E-book
7.35
drukowana A5
26.06
dotyk

Bezpłatny fragment - dotyk

Objętość:
66 str.
ISBN:
978-83-8126-798-4
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 26.06

Zapach róży

Jest cisza i blask,

sen o wol­no­ści, nie­wy­po­wie­dzia­na tę­sk­no­ta za

wczo­raj, a serce wciąż bije.


Do­ty­kam ud, wy­czu­wam drże­nie, nie­pew­ność.

Roz­chy­lam płat­ki róży, wil­got­nie­ją w słoń­cu.

Palce na­bie­ra­ją od­wa­gi, nie wiem, czy od­pły­nie­my.

Cisza ocie­ka lep­ko­ścią.


Le­ni­we od­wra­ca­nie czasu, senne prze­ście­ra­dła,

roz­sy­pa­ne włosy kryją twarz, wiem, jak po­tra­fi

cze­kać naga nie­cier­pli­wość. Chwi­la bez słów,

odu­rze­nie.


Nie bój się sła­bo­ści, ochro­nię cię przed wsty­dem,

ukry­ję w ra­mio­nach, wej­dzie­my na szczyt jesz­cze

nie­od­kry­ty, po­li­czy­my spa­da­ją­ce gwiaz­dy, wy­po­wiesz

moje imię, a ja od­gad­nę ma­rze­nia.


Jest cisza i blask.

W bezkresie tkwi perspektywa

Zawsze jest ktoś, a jeżeli nawet nie, to go wymyślamy.

Wy­obra­żam sobie, jak mnie kształ­tu­je, lepi w szpo­nia­stych

pal­cach, łypie ślicz­nym okiem i wy­rzu­ca na śmiet­nik.


Uśmiech­nię­ta, za­dzi­wio­na mocą, któ­rej nigdy nie za­zna­ła.

Co z tego, że obcy py­ta­ją o zdję­cia, wy­wia­dy bez końca,

te­le­fo­ny, któ­rych nie od­bie­ra. Jak wznieść się ponad ho­ry­zont

i to zo­ba­czyć.


Uwiel­biam burzę, a ona ciszę. W sy­pial­ni, pod nie­obec­ność

Boga, robię rze­czy nie­wy­obra­żal­ne. Wierz mi. Gra w sza­chy

nie pod­nie­ca, zbyt długa wy­zwa­la agre­sję. Po co wpla­tać

w bez­kres oce­anu mor­skie trawy, ich ostrość wy­ry­wa trze­wia.

Sezon żab

Oszu­ka­no już tylu z nas, że ko­lej­ne przy­się­gi nie robią

wra­że­nia. Słod­kie usta można mieć za gro­sze, po­ta­nia­ła

za­ba­wa, wy­sy­pa­no pla­stik, na par­kie­cie tłok.

Zdro­wie dam.


Za­pro­sze­nie do tańca prze­gry­wa z myślą wszyst­ko już

było. Wa­ka­cje we dwoje, plaża, wy­zna­nie wiary i kac.

Ba­nal­ne słowa za­głu­sza po­ran­na bryza, w tle szum fal

i za­pach wo­do­ro­stów.


Ze­bra­ne w kie­lisz­ku za­cho­dzą­ce słoń­ce to zale­d­wie pło­myk;

zdmuch­nię­ty ni­cze­go już nie przy­po­mi­na. Wy­rzut su­mie­nia

nie po­sia­da twa­rzy. Spa­la­nie po­win­no mieć sens, a za­czy­na

bra­ko­wać tlenu.


Ob­raz­ki z na­szych plaż, utrwa­lo­ne w słoń­cu ra­mio­na i twa­rze,

spusz­czo­ne ze smy­czy pie­nią­dze. Za pa­ra­wa­nem per­fu­my

Angel i wy­cze­ki­wa­nie na burzę.

Paskudny wiersz

W desz­czo­we dni wo­la­łem zni­kać. Roz­chy­la­nie przy­zwo­ito­ści

przy­cho­dzi­ło samo, zbyt łatwo ule­ga­łem po­ku­sie. Za­sło­na z nic

nie­war­tych słów. Brud­na po­ściel. Lep­kość zna­czą­ca upa­dek.

Błęd­ne ognie, smak nie­speł­nie­nia. Nie za­wsze to była ona,

cza­sem my­li­łem imię. Rzu­ca­łem się w prze­paść. Rzy­ga­łem.


Prze­kli­nam chwi­lę, gdy wspi­nacz­ka za­czę­ła być przy­jem­na,

a po­moc­na po­ezja wy­wier­ci­ła dziu­rę, wy­rwa­ła z nie­pa­mię­ci.

To takie łatwe od­chy­lić się od pionu, by skoń­czyć w po­zio­mie.

Spa­da­nie bez­wied­nie uczy po­ko­ry. Próba na­pra­wy, za­ce­ro­wa­nia

grze­chów przod­ków, lot na księ­życ. Rzy­ga­łem.


Zmie­sza­nie wody z ogniem, ko­bie­ty z dia­błem, nauka pły­wa­nia

w nie­czy­sto­ściach bogów. To wszyst­ko mam już za sobą. Teraz

nawet roz­dep­ta­ne nie­do­pał­ki na trze­cim pe­ro­nie, na­dmu­cha­na

żaba, ogni­sko na polu trzci­no­wym nie robią wra­że­nia

praw­dzi­wych. Za­nu­rzo­na w morzu dłoń wciąż czeka. Dziś

jesz­cze nie rzy­ga­łem.

Fatamorgana

Spa­cer po plaży, sa­mot­ność z wy­bo­ru, krzyk mew i za­pach

wczo­raj­szej przy­go­dy. Po­czuj świe­żość po­ran­ka i po­zwól

słoń­cu roz­pa­lić oczy. Je­steś tylko złu­dze­niem, fa­ta­mor­ga­ną,

uwią­za­nym na nitce ko­lo­ro­wym la­taw­cem. Sło­wa­mi, które

nigdy nie padły. Mar­nym poetą.


Ry­bac­kie ło­dzie, gwar zdy­sza­nych po­sta­ci, ar­ma­da du­chów

ru­sza­ją­ca na pod­bój świa­ta. Ktoś prze­kli­na, ko­bie­ca dłoń

po­da­je ka­nap­kę, sły­chać płacz dziec­ka. Wcze­pio­ne w spód­ni­cę

nic nie ro­zu­mie. Ze świ­tem od­pły­wa cząst­ka ro­dzin­ne­go domu,

ręce, któ­rych nie za­stą­pi de­li­kat­ność pach­ną­ca mle­kiem.


Oce­anu nie na­ma­lu­je mgli­ste wspo­mnie­nie, w któ­rym wiatr

roz­wie­wa włosy, a panna młoda, sa­mot­na, wciąż czeka. I ta

chata na kli­fie. Puste ob­ra­zy od­sta­wio­ne do kąta. W ciszy jest

coś wy­mier­ne­go. Za­pę­tle­nia. Ra­chu­nek wek­to­ro­wy. Czas nie

gra roli, tylko świa­tło wciąż ucie­ka.

Sztuka kaligrafii

Przy­kle­jo­ne słowa, urwa­ne kon­tek­sty. Za­pach, czy

do­ty­ko­we za­ba­wy bogów. Nie­na­wi­dzę ukrad­ko­wych

spo­tkań. Odzie­ra­ją z god­no­ści. Plują. Zła­ma­ny obcas

to wróż­ba.


Za­pa­mię­ta­łem wyraz twa­rzy, obce spoj­rze­nie. Urwa­ne

wczo­raj tonie. Ko­lo­ro­we tar­go­wi­ska; han­del wiarą,

pod­ra­bia­ne dżin­sy, ostry smak roz­cze­pio­ny jak drza­zga.


Ob­ra­zy z zim­nej ka­me­ry, uto­pio­ny w gip­sie sta­tyw.

Po­zu­jesz. Nie widać, ale wy­ro­słaś z roli. Uwiel­biam

polne maki, dzi­kie róże.


Po­licz kroki. Lata świetl­ne to magia. Po­wiedz, gdzie

uciec, by wró­cić na czas.

Dla kogo

po całym dniu wpa­dam do sie­bie by zmie­nić skórę

wy­zna­nie w obcym ję­zy­ku od­prysk lu­stra ze śla­da­mi

szmin­ki


nie mam czasu


po­ra­nio­ne ko­la­na to droga na skró­ty w ciem­no­ści po

nie­zna­nych scho­dach


idę się ogo­lić


wyż­sze po­zio­my mają wy­ma­ga­nia któ­rych nie można

speł­nić czoł­ga­niem


za­py­ta­łaś czego ocze­ku­ję


prze­bu­dze­nia w ra­mio­nach ko­chan­ki nie­mod­nej czu­ło­ści

w sple­cio­nych dło­niach spo­co­nych ciał za­plą­ta­nych

w sie­bie


nie wiem jak pach­niesz


za­my­kam nie­prze­czy­ta­ną książ­kę wy­ry­wam ostat­nie stro­ny

by nie znać za­koń­cze­nia


po­dob­no tak le­piej

Taniec z duchem

przy­cho­dzi­łaś ko­ły­sząc bio­dra­mi

i śnieg na­bie­rał in­ten­syw­no­ści


jak pięk­na Ma­saj­ka ska­czą­ca w rytm

mo­je­go od­de­chu roz­sy­pa­ne ko­ra­le

za­ście­la­ły par­kiet wtu­la­łaś głowę a ja

bałem się wsłu­chać


świa­tło prze­szy­ło twoje ra­mio­na

przy­bi­ja­jąc do pod­ło­gi niżej po­zio­mu


z uśmie­chem przy­mie­rza­jąc su­kien­kę

po­zwo­li­łaś ro­ze­brać się z chło­pię­cych

fan­ta­zji


sie­dzę

ści­skam czar­ne ko­ron­ki

po­zo­sta­łość za­pa­chu

Falowanie czasu

Wtu­lo­na w sie­bie, wy­glą­dasz tak młodo. Obie­ra­my

po­ma­rań­cze i gra toczy się dalej. Przy­kle­jo­ny do okien

cie­kaw­ski wzrok, drżą­cy­mi pal­ca­mi roz­gar­nia­my ciem­ność,

prze­kleń­stwo nocy, jego imię.


Na końcu noża kro­pla uśmie­chu, a w korze drzew osma­lo­ne

ko­smy­ki wło­sów, pło­mien­ne za­pew­nie­nia, że nikt się nie

dowie. Prze­cież sama chcia­łaś. Wy­ma­zać wczo­raj. Proś­ba

o po­śpiech. Prze­dłu­że­niem ago­nii la pe­ti­te mort.


Zbie­go­wie za­wsze wra­ca­ją. Knaj­pa, obłęd­ny ta­niec. Na

gro­bach zwię­dłe li­ście, dżdżow­ni­ce. Wiesz, od­dy­chasz

ina­czej, wy­jąt­ko­wo. Uwiel­biam zli­zy­wać z cie­bie sok,

upać­ka­ny nie po­tra­fię ukryć pod­nie­ce­nia. Błysz­czą­ce

oczy śle­dzą emo­cje,


w zwol­nio­nym ryt­mie uno­sisz głowę i rząd dra­pież­no­ści

wy­bu­cha w prze­strzeń. Po ścia­nach peł­za­ją cie­nie.

Nie­śmia­łe świe­ce.

Rozpisane od nowa

Z każ­dym dniem nas ubywa. Wzra­sta za­po­trze­bo­wa­nie na tlen.

So­bo­wtó­ry toną w ka­łu­żach. Stru­gi desz­czu omy­wa­ją nogi

grzesz­ni­ków. Sta­ru­szek z dru­gie­go pię­tra pod­glą­da są­siad­kę,

a ruda z par­te­ru pisze mi­ło­sny list. Gasi pa­pie­ro­sa na dłoni

ko­chan­ka.


Za­po­wia­da­ją wi­chry i burze, pająk spraw­dza sieć. Za­mglo­ne

szyby ma­lu­ją świat od nowa. Dwo­istość na­tu­ry każe za­mknąć

oczy, po­czuć. jak zmy­sły ob­le­pia­ją prze­strzeń. Brud­na po­ściel,

w któ­rej po­zo­stał twój za­pach. Od­cisk po­ślad­ków.


Czy­tam wspo­mnie­nie lata, na po­mię­tej ser­wet­ce numer

te­le­fo­nu, imię, któ­re­go nie chcę pa­mię­tać. Po­ka­za­łaś, jak łatwo

zbu­do­wać fosy, wy­pa­lić pa­stwi­ska. De­ner­wo­wał cię za­pach

świe­cy, iry­to­wa­ły za­ba­wy, gdy tra­ci­łaś kon­tro­lę, a ból

wzbudzał ekstazę.


Zwie­rzę­cość zmie­sza­na z czu­ło­ścią po­zwa­la wie­rzyć, że żyję.

Wiesz, jak trud­no od­dzie­lić świa­ty, gdzie na­de­rwa­na

rze­czy­wi­stość jest wy­znacz­ni­kiem sza­leń­stwa, a sen nigdy

nie przy­cho­dzi. Każde spa­la­nie kie­dyś się koń­czy.

Gra o wszystko

Za oknem zni­ka­ją pola, czer­nią pęcz­nie­ją lasy, srebr­ny palec

księ­ży­ca roz­chy­la noc. Uko­ły­sa­ny w czu­łych ra­mio­nach

pę­dzą­ce­go widma, pla­nu­ję jutro. Za­sy­pia­nie w po­cią­gu, gdy

po­ra­nek jesz­cze nie za­pa­rzył her­ba­ty, trąci sta­ro­mod­nym

ro­man­sem. Pew­ność, że nasze linie się prze­tną w do­kład­nie

wy­zna­czo­nym punk­cie, gra­ni­czy z czar­ną magią.


Za­sko­cze­nie, nie­wy­le­czal­ny stan bło­giej świa­do­mo­ści,

w szcze­rym polu za­mie­ra gra o przy­szłość. To nie ri­co­chet,

gdzie kon­tu­zjo­wa­ny z winy prze­ciw­ni­ka za­wsze wy­gry­wa.

Emo­cje opa­no­wu­je sil­niej­szy. Kto dziś odpowie, po co

stwo­rzo­no mi­łość, co tak na­praw­dę w sobie kryje?


Za­gad­ki z fi­zy­ki kwan­to­wej na po­zio­mie po­je­dyn­czej

po­ma­rań­czy, prawo wiel­kich liczb i pa­ra­doks ha­zar­dzi­sty

w związ­ku dwoj­ga ludzi, mo­ne­ta nie pa­mię­ta po­przed­nich

rzu­tów, my pa­mię­ta­my. Dla­te­go tak trud­no uwie­rzyć w

ko­lej­ną szan­sę. Czy można znowu za­ufać, raz jesz­cze

po­ko­chać?


Za­pach przy­pa­lo­ne­go mleka od­ry­wa mnie od po­dusz­ki, świt

jakiś blady, mgli­sty. Bra­ku­je smut­ku, który znika z po­ran­ną

fi­li­żan­ką. W teo­rii gier za­gęsz­czo­ny cu­kier po­bu­dza

wy­obraź­nię, po­zwa­la za­po­mnieć o ho­ry­zon­cie cza­so­wym

i po­wal­czyć o nie­skoń­czo­ność. Ważne, żeby mieć ruch,

i wy­ko­nać go razem.

życie to chwast

dzień za­czy­nam od krzy­ku mew

z dala od brze­gu morze ma kolor two­ich oczu

nie wiem z kim sy­piasz czy wciąż boisz się latać

i jak beze mnie sma­ku­je po­ran­na kawa


zbyt łatwo to prze­kre­śli­łaś

prze­mil­czę ciszę


spo­wiedź bła­zna nie musi śmie­szyć

ka­wal­ka­da słów bez zna­cze­nia mi­łość

ukru­szo­ny rąbek ta­jem­ni­cy Boga

hur­to­wy śmieć

wysypany z wia­trem nie pach­nie


że­gla­rze ocie­ra­ją łzy to mniej boli

na sta­ni­cy czasu obłęd nie­skoń­czo­na pust­ka

gdy wzej­dzie słoń­ce uro­dzi­my dzie­ci

nasz sen trwa nadal

Kolejny film już nie powstanie

Do stołu za­pro­szo­no god­nych i nie­god­nych. Przy­by­li

tłum­nie, jak ko­lej­ne na­wro­ty pa­mię­ci. Moja twarz

w ka­lej­do­sko­pie, po­dzie­lo­na na czte­ry, każda w innym

od­cie­niu brązu.


Sta­ram się złą­czyć od­bi­cie w jedno, na po­wie­kach palce

wci­ska­ją­ce w zie­mię. Za­czy­na się czy­ta­nie. Za­cie­ra

gra­ni­ca mię­dzy wi­dzial­nym a nie­wi­dzial­nym. Sły­szę

słowa, nie mogąc nic zo­ba­czyć.


Do­ty­kiem roz­po­zna­ję sie­dzą­cych obok. Za­pach ogar­nia

prze­strzeń. Nie do­stą­pię za­szczy­tu zro­zu­mie­nia, na­pi­sa­ny

sce­na­riusz wy­lą­du­je w koszu. Wy­sia­dam na pustkowiu.

Słoń­ce i kwia­ty. Za­czy­nam wę­drów­kę.


Spa­da­ją ban­da­że, otwie­rają oczy. Budzą się zmy­sły.

Na szyi za­wie­szo­ny strach. Czuję gęst­nie­ją­cy elek­tro­lit,

na­gro­ma­dzo­ny ła­du­nek. Gdy zga­śnie słoń­ce, wy­ru­szę

na po­szu­ki­wa­nie za­pi­sa­nych na ce­lu­lo­ido­wej ta­śmie cieni.


Za­czy­nam wie­rzyć, że nic się nie koń­czy.

Wino sma­ku­je jak krew.

I ty nią jesteś

Grasz dla mnie. Po­wiedz wresz­cie, że ba­rie­ry nie ist­nie­ją.

Byłem w domu, po­dzi­wia­łem dło­nie, które wy­ci­snę­ły ze mnie

wszyst­ko, oczy bez cie­nia skazy, usta za­nu­rzo­ne w sło­wach

bez pod­tek­stów. Życie. Bez gra­nic. Bez wsty­du. Bez cie­bie.

Je­stem cie­niem, któ­re­go nigdy nie po­lu­bię.


Mu­zy­ka i słowo. Sztu­ka, któ­rej nie prze­sta­łem ko­chać.

Na­ma­luj mi obraz. Kto tak po­tra­fi uchwy­cić ruch, nie­chęć

w ge­stach, czu­łość w nie­do­po­wie­dze­niach. Pa­mię­tasz

nasz pierw­szy raz? Dzikość rzu­co­na na ko­la­na. Oczy,

o mało nie umar­łem. Stro­je­nie for­te­pia­nu. To magia.

Wiedźmowo

Obyś nigdy nie dał za­po­mnieć, wy­ma­zać na­grob­ka, za­trzeć,

po­de­ptać. Uczy­łeś mnie, ojcze, mil­cze­nia, przy stole dło­nie

czy­ste od grze­chu, chleb. Słowa za­mie­ra­ją wraz z nami,

od­bie­ra­ją god­ność. Mia­łeś za­szcze­pić zwąt­pie­nie,

prze­pro­wa­dzić przez rzekę i tylko nas ko­chać.


Sku­le­ni w ra­mio­nach stra­chu pa­trzy­my sobie w oczy,

mil­czysz, a ja nie po­tra­fię. Za­ku­rzo­ne od­pry­ski pa­mię­ci,

smut­na mysz wcze­pio­na w fi­ran­kę i wiatr w ko­min­ku,

sza­le­je moc, dzi­siaj nie zasnę.


Ro­dzisz się od nowa, cała ty. Nie­na­zwa­na, nie­od­na­le­zio­na

wil­czy­ca. Matka mo­je­go stra­chu.


Przez dzi­kie ścier­ni­ska, ścież­ką wzdłuż ru­cza­ju, umyka

ostat­ni świa­dek, dzie­cin­na wiara w jutro, w za­to­pio­ne

skar­by, w lep­szy ro­dzin­ny dom. Nie chcę już baśni, gdzie

ogniem wy­pa­la­ją tę­sk­no­ty, całe pola płoną, a w la­sach

miesz­ka­ją tylko cza­row­ni­ce.


Pra­gnę czu­ło­ści, bez znie­czu­le­nia.

Życie to ucieczka

Uja­da­ją­cy pies, dym z ogni­ska i za­pach pa­lo­nej trawy. Świat

roz­mie­nio­ny na drob­ne, szla­chet­ność co­dzien­no­ści.

Je­stem sam. Szklan­ka whi­sky prze­glą­da się w ogniu ko­min­ka,

w wą­tłej wiąz­ce świa­tła twarz, roz­sz­cze­pio­ne spoj­rze­nie

wstecz.


Mógł­bym chcieć wię­cej; pła­wić się w roz­pu­ście lub czu­wać,

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 26.06