E-book
23.63
drukowana A5
41.14
drobna nocka

Bezpłatny fragment - drobna nocka


Objętość:
197 str.
ISBN:
978-83-8431-954-3
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 41.14

Ty, który słuchasz jak się słucha baśni,

Albo wyblakły odczytuje napis

Nie wierzysz uśmiech twoją twarz rozjaśni

Bo tyś się dawno już z tej studni napił

Jacek Kaczmarski „Zatruta studnia”

fragment

1

Kapitan po raz kolejny obudził się w środku nocy, uwalniając się od tego samego koszmaru. Zmora wdrapywała mu się na pierś i ściskała gardło, aby je zmiażdżyć. Stawał z nią do walki i ścierał się tak długo, aż dostawał zadyszki w świecie realnym. Zmiana rytmu oddechu budziła go, zrywał się jak po walce na ringu, szedł do łazienki obmyć twarz i napić się wody z kranu. Potem, słuchając nowojorskiego hałasu karetek, uspokajał napotkane w lustrze spojrzenie własnych oczu. Wymagało kilku chwil, aby się z nim pogodzić i zaakceptować siebie, oraz intencje wszystkich istot, które nosi planeta. Dlatego tej nocy, kiedy udało mu się zapamiętać jeden z sennych obrazów, jeszcze zanim zwabiona nimi zmora zaatakowała go, poczuł się prawdziwym zwycięzcą. Nie wiedział jeszcze czego szuka, ale już wiedział gdzie. Uruchomił laptopa i wpisał w wyszukiwarkę obrazów hasło „fabryka na horyzoncie”. Obraz ze snu miał prawdziwą moc, ponieważ już pierwszy wynik był trafiony. Z niedowierzaniem przejrzał jeszcze kilka stron, aby upewnić się, że nie śni ale nie, odnalezienie interesującego go przedsiębiorstwa okazało się być banalnie proste. Zdjęcie przedstawiało fabrykę otoczoną polami. Odległość, z której zostało zrobione, ukrywało jej ogrom. Dlaczego zmora tak się upierała, żeby o tym nie pamiętał, żeby nie wiedział? Wszedł na stronę, z której pochodził obrazek. Chodziło o jedną z największych fabryk zabawek na świecie. Miała praktycznie monopol na sprzedaż na terenie swojego państwa, ale jej produkty były pożądane przez dzieci na całym świecie. Kapitan przypomniał sobie pochodzące z niej figurki superbohaterów, siedzące nad jego własnym, dziecięcym łóżeczkiem. Przechowany w mózgu mentalny obraz, który równie dobrze mógł być snem, jak wspomnieniem. Poczytał trochę na temat przedsiębiorstwa. Było spółką rodzinną, kapitałową. Od czasów rewolucji przemysłowej w rękach tej samej rodziny, obecnie jej dyrektorem zarządzającym była Dora Dzieduszycka, posiadająca ponad połowę udziałów przedsiębiorstwa. Reszta należała do rozrzuconych po całym świecie krewnych, oraz do kilku konkurujących ze sobą globalnych korporacji. Kapitan po raz pierwszy spotkał się z tak niewielkim podmiotem, który funkcjonował na wolnym rynku, nadal nie spacyfikowany, ani nie kupiony przez żadnego inwestora finansowego, czy strategicznego. Kimkolwiek byli Dzieduszyccy, nikt nie chciał z nimi zadzierać. Pojąć nie mógł, jakim cudem do tej pory nawet nie wiedział, że istnieją. Znał wiele szarych eminencji i umiał dotrzeć do informacji na temat każdego, a jednak to co udało mu się zdobyć na temat tej fabryki, było nad wyraz skąpe. Niewidzialność to jedna z najskuteczniejszych strategii. Sam wiedział o tym najlepiej. Zostawił rodzinę Dzieduszyckich w spokoju i skupił się na fabryce. Wybudowana ponad stulecie temu, na zadupiu państwa, przetrwała wojny i systemy polityczne. Trzęsła całą okolicą, zatrudniając nie tylko lwią część obywateli okolicznego miasta powiatowego, ale i ludzi z całego województwa. Położona w centrum kontynentu, na rolniczych równinach, ponad pół tysiąca kilometrów od najbliżej linii brzegowej. Kapitan nie przepadał za miejscami, skąd nie widać horyzontu. Nuda, dostatek, dużo alkoholu i pokój od pokoleń. Tradycyjne wartości rodzinne, wykluczające z wyższego szczebla okolicznych biznesów wszystkich, którzy nie chcą się podporządkować wyznaniem i stylem życia. Nie ma z kim porozmawiać o podróżach, mało kto czyta książki. Nie lubił takich miejsc. Mimo to nie miał wyjścia. Aby wydostać się z własnej, sadystycznie duszącej fantasmagorii, musiał tak pojechać. Wysłał kilka mejli, prosząc lepszych od siebie szperaczy o pomoc. Kilka minut później dostał zdjęcie dyrektor generalnej i wszystko stało się jasne. Ból przeszył go, zupełnie jakby odcięto mu prawą stronę czaszki. Znał ten ból. Wywoływała go fala wspomnień zbyt szybkich i zbyt bolesnych, żeby nadążyć z przywoływaniem obrazów. Już tak dawno temu stał się Kapitanem, że zapomniał o wszystkim, co robił wcześniej. Kimkolwiek była kobieta na zdjęciu, znał ją. Jeszcze zanim założył Organizację i stał się jej przywódcą. Przez tyle dekad wszystko działało jak w szwajcarskim zegarku. Dziś przeszłość wróciła jako preludium koszmarnego snu i wyglądała jak drugie śniadanie, wyjęte z tornistra po wakacjach. Czuł się jak to drugie śniadanie, ale nie miał najmniejszej ochoty na dalszą biodegradację. Organizacja potrzebowała go zdrowego, skupionego i wolnego od zmór z przeszłości. Dlatego musiał tam pojechać. Lepiej polec w walce ze zmorą, niż wadliwie kierować Organizacją, która nie zasługiwała na jego słabość. Oficjalnie pojechać tam nie mógł. Urodził się w tamtym państwie, od lat uważano go za zaginionego. Nikt z jego rodaków nie wiedział, kim się stał, ale wielu pamiętało kim był i co potrafił. Wielu jego byłych przyjaciół zazdrośnie strzegło tego, czego się od niego nauczyli i jego odnalezienie się nie zostałoby zignorowane. Zagroziłby wszystkim, którzy go kiedyś okradli z pomysłów, a to nie opłacało się ani jemu, ani im. Powrót w przebraniu dużym problemem nie był. W sztuce kamuflażu, Organizacja należała do najlepszych na świecie. Sam opracował technologię przygotowania agentów do misji. Neuro-programowanie umysłu było tak efektywne i szczegółowe w wypieraniu niektórych informacji, że jego agenci dopiero po zakończeniu misji i uwolnieniu od zaprogramowanych im myśli, powracali do swoich nawyków, imion i pełnej osobowości. Niektórzy działali w stanie zmienionej świadomości przez miesiące, a nawet lata. Kapitan sam wymyślił tę metodę i sprawdzała się ona znakomicie na wszystkich przyjętych do Organizacji agentach. Obecnie, podobnemu procesowi miał poddać własny mózg. Odebrać tożsamość samemu sobie, nie mając siebie czuwającego nad tym procesem. Kapitan zwerbował wszystkich współpracowników, dobierał ich starannie, często obserwując latami. Wszyscy byli dla niego jak rodzina, a brak wpadek był najlepszym dowodem, że się nie mylił. Z tej grupki, właśnie o niej pomyślał od razu. Jedyna osoba, której mógł teraz zaufać. Tylko ona nadawała się do kierowania Organizacją, gdy zniknie. Był tylko jeden mały szkopuł. Ufał jej w pełni, ale jej podświadomości już nie. Podobnie jak przyprawiająca go o ból głowy dyrektorka fabryki, Min była wolną kobietą. Jedyne co mógł zrobić, to powierzyć jej władzę nad Organizacją, a następnie poddać się jej neuro-programowaniu, którego sam ją nauczył. Tego, że uda mu się powrócić, a ona przypomni mu, kim jest, zagwarantować sobie już nie mógł. Jej decyzje zawsze były niezależne i lojalne, a ocena emocjonalna nigdy nie przysłoniła jej pragmatyzmu. Organizacja będzie dla niej ważniejsza niż on. Dlatego logika odebrała mu stuprocentową wiarę w powrót. Kapitan był tylko prostym człowiekiem, musiał zgodzić się z Heraklitem. Wszystko płynie i nikt nie wejdzie dwa razy do tej samej rzeki.

2

Obudziłem się rano i okazało się, że wszystkie głosy z mojej głowy odeszły. Może umarły, może obraziły się, nie wiem. Usiadłem na łóżku otoczony ostateczną pewnością, że już nie wrócą. Roztarłem zdrętwiałe dłonie. Pytanie, czy życie jest snem, czy ciszą, stało się ambiwalentne. Okazało się, że głosy nie odeszły same. Zabrały ze sobą wspomnienia. Niełatwo jest odkryć taką kradzież, ponieważ przypomina o niej jedynie drętwienie dłoni, które już nie sięgają, już nie mogą dotknąć sedna. Dzień potoczył się zgodnie z harmonogramem i życie, podobnie jak w milionach innych przypadków, mogłoby już na zawsze zamienić się w sen, gdyby nie kapelusz. Zobaczyłem go tego samego dnia. Dowód rzeczowy przechwycony przez nerwy wzrokowe, atakujący szare komórki oceanem emocji. Krzyk podświadomości, wywołujący drażniący ból. Pewnie gdybym nie ocalił porannego wrażenia w pamięci, splunąłbym i poszedł się napić, ale drętwienie palców przypominało mi, że coś zostało skradzione. Dlatego postanowiłem nie uciekać, tylko dotrzeć do prawdy. Kapelusz. Kowbojski, z szerokim rondem, zrobiony z filcu ubitego z króliczego futra. Minął mnie na głowie dziewczyny. Dziewczyna szła wyprostowana i pewna siebie. Są ludzie, po których widać, że doskonale wiedzą, jak się ubrać i jak dobrze wyglądać. To była właśnie taka dziewczyna. Szczupła, bez zaokrągleń, nie w moim typie, ale atrakcyjności i charyzmy odmówić jej nie mogłem. Na głowie miała kapelusz. Rozpaczliwie potrzebowałem wyjaśnień. Niemoc odnalezienia odpowiedniego pliku w mózgu sprawiła, że zrobiłem coś, czego nigdy bym się po sobie nie spodziewał. Pobiegłem za dziewczyną.


— Przepraszam, proszę pani, czy mogę o coś zapytać?


Odwróciła się. Miała znudzenie na twarzy. Znałem je. Jak ktoś jest piękny i pewny siebie często jest nagabywany przez osobników płci przeciwnej. Dla niej byłem tylko kolejnym, ulicznym napaleńcem.


— Proszę mi wybaczyć, że przeszkadzam. Zafascynował mnie pani kapelusz, czy mogę się dowiedzieć, gdzie go pani kupiła?


Popatrzyła na mnie jeszcze raz i znudzenie zamieniło się w ostrożny uśmiech. Zapomniałem powiedzieć, że też jestem pięknym mężczyzną, któremu na start daje się minimum o dekadę mniej, niż mój prawdziwy wiek. Chociaż młodością i wigorem była ode mnie jeszcze o ligę wyżej, od razu zrozumiała, dlaczego rozpoznałem jej znudzenie i nie przejąłem się nim. Poczuła się bezpiecznie, a ja miałem moją odpowiedź.


— Na Modrzewiowej.

— Pięknie w nim pani wygląda.

— Dziękuję.


Jej uśmiech przyspieszył. Typowa reakcja kiedy się chce skończyć rozmowę z dwumetrowym kulturystą. Odwróciła się na pięcie i poszła. Modrzewiowa. Nie znałem tej ulicy. Dziwne. Wydawało mi się, że doskonale znam moje miasto. Kiedy spojrzałem na mapę, zrozumiałem, dlaczego nie pamiętam tej nazwy. Modrzewiowa odchodziła od centrum w kierunku lotniska, a to był jedyny kierunek, który nigdy mnie nie interesował. Rzeki i lasy otaczające miasto zachęcały do spacerów i wycieczek rowerowych w cichsze okolice. Kiedy dotarłem do Modrzewiowej, moje zdumienie było olbrzymie. Jak mogłem nigdy nie odwiedzić, ani nawet nie słyszeć wcześniej o takiej ulicy w moim mieście?! Do tej chwili myślałem, że drobny handel już należy do historii. Owszem, widziałem budki z hot-dogami, czy kioski w centrach handlowych, ale to było w centrach handlowych. Takich wielopiętrowych, z kinem na ostatnim piętrze i olbrzymim supermarketem nad podziemnymi garażami. A tu, niespodzianie, znalazłem się na ulicy pełnej małych sklepików, warsztatów rzemieślniczych, butików i kawiarenek. Jak to możliwe, że nigdy wcześniej nawet nie słyszałem o tym miejscu? Wyglądało jak z innej epoki. Czułem się, jakbym zawędrował do innego miasta, trochę jak turysta, a trochę jak intruz. Ulica była zamknięta dla ruchu kołowego. Sklep z kapeluszami znalazłem bez trudu. Z jednej strony przylegał do cukierni, przed którą stało kilka stolików, a po jego drugiej stronie mieścił się warsztat krawca. Wszedłem do środka. Za ladą stała szczupła kobieta. Siwa, energiczna, ubrana w szarą, pastelową sukienkę z długimi rękawami. Na szyi i nadgarstkach nosiła drewnianą biżuterię. Nie potrafiłem sobie wyobrazić kapelusza, który by jej pasował. Zanim zdążyłem się przywitać, gwałtownie zareagowała na moją obecność.


— Jak pan śmie tu wracać? Proszę natychmiast wyjść, albo wezwę policję!


Zamurowało mnie. Pewnie tylko dlatego od razu nie wyszedłem.


— Musiała mnie pani z kimś pomylić. Nigdy wcześniej tu nie byłem.


Mój spokój ją otrzeźwił. Gniew na jej twarzy zastąpiło zdumienie. Zmiana emocji była tak kontrastowa, że przez myśl mi przeszło, że mam do czynienia z aktorką.


— To nie pan wyrwał mi kapelusz kilka tygodni temu?


Aż mi zachrzęściło w kościach, kiedy to usłyszałem. Nie mogłem jej spłoszyć, musiałem wspiąć się na szczyty dyplomacji.


— To niemożliwe. Dopiero dziś dowiedziałem się o istnieniu tej ulicy.

— Jest pan przyjezdny?


To nie było gościnne pytanie. Nie byłem autochtonem, a ona tak. Małe miasta potrafią być takie hermetyczne… Musiała sprawdzić, jaką funkcję tu spełniam.


— Prawie przyjezdny, pracuję tu już od kilku lat, ale w tej części miasta nigdy wcześniej nie byłem.

— Nie ma pan brata bliźniaka, ani sobowtóra?


Naiwność jej pytania rozśmieszyła mnie. Lody zostały przełamane.


— Brata bliźniaka nie mam, a co do sobowtóra, to nie podejrzewam. Trudno mnie nie zauważyć. Wie pani, to nie jest aż tak duże miasto, żebym mieszkając w nim tyle czasu nigdy go nie spotkał, ani o nim nie usłyszał. Pani wspomina o nim pierwsza. Może mi pani opowiedzieć, co się dokładnie wydarzyło?

— O tej ulicy też pan nie słyszał, wszystko jest możliwe — zaczęła sucho, ale milczałem, więc kontynuowała. — Ten człowiek, który wyglądał dokładnie tak samo jak pan, zachowywał się w zupełnie inny sposób. Agresywny i gwałtowny. Wpadł do mojego sklepu jak oszalały. W ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, zerwał z ostatniej półki kapelusz i chociaż mówiłam, że już jest sprzedany, wybiegł z nim ze sklepu.


Nie musiała mówić jaki kapelusz. Wiedziałem.


— Ukradł, a raczej zrabował?

— Nie do końca. Rzucił mi na ladę banknot, powiedziałabym nawet, że nadpłacił, ale to nie zmienia faktu, że ten kapelusz już sprzedałam. Był zamówiony, opłacony i czekał na odbiór. Musiałam potem zamówić nowy i przepraszać klientkę.

— Kiedy to się zdarzyło?

— Mniej więcej miesiąc temu. Jakieś pięć, góra sześć tygodni.

— Kowbojski kapelusz z filcu zbitego z króliczego futra. Czy ja też mogę u pani taki zamówić?


Trochę się zagalopowałem. Ponownie spojrzała na mnie z podejrzliwością.


— Skąd pan wie o jaki kapelusz chodzi?

— Spotkałem dziś pani klientkę. To ona wskazała mi sklep, w którym kupiła kapelusz. Chciałbym zamówić taki sam.

— Lepiej niech pan już idzie.


Kredyt zaufania został wyczerpany. Przestała być przyjazna. Mogłem ją zrozumieć. Skąd miała wiedzieć, że jestem na tropie własnej pamięci? Na wyjaśnienia zrobiło się za późno. Poza tym, na jej miejscu, pewnie też bym sobie nie uwierzył.


— Dziękuję i przepraszam za najście.


Wyszedłem. Nie odpowiedziała, ale jak zamykałem za sobą drzwi sklepu to w szklanych drzwiach zobaczyłem, że z piersi wyrywa jej się westchnienie ulgi. Pospiesznie zszedłem jej z oczu. Kiedy ma się dwa metry wzrostu i prawie półtora metra w barach, wielu ludzi się nie umie przejść obok człowieka obojętnie. Albo go pożąda, albo się boi. Można się przyzwyczaić do takich reakcji, chociaż kobiety, które nie przyznają się do swoich obaw, są najgorsze. Człowiek nie wie, że tylko udają uprzejmość, kiedy torturuje się je swoją obecnością. Nigdy mnie to nie podniecało i podniecać nie będzie. Z głosami w głowie czy bez, co do tego moja pewność była niezachwiana. Niepewnością były za to losy kapelusza, w które byłem zamieszany. Nie potrafiłem sobie niczego przypomnieć, ale już wiedziałem, że chociaż nie pamiętam ani ulicy, ani sklepu, ani ekspedientki, to ja musiałem być tym agresywnym klientem. Przekonanie to tkwiło we mnie, będąc zaledwie namiastką głosu w głowie i stało się cieniutkim promykiem nadziei, że wbrew porannemu przekonaniu o ostateczności mego stanu, jakiś głos usłyszę ponownie. Determinacja, aby rozszyfrować tę zagadkę, była wszystkim, co miałem. Do sklepu wrócić nie mogłem, musiałem odnaleźć inny trop.


Wróciłem do mieszkania, w którym się rano obudziłem. Tym razem tego, że jest moje, nie potraktowałem jak oczywistość. Dokładnie je przeszukałem, odstawiłem od ściany nawet półki z książkami. Nic. Kapelusz na głowie dziewczyny pozostawał jedynym tropem. Zauważyłem, że nie pamiętam gdzie mieszkałem, zanim przyjechałem do tego miasta. Wiedziałem, że jestem trenerem tai chi na pobliskiej siłowni, ale na pytanie jak długo tam pracuję, też nie umiałem sobie odpowiedzieć. Przejrzałem zawartość komputera i historię wyszukiwarki. Znalazłem plik zawierający umowę z firmą będącą właścicielem siłowni. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że pracuję tam zaledwie od miesiąca. Zalogowałem się do mojego banku. Znalazłem tam pierwszą wypłatę, a historia pokazała mi, że konto też założyłem przed miesiącem. Starszych e-maili też nie znalazłem. To było niemożliwe, mieszkałem tu znacznie dłużej i nie potrzebowałem ani głosów, ani zagubionych wspomnień, żeby o tym wiedzieć. Znałem krajobraz zza okna, brzeg rzeki, leśne dukty, wiedziałem jak te miejsca wyglądają latem, a jak zimą. Wiedziałem, gdzie chętnie żerują dziki, gdzie mają żeremie bobry. Kiedy dużo się ćwiczy na łonie natury, niektóre obrazy i odczucia zalegają w pamięci komórek i są niezależne od łepetyny. Nawet jeśli nie można przywołać pewnych wspomnień, to takiej wiedzy nawet milczenie głosów odebrać nie może. Ciało pamięta, czego doświadczyło, zna swoje emocje. Z pewnością mieszkałem tu dużo dłużej niż miesiąc. Kilka lat co najmniej. Był środek lata, a ja wiedziałem jaka jest ta rzeka jesienią i zimą. Tylko dlaczego nic nie pamiętałem?


Poszedłem do pracy. Miałem nadzieję, że znajdę tam jakieś wyjaśnienia. Może dowiem się gdzie pracowałem wcześniej, albo może napotkam impuls równie silny jak ten, który został spowodowany przez kapelusz? Może będzie tam ktoś, kto będzie znał kogoś noszącego takie nakrycie głowy? Tego dnia prowadziłem trening dla dwóch wieczornych grup. Ani początkujący, ani zaawansowani nie wiedzieli nic, a dziewczyna z recepcji, kiedy pokazałem jej zdjęcie kapelusza, zaczęła się głupio śmiać. Taką samą reakcję wywołałem u trenerów osobistych, którzy mieli dyżur. Dowiedziałem się tylko, że ściągnięto mnie tutaj z innej siłowni, z sąsiedniego miasta i byłem bardzo zadowolony, że skończą się dojazdy. Miasto to było oddalone o pół godziny jazdy kolejką podmiejską, ale jak wróciłem do domu było już za późno, żeby tam się wybrać. Postanowiłem pojechać następnego dnia rano. Wyszukałem placówkę i obejrzałem dostępne w sieci zdjęcia. Zarówno wnętrze, jak i instruktorów tam pracujących, widziałem po raz pierwszy w życiu. Ekspedientki, która twierdziła, że porwałem jej kapelusz, też wcześniej nie widziałem, więc nie mogłem sobie w pełni zaufać. Odłożyłem śledztwo do jutra i wszedłem pod prysznic. Właśnie tam wydarzyło się coś najbardziej nieprawdopodobnego. Kiedy zamknąłem za sobą drzwi od kabiny, zobaczyłem na ich górnej krawędzi zgrubienie. Nie było zbyt duże, mogłem na nie wcześniej nie zwrócić uwagi. Zupełnie jakby ktoś wepchnął groszek pod uszczelkę. Położyłem na nim palec, żeby rozszyfrować czym jest i niespodzianie poczułem stan nieważkości. Nie trwał długo, miałem głupie uczucie, że kabina zmieniła się w wirujący bęben pralki, a ja jestem zawieszony na jego środku. Kiedy ściany prysznica zatrzymały się, za nimi już nie było mojej łazienki. Znajdowałem się w jakiejś jasnej, niewielkiej jaskini. Oszołomiony wyszedłem z kabiny. Pod stopami miałem ciepły, żółty piasek. Otaczała mnie cisza. Jedynym słyszanym dźwiękiem był regularnie rozlegający się huk. Znałem ten odgłos, to były fale rozbijające się o skały. Potem dołączyły do niego rozmowy morskich ptaków. Wyszedłem z jaskini i oślepiło mnie słońce. Ujrzałem palmy kokosowe, a za nimi pustą plażę, za którą rozciągał się ocean. Miasto, w którym mieszkałem, znajdowało się w głębi lądu, setki kilometrów od zimnych mórz, a o ciepłych oceanach nikt tam nawet nie myślał. Krajobraz taki jak ten, był znany jedynie z pocztówek i był synonimem tropikalnego raju, miejsca, które wszyscy chcieliby kiedyś odwiedzić, ale nie mają na to pieniędzy, albo czasu. Stałem u wejścia do jaskini przytłoczony tą samą wiedzą, która nie pozwalała mi uwierzyć, że mieszkałem w mieście zaledwie od miesiąca. Znałem ten raj, wiedziałem jak zamienia się w gorące piekło. Moje ciało pamiętało to miejsce, dokładnie tak samo, jak tamtą rzekę i las. Każda moja komórka wiedziała, że ten krajobraz, dopóki nie nadejdzie huragan, jest niezmienny. Słońce świeci pionowo, wstaje i zachodzi zawsze o tej samej porze, dzieląc dzień i noc na dwie równe połowy. Wiedziałem nawet, że dziś jeszcze nie padało. Nagle znaleźć się na równiku, nago. Tego nie miałem w planach, chciałem tylko wziąć prysznic. Wycofałem się do jaskini. Kabina znajdowała się tam, gdzie ją zostawiłem. Wszedłem do środka i poszukałem przycisku nad drzwiami. Po chwili, znów byłem w mojej łazience. Wziąłem prysznic i zawinięty w ręcznik usiadłem w fotelu. Spojrzałem na zegar i przedziwności tego dnia wyleciały mi z głowy. Byłem spóźniony. I to bardzo.


Kiedyś największym stresem przejmowała mnie wigilia w pracy. Współuczestniczenie w rytuale, z którego mocy wybrałem nie korzystać, bardzo mi nie odpowiadało. Było nieuczciwe, chociaż trudno to było wytłumaczyć moim współpracownikom. Oni nawet pojęcia nie mieli, że uczestnicząc w rytuałach, których nie rozumieją, definiują możliwości swego życia. W obecnej pracy wygrałem tę batalię, informując o swoich poglądach podczas rozmowy wstępnej i przypominając o konstytucyjnej wolności wyznania oraz o tym, że nie oczekuję od nikogo, żeby świętował ze mną zimowe przesilenie. Popatrzono się na mnie dziwnie, ale zrozumiano. Ludzka potrzeba ceremonialności, wspólnego uczestnictwa w uroczystości, pomimo że zepchnąłem ją na margines, jednak nie znikła. Od świąt i rytuałów religijnych się uchroniłem, ale podarować swój czas wspólnej celebracji czegokolwiek, to pierwotny obowiązek członka każdej społeczności ludzkiej. Laickiego zaproszenia na przyjęcie u burmistrza odmówić nie mogłem, ale akurat dziś zupełnie wyleciało mi z głowy. Może bez kapelusza i tropikalnej wyspy pamiętałbym o nim lepiej? Nieobecność nie wróżyła dalszej, owocnej współpracy. Zegar twierdził, że mam jeszcze szansę zdążyć na drugą połowę przyjęcia. Przy odpowiednim wyczuciu nastroju mogłem wtopić się w tłum tak, aby wszyscy myśleli, że nie zauważyli mnie wcześniej. Pomimo moich rozmiarów, ta sztuka udała mi się już kilkukrotnie. Przebranie się w smoking zajęło mi chwilę. Wskoczyłem na rower i ruszyłem do ratusza. Sala, w której odbywało się przyjęcie, na co dzień służyła do dawania ślubów i bywała prze-aranżowana jedynie na nieliczne okazje. Dotarcie na miejsce zajęło mi kwadrans. Nikt nie stał na zewnątrz, więc szanse na niezauważone wejście były znakomite. Kiedy wszedłem do środka okazało się, że nawet gdybym wjechał na monocyklu, żonglując pięcioma maczugami i grając marsza tureckiego na didgeridoo, też nikt nie zwróciłby na mnie najmniejszej uwagi. W sali pełnej okrągłych, odświętnie zastawionych stołów, słychać było krzyki. Wszystkie oczy były zwrócone na dwóch kłócących się panów. Burmistrza znałem z widzenia, ale wrzeszczący na niego osobnik był mi obcy.

3

Dzień i noc żyją w równowadze, zawsze dzierżąc po połowie każdej planety. Dlatego nie można przygotować się do walki z nocą, trwa ona od zaczerpnięcia pierwszego oddechu. Niektórzy uważają, że śmierć jest nocą, ale śmierć jest tylko jej konsekwencją. Ci, którym od dawna nic się nie śni, już wiedzą o tym najmniej. Odbieranie snów jest specjalnością nocy. Noc jest spokojna i sprawiedliwa, sny można odzyskać jeśli się ją przekona, chociaż o przypadku, w którym do takiej transakcji doszło, kroniki milczą. Ludzie nie pamiętają, że ulegli nocy, posłusznie odchodzą w cień, myśląc, że tego od nich oczekują piękniejsi, jeszcze nie znający własnego cienia. Odejście w cień nie oznacza, że tacy ludzie, słudzy nocy, umarli. Nadal istnieją. W wirze zmagań z codziennością nawet nie zauważyli, kiedy noc rozpoczęła okupację ich ciał. Ot, na chwilę zamknęli oczy i pochylili głowę, zupełnie nie pamiętając, że skrzyżowali wzrok z człowiekiem, przez którego przepłynęła jej moc. Nie wiedzą, że światło ich oczu stało się łupem nocy. Nie wiedzą, że też stają się jej sługami. Tracą szacunek do siebie samych i zapominają jak cenne jest światło, które w sobie nosili, zanim sługa nocy napotkał ich spojrzenie. Nie dbali o światło, więc zostało im odebrane. Odczuwają ten brak, kiedy już jest za późno, kiedy już noc zagnieździła się w ich myślach, jak larwy błonkówki w ciele pająka. Po kilku tygodniach może zauważą, że już od dawna nic im się nie śni, a radości dnia codziennego stały się rutyną. Latami, dekadami dociera do nich, że są częścią wspólnego, ponurego snu. Noc odbiera rodziców, dzieci, ukochanych, młodość, radosne wspomnienia. Ścina nadzieję, jak kombajn maki. Powolutku, niezauważalnie i porażająco skutecznie, sen bez snów odcina od radości dzieciństwa. Nie każdego jednak musi spotkać los żaby, w powolnie podgrzewanym naczyniu. Aborygeni, kiedy zainspiruje ich cudzy pomysł, albo chcą opowiedzieć cudzą historię, proszą jej autora o zgodę. Dlatego w ich społeczności noc sług nie ma. Społeczeństwa, które wybrały okupację cywilizacji i zamieniły ewolucję we współzawodnictwo, kradną cudze sny i pomysły. Zapominają, że ceną tego działania jest zniewolenie. Noc zna tylko sługi, żadnych ulubieńców nie ma. Ci, którzy wpadli w jej pułapkę, stają się samotni. Muszą omijać się nawzajem, ponieważ nocy nie interesuje wojna o terytorium łowieckie, tylko zwierzyna. Zawsze będą po ziemi plątać się dzielni ludzie, którym jeszcze nic nie odebrała. Są rody, które służą nocy od pokoleń. Im wolno żyć obok siebie. Bezsenne noce spędzają wspólnie w łożach, które nigdy nie poznały rozkoszy. Dzieci tam poczęte rodzą się obowiązku i nie znają przyjemności. Takim dzieciom oszczędzono wyboru, należą do nocy od urodzenia nawet nie wiedząc, że dla innych noc przeznaczeniem być nie musi. Wielka Karlica, była ostatnią przedstawicielką jednego z takich rodów.


Drapieżniki mają różne rozmiary. Są ważki i orki. Ludzie też mają różne rozmiary. Jedni są wielcy ciałem i mali duchem, a inni na odwrót. Łysemu i Wielkiej Karlicy przeznaczenie podarowało tylko jedną chwilę zespolenia. Natura zlitowała się nad tą, której noc nie dała nawet urosnąć i pozwoliła jej poznać rozkosz, stan, o którym jej przodkowie nawet nie mieli pojęcia. Ani Łysy, ani Wielka Karlica nie wiedzieli, czym jest chwila zapomnienia, więc o ich spotkanie zadbała upalna, letnia noc. Księżyc w nowiu nie tłumił światła gwiazd. Taras zbudowany nad drugim poziomem jednej z fabrycznych hal do rozległych nie należał, ale można się było na nim ukryć. Przylegał do części biurowej i korzystano z niego przyjmując ważniejszych gości, o ile tylko pogoda sprzyjała. Było to jedno z niewielu miejsc w fabryce, którego nie obejmował monitoring. W dużych donicach, hodowano ozdobne rośliny. Pomiędzy donicami poupychano przytulne sofy i stoliki kawowe, aby zadbać o wygodę i prywatność gości. Tu i ówdzie kwitły kwiaty, chociaż dostrzegali je tylko nieliczni. Wielka Karlica leżała na jednej z osłoniętych liśćmi funkii sof i dyszała. Sofa była niewidoczna zarówno od dołu, jak i od strony wejścia na taras. Obok niej, na stoliku, stał duży miętowy szejk. Był wieczór, dawno po godzinach pracy administracji, biura pozamykano, a personel poszedł do domów. Taras był dość daleko od najbliższej hali produkcyjnej, więc było na nim względnie cicho. Karlica leżała i dyszała, a upalne powietrze przyklejało drobinki mikro-plastiku do jej rozpalonej skóry. Po raz pierwszy w życiu znalazła się w tak odmienionym stanie fizycznym i miała nadzieję, że po raz ostatni. Męczyło ją pragnienie, ale nie miała siły, aby sięgnąć po szejka. Jej rozum, nieprzeciętna inteligencja i nieugięty duch, wycofały się gdzieś, głęboko w zdeformowane ciało, nie gwarantując mu ochrony i czyniąc je w pełni uległym. Czekanie nie należało do stylu Wielkiej Karlicy, a jednak w stanie, w jakim się znalazła, sprawiało jej masochistyczną przyjemność. Godziny mijały, a ona leżała obok stolika na którym stał miętowy szejk i dyszała, jakby miała rodzić. Gdyby zobaczyli ją teraz jej współpracownicy utraciłaby autorytet, ale czuła się bezpiecznie ponieważ instynkt podpowiadał jej, że o jej nadzwyczajnym stanie wie tylko jedna osoba. Opanowany przez nów Łysy jeszcze nie wiedział, że jest tą osobą. Skrawki logiki, które służyły mu na co dzień, znikły, kiedy nieliczne działające szare komórki, ugięły się pod dziką siłą woli natury. Jedyną funkcją, jaka pozostała pod kontrolą jego umysłu, była obserwacja. Łysemu bardzo się to nie podobało, ponieważ obserwacja jest bezlitosna, nie pozwala zapomnieć. Dzika wola pchała jego ciało przez teren fabryki, w kierunku pomieszczeń biurowych. Piżmowy swąd pożądania postawił dęba wszystkie włosy na jego ciele. Brak księżyca nie pozwalał się skupić, ale w odróżnieniu od Wielkiej Karlicy znał już ten stan i wiedział, że walka z nim nie ma sensu. Zwykle, kiedy taki czas nadchodził, zaczynał pić, ale teraz było inaczej. Wiedział, że kiedy nadejdzie krytyczny moment, wola wróci do jego ciała i będzie miał przywilej dokonania wolnego wyboru. Ta chwila jeszcze nie nadeszła. Trzęsąca nim dzika wola była zbyt silna, mógł tylko przyczaić się i czekać, kiedy będzie mógł przejąć inicjatywę. Zanim będzie za późno, zanim się zapije, albo kogoś pobije. Łysy nie miał marzeń, miał wyrok w zawiasach i chciał po prostu przeżyć. Idąc, a właściwie będąc niesionym w kierunku tarasu, obserwował jak w podbrzuszu zbiera mu się zwierzęca dzikość. Jeszcze nigdy nie było mu tak gorąco i jeszcze nigdy nie był tak twardy jak teraz. Erekcja rozsadzała mu spodnie. Dotarł do hali przyległej do budynku administracyjnego. Zaczął wspinać się po ścianie, w kierunku tarasu. Zwinny jak szympans dotarł na miejsce. Przykucnął na barierce pomiędzy tujami i rozejrzał się. Taras był pusty, nie licząc poruszającego się rozgrzanego powietrza na jednym z jego krańców. Łysy zeskoczył z barierki i zaczął skradać się w tamtym kierunku. Ostra woń samicy bombardowała mu zmysły. Minął zasłaniające mu widok donice i dostrzegł Wielką Karlicę. Robotnicy ze strefy zamkniętej nigdy nie patrzyli na panią dyrektor, posłusznie kierując wzrok w ziemię. Zakłopotanie, jakie wzbudzała swoim wyglądem, trzymało większość mężczyzn na dystans. Ta kobieta nigdy nikomu nie narzuciła swojego zdania, jej moc opierała się na pamiętaniu własnych myśli, kiedy wszyscy wokół zaczynali wrzeszczeć. Łamała cierpliwością. Ludzie dostawali sraczki, kiedy trajkotała o głupotach. Jej samodyscyplina była tak obłędna, że gdyby wybrała inną ścieżkę w życiu, byłaby piękna i sławna. A tak była tylko bogata, a teraz leżała i czekała, aby po nią sięgnąć. Widząc Łysego zamruczała przejmująco jak kotka w rui. Siła namiętności wstąpiła w Łysego i uczyniła go nieustraszonym.

maryja dziewica

czerwona ulica

zielona granica

zanucił. Karlica obserwowała go spod zmrużonych powiek, a jej źrenice były wąskie i czarne jak smoła. Kiedy napotkał jej spojrzenie, posłała go prosto do piekła. Podniecenie, które go tu przywiodło, zaczęło zamieniać się w dziką, nieopanowaną żądzę.

będę cię walił

od czerwca do maja

będę cię walił

aż zdrętwieją mi jaja

zanucił. Miał w oczach to samo piekło, co ona. Chwila ofiarowania nadeszła. Wgramolił się na sofę, źrenice uciekły jej w głąb czaszki i składała się już tylko z ciała. Rozszarpał jej ubranie. Była gotowa, jej sutki stwardniały, a mięśnie miednicy stężały, nawilżając miękkość. Łysy, po raz pierwszy w życiu, działał bez pośpiechu. Wypieścił ją delikatnie palcami i językiem, a potem rozsiadł się na sofie czekając, aż sama do niego przyjdzie. Nawet w transie, opanowany przez biologię, wiedział, że Wielka Karlica nie jest kobietą, którą można sobie wziąć. Kobiety takie jak ona, co najwyżej pozwalają się posiąść. Dosiadła go. Wyglądała tak groteskowo, że aż podniecająco, ale Łysy wybrał zamknąć oczy, żeby nie zgubić jej rytmu. Kiedy skończyła swój taniec wstępny, powoli przejął inicjatywę. Był delikatny, a ona zaczęła uwalniać się od potrzeby kontroli. Nigdy, w żadnych innych okolicznościach, nie miała do żadnego mężczyzny tyle zaufania, co do niego teraz. On, po raz pierwszy i ostatni w życiu, nie bał się jej, dbał o nią i nie chciał jej rozczarować. Kiedy już stała się jego przepływem, zaczął pracować nad jej orgazmem. Swoim tańcem opowiedziała mu wystarczająco dużo, żeby móc jej opowiedzieć, jak to jest zostać wybranym na byka rozpłodowego. Dzielił się tym doświadczeniem ostrożnie, etapami, ale zanim doszedł do sedna, zanim jego dzikość rozpuściła się w wybuchu, Karlica dotarła. Nie słuchała jego opowieści, wolała własną. Jej orgazm było słychać nie tylko na terenie całej fabryki, niósł się echem po polach, budząc hałaśliwą ripostę pośród nocnych gwarków lasów i pól. Jej krzyk rozkoszy otrzeźwił Łysego, przypomniał mu, że nadeszła chwila wyboru. Otworzył oczy, zobaczył ją roztrzęsioną, szczęśliwą i spoconą. Zapanował nad swoim ciałem i nie doszedł. Dla samców modliszki utrata kontroli nad sobą jest letalna. Ona, nadal w uniesieniach, nie miała o niczym pojęcia. Sflaczał i zaczął uspokajać jej wstrząśniętą kobiecość. Tolerowała jego obecność, ponieważ znał swoje miejsce. Delikatnie masował jej plecy i obsypywał ramiona pocałunkami. Zasnęła mu na podołku jak kotek. Karliczka i gigant uzupełnili się, tuląc i zapadając we wspólny sen na sofie, która do tej pory znała jedynie sztywne, odziane w oficjalny strój, pośladki kontrahentów. Upalna, letnia noc, jest krótka. Kiedy tarasu dotknęły pierwsze promienie wschodzącego słońca, Wielka Karlica obudziła się. Popatrzyła na muskularne, wytatuowane ciało partnera. Spał dalej, a na jego surowej, wiecznie umęczonej twarzy, dostrzegła nieśmiały, chłopięcy uśmiech. Na powrót stała się sobą. Kochanek przestał jej być potrzebny. Owinęła się podartą sukienką i odeszła do swojego gabinetu.


W jej rodzie kobiety były silne, a mężczyźni nieistotni. Geny alfa samca były wszystkim, czego oczekiwały od mężczyzn kobiety z jej linii. Od ponad dwudziestu pokoleń, o których wspominało jej drzewo genealogiczne, ani razu nie urodził się chłopiec. Ją też poczęto w podobnie dziki sposób. Chociaż wszystko wydarzyło się zgodnie z opowieścią, jaką usłyszała od swojej matki, coś jej nie pasowało. Matka nic nie wspominała o rozkoszy. Jej ciało, nieprzywykłe do akrobacji jakie uprawiała ostatniej nocy, bolało. Miała zakwasy i zimne dreszcze. Tęskniła za tym wspaniałym uczuciem, ale wiedziała, że ono ponownie nie nadejdzie. Była zadowolona, że ma już tę kocią ruję za sobą, ale uświadomiła sobie, że nie nawet nie wie, czy on doszedł. Jeśli nie napełnił jej nasieniem, to całe spotkanie nie miało żadnego sensu. Usiadła za biurkiem i włączyła komputer. W personalnej bazie danych robotników odnalazła dane osobnika, którego noc przeznaczyła na ojca jej córki. Musiała zdecydować o jego losie. Ponownie dotarła do niej fala gorąca. Czy jej się to podobało, czy nie, był częścią układanki i musiał być pod ręką. Wzięła prysznic, założyła zapasową garsonkę. Wezwała Grubą, swoją zaufaną administratorkę i kazała jej omijać Łysego szerokim łukiem, a jeśli już ich ścieżki się przetną, to traktować go po partnersku. Polecenie to tak odbiegało od codziennej rutyny, że wprowadziło jej pracownicę w stan osłupienia. Pyskata Gruba, po raz pierwszy nie miała w zanadrzu żadnego komentarza.


Miasto było znane pośrednio, czyli niewielu kojarzyło jego nazwę i lokalizację, ale wszyscy w kraju i wielu za granicą, bawiło się wyprodukowanymi tam zabawkami. Pomimo wieloletniej historii, zabytków, lotniska i pięknych okolic, to właśnie fabryka zabawek była wizytówką i znakiem firmowym miasta. Była też głównym pracodawcą w okolicy. Każdy, kto tu mieszkał od urodzenia, miał w rodzinie kogoś, kto tam pracował. Specjalne autobusy przywoziły ludzi z okolicznych wsi i sąsiednich miast, na nocną, lub dzienną zmianę. Podczas dwunastogodzinnych dyżurów, ubrani w jednakowe uniformy robotnicy, stali przy taśmach produkcyjnych i składali samochodziki, lalki, misie, kolejki, samoloty i inne zabawki. Wielka Karlica była tu kimś bardzo ważnym. Miała w kieszeni rodzinę Łysego, tak samo jak jej przodkowie zatrudniali, lub posiadali jego przodków. Łysy wolności nigdy nie poznał. Nie zaskarbił sobie wystarczającego szacunku w okolicy, aby było mu to dane. Owszem, odwinął w szkole średniej kilka nastoletnich buntów, dzięki którym został zauważony, ale potem jego losy potoczyły się zgodnie ze scenariuszem napisanym przez innych. Gruba odebrała go z rąk zniecierpliwionych pedagogów, zaraz pod koniec szkoły. Zachwycała się nim, jakby był Panem Bogiem, od którego woli zależą losy wszechświata. Łysy nie był bystrzachą, dał się nabrać. Zamknięty w środowisku siłowni, gdzie nikt nigdy nie rozwiewał wątpliwości dotyczących samczej dominacji, otoczony przez podobnych sobie lunatyków, pracował w fabryce i rósł zadowolony z trofeów, zdobywanych boksie amatorskim. Nawet jeśli miał jakikolwiek potencjał, aby przejść na zawodowstwo, o czym w głębi ducha marzył, nigdy nie dostrzegł ku temu żadnej szansy. Jego trenerzy dobrze wiedzieli, że należy do Wielkiej Karlicy, a ona ma wobec niego inne plany. Przed pamiętną nocą ona sama nie wiedziała nawet, jak wielkie. Wystarczająco inteligentny, aby spełniać rozkazy, zbyt głupi aby zadawać pytania, jako brygadzista Łysy był na wagę złota. Nadawał się do ogarniania dyscypliny wśród robotników, a dopóki nie łamał zasad, wolno mu było puszyć się samczą dumą. Takich Łysych, Gruba miała kilkunastu. Niektórzy nawet mieli włosy, ale też strzygli się na jeża. Bez włosów brakowało im ambicji, a fabryka miała stabilne etaty.


Łysy na zarządzaniu się nie znał, pamiętał tylko dziką noc, pamiętał, że zawiódł i nie dostarczył. Co gorsza, zrobił to z premedytacją. Siła, która zmusiła go do schadzki, bardzo mu się nie podobała, udowadniała, że nie ma kontroli nad sobą samym. Kiedy obudził się sam na sofie, najpierw nie był pewny, czy to wszystko mu się tylko nie przyśniło. Bez mocy, która mu wcześniej towarzyszyła, nie był w stanie nawet opuścić tarasu tą samą drogą, którą tutaj przyszedł. Musiał przejść przez biurowe korytarze w przepoconym, pogniecionym ubraniu, mając tylko nadzieję, że nikt się go nie zapyta, co tam robi. Obyło się bez pytań. W korytarzu minął Wielką Karlicę, która popatrzyła przez niego, jakby był powietrzem. To go upewniło, że wydarzenia poprzedniej nocy nie były snem. Pracownicy wyższego szczebla zawsze patrzyli na takich jak on z surowością. A potem Gruba zaczęła go inaczej traktować. Przestała mieć roszczenia, przestała się czepiać. Zaufanie, jakim nie został potraktowany dotąd żaden brygadzista, objawiło się też poprzez zmianę sposobu, w jaki traktowali go współpracownicy. Obojętność została wymieniona na obawy, a złośliwości zastąpili milczeniem. Zrozumiał, że jest uprzywilejowany. A potem Gruba zaproponowała mu nadzór nad brygadzistami ze stref zamkniętych. A potem na stołówce już nikt nie chciał obok niego siedzieć. W oczach tych, którzy kiedyś uważali go za równego, dostrzegał lęk. Spodobało mu się to. Władza nad ludźmi była podniecająca. Mógł krzyczeć na ludzi i zaglądać kobietom pod spódnice, jeżeli był z nimi sam na sam. W części magazynowej strefy zamkniętej, znalazł sobie nawet przytulną kanciapę, w której co bardziej konkretne robotnice oddawały mu się, w zamian za zmianę miejsca przy taśmie, lub przymknięcie oczu na jakieś drobne przewinienie. Bał się tylko dwóch kobiet, od których zależało jego powodzenie. Nigdy nie zapomniał, dzięki komu znalazł się na szczycie i dzięki komu mógł na nim pozostać. Wiedział, jak być posłusznym. Kiedy nie brakowało mu już nic do szczęścia, pojawił się człowiek, przez którego nowe życie straciło smak. Nowy pracownik. Już od czasów podwórka wołano na niego Żelazny. Łysy dobrze przypomnieć go sobie nie mógł, ale nawet w małym miasteczku trudno spamiętać wszystkich tych, z którymi nie bawiło się w tej samej piaskownicy. Żelazny bardzo się Łysemu nie spodobał, ale też był nietykalny. Zasada, że swoich się nie rusza, o ile nie chodzi o obronę własną, była niepisanym prawem lokalnych podwórek. Żelazny nie podlegał Łysemu i nie pracowali w tym samym miejscu. Nowy jeździł na wózku widłowym i należał do tych, którzy przyszli tu pracować dobrowolnie i znali swoje prawa. W ogóle się Łysego nie bał, więc aby pozostać w niezmąconym przekonaniu, że jest alfa samcem fabryki, Łysy zaczął jego istnienie ignorować.

4

Istnieje specjalny rodzaj dziewczyn, które nigdy się nie śnią poetom. Nie są brzydkie, ale nie dostrzegają swojej urody. A może właśnie dlatego są piękne, że uroda ich nie interesuje? Są mało romantyczne. Żyją zawsze blisko ziemi. Urodzone w związkach niechcianych, szybko rozczarowują, emocjonalnie niedorozwiniętych rodziców. Nie są synami, nie są wystarczająco zdolne, ani posłuszne. Wystarcza, że są, aby wzbudzać w innych poczucie winy. Wieczne utrapienie rodziców, nauczycieli, sąsiadów. Posłuszne perspektywie przez jaką są postrzegane, szybko zaczynają spełniać nieszczęsne oczekiwania otoczenia. Dlatego trudno z nimi wytrzymać. Ból, agresja, uzależnienia są dla nich normą. Same są wolne od nałogów, ale obserwując swoich bliskich, nie potrafią sobie wyobrazić, że ludzie mogą żyć zdrowiej, a świat może wyglądać lepiej. Patologiczne rodziny są pełne pozbawionej zdrowych wzorców miłości. Bombardowane niechcianą uwagą, takie dziewczyny są jak węgiel, który pod wpływem niewyobrażalnej presji zmienia się w diament. Ci, którzy wymuszają i grożą, czyli osiągają swoje cele poprzez wywieranie nacisku na innych, unikają takich dziewczyn jak ognia. Nie mogą ich rozkruszyć. Boją się ich uległego nieugięcia. Usuwają je z rodzin. Najbardziej pechowe giną zamordowane, szczęśliwsze lądują w rodzinach zastępczych, albo w szpitalach, gdzie zostają uznane za upośledzone. Ludzie nie mogą ich zaakceptować, ponieważ trwają w swoim świecie, obojętne na otoczenie. Presja otoczenia nie robi na nich wrażenia, nie walczą, a jednak nie przegrywają. Udowadniają systemowi nieskuteczność, nauce niewiedzę, a miłosiernym brak empatii. Dlatego ludzie wolą udawać, że ich nie widzą. Karki pochylone przez jarzmo rzeczywistości drażni niezależność, a takim dziewczynom wolności odebrać się nie da. Posłuszne jedynie grawitacji, odporne na opinie na swój temat, irytują obecnością, udowadniają, że świat nie jest jednokolorowy. Nawet jeśli dożywają setki, nigdy nie osiągają dorosłości. Są tak wyciszone, że nawet melodyjnie pierdzą.


W strefie zamkniętej fabryki pracowała właśnie taka dziewczyna. Zupełnie niezależna od świata, w którym przyszło jej żyć. Stała przy taśmie i malowała oczy laleczkom. Nigdy nie przejmowała się niczym, zawsze pamiętając, że wszystko jest w jak największym porządku i w zgodzie z naturą. Już dawno zapomniała, kiedy ojciec usunął ją z domu i przeniesiono ją do szpitala. Autyzm to wygodna diagnoza. Pozwala opiece społecznej uwolnić się od odpowiedzialności. Diagnoza wymyślona przez tych, którzy nie rozumieją, że w świecie traum można pozostać nietykalnym i kochać. Psychologowie nie umieją sobie wyobrazić jej świata, ponieważ są skrępowani dogmatem głoszącym, że wszędzie gdzie jest trauma musi być blizna, którą trzeba leczyć. Rodzinnych traum w teczce dziewczyny było sporo, ale ani słowa o tym, że nigdy nie naruszyły one jej wewnętrznego spokoju. Nie nosiła blizn, miała tylko wspomnienia. Bycie leczonym na symptom, którego się nie ma jest uciążliwe, więc uwolniła się od terapii. Nikt niczego nie zauważył, ponieważ posłużyła się swoim darem. Umiała dostrzegać rzeczy, które znikły właścicielom z pola widzenia. Przedmiotów, którymi otaczają się ludzie, jest bardzo dużo i niektóre znikają. Przestają być zauważane, przestaje się pamiętać, że się je posiada. Ana zarówno w domu, jak w szpitalu, widziała tysiące takich fantów. Zapomniany parasol zeszłorocznego gościa, oparty o szafkę z butami. Moździerz po babci, na szczycie szafki kuchennej. Pudełko ze szczepionkami, zapodziane pomiędzy szafkami w ambulatorium. Obrazek zawieszony przez poprzedniego pacjenta. Nawet gdyby go zdjąć ze ściany i zastąpić podobnym w kolorystyce i rozmiarze, nikt nie miałby pewności, że doszło do zamiany. W szpitalu znajdowała się biblioteka dla pacjentów, pełna niewidzialnych książek. Dzięki nim dziewczyna, którą uważano za analfabetkę, mogła czytać do woli. Tyle jej wystarczało do szczęścia. Właśnie w bibliotece nauczyła się niewidzialności. To, co przeczytała o mężczyznach i to, jak ich do tej pory postrzegała podszepnęło jej, że niewidzialność jest najlepszą ze strategii. Przeczuwała, że jeśli dopuści do siebie mężczyznę, świat, który w sobie nosi, może zostać zawłaszczony. Na to nie chciała się zgodzić. Nawet ojciec jej tego świata nie odebrał. Wiedziała, że jest, że zwyciężyła i już nie musi się sprawdzać. Potem, pewnego dnia, na jej oddziale pojawiła się Gruba. Ona też miała talent. Zauważyła dziewczynę tak, jak ona zauważała rzeczy niewidzialne i zabrała ją ze szpitala do fabryki. Od tamtej pory dawano jej do rozwiązania trudne zadania ekonomiczne, a potem prawie przez dobę stała przy taśmie i malowała oczy laleczkom. Kiedy jej zmiana kończyła się, wieziono ją autobusem do ukrytego w lasach hotelu robotniczego. Tam miała swój mały pokoik. Autobus jeżdżący pomiędzy fabryką i hotelem nigdzie się nie zatrzymywał. Nikt nie zadawał pytań, nikt nie protestował. Robotnicy mieli dobę na sen i regenerację, a potem autobus zabierał ich na kolejną dobę do pracy. W strefie zamkniętej zmiana trwała dwadzieścia cztery godziny. Hotel robotniczy był oddalony od siedzib ludzkich, stał na skraju lasu. Lokatorzy siedzieli przed telewizorem w świetlicy, albo pili wódkę w swoich pokojach. Dziewczyna widywała ich tylko w hotelowej stołówce, gdzie serwowano im posiłki. Robotnikom ze strefy zamkniętej nie płacono. Mieli co jeść, co pić i gdzie spać, więc im wystarczało. Malowanie oczu lalkom to piękna praca, dziewczyna mogła też spacerować po lasach. W hotelu, gdzie nie było książek, tyle jej wystarczało.


Las bardzo się jej podobał. Może nawet bardziej niż książki. Patrzyła jak zmienia się przyroda, oglądała zwierzęta. Pewnego zimowego dnia, spacerując, dotarła do rzeki. Nad jej brzegu zobaczyła ręcznik i plecak. Kiedy podeszła bliżej zobaczyła ich właściciela, który pływał w lodowatej wodzie. Był nagi. Szybko ukryła się i chociaż zmuszała się do patrzenia w innym kierunku, jej wzrok cały czas lądował na Żelaznym. Widywała już nagich mężczyzn, ale tylko zniszczone używkami, lubieżne wraki. Żelazny był zdrowy, muskularny i zahartowany. Wyszedł z wody, cały czerwony od zimna. Jego siusiak był maleńki i pokurczony. Zaczął robić ćwiczenia oddechowe. Patrzyła na niego bez obaw. Podobał się jej. Nawet nie wiedziała, że się rumieni. Po raz pierwszy pojawił się mężczyzna, przy którym nie chciała być niewidzialna, ale z kryjówki nie wyszła. Rozpoznała go, on też pracował w fabryce, tylko razem z tymi, którzy przyjeżdżali tam sami. Nie przywoziły ich autokary, nie mieszkali w hotelach. Należeli do innego świata niż ona. Żelazny skończył ćwiczenia rozgrzewające, ubrał się i odszedł. Ona też wróciła do hotelu. Zima odeszła, przyszła wiosna, a po niej lato. Dziewczyna dalej mieszkała w swoim świecie, ale zapamiętała mężczyznę, któremu odebrała niewidzialność.

5

Bladym świtem Żelazny jechał do fabryki na rowerze. Pracował tam, odkąd pamiętał. Do nadejścia chłodnego, jesiennego dnia, pozostało zaledwie kilka minut. Mgiełka zaczęła unosić się nad polami, przypominając zjawy zadżumionych. Pliszki protestowały, a daniele niespiesznie oddalały się od szosy, po której pedałował Żelazny. Śpiewał jak zawsze, co mu sny na mózg przyniosły i nie przejmował się jakością utworu.

Co tam słychać w kraju Kali,

kogo dzisiaj zajebali

tra la la

hop sa sa


Jak chcesz zajrzeć jej do piczki

lepiej załóż rękawiczki

tra la la

hop sa sa


Skoroś chłopie chciał mieć panią

teraz zapierdalaj na nią

tra la la

hop sa sa

Przyśpiewki Żelaznego może i nie zakwalifikowały by się na żaden festiwal, ale wpadały młodym robotnikom do ucha, co samo w sobie było wyjątkowe, ponieważ fabryczna młódź z założenia nie słuchała nikogo, ani niczego. Za bardzo była zajęta kozaczeniem na stanowiskach pracy i piciem w szynku, kiedy nadchodził fajrant. Wielu robotników było potem wleczonych do domu przez żonki, uzbrojone w długie, plastikowe paznokcie. Kobiety robotników były twarde. Nie bały się nawet samego diabła, a szanowały tylko Grubą, główną administratorkę, jedyną kobietę w mieście, która nie obawiała się Wielkiej Karlicy. Gruba wszędzie miała posłuch i zawsze chodziła w za ciasnych ubraniach. Lubiła oglądać się w lustrze. Owinięta portkami tak szczelnie, jak mumia bandażem, przypominała dorodny, ściśnięty siatką, wędzony baleron. Złośliwe robotnice pozwalały sobie na szepty, że wstydzi się wymienić ubranie robocze na luźniejsze, bo byłoby to równoznaczne z zaakceptowaniem faktu, że przytyła. Kobiety w fabryce tyły i zmieniały strój na wygodniejszy bez skrępowania. Tutaj mało kto cenił piękno. Zanim Żelazny dotarł do swojego wózka widłowego, Gruba już pracowała. Wizytowała halę, w której produkowano lalki i przytulanki sprawdzając, czy wszyscy dotarli na swoje stanowiska o czasie. Wirując pośród młodziutkich robotników, zachwycała się ich bicepsami niczym nieletni trzpiot i nuciła pod nosem sprośności, przy których przyśpiewki Żelaznego można by uznać za hymny kościelne. Otaczająca ją fabryczna młódź prężyła muskuły, a powietrze gęstniało od przechwałek. Gruba nie zachwycała się robotnikami z imprezowej próżności, tylko z wyrachowania. Z antresoli, cyrk jaki urządzała na hali, obserwowała dyrektorka. Obie były wierne strategii niepozornej samicy, która udając uległość, błyskawicznie zmieni nieuczciwego, jurnego byczka, w zaharowanego, lamentującego kastrata. Dyrektorka, ani młoda, ani piękna, i tak przyciągała wzrok każdego. Niski wzrost i nieproporcjonalna budowa ciała gwarantują, że ludzie będą się gapić. Jedni bezczelnie, inni ukradkiem, ale takich, którzy nie patrzą na deformacje tylko na człowieka, można policzyć na palcach jednej ręki. Właśnie dlatego większość pracowników, jak tylko przestawała lekceważyć Wielką Karlicę, zaczynała jej się obawiać. Mizdrząca się na hali Gruba, budziła sprośną ciekawość swym baleronowym bezwstydem, a odurzeni testosteronem młodzieńcy pozwalali sobie na zaczepną szczerość. Wielka Karlica na antresoli notowała sobie ich komentarze, a potem korzystała z tej wiedzy, atakując junaków oskarżeniami, które budziły w nich poczucie winy. Ludzi, którzy karmią się pogardą, łatwo jest zniewolić. Kiedy zaślepieni dumą junacy popełniali błąd przeciw dyscyplinie pracy, Wielka Karlica niszczyła ich dyscyplinarnie, udowadniając im jak mało znaczą. Oślepione nagłą zmianą pozycji byczki, spadały w otchłań przegranej. Nie mieli kontrargumentów, więc ich klęska zawsze była ostateczna. Nawet jeśli uciekli z fabryki, daleko od świadków swego upadku, to i tak nie mogli już uciec od własnych wspomnień. Większości jednak uciec się nie udawało. Fabryczne hale traciły dla nich blask i zamieniały się w hibernującą rutynę. Wtedy przenoszono ich do strefy zamkniętej, gdzie fabryka zaczynała ich traktować, jak swoją własność. Zaprzali w dumie godzili się na to, milcząc i szantażując siebie nawzajem niemożliwością wypowiedzenia słów prawdy o hańbie, w jakiej przyszło im żyć. Bunty zdarzały się sporadycznie. Większość szybko zapominała o swoich prawach, rodzinach i imionach. Wchłaniała ich fabryka. Postronny obserwator, gdyby kiedykolwiek pozwolono takiemu wejść do zamkniętej strefy produkcji, zauważyłby taśmy obsługiwane przez tysiące zamienionych w trybiki ludzików, armię podobnych robotom szaleńców, którzy mieszkają w przyszłości, aby zignorować swą teraźniejszość.


Żelaznemu, może to z powodu stalowego, niekozaczącego serca, a może dla kawału Opatrzności, która za nic miała kilkaset lat rządów dynastii Dzieduszyckich nad fabrycznym ludem, udało się pracować przez całe miesiące, zanim pojawił się na celowniku Wielkiej Karlicy. Podobnie jak kozacza młódź nie miał pojęcia, że w fabryce istnieją strefy zamknięte, a Wielką Karlicę postrzegał jedynie jako panią dyrektor niskiego wzrostu. W swej prostodusznej, politycznej poprawności nie wiedział, że miejsce na Ziemi, jakie ludzie przygotowali dla takich jak ona, z polityczną poprawnością nic wspólnego nie ma. Okrucieństwo prostaków ubrane jest w szyderczy śmiech. Zemsta wyszydzonych jest cierpliwa i sprawiedliwa. Karlica liczyła się tylko z tymi, którzy schodzili jej z drogi. Żelazny, zaraz po tym jak przyjęto go do pracy, spotkał ją sam na sam. Na korytarzu, bez świadków. Karlica nie miała skrupułów. Widząc postawnego samca zachowała się jak sprośna idiotka, ale Żelazny uszanował jej umizgi, bez wpadania w zachwyt nad własną męskością. Założył, że to prosta robotnica niewykwalifikowana, która lepiej nie umie. Niewiast traktujących go jak ciacho zawsze było w okolicy sporo i nauczył się nie zaprzątać sobie nimi głowy. Do głowy mu nie przyszło, że to dyrektor naczelna sprawdza jego samokontrolę. Pomyślnie przeszedł jej test na szacunek. Nawet nie zanotował tego spotkania w pamięci, miał większe zmartwienia. W głowie mu się nie mieściło, jak można chcieć pracować narzekając. Uznał, że tylu egzystujących w szyderstwie i zgorzknieniu ludzi to przesada, ponieważ świat może być lepszym miejscem dla każdego. Biadolenie nie wciągnęło go w swoje bagno. Nie zapomniał jak piękny jest świt i świat poza fabryką, świat pełen pliszek, motyli i drzew. Pamiętał dzieciństwo więc wiedział, że nawet najdroższa zabawka nie zastąpi hasania po łące. Samą swoją postawą przypominał innym, że też należą do świata przyrody. Prawda ta, w świecie nastawionym na produkcję i eksploatację jest niewygodna, ale pani dyrektor nie przeszkadzała mu, ponieważ po teście wstępnym przestała się nim zajmować, a Żelazny żył nieświadom faktu, jak drapieżna jest jej polityka rekrutacji do stref zamkniętych. Wiele dni później dowiedział się, że spotkała dyrektorkę, a nie prostą robotnicę. Rozbawiło go to, nie miał jej za złe spotkania w korytarzu. Po pierwsze dlatego, że uczciwy mężczyzna nigdy nie twierdzi, że w pełni rozumie kobietę ponieważ wie, że ona ma swój własny jajnikowy świat, tak samo jak i on ma swoją własną, testosteronową perspektywę. Po drugie dlatego, że nawet nie pamiętał swojego pierwszego dnia w pracy myśląc, że pracuje tu od zawsze.

6

gdy serca bić się przestały

pozamieniały się w skały

spokój kochanków ściął lodem

ludzie zmorzyli ich głodem

martwe są wszystkie nadzieje

dziecko się tu nie zaśmieje

nie znajdziesz punktu odbicia

jest klątwa wiecznego życia

w najgłębszej piekieł otchłani

nic już nie może cię zranić

wszystko się już wydarzyło

już nie ma miejsca na miłość


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 41.14