E-book
4.73
drukowana A5
28.68
Dreszczyk z uśmiechem

Bezpłatny fragment - Dreszczyk z uśmiechem


Objętość:
125 str.
ISBN:
978-83-8414-829-7
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 28.68

Zamiast wstępu

Mieszkam sobie z czterema psiakami w niewielkim domku… Psy, jak to psy, miewają czasem różnorodne przypadłości, których efekty znajduję w różnych lokalizacjach, najczęściej na podłodze. Moja kochana Pinia jest pieskiem niepełnosprawnym, z tej przyczyny wszędzie mam chodniki albo dywany, bo inaczej biedulka ślizga się i przewraca. I tak po nitce do kłębka próbuję wam wyjaśnić, że dywany i chodniki muszę często wymieniać, bo na ich pranie nie bardzo mam czas, siłę i motywację.

15 sierpnia był w moim kochanym mieście odpust, który — jak pewnie pamiętacie — wiąże się dla nas z przewlekłym stresem, bowiem tego dnia (i przez kilka następnych) ludziska namiętnie odpalają petardy. W tym roku moje psiaki aż biegunki dostały, a ta — jak to zazwyczaj bywa z biegunkami — lądowała głównie w salonie, na dywanie właśnie.

Co mogłam, zaprałam, ale specjalnie się nie przejmowałam, bowiem i tak miałam zamiar wymienić zniszczony już dywanik. Żeby nie było, że mam za dużo pieniędzy i wyrzucam perskie kobierce na śmietnik, dodam tylko, że to, co kładę na podłodze, najczęściej nie kosztuje więcej niż dwie stówki. Zatem właśnie 15 sierpnia złożyłam sobie zamówienie na kolejny dywanik — w polskiej firmie z wyrazem dywan w nazwie. Rzeczony zamówiony dywanik miał być ciemny, tani i dostarczony w ciągu kilku dni, a ten, który wybrałam, odpowiadał wszelkim wymogom.

Ponieważ w tamtym okresie intensywnie pracowałam nad drugą częścią mojej powieści fantasy (tej, co jej nie chcecie kupować i wpędzacie mnie w depresję), więc zapomniałam na śmierć o zamówieniu. Jakoś po dwóch tygodniach pomroczność mnie opuściła, sprawdziłam internety, potwierdzając własne przypuszczenia — rzeczywiście, dywan byłam kupiła, ale zamówienia nie wysłano.

Napisałam do firmy, a miła pani bardzo grzecznie poinformowała mnie, że producent ma opóźnienie, bo coś tam, ale zamówienie otrzymam najdalej za tydzień.

— No dobra — pomyślałam — tydzień dłużej na osranym, oplutym, zarzyganym i zaplamionym dywanie, artystycznie osikanym przy drzwiach na taras przez Piranię, mogę jeszcze posiedzieć.

Po tygodniu oczekiwania napisałam znowu. Otrzymałam tę samą informację, z dodatkowym zapewnieniem, że już teraz to na pewno zaraz wyślą, oraz propozycję, że jak to za długo, to oni mi mogą kasę oddać.

— A co tam, tydzień w tę czy w tamtą? — powiedziałam sobie. — Poczekam.

I tak czekałam, pisząc co kilkanaście dni do miłej pani, z którą już się zdążyłam zaprzyjaźnić. Pani mnie przepraszała, tłumaczyła, że to nie jej wina — o czym zresztą doskonale wiedziałam — proponowała zwrot kasy i anulowanie zamówienia, lecz ja, ciekawa rozwoju sytuacji, twardo trwałam przy swoim i czekałam. Nie dalej jak tydzień temu otrzymałam informację, że już niebawem magiczny dywanik się pojawi, a jako zadośćuczynienie to oni mi mogą zwrócić koszty dostawy. Tylko żebym konto podała.

— Marne to zadośćuczynienie, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda — westchnęłam i podałam numer konta.

Dziś rano znowu napisałam maila do mojej koleżanki z polskiej firmy z dywanem w nazwie. I wyobraźcie sobie — pani poinformowała mnie, że wysłali! Tylko sobie sama musiałam wyszukać, kiedy przyjdzie mój magiczny dywan i jaki dostawca go dowiezie. To już dziś! Delikatnie przypomniałam tylko o obietnicy zwrotu kosztów… Ciekawa jestem niezmiernie, czy pięć miesięcy upominania się o to wystarczy…

Pomysł o napisaniu krótkiego opowiadania o magicznym dywanie zrodził się w mojej pokrętnej wyobraźni gdzieś wczesną jesienią. Zaprzyjaźniona pani z polskiej firmy z dywanem w nazwie setnie się ubawiła, gdy jej to zakomunikowałam. Nie mogę jej zawieść.

Zatem — zapraszam Was, i panią, która musiała przez prawie pół roku świecić oczami za niekompetencję kogoś innego — do lektury.

Magiczny dywan

Zamówiłam dywan. Czekałam i czekałam, doczekać się nie mogłam, lecz — jak to starożytni twierdzą — kto oczekuje, temu będzie dostarczone, czy jakoś tak. Doczekałam się i ja. Kurier przydźwigał długą paczkę, nieco sponiewieraną, wręczył mi ją i poszedł sobie. Wtargałam zakup do domu, czując się jak Attyla po zmuszeniu cesarza Teodozjusza do zapłacenia trybutu, czyli rewelacyjnie.

Zwinęłam zasikańca, królującego u mnie w salonie od jakiegoś czasu i wydzielającego mniej lub bardziej intensywne aromaty, umyłam podłogę i rozłożyłam cudo, które mi dostarczono. Jakiż był piękny! Ani jednej plamki, ani jednego kłaczka, a zapach nowości przyprawiał mnie o drżenie kolan!

Wieczorem postanowiłam nasycić się nabytkiem, jak należy. Wzięłam sobie książkę, zapaliłam nastrojową lampkę i usiadłam na nowym, pachnącym dywanie. Niestety, zmęczenie, w którym permanentnie żyłam od blisko dekady, nie kazało na siebie zbyt długo czekać. Łeb mi się kiwnął raz, drugi… Zasnęłam.

Obudził mnie ruch i powiew powietrza. Otworzyłam oczy i zdrętwiałam — dywan leciał wysoko nad ziemią, a na nim ja, w towarzystwie mojego lęku wysokości.

— Matko jedenasta! — jęknęłam. — I co teraz?

— Trzymaj się, o pani, mocno i nie lękaj — odparł dywan pięknym, głębokim i seksownym barytonem.

Wpiłam się paznokciami w miękkie włosie z mocnym postanowieniem pozostania na miejscu, a nie runięcia z wysokości celem skręcenia karku albo — jeszcze gorzej.

— Zabiorę cię tam, gdzie przebywać mogą jeno cierpliwi — ciągnął dywan, niezrażony brakiem odpowiedzi z mojej strony. — Zasłużyłaś sobie, czekając na mnie wiernie tyle czasu. To kraina mlekiem i miodem płynąca, gdzie spełniają się najskrytsze marzenia — wszystkie, o których pomyślisz.

— No to dupa — westchnęłam. — Moje marzenia są takie pokręcone, że żywa stamtąd nie powrócę. Nie ma opcji.

Po kilkudziesięciu minutach lotu (zdążyłam się już przyzwyczaić i nawet zaczynało mi się to podobać) dywan począł opadać, a moim oczom ukazała się zielona kraina, która wyglądała dość znajomo. No, ale w końcu — jak na najskrytsze marzenia przystało — pewnie zrodziła się w mojej wyobraźni. Dywan delikatnie opadł na wyjątkowo zieloną i artystycznie przyciętą murawę i zakomunikował, że oto dotarliśmy, zatem mam sobie iść, cieszyć się i spełniać marzenia. Poszłam — w końcu, co miałam do stracenia…?

Szłam i szłam. Zielono było wszędzie, pagórkowato, ale nie za bardzo — ani żywej duszy dookoła. No fajnie. Ja jednak z niepokojem wodziłam oczami dookoła, czekając, aż zmaterializuje się jakiś potwór, wampir czy inna cholera, o których namiętnie rozmyślałam, i to nie raz, nie dwa.

— Buuu! — rozległo się tuż za mną.

O mało z majtek nie wyskoczyłam, bo pisać o potworach czy innych paskudach to jedno, a usłyszeć takiego za sobą to drugie. Zatrzymałam się w pół kroku, ale bałam się nawet obejrzeć przez ramię.

— No i co tak stoisz? — odezwał się ten od „buuu”. — Przywitałabyś się, a nie stoisz jak ten słup soli.

Chcąc nie chcąc, odwróciłam się na pięcie. No, oczywiście — potwór, nawet całkiem znajomy: z pazurami, zębiskami, mackami na plecach, zielonymi ślepiami. Co prawda powinien być niemy, ale…

— No cześć — nawet mi się głos specjalnie nie łamał. — Co tu robisz? I co ja tu robię?

— Ja to czekam na ciebie, bo mi smutno i nudno było, a ty — to nie wiem… Powinnaś siedzieć w swoim świecie, lecz skoro już jesteś, to może wpadniesz do nas na herbatkę?

— Do was, to znaczy do kogo? — spytałam ostrożnie.

— Wszyscyśmy się zebrali akurat. Zlot jest. Twoje klimaty — nie krępuj się, poczujesz się jak w domu. No chodź!

Cóż począć… Poszłam za moim przewodnikiem, który poruszając się to na dwóch, to na czterech kończynach, wiódł mnie w nieznanym kierunku. Minęliśmy kilka zagajników, rzeczkę, w której błękitnej toni przeglądało się złote słońce, łąkę usianą kwieciem… Rzeczywiście, okolica śliczna — rzekłabym: wymarzona. Po przedarciu się przez niewielki lasek, z lekka tropikalny (bo nawet palmy w nim rosły), moim oczom ukazało się miasteczko. Również nieco jakby znajome… Jakbym tu już kiedyś była, ale za chińskiego boga nie mogłam sobie przypomnieć kiedy.

Nad dachami kolorowych domków i kamieniczek od czasu do czasu przelatywały na miotłach wiedźmy, a na jednym z nich dojrzałam wylegującego się koło komina sporego smoka. Na mój widok uniósł głowę, wypuścił z nosa kilka kółek dymu i pomachał mi przyjaźnie pazurzastą łapą.

Weszliśmy do jednego z domków — akurat tego, który najbardziej mi się podobał: taki nie za duży, nie za mały, nie za wysoki i nie za niski, idealny wręcz. Wewnątrz siedziało, stało bądź unosiło się kilka stworów, z których większość rozpoznałam. Powinnam się bać, lecz poczułam, że rzeczywiście tu pasuję. Wszak prawie wszystkich z nich wymyśliłam, znałam lepiej niż ktokolwiek inny i kochałam — chociaż nigdy nie spodziewałam się ich spotkać.

— Jestem! — oznajmiłam. — Nie wiem, co wszyscy tu robicie, ale cieszę się jak głupia, że mogę was zobaczyć!

— Zebraliśmy się tu nieprzypadkowo! — odparł wysoki, jasnowłosy młodzieniec, z którego skóry emanowała srebrna poświata.

— To Świt… — wyszeptałam sama do siebie. No jasne, że on!

— Zebraliśmy się, żebyś o nas nie zapominała! — ciągnął Świt. — Żebyś w nas wierzyła i pisała o nas. Są tu ci, których już znasz — jak ja, smok Teodor czy Krey, za którym tu przywędrowałaś — ale są także tacy, których dopiero powołasz do życia. Wszyscy na ciebie liczymy! Cały twój świat może w ciebie wątpić, ale my nigdy nie przestaniemy w ciebie wierzyć — tak jak ty uwierzyłaś w nas!

Obudziłam się zdrętwiała i zmarznięta, bo moje psiaki — oczywiście — powędrowały spać, jak się należało domyślić, do sypialni. Dywan leżał sobie jakby nigdy nic i nadal wydzielał tę wyjątkową woń nowości.

— Ani myślę przestać w was wierzyć… — szepnęłam cichutko. — Ani myślę przestać wierzyć w siebie!


No i stało się — zebrałam się w sobie (co nie było łatwe), przetrzepałam komputerowe zakamarki niczym szufladę z rzeczami „na potem”, odnalazłam stare opowiadania, dopisałam kilka świeżych, wskrzesiłam bohaterów, o których sama już zdążyłam zapomnieć, a nawet wymyśliłam nowe przygody tym, którzy nie chcą się ode mnie odczepić.

W tej książeczce znajdziecie opowieści, które możecie już kojarzyć — jak Wymarzony Domek czy nagrodzony Świtezianek — ale też zupełnie nowe historie, które dopiero szykują się, żeby wskoczyć Wam do głowy i zadomowić się na dłużej.

Może się uśmiechniecie. Może się wzdrygniecie. A może jedno i drugie naraz — na to właśnie liczę.

Ładna droga

Jechałem do domu, ale ponieważ wyruszyłem ze znacznym opóźnieniem, postanowiłem skorzystać ze skrótu, który pamiętałem z dzieciństwa. Skręciłem zatem w polną drogę, wijącą się malowniczo przez las i nieużytki. Zapadał już zmrok, kiedy zdałem sobie sprawę ze swojego błędu — nie miałem pojęcia, gdzie jestem.

Nagle coś huknęło, a mój stary samochodzik osiadł z jednej strony. Złapałem gumę. Siłą rozpędu zjechałem na pobocze i wysiadłem z auta. Przede mną i za mną meandrowała pełna dziur droga, przejezdna może dla terenowego samochodu, ale nie dla mnie.

— Ładna droga, nie ma co… — westchnąłem.

Wtem coś zamajaczyło opodal i moim wytrzeszczonym, przerażonym oczom ukazał się duch. Wyglądał… no cóż, może nie przerażająco, jeśli tego oczekiwaliście, ale co najmniej dziwacznie. Duch ubrany był w garnitur z czasów PRL-u, okulary, dzierżył teczkę ze skaju, a przez jego półprzezroczystą postać widziałem dziury i wykroty, jakie ziały w nawierzchni.

— Wreszcie ktoś pochwalił moją drogę! — wyjęczała zjawa, padając mi do stóp. — Jak mam ci dziękować, obywatelu?

— Jakie pochwalił?! — ryknąłem. — To najgorsza droga, jaką w życiu jechałem, spójrz na moje auto!!!

Duch jednak był tak żałosny i sprawiał wrażenie szczerze zasmuconego, iż szybko sam zacząłem go przepraszać.

— Wiesz, no w sumie bardzo malownicza ona jest, ta droga… Las i w ogóle. Ta przyroda. Ładna droga… Romantyczna i ten…

Duch uśmiechnął się, błyskając srebrnym zębem — górną czwórką, zdaje się.

— Moja pokuta dobiega końca! — wyszeptał z przejęciem. — Błąkam się tu 30 lat, skazany na wysłuchiwanie obelg kierowców. Uwolniłeś mnie nareszcie. Mogę odejść.

— Zaraz, a co ze mną i moim samochodem?! — zawołałem, bo duch już zaczął się rozpływać. — Jak mam stąd wyjechać?

— Taka ładna droga… — wyszeptał duch. — A idźże na piechotę!

Czarownica

Spoglądała, jak z jej palców sączy się jasne światło. Mgliste światło. Nie do końca wiedziała, co może to oznaczać, czuła jedynie przypływ sił.

Starcze, pomarszczone ręce starej baby. Drżące i słabe, budziły się do wielkich czynów. Wreszcie. Całe życie w to wierzyła, całe pieprzone życie czekała, odprawiała rytuały, czekała, zbierała zioła, czekała i pościła. I doczekała się!

Teraz miała zamiar iść i zrobić to, co powinna była zrobić już dawno! Wiedziała, że potrafi, o tak!

***

Grób był zapadnięty, płyta krzywa, krzyż pozbawiony połowy ramienia. Stanęła przed nim pełna nadziei, niczym młoda kochanka przed swoim pierwszym mężczyzną. Wyciągnęła ręce i światło znowu popłynęło z jej palców, powoli opadało na zaniedbaną mogiłę, wsączało się w głąb ziemi. Ożywiało, budziło.

— Wstań — szepnęła. — Wstań…

Ziemia poruszyła się, wezbrała jak woda. Światło jej rąk stało się jasne niczym blask błyskawic…

— Wstań i chodź tu do mnie. Wiem, że mogę cię odzyskać, chodź do mnie, kochany! Chodź!

I nagle już był. Taki jak kiedyś, wysoki, młody, czarujący. Czuć go było ziemią, wilgocią i czasem, ale to był on — powrócił, po tylu latach, nareszcie!

Przywarła do niego tak, jak kiedyś — całym ciałem, całą duszą — objęła go mocno, rozpoznając znajomy kształt silnych barków. Jej książę, jej miły…

— Och, kochany — wyszeptała. — Tyle lat czekałam! Tak długo. A teraz powiedz mi, gdzieś schował moje klejnoty, złodzieju?!

Maciek i jabłkowy smok

Cała ta historia nie wydarzyła się ani dawno temu, ani za górami czy za lasami. Wydarzyła się całkiem niedawno, w zwyczajnym domu, a dokładnie w piwnicy. Wszystko zaczęło się tego dnia, kiedy Maćka bolał brzuch. Posłuchajcie:

Maciek chodził do zerówki, był najmniejszy w grupie, ale nic sobie z tego nie robił — wiedział bowiem, że kiedyś na pewno urośnie i dogoni swoich kolegów. Na razie nawet się ze swojego niskiego wzrostu cieszył, bo w czasie zabawy w chowanego mógł wcisnąć się w najmniejsze kąty podwórka albo schować pod krzakami i zawsze z wielkim trudem go znajdowano. Często, kiedy był już znudzony, sam w końcu wyłaniał się ze kryjówki i z uśmiechem wołał:

— Tu jestem!

Maciek miał także ciemne włosy, które nie słuchały się grzebienia, duże piwne oczy i dobry humor, niezależnie od pogody. Z tego powodu inne dzieci bardzo go lubiły, a mama nazywała go swoim słoneczkiem.

Tego dnia jednak od rana Maciek czuł się kiepsko — bolał go brzuch, nie miał ochoty na śniadanie, a kiedy dał się mamie namówić na przełknięcie paru kęsów kanapki z szynką, brzuch rozbolał go jeszcze bardziej. Mama szczerze się tym zmartwiła, bo musiała koniecznie pojechać do pracy — miała do oddania ważny projekt. Nic, nawet prawdziwa katastrofa, nie byłoby dziś dobrym wytłumaczeniem dla jej surowego szefa.

Maciek zwinął się w kłębek na sofie w salonie — było już wiadomo, że dziś do szkoły nie pójdzie z pewnością. Mama zaczęła dzwonić do swoich koleżanek z nadzieją, że któraś będzie miała wolnych kilka godzin i posiedzi z jej chorym synem. Babcia Maćka mieszkała trochę za daleko, żeby szybko do niego przyjechać, chociaż ona na pewno znalazłaby czas dla swojego wnuka.

Niestety, wszystkie znajome mamy były albo bardzo zajęte, albo pracowały, pozostawała więc tylko babcia. Mama wybrała numer, który znała na pamięć, i już po drugim sygnale rozległ się radosny głos babci Jadzi:

— Co się stało, córeczko?

Skąd babcie od razu wiedzą, jak się ma kłopoty — nie wiadomo. Wiedzą i już. Babcia Jadzia nie stanowiła w tym wypadku wyjątku, bo już od rana przeczuwała, że będzie musiała pojechać do miasta i pomóc swojej córce i ukochanemu wnuczkowi — nie wiedziała tylko, z jakiego powodu. Wstała wcześniej, spakowała najpotrzebniejsze rzeczy do swojej podróżnej torby, zjadła coś szybko, sprawdziła w internecie rozkład jazdy podmiejskiej linii autobusowej i czekała na telefon. Nie pomyliła się.

— Autobus mam za godzinę — powiedziała. — Niech się Maciek nic nie boi, będę najszybciej, jak się da! I ty się uspokój, Kasiu, mądrego masz syna, może chwilkę pobyć sam.

Mama, nieco uspokojona, ucałowała Maćka w czoło, przy okazji sprawdzając, czy nie miał gorączki, i wybiegła do pracy, zamykając drzwi na klucz. Maciek został sam w pustym mieszkaniu, lecz nie bał się ani trochę. Leżał w ich kolorowym salonie, na miękkiej sofie, przykryty kocem, z książką i włączonym telewizorem dla towarzystwa.

Było mu ciepło, brzuch trochę się uspokoił i tylko od czasu do czasu dawał o sobie znać. Nagle Maciek szerzej otworzył oczy, bacznie nasłuchując, ponieważ był pewien, że usłyszał wołanie. Jakiś cienki głosik błagał o pomoc — Maciek dałby sobie rękę uciąć, iż wołanie dobiega z piwnicy. Ich piwnicy.

Większość dzieci bała się ciemnych, wilgotnych piwnic, ale nie Maciek — on bardzo lubił piwnicę w swoim domu. Wcale nie była wilgotna, a kiedy zapaliło się światło, okazywało się, że jest jasna i przyjazna. Pachniało w niej zawsze apetycznie, bo tu mama przechowywała jabłka z babcinego sadu, suszone grzyby, tu też stały na półkach w rzędach przetwory, które obie z babcią przygotowywały przez całe lato.

Maciek usiadł i nastawił ucha. Po chwili znowu to usłyszał:

— Ratunku! Pomocy! Niech mnie ktoś stąd zabierze! Ratunku!

Chłopiec wstał, chociaż brzuch znowu bardziej go rozbolał. Przeszedł do kuchni, w której znajdowały się drzwi do piwnicy, otworzył je ostrożnie, zapalił światło, a ono zalało całe podziemne pomieszczenie ciepłym blaskiem. Kiedy spojrzał w dół, początkowo nie dostrzegł niczego, ale po chwili zobaczył, że jeden z wiklinowych koszy, w których mama przechowywała jabłka, leżał na podłodze do góry dnem. Kilka rumianych jabłek poniewierało się obok.

— Ratunku! — rozległo się znowu. Kosz poruszył się nieznacznie. — Jest tu kto? Pomocy…

Maciek zszedł po schodach i ostrożnie uniósł kosz. Jakie było jego zdumienie, gdy zobaczył, że pod koszem siedział, a właściwie leżał, malutki smok! To on wołał o ratunek. I wcale nie był straszny — miał okrągłą główkę, duże, złote oczy, którymi teraz, trochę z obawą, wpatrywał się w chłopca. Dwa błoniaste skrzydełka spoczywały zwinięte na jego grzbiecie, a długi ogonek zakończony był puchatym pomponikiem, przypominającym nieco ten, jaki babcia przyszyła do zimowej czapki Maćka.

— Dziękuję! — powiedział smok, spoglądając na chłopca z wdzięcznością. — Tkwiłbym tu do przyszłego roku, gdyby nie ty!

— Kim jesteś? — chciał wiedzieć Maciek. — Skąd się tu wziąłeś? Nie gryziesz chyba?

— Jestem smokiem, mam na imię Wiktor — odpowiedział stworek i uśmiechnął się szeroko, tak że Maciek mógł zobaczyć wszystkie jego drobne ząbki. — I nie, nie gryzę, chociaż potrafię. Ale nie lubię gryźć małych chłopców. Wolę jabłka. To przez te jabłka tu jestem. Tak pachniały, że nie mogłem się powstrzymać. Zachowałem się bardzo brzydko, wchodząc bez pytania do waszej piwnicy i zjadając aż trzy duże jabłka.

— Mam nadzieję, że ci smakowały, Wiktorze, jabłkowy smoku! — zaśmiał się Maciek. — Możesz tu zawsze wpadać, jak będziesz miał ochotę na jabłuszko. Tylko może nie zrzucaj więcej na siebie kosza, ani niczego innego. I lepiej, żeby cię mama nie widziała! Ona chyba nie byłaby zadowolona, że mamy smoka w piwnicy — choćby i jabłkowego!

Od tamtego dnia minęło już nieco czasu, ale Maciek nie zobaczył już nigdy jabłkowego smoka. Czasami zastanawiał się, czy tamtego dnia nie zasnął po prostu i cała ta przygoda nie była tylko snem. Nikt jednak, nawet babcia, nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego ostatnio tak szybko kończyły się schowane w piwnicy jabłka?

Buty Kasi

Kasia nigdy nie mogła zdążyć na czas. Już jako dziecko wiecznie spóźniała się do szkoły, na spotkania z koleżankami, jako nastolatka na randkach pojawiała się co najmniej piętnaście minut po czasie, a jako studentka wpadała na wykłady pół godziny po ich rozpoczęciu. Również jako dorosła kobieta i matka dzieciom notorycznie była ze wszystkim spóźniona. Nie wiadomo, co było powodem tej przypadłości — zła organizacja czasu czy jej własne predyspozycje — starczy stwierdzić, iż Kasię uważano powszechnie za osobę niesolidną i niegodną zaufania. A przecież doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że stara się uczynić wszystko, by zdążyć na umówione spotkanie czy po dzieci do przedszkola!

Tego dnia Kasia odebrała córki z przedszkola pół godziny za późno, dzięki czemu spóźniła się do dentysty i jej wizyta po prostu przepadła. Z ćmiącym bólem zęba, zła na siebie, wędrowała w zapadającym zmierzchu w kierunku domu, wiedząc, że czekają na nią pełne wyrzutu spojrzenia męża i córeczek. Mijając niewielki zakład obuwniczy, na wystawie dostrzegła popielate pantofelki — dokładnie takie, jakich szukała. Postanowiła wejść tylko na chwilkę i zapytać o cenę.

Miły, starszy pan podał jej buty do przymierzenia. Okazało się, że leżą na jej stopach niczym druga skóra! Cena natomiast mile ją zaskoczyła, ponieważ pantofelki okazały się być śmiesznie tanie. Kasia bez wahania wyciągnęła portmonetkę i podała banknot sprzedawcy.

— Proszę tylko pamiętać, że to wyjątkowe buty — rzekł starszy pan i uśmiechnął się ciepło. — W takich butach nigdzie się pani nie spóźni, trzeba o nie dbać.

— Skąd pan wie, że mam z tym problem? — zapytała zdziwiona. — Ze spóźnianiem?

— Ja tam nic nie wiem — odparł sprzedawca. — Tak tylko powiedziałem. Niech się dobrze noszą!

Kasia podziękowała i pobiegła w kierunku domu. Buty wylądowały w szafie, czekając na nadejście wiosny.

Nadszedł piękny, kwietniowy dzień, kiedy Kasia ponownie włożyła swoje nowe, popielate pantofelki. Wybierała się do przedszkola na zebranie — oczywiście miała niewiele czasu, by na nie zdążyć. Wybiegła z bloku, pewna, że spóźni się co najmniej z dziesięć minut, jeśli nie więcej. Kiedy weszła do przedszkola, zdumiała się, iż ma jeszcze prawie dziewięć minut do rozpoczęcia zebrania… Widocznie zegar w domu się spieszy, pomyślała.

Buty ponownie ujrzały światło dzienne prawie dwa tygodnie później. Kasia z mężem wybierali się na przyjęcie organizowane przez firmę, w której mąż od lat pracował. Zresztą od lat czekał również na awans…

— Kaśka, szybciej, do cholery, ja się nie mogę spóźnić! — pieklił się Rysiek spod drzwi, wystrojony w granatowy garnitur, który niezbyt dobrze leżał na jego zaokrąglonym brzuchu. — Kaśka, bo pójdę sam!

— Idź, dogonię cię! — zawołała z łazienki, malując drugie oko.

Drzwi trzasnęły, Rysiek najwidoczniej dostosował się do rady żony. Kasia poprawiła jeszcze włosy i szybko wyszła z mieszkania. Do firmy było bliziutko, może z pół kilometra — postanowiła iść na piechotę. Kiedy weszła do holu, Ryśka nigdzie nie dostrzegła. Rozglądała się dobre pięć minut, zanim pojawił się w drzwiach. Na jej widok szeroko otworzył oczy.

— Jak tu dotarłaś tak prędko? — zapytał. — Przyleciałaś na miotle?

— Przybiegłam — odparła. — Za to ty się nie spieszyłeś zanadto.

— Przecież wziąłem samochód. Jechałem może minutę. Kaśka, masz ukryte talenty — zostaniesz sprinterem na starość — zażartował złośliwie.

Kasia przestała się spóźniać, a pantofelki wciąż wyglądały jak nowe. Latem nie parzyły w stopy, a nawet jesienią było jej w nich ciepło.

Pewnego październikowego wieczoru Rysiek wrócił do domu z rewelacją.

— Kaśka, mam kogoś — oznajmił, całkiem jakby takie informacje były na porządku dziennym. — Chcę się rozwieść.

Kasia popatrzyła na niego, ponieważ w głębi serca od dłuższego czasu czekała na coś takiego.

Cóż — pomyślała — lepiej teraz, niż za dziesięć lat. Szkoda tylko, że nie pomyślał o dziewczynkach.

Okazało się jednak, że Rysiek o dziewczynkach pomyślał, przemyślał sobie temat córek bardzo dokładnie. I postanowił zabrać je ze sobą — zafundować im nową mamę, o dwanaście lat młodszą i z dużymi, jędrnymi cyckami.

Kasia z rozpaczą myślała o walce w sądzie o prawa do dzieci. Bez pracy i mieszkania, bez stałych dochodów, mogła tę walkę przegrać — pal sześć prawa matki.

Pewnego sobotniego ranka, kiedy słońce przypomniało sobie o pięknej, złotej jesieni i dla odmiany postanowiło pogrzać, Kasia wzięła dzieci za ręce i powędrowała z nimi do parku. Dziewczynki były milczące — czuły, że ich świat niebawem ulegnie zmianie.

— Chciałybyście mieszkać gdzie indziej? — zapytała Kasia. — W innym domu, w innym miejscu?

— Mamo, my chcemy mieszkać z tobą, nie z tatą i tą nową panią — odparła Zuzia, a Basia dodała:

— Możemy mieszkać z tobą na drugim końcu świata! Możemy, mamo?

Kasia wzięła dzieci na ręce. Były ciężkie, ale to był słodki ciężar. Jej ciężar.

— Dziewczyny, co powiecie na domek na plaży na Karaibach? — zapytała.

Dziewczynki zaśmiały się, spoglądając w twarz matki, która w tej chwili wyglądała jak twarz wróżki albo czarodziejki.

Kasia przycisnęła córki mocniej do siebie i pobiegła.

Zapach gorącego piasku

W całym domu panowała cisza, zdawać by się mogło, że wszyscy wyjechali. Kiedy stary zaczerpnął głęboki oddech, w tej ciszy dźwięk zabrzmiał prawie jak odgłos huraganu. Spojrzał przez okno na pogrążoną w bezruchu ulicę. Tylko niewyraźne sylwetki jaskółek przecinały błękit nieba. Cały świat spał. Nic dziwnego — pomyślał. W końcu jest czwarta trzydzieści.

Wstał powoli z fotela, jak zwykle krzywiąc się lekko. W takich chwilach brzemię lat szczególnie mu doskwierało.

Był ciekaw, czy dziś przyjdzie znowu… Czy znów przestraszy go niemiłosiernie. Czy zaskoczy, jak ostatnio, jak wczoraj. Zastanawiał się przez chwilę, w końcu westchnął z rezygnacją. I tak nie miał wpływu na to, co odwiedzało go wieczorami. Natomiast obowiązki, którym nadal winien był posłuszeństwo, czekały.

Powędrował do zagraconej, kawalerskiej kuchni po poranną kawę. A może wieczorną — w końcu kawa po bezsennej nocy kwalifikowała się do obydwu kategorii. Miał na nią ochotę mniej więcej tak samo, jak na pójście do pracy, ale i jedno, i drugie musiało zostać wykonane.

Później, siedząc już w ciasnym boksie w swoim banku, zastanawiał się, co właściwie się z nim dzieje. To, że nie sypiał za dobrze, mógł kłaść na karb wieku — właściwie już nawet nie średniego — ale to, co widywał wieczorami oraz w długie, pozbawione snu i nadziei noce, kwalifikowało się jedynie do leczenia. Chyba że nie było to objawem choroby, halucynacją czy marą, wyprodukowaną przez starzejący się mózg.

Do domu wracał powoli — nie miał się do czego spieszyć, nikt na niego nie czekał. Nawet kot odszedł, i to bynajmniej nie do kociego nieba, ale prawdopodobnie powędrował nawiązać gorący romans na koci odpowiednik Placu Pigalle. Po powrocie do domu miało go przywitać tylko mruczenie lodówki i odgrzewany obiad. Planował, że potem napije się herbaty, bo na picie kawy już nie miał odwagi — chociaż, zdaje się, ilość wlanej w niego kofeiny nie miała nic wspólnego z bezsennością. Może pójdzie na wieczorny spacer, żywiąc złudną nadzieję, iż zmęczony w końcu zaśnie. I tyle.

— Miejmy nadzieję — mruknął do siebie. — Miejmy nadzieję…

Ledwie zaczęło się zmierzchać, stracił tę wątłą nadzieję, jaką pozwolił sobie pielęgnować przez całe popołudnie, chociaż sam nie wiedział, dlaczego go opuściła. Nic nie wskazywało na to, by jego gość, jego koszmar, miał dziś powrócić. Ale wiedział, spodziewał się tego tak samo, jak spodziewał się łupania w krzyżu co rano czy bólu głowy po zbyt wielu piwach, wypitych w sobotni wieczór. Usiadł więc w fotelu i czekał. Postanowił nie dać się zaskoczyć.

Światło sączące się przez liście poczęło szarzeć, zapalił lampę i wyczekiwał dalej — nawet z pewną niecierpliwością. W końcu zawsze to jakieś urozmaicenie codziennej rutyny.

— Śmiech na sali — westchnął do siebie. — Tracisz rozum, stary dziadu.

Nie było żadnej zapowiedzi — to po prostu nagle było obok. Zaistniało, przybyło, wysysając oddech z jego płuc i przerażając go jak cholera. Nawet nie poczekało, aż za oknami zrobi się całkiem ciemno. Wyprostował się w swoim fotelu, czując, że lepki pot występuje mu na plecach, perli się na czole i zalewa chudą klatkę piersiową cuchnącymi strachem, lepkimi strumyczkami.

To było i przyglądało się mu z głodnym zaciekawieniem.

Nie miało oczu, którymi mogłoby patrzeć, ale patrzyło. Nie posiadało właściwie ciała — a w każdym razie nie takiego, jakie wyobrażał sobie, powinny mieć duchy czy demony. Nawet kształtu właściwie nie miało — jedynie obecność, bezcielesną, lecz jakże rzeczywistą i odczuwalną! Przerażenie, jak zwykle, wgniotło go w ten jego stary fotel i pozbawiło siły. Nie wiedział dokładnie, czego się boi, ale strach, prymitywny i instynktowny, był silny i zawładnął nim całkowicie. W ciągu dnia układał sobie scenariusz na wypadek kolejnej wizyty tego, lecz teraz nie był w stanie nawet myśleć.

To było tuż obok. Czuł chłód, jaki od tego bije, ale czuł również żar, jaki zapowiadało. Czuł obcość tego, lecz w głębi umysłu kołatała mu się myśl, że przecież winien to rozpoznać. Nie było całkowicie niewiadome, całkiem nieznane — gdzieś już to widział albo doświadczył tego.

Umysł zalały mu setki myśli, wspomnienia — niektóre świeże, inne całkowicie zatarte — wspomnienia jego życia: jałowego i bezsensownie przeżytego, w trakcie którego nie dokonał niczego. Nawet serca nie złamał żadnej kobiecie, bo był głupim i bezwartościowym facetem. Miał żonę, która nim gardziła, i kochankę, którą porzucił, czym sprawił jej niewymowną ulgę. Miał pracę, w jakiej nie robił niczego pożytecznego, i mieszkanie, które powoli zarastało brudem, bo sprzątać także nie potrafił porządnie.

To znalazło się tuż nad nim — czuł zapach tego, nieco podobny do woni siana i gorącego piasku. Właściwie przyjemny, więc czemu starał się oddychać ustami? To sięgnęło ku niemu, ku jego jaźni, zamieszało, sprawiając, iż jego myśli uciekły, niczym spłoszone muchy.

Powoli, jak lunatyk, wstał z fotela. Bez udziału własnej woli poszedł do dużego lustra, wiszącego w przedpokoju — oczywiście zakurzonego. Spojrzał w nie, a za sobą zobaczył samego siebie — nieco młodszego i z bujną czupryną — dzierżącego niewielką, ale na pewno ostrą brzytwę. Drugi on uniósł ostrze i metodycznie wydłubał sobie lewe oko. Oko spłynęło po policzku, przypominając krępego ślimaka, i ze słyszalnym, mokrym pacnięciem wylądowało na podłodze. Drugi on znowu uniósł brzytwę i tym razem powoli zaczął podrzynać sobie gardło.

Słyszał odgłos ciecia — całkiem jak wtedy, kiedy kroił mięso dla kota… Widział krew, dużo krwi, która wypływała z rany, pulsując w rytm bicia serca. Drugi, lustrzany on uśmiechnął się z satysfakcją i począł blednąć.

— Matko, to jeszcze nie koniec… — pomyślał stary człowiek, człowiek, którego nawiedzało coś, czego nie potrafił nazwać. Wiedział, że seans dopiero się rozkręca. To przysunęło się bliżej, znowu sięgnęło w głąb jego wspomnień, znowu poczuł strach… lecz także jakąś chorą ciekawość. Całkiem jak wtedy, kiedy był dzieckiem i czekał na rozpoczęcie sobotniego nocnego kina, jeśli matka, w swojej niewypowiedzianej łaskawości, pozwoliła mu posiedzieć tak długo. Bał się, wolałby oglądać coś innego, lecz ta ciekawość i pragnienie przeżycia grozy były bardzo podniecające. Teraz czuł coś zbliżonego. Czuł także, że zmoczył spodnie — ciepła struga moczu popłynęła mu po nodze i zaczęła wsiąkać w sflaczały kapeć.

W lustrze, tuż obok niego, pojawiła się kobieca postać. Jego żona. Te oczy, pełne pogardy — poznałby wszędzie. Te usta, które zawsze wypowiadały wyłącznie pretensje, pełen wyższości wyraz twarzy i ciało modelki. Tylko patrzyła, a pogarda, jaką emanowała, była prawie namacalna. Zniknęła. Nie zbladła — po prostu nagle jej nie było. W pewnym sensie było to gorsze niż wizja siebie z brzytwą, podczas powolnego odcinania własnego łba.

Znowu zobaczył siebie, takiego, jakim był teraz — całkiem jakby obok niego stanął jego brat bliźniak. Bliźniak płakał, obrzydliwie wykrzywiając usta, ciekło mu z nosa, ocierał zaślinione wargi chudą dłonią o połamanych paznokciach. Rzednące włosy miał zmierzwione, brudne. Mimo strachu, który go ogarniał, poczuł do siebie wstręt.

Bliźniak chwycił się palcami za dolną wargę i zaczął ciągnąć — trzymał ciało tak silnie, że pobielały mu palce. Usta rozciągnęły się, napięta skóra na policzku zalśniła, potem pojawiła się krew i warga rozdarła się, jakby jego uśmiech postanowił ogarnąć całą lewą stronę twarzy. Bliźniak wył, chociaż to wycie rozlegało się jedynie w głowie starego. Wył jak zwierzę.

Rozdarta, zakrwawiona twarz patrzyła z wyrzutem. Wycie powoli cichło, bliźniak wyciągnął umazane we krwi palce w stronę lustra, dotknął tafli szkła, zostawiając na niej trzy krwawe ślady. Zafalował, zbladł, w końcu znikł, a stary poczuł ulgę i zażenowanie. Jego odbicie było wstrętne, takie słabe i niedomyte — człekopodobne indywiduum.

Pomyśleć, że miał o sobie całkiem wysokie mniemanie… Jeszcze dwa tygodnie temu uważał się za całkiem przyzwoitego i sympatycznego, choć nieco samotnego starszego pana przed emeryturą.

Dopiero po chwili poczuł, iż został sam. To odeszło, zabierając swoje straszne, lustrzane obrazy i zapach gorącego piasku. Zostawiło za to starego człowieka w mokrych, zasikanych spodniach, który z trudem dowlókł się do łazienki.

Ranek zastał go w fotelu, patrzącego przez okno i czekającego na jaskółki — wciąż żywego i nadal pełnego pytań. Czy to szaleństwo? Traci zmysły — zapewne to początek jakiejś choroby o skomplikowanej nazwie, kończącej się na „frenia”. A może to guz mózgu, który przeżera jego szare komórki — zapewne nieoperacyjny, taki, który przysporzy mu jeszcze całą masę cierpienia, zanim go w końcu zabije.

Nie wiedział. Był zmęczony. Czuł do siebie jedynie obrzydzenie i żal. Wiedział, że koszmary powrócą znowu. Powrócą każdej nocy i w końcu znienawidzi siebie do końca.

Na drugim końcu ulicy, w niewielkim domku, przypominającym nieco maleńki dworek, spała młoda kobieta. Obok niej drzemał kot, który miał zamiar wybrać się kiedyś na koci Plac Pigalle, lecz nigdy tam nie zawędrował. Dziewczyna ściskała w dłoni szmacianą laleczkę bez jednego oka, z naderwaną głową i rozprutym policzkiem.

W sypialni pachniało gorącym piaskiem i sianem, a były to zapachy lata.

Kretyn

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 4.73
drukowana A5
za 28.68