i Ewa wkroczyli w prawdziwe życie, zabierając ze sobą niewinność i grzech ukryty w ciele kobiety.

Zło

„Jeśli twoja ręka jest dla ciebie powodem grzechu, odetnij ją; lepiej jest dla ciebie ułomnym wejść do życia wiecznego, niż z dwiema rękami pójść do piekła w ogień nieugaszony.”

(Mk 9, 43—44)

Jestem nieodgadnioną myślą uzbrojoną w niekończące się natarczywe, zabójcze rozważania. Coraz trudniej utrzymuję równowagę w nierozumiejącym mnie otoczeniu.

— Cholera — szepczę do niesłyszących mnie ścian. A one i tak usłyszały najwięcej i milczą niczym najlepszy przyjaciel.

Kolejny dzień nadchodzi, a ja nie wiem, czy wciąż będę po stronie większości. Myśli podsuwają koszmarne rozwiązania, ale nie dbam o przygotowanie się do wyimaginowanych niebezpieczeństw. A może powinienem?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 10.29
drukowana A5
za 45.99