E-book
4.41
Dostawca świata zewnętrznego

Bezpłatny fragment - Dostawca świata zewnętrznego


Objętość:
188 str.
ISBN:
978-83-8126-290-3

— Promek —

Każdy w końcu umrze, to nieuniknione. Nie ma co udawać, że będzie inaczej i żyć jakby nieuchronne miało nie nadejść. Czyli jak właściwie? Co konkretnie miałem na myśli? Jak powinno się żyć, żeby nie okłamywać się o nadchodzącej śmierci, która jest nieznanym przez największe „N” z możliwych?

Starsi ludzie zwykli powtarzać: „O!, Ja to już tego nie dożyję.” Młodzi zwykli się wtedy oburzać, w zgodzie z poprawnie rozumianym obyczajem i grzecznym zachowaniem: „Ależ, co dziadek/babcia mówi. Jeszcze wiele lat przed tobą”. Wiele? Ile to wiele, gdy ma się lat 80? Statystycznie to nie wygląda dobrze. Inaczej kalkulują czterdziestolatki, że jeszcze drugie tyle i tak dużo jeszcze można przeżyć przecież. Że co niby? Drugą młodość? Czy to nie jest głupie?

Samo istnienie takiej kategorii jak druga młodość, sugeruje jakoby młodość sama w sobie była bardziej wartościowa od innych etapów życia. To dyskryminuje ludzi w dojrzałym wieku i starych. Napędza się atmosfera pogardy dla tych, co niemłodzi. Powstają wynaturzenia napompowane botoksami i kompleksami przebrzmiałej młodości.

Weźmy na przykład tradycyjną zasadę grzecznego zachowania, że kobiet się o wiek nie pyta. Nalegają, że to brak kultury, że chamstwo. Jakby już sam podział na płcie nie był grubymi nićmi szytą prowokacją natury, to one jeszcze to pogłębiają, robiąc z siebie dziwolągi, dla których nie powinien być przewidziany cały cykl życia ludzkiego. Tak jakby kobiety nie postrzegały się w pełnym spektrum ludzkiej natury i skazywały na ułomność w byciu człowiekiem. Stawiają życiu warunek: będę żyła, ale tylko pod warunkiem, że będę młoda.

- Nie jestem już młody i druga młodość nie dla mnie. Umrę i niczego ze sobą nie zabiorę, odejdę w nieznane – Romek zwany Promkiem o śmierci myślał ostatnio wyjątkowo często. Moim zdaniem rozmyślanie o śmierci bez konkretnego powodu to nic dobrego. On ma te myśli o śmierci bez impulsu osobistego.

Widzi śmierć wszędzie, jak paranoik. Klepsydry na murach, statystyki drogowe (te z długiego weekendu lub z akcji znicz), wypadki lotnicze, zamarznięcia bezdomnych, utonięcia w jeziorach, katastrofy budowlane, rak, wojny, seryjni mordercy, samobójcy, nieszczęśliwe wypadki i dopiero na samym końcu: śmierć z powodu starości.

Zupełnie normalny to on nie jest, nie ma co udawać. Normę stanowi większość, a pod względem częstości rozmyślania o śmierci Promek do większości nie należy. Ja tak. W dupie mam śmierć, póki żyję. Potem się pomyśli, albo i nie. Bo jaki ma sens życie w ciągłym strachu. No, chyba, że ten wariat śmierci się nie boi. Tego nie wiem, ale to do niego podobne.

W jednym to ma rację, że zbyt dużo to do zabrania ze sobą nie ma. Nie dorobił się i na to się już nie zanosi. Za to warto go pochwalić, bo dzięki takim jak on nieudacznikom rośnie poczucie wartości u średniaków takich jak ja. Tyle miał pomysłów niezwykłych i ambitnych, góry chciał przenosić i książki mądre pisać. I co? Kupa. Siedzi w tej serwerowni całymi dniami sam i pewnie stąd te myśli durne, o śmierci chociażby, o Bogu czy jest, czy go nie ma. Ale on zawsze był dziwny i ta serwerownia chyba była mu pisana. On tam pasuje i ona go wołała przez te lata, zanim do niej trafił.

W podstawówce wymyślił sobie przezwisko i nie mówiąc o tym nikomu poszedł do wychowawcy i poskarżył, że inne dzieci przezywają go Promek, a on przecież jest Romek. Nikt nie podejrzewał podstępu i od tamtego wydarzenia do dziś został Promkiem. Od pierwszej litery nazwiska.

Z nazwiskiem to nieporozumień miał niemało. Rzadko się do niego przyznawał, ale kiedy dochodziło do oficjalnych prezentacji wymawiał nieśmiało, załamującym się z zawstydzenia głosem: Roman… Polański, miło mi. Wszyscy brali go od razu za tandetnego trefnisia i odstępowali z zażenowaniem. Promkowi było to nawet na rękę, bo jako odludek z natury źle się czuł w towarzystwie. Z czasem zaczął ten trick wykorzystywać naumyślnie. Robił dziwne pozy, poprawiał grzywkę i w sposób genialnie nieprzekonywujący wyskakiwał z Polańskim. Jak tak teraz myślę, patrząc wstecz na chłopaka, to dochodzę do wniosku, że wszystkie, albo przynajmniej większość swoich kompleksów przeobraził na mechanizmy budujące jego wartość dla samego siebie.

***

Coraz częściej myślę, że w tej pracy zostanę już do końca życia, a przynajmniej do emerytury – hipnotyczny dźwięk serwerów wprawiał Promka w stan mistycznego letargu, a wtedy do jego mózgu trafiały przedziwne myśli. – Może te serwery to jedyne rzeczywiste miejsce tego świata. Jest w nich coś wybitnie realnego. Można je dotknąć, ale nikt ich nie dotyka. Można powyłączać, ale tego też się nie robi. Wymienia się partiami, jak są już odpowiednio stare. Pomieszczenie bez okien. Wokoło rząd metalowych drzwi, kłódki i szum wentylatorów. Czasami gaszę wszystkie światła i wyłączam monitory, żeby zrobić ciemność. Zza drzwi rzędu metalowych sączy się wtedy migająca, wielobarwna poświat diod kontrolnych. Lecą dane do serwerów i wychodzą na zewnątrz. Jedna dioda niebieska na wyjściu, a druga zielona przy wejściu. Mrugają. Czerwone widać najsłabiej – to kontrolka zasilania. W zasadzie te czerwone powinny świecić ciągle, ale mnie się wydaje, że one też falują. A te wentylatory grają. Tysiące pracowników tego biurowca, który wyrasta trzydziestoma piętrami nad moją głową, wpatruje się w ekrany swoich laptopów, a każdy z nich połączony jest z którąś z moich szaf. Pędzą informacje tajne i jawne, ważne dane i towarzyskie pogadanki. Wszystko dzieje się tak naprawdę tu, w piwnicy, choć życie prawdziwe odbywa się nade mną. Wykresy, analizy, wiadomości, podglądy w czasie rzeczywistym i grzebanie w starych, jak ten budynek, archiwach. Żaden z nich nawet tu nigdy nie zajrzał. Może przypuszczają, że istnieje takie miejsce i taki koleś jak ja, ale nie ma to większego znaczenia dla ich aktywności. Kiedy odłączają się od sieci korporacyjnej tego budynku i podróżują do swoich mieszkań, nachodzi ich być może refleksja, że zostawili jakąś realność inną, niezależny byt danych, protokołów bezpieczeństwa i wirujących dysków magnetycznych. Mózg tego świata, a może obszar wielkiej wiedzy i połączeń i świadomości i tożsamości sieciowej budynku „Orion – Plaza”.

Z transowego zamyślenia wyrwał go dźwięk dzwonka telefonu. Kolejna, o wiele jaśniejsza od wszystkich innych, czerwona dioda zapaliła się agresywnie w głębokiej ciemności ukazując w krwistej poświacie biurko, ciekłokrystaliczne monitory i stare obrotowe krzesło – stanowisko pracy Promka.

Miejsce na swoje medytacje wybrał w przeciwnym rogu pomieszczenia, gdzie znajdował się dziwny fotel. Fotel nie pasował do tego wnętrza, a to, do którego był dostosowany musiało być groteskowe. Wyglądał jak rekwizyt zagubiony z modernistycznego spektaklu, a był niepotrzebnym meblem jakiegoś pokazowego biura, gdzie wszystko było zaprojektowane stylistycznie, futurystycznie. Styl się nie przyjął, nie przetrwał, ale fotel dziwnym trafem wylądował pod ścianą podziemnego garażu, całkiem blisko serwerowni. Promek znalazł pożyteczne zastosowanie dla opuszczonego mebla. Medytował w nim i wyglądał jak tajemniczy zły charakter z kosmosu - Zoltar postrach Załogi "G".

Promek wzdrygnął się z powodu przenikliwego dźwięku telefonicznego dzwonka, ale nie wstał. Przynajmniej nie od razu. Wyprostował się lekko, ale nie wyjmując dłoni z kieszeni spodni. Przekrzywił głowę i zastygł w grymasie wielkiego niezadowolenia. Czekał z niecierpliwością, aż telefon zaniecha hałasowania. Tak się też stało po dłużącej się już chwili i powróciła ciemność z kolorową poświatą mrugających w szafach diod serwerowych.

Zaszurało. To Promek próbował wstać ze swojego zoltarowego tronu bez wyjmowania rąk z kieszeni. Trwało to komicznie długo. Miotał się jak ryba lekko śnięta i szurał. Zaraz po tym, jak szuranie ustało, zaburczał starter świetlówek i pożółkła neonówka rozświetliła się słabo w leniwych konwulsjach. Ukazała się przestrzeń. Na lewo ściana metalowych drzwi do serwerów, na prawo gładka jasna ściana udekorowana u podstawy stertą kartonów po komputerowych akcesoriach.

Promek stał z ręką na kontakcie tuż przy drzwiach wejściowo-wyjściowych. Ruszył niespiesznie do swojego stanowiska pracy rozcierając dłońmi zastygłą w medytacji maskę twarzy. Wytarmosił też swoje krótkie włosy, burząc gładką sferę fryzury sterczącymi kosmykami. Zerknął na wyświetlacz biurkowego telefonu by odczytać nazwisko dzwoniącego: Panek Dorota.

Nic mu to nie powiedziało. Poruszył gwałtownie myszką, by wybudzić drugiego medytującego - komputer. Obrócił krzesło, usiadł wygodnie i pochylił się nad blatem biurka. Lewą ręką przygarnął do siebie klawiaturę, prawa operowała bez przerwy myszką. Wyprostował się chwilę później i rozprostował kości zakładając ręce za głowę i wykrzywiając tułów do tyłu. Trzasnął z cicha kręgosłup.

Zatarł dłonie i rzucił się na klawiaturę by wklepać nazwisko w oknie wyszukiwarki kontaktów korporacyjnych: Asystentka w dziale personalnym. Rozsiadł się, a jego lewa dłoń powędrowała w stronę sterczących kosmyków by potarmosić jeszcze trochę bezładną fryzurę. Nie zdążył oprzeć łokcia na oparciu obrotowego krzesła, a w dłoni umieścić dolną część twarzy, kiedy mała, żółta koperta zamigotała w prawym, dolnym rogu ekranu: Zapraszam po korespondencję. Pokój 5.16 w budynku C. Pozdrawiam. Dorota. Asystentka. Dział personalny." 5.16 budynek C.

Rozważał jak tam dotrzeć. Którą wybrać windę i czy będzie konieczność wyłonienia się na zewnątrz? Chciał tego uniknąć. Zewnątrz i tak go dziś czekała w powrocie do domu. Teraz jej nie potrzebował. Wstał pochylając się ciągle nad blatem. Zatoczył kilka kręgów myszką. Na ekranie zmieniały się plansze. Na każdej wykresy rysującego się EKG. Coś odhaczył, coś zahaczył, zakliknął, zablokował hasłem komputer i prostując się zgarnął z blatu klucze przypięte do korporacyjnej smyczy.

Za drzwiami serwerowni było znacznie ciszej i jaśniej. Był to tylko podziemny korytarz-łącznik, ale był miejscem realnym i o wiele bardziej przyjaznym niż wnętrze serwerowni. Przynajmniej dla mnie. Zamykanie drzwi od zewnątrz nie było proste. Najpierw klucz, który nie chciał załapać za pierwszym razem, jakby dając jeszcze szanse na odwrót, na powrót, a potem cyfrowy kod do wystukania na małej klawiaturze wtopionej w ścianę.

Zawiesił klucz na szyi, chrząknął i ruszył korytarzem masując nerwowo niedobudzoną ciągle twarz. Muszę przejść przez cały parking, na przestrzał i użyć ostatniej windy po prawo, by wjechać na piąte piętro, a tam szukać łącznika z budynku B do budynku C – planował swoją drogę, choć nie był do końca pewien, że to właściwy wybór. Bezwzględnie jednak, w ten sposób unikał wychodzenia na zewnątrz.

Szedł pomiędzy służbowymi fokusami, mondeami, audi i egzotycznymi limuzynami prezesów. Na przestrzał, przez cały podziemny parking. Piąte piętro, zadźwięczał krótko dzwonek windy i rozsunęły się drzwi. Cholera ludzie! – przeraził się Promek widząc nadchodzącą osobę nieokreślonej płci.

Wysoka, szczupła, z otwartym laptopem w dłoniach. To facet. Długie do ramion, czarno ufarbowane, proste włosy kontrastowały z jego pociągłą i bladą twarzą dużego chłopca. Dziwny, powłóczysty niby-płaszcz, pod nim równie czarny kombinezon i zawiązywane rzemykami buty, nadawały postaci komiksowego wyglądu. Jak żywa manga.

Przeszedł obdarzając Promka uśmiechem nic nie znaczącym. Korporacyjnym grymasem uprzejmości. Ten elementarny gest biznesowej etykiety wprawił Promka w zakłopotanie. Machinalnie odwrócił wzrok. Wlepił oczy w ścianę, jakby próbował wyczytać ważne informacje z faktury farby. Schematy dróg ewakuacyjnych okazały się równie świetnym obiektem obserwacji, byle nie musieć nawiązywać żadnego kontaktu z przechodzącą postacią. Udało się. Kontynuował marsz wpatrując się ciągle w ścianę, na wypadek, gdyby pojawił się jeszcze jakiś inny stwór korporacji.

Ściana miała fakturę pomalowanego płótna, a korytarz był klaustrofobicznie długi i niski. Przed jego oczami przepływała płócienna powierzchnia, jak wykresy serwerowego EKG. Panek Dorota, pokój 5.16. Dział Personalny. Przystanął. Wizytówka na ścianie oznaczała drzwi. Te właściwe. Zawahał się, rozejrzał, wsłuchał w ciszę. Dobra, wchodzę.

Pokój był niewielki, ale jasny. Niezasłonięte okno zajmowało prawie całą przeciwległą mu ścianę, ukazując panoramę peryferyjnej dzielnicy biurowej z piątego piętra. Powinien był to przewidzieć. Ale stanął jak wryty. Medytacja, z której niedawno co się wybudził skutkowała ciągle mniejszą wrażliwością na zewnętrzne bodźce.

Na tle jasnego okna rysowała się sylwetka kobiety za biurkiem. Ponieważ patrzył na nią pod światło, widział raczej ciemną plamę, bez szczegółów. Długie włosy wydawały się być czarne, jak jej ubiór. Surowy styl, właściwy jednak do pracy w biurze. Kiedy jego wzrok stopniowo przyzwyczajał się do jasności, zaczynał dostrzegać niepokojące detale. Różowe etui telefonu komórkowego, zimny wyraz twarzy i pytające spojrzenie. Zniecierpliwione i niezadowolone z nagłego najścia.

– Miałem się zgłosić po tajemniczą korespondencję – próbował być swobodnie wyluzowany i wyrafinowanie dowcipny. Dla niepoznaki, żeby ukryć zmieszanie i uzyskać efekt zaskoczenia. Spodziewał się, że dziewczyna nie zrozumie żartu i to ją zniechęci do wszelkiej przedłużającej ten kontakt, niepotrzebnej korporacyjnej biurokracji.

– A nazywam się...? – zapytała z naturalnym luzem, trochę ironicznie, podtrzymując wrażenie dowcipnego tonu, choć bardziej protekcjonalnie. Podstęp nie zadziałał zgodnie z oczekiwaniami Promka. Wiedział, że teraz będzie trzeba rozpaczliwie improwizować. Podanie nazwiska było jednak dużym wyzwaniem.

Dziewczyna ujęła w dwa palce leżącą przed nią kopertę, wpatrując się w Promka szeroko otwartymi oczami. Uśmiechnęła się porozumiewawczo, co obudziło w Promku pierwotny lek przed sytuacją niepotrzebną i być może niewskazaną, siłową. Nie miał ochoty podejmować tej próby sił. Nie był gotów na żadną konfrontację, ani głębszą interakcję. Coś w środku podpowiadało mu scenariusz z ucieczką.

Asystentka podniosła kopertę na wysokość swojej głowy. Ich spojrzenia spotkały się na moment, co zupełnie wybiło Promka z poczucia bezpieczeństwa. Paradoksalnie dało mu to jednak zastrzyk zimnej krwi. Opanował drżenie i pewnie spojrzał najpierw w oczy dziewczyny, a potem szybko na kopertę.

– Oto pewnie i korespondencja, po którą przychodzę – zaintonował pytająco, retorycznie. To była właśnie improwizacja. Musiał spróbować wszystkiego. Nie miał ochoty przeżywać tej dziwnej chwili zażenowania, kiedy jego nazwisko wybrzmiewa w powietrzu. Tym razem nie mógł zadziałać na zasadzie: jestem kiepskim żartownisiem i podaję się za znaną osobę, bo na kopercie był dowód na prawdę.

– No, pewnie tak, ale muszę usłyszeć jak się nazywasz. To proste. Proszę.

– Krzysztof Kieślowski – wypalił grając już va banque. Zrobił krok w jej stronę i wyciągnął przed siebie dłoń. – Ty pewnie jesteś Dorota, asystentka? – Liczył na efekt zaskoczenia po raz kolejny. Bezskutecznie.

– Rozczarowałeś mnie – nieudolnie zagrała rozczarowanie i na krótko posmutniała, by z dziką radością zwycięzcy, powstrzymując wybuch śmiechu kontynuować swoją rolę: – Ja tu pół dnia czekam na Romana Polańskiego, a przychodzi Kieślowski. To niesprawiedliwe.

Atmosfera błyskawicznie oczyściła się z napięć. Nawet Promek się zaśmiał.

– Co to za cholerstwo? – rzucił już zupełnie swobodnie, wyjmując kopertę z jej dłoni. – Nieładnie tak nabijać się z czyjegoś nazwiska – poszedł odważnie za ciosem.

– Nic. Skierowanie na okresowe badania – odpowiedziała znudzonym, biurowym tonem. – Przysługuje ci na to wolny dzień. Zrób badanie i z zaświadczeniem przyjdź do mnie.

– OK – odparł, co miało być jednocześnie odpowiedzią jak i szybkim pożegnaniem. Uśmiechnął się zdawkowo i odwrócił w stronę drzwi. Asystentka nie dawała za wygraną: – Ale obiecujesz? – zapytała zalotnym, ciepłym tonem naiwnej blondynki. Pytanie wydało mu się wielce niejednoznaczne. Nie chciał z nią rozmawiać, nie bawiły go te gierki. Chciał już sobie pójść. Zawstydził się i zaczerwienił na twarzy. Tego było już za wiele. Wiedział, że powinien po prostu wyjść bez słowa. Tak zrobiłby jego ulubiony bohater - on sam. Jednak nie był bohaterem i jakaś głupia asystentka potrafiła wyprowadzić go z równowagi.

– Co? – odparł drżącym głosem. Był pewien, że usłyszała jego zdenerwowanie, zniecierpliwienie, bezradność i panikę. Poczuł się pokonany i poniżony.

– No, że przyjdziesz jeszcze – tym razem nie usłyszał ani nutki sztuczności, czy kpiny. Zabrzmiało szczerze i zrobiło mu się nawet przyjemnie. Przestraszył się tego uczucia, tym razem już nie na żarty.

W głębi swojego informatycznego, racjonalistycznie poukładanego rozumu nie ufał jej. Z założenia nie ufał żadnej kobiecie poza swoją matką. Wmówił sobie, że kobiety działają pod wpływem zwierzęcego instynktu i każda może być niebezpiecznie podstępna, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Natura tak nimi powoduje, że wszystkie swoje działania kierują w stronę posiadania potomstwa, a mężczyźni są im potrzebni, jako dawcy nasienia i potem, by finansować to ich biologiczne spełnienie przez całe swoje życie w niewolniczej pracy pod rygorem tradycji i obyczajowej poprawności. Pod jarzmem społecznej kontroli. Początkowo są słodkie, dobre, wyrozumiałe i czułe. To osłabia czujność mężczyzny, który z natury jest przecież szczery i nie uznaje podstępu, więc go nie zauważa. Daje się wciągnąć w tę grę biologii i zanim zdąży się zorientować, że coś jest jednak nie tak, jest już za późno. Pojawia się seks, który jest, jak wiadomo, w społecznej ocenie zobowiązaniem i wiąże się z odpowiedzialnością, wiernością. Kobieta żąda, wymaga, a mężczyzna coraz głębiej popada w uzależnienie i zaciskają się na nim pętla regulacji społecznych. Potem ciąża, a jak ciąża to ślub, a jak ślub to rodzina, jak rodzina to odpowiedzialność już prawna i religijna, i ludzka, i każda z możliwych. Wtedy to kobieta przestaje być miła i czuła i wyrozumiała, bo te jej cechy nie pomagają w dobrym zarządzaniu niewolniczą pracą mężczyzny. Staje się on zasobem do eksploatacji. Już jest po nim, przez jedną, malutką chwilę nieuwagi - pofolgowaniu namiętności i naiwnej ufności w dobre intencje kobiety. Natura realizuje w ten sposób swój odwieczny plan kontynuacji gatunku, przekazania genotypów i podtrzymania życia w bezwolny dla istot sposób. Tak mają płazy, gady, owady i ptaki. Identycznie jest niestety u ssaków i w końcu także u ludzi.

Przymusił się do uśmiechu, który wyszedł dość krzywo. Nie mógł wydusić z krtani żadnego dźwięku. Potrząsnął kopertą, niby porozumiewawczo, że oczywiście wróci, bo zaświadczenie, bo badania i wyszedł bez słowa. Jak bohater. Ale całe to zdarzenie kosztowało go bardzo dużo duchowych zasobów. Na korytarzu łapał przez chwilę rytm oddechu, ocierał pot z czoła.

Wrócił do serwerowni z nadzieją, że miejsce to ukoi jego nerwy, ale niespodziewanie bzyczenie serwerów i chaotyczne migotanie diod drażniło go i po raz pierwszy nie mógł doczekać się, kiedy wyjdzie i znajdzie się na zewnątrz.

Zerknął nerwowo na zegarek. Dochodziła dopiero szesnasta. Jeszcze ponad godzinę do końca zmiany. Musi pozostać na posterunku. Po raz pierwszy spojrzał na serwerownię jak na celę więzienną, albo klasztorną. Bez okien, pod ziemią. Oczywiste, że pod ziemią nie może być okien.

Kolejne pierwsze razy spotkały go nagle, jeden po drugim. Ta praca wcale nie jest taka znakomita – pomyślał tak po raz pierwszy. Miała przecież być tylko tymczasową, aż nie znajdzie sobie czegoś lepszego, bardziej ambitnego. To już pięć lat? Nie, prawie siedem. Na początku ambitnie wysyłał te listy motywacyjne i życiorysy. Nie było żadnego odzewu. Przestał wierzyć, że ktoś kiedykolwiek odpowie. Po raz pierwszy też przyznał się właśnie do braku wiary w powodzenie swojego planu, do niekonsekwencji. Chciał się jakoś usprawiedliwić przed własnym sumieniem, które wytknęło mu zaniechanie. Z nieoczekiwaną odsieczą przyszła mu nagle sytuacja na rynku pracy. Nie odpowiadali, a przecież niejeden chciałby mieć taką posadkę. Kasy mi wystarcza. Trochę nawet jestem w stanie zaoszczędzić. Może nawet kupi w tym roku samochód i nie będzie musiał korzystać ze środków masowego przemieszczania. Będzie super. Zatrzymałem się, stoję w miejscu, a nawet cofam się – pomyślał krytycznie o sobie. Fakty świadczyły na jego niekorzyść. Będę miał samochód, żeby dojeżdżać do pracy i wracać do domu. Coraz bardziej anonimowy, zapomniany i samotny. Pustelnia numer jeden pośród buczących serwerów i druga w domu.

Żył schematycznie. Po pracy robił zakupy, potem coś przyrządzał do żarcia. Unikał stołówki, gdzie trzeba było spotykać ludzi. Brał jedzenie ze sobą. Własne. W kuchni, a właściwie pomieszczeniu socjalnym, wnęce, miał mikrofalę i był tam sam. Prawie nigdy nikt tam nie zaglądał. Rzadko dostrzegał ślady czyjejś obecności. Sprzątaczka zabierała śmieci, ale robiła to przed, albo po jego pracy, bo nigdy jej nie spotkał. Pomieszczenie było otwarte i dostępne dla innych, ale nikt z niego nie korzystał poza nim. Może w tej części budynku już nikt nie pracuje? Przypomniał sobie, że w pierwszych miesiącach dzielił z kimś tę kuchnię. Miał nawet jakiegoś stałego kompana, który korzystał z elektrycznego czajnika. Spotykali się przy porannej kawie. W lodówce stały wtedy dwa kartony mleka. Kiedy to się skończyło, jak mu było na imię? Nie mógł sobie przypomnieć jego twarzy. Jak gdyby nigdy jej nie widział. Może unikał spojrzeń, może to była taka dziwna znajomość, w której zachowanie własnej przestrzeni, bezpiecznego dystansu i uprzejmość miały najwyższy priorytet. Chyba rozmawiali ze sobą. Chociażby o pogodzie? O meczach reprezentacji, albo o pracy. Chyba tak było, ale nie mógł przypomnieć sobie, ani brzmienia głosu, ani żadnej z sytuacji konkretnej. To było dawno, teraz nikt nie przychodzi. Tak lepiej. Całkowita samotność. A może to już socjopatia? W domu też jest sam dla siebie. Ugotuje, pozmywa i zasiada przed ekranem. Oknem swojego drugiego, wirtualnego świata. Prywatna poczta. Nikt nie pisze od dawna. Po co ją właściwie sprawdza? Żeby kasować spam? Tak, pewnie tylko po to. Ta sama gra RPG od lat przerabiana, od początku do końca, a ostatnio coraz częściej tylko od początku i po paru dniach znowu. Totalne zapętlenie. Kierat życia. Bezsens. Bezcel. Żałość.

Słodycz jakaś delikatnie zamigotała nieoczekiwanie, małą purpurową lampka kontrolną gdzieś na bliskich peryferiach jego świadomości. Początkowo, z tyłu głowy, ale rozlała się delikatnie na płaty czołowe i spłynęła na twarz i ramiona i niżej powodując miłe łaskotanie w okolicach żołądka. Może trochę niżej nawet. Błogość, której nie opanował, bo głupkowaty uśmiech pojawił się na jego twarzy. Przez chwilę. Zgasił go, jakby odpędzając bezbożną pokusę. Dziewczyna z personalnego. Wyraziła bezinteresowne zainteresowanie jego osobą. Niebywałe! Co miał z tym zrobić? Najlepiej nic. Rozejdzie się po kościach, ale musi być czujny. Wiadomo: femina instrumentum diaaboli. Nic dobrego z takich emocji być nie może. Kłopoty mogą być.

Zamknął serwerownię od środka i gryząc nerwowo kciuka zrobił trzy dynamiczne kroki w przód, kolejne trzy do tyłu i tak w kółko niczym dwunożne wahadło. Łapał równowagę. Był jednak zbyt mocno z niej wytrącony i proste ćwiczenia fizyczne nic nie mogły tu wskórać. Przypomniał sobie, jak niejednokrotnie uspokajało go pisanie automatyczne. Wyrzucając z siebie spływające do głowy słowa, zmniejszał napięcie i nerwy cichły. To jedno z tych ćwiczeń, jakie zalecał mu psychoterapeuta po załamaniu nerwowym, jakie podobno przeszedł w wieku dojrzewania, czyli czas jakiś już temu.

Pisać, pisać – owładnęła nim paniczna idea ratunku poprzez tekst. Rzucił się rozpaczliwie w stronę stojącej w kącie olbrzymiej drukarki i wyszarpał z niej szufladę – zasobnik na kartki. Ta okazał się pusta. Otworzył kolejną, gdzie znalazł to, co miało uratować go z opresji, w jakiej, jak uważał, znalazł się z powodu braku czujności i przez zuchwałą dziewczynę.

Chodziło o pisanie ręczne, długopisem, a najlepiej piórem. Wystukiwanie literek na klawiaturze komputerowej nie dawało pozytywnych rezultatów, myśli nie układały się wtedy w odpowiednio ciągły strumień i lęk miał wystarczająco dużo przestrzeni do życia i pognębiania biednego Promka.

Wpatrywał się przez chwile w białe strony, stojąc przy drukarce, by potem doskoczyć dziko do obrotowego fotela przed komputerowym monitorem. Agresywnie odsunął klawiaturę i położył kartki przed sobą. Potarł dłońmi spoconą twarz wpatrując się nieprzerwanie w biel papieru.

Pióro!? Powinno być w pierwszej szufladzie. Jest. Codziennie rozpisywał je swoimi inicjałami by nie przyschło. Rzadko jednak pisał coś konkretnego. Może właśnie miało czekać na taką sytuację awaryjnego zdenerwowania. Ostatnie pióro ratunku, dotykane codziennie niczym amulet ładowany pozytywną energią.

Trzy, sto czterdzieści jeden i pięćdziesiąt dziewięć, dwieście sześćdziesiąt pięć i trzydzieści pięć, osiemset dziewięćdziesiąt siedem i dziewięćdziesiąt trzy… – postawił trzy kropki jakby wyliczanka miała mieć ciąg dalszy, ale zaniechał jej i kontynuował już nieco spokojniejszy. – Matematyka i liczby, bo równie dobre i bardziej bezpieczne, a dodatkowo doskonałe bezsprzecznie, a nie tylko umownie. Piękno? Czym ono jest? Kiedy rzecz jest piękna, a kiedy nie? Kiedy człowiek jest piękny? A kiedy nie? Czy piękno jest atrakcyjne, czy raczej według klucza atrakcyjności definiujemy coś jako piękne? Każdy wie, co piękne. Mamy to w genach, w naturze wyryte i każdy tak samo. Cóż, że jeden powie, że woli brunetki, a inny, że blond. Pokaż jednemu i drugiemu kobietę z wąsami, albo psa bez sierści, to obaj powiedzą bez zastanowienia, że ohyda. To się im nie nakłada na szablon, z biblioteki szablonów zatytułowanej: „To jest piękne”. Tak działamy i tak działa cały świat naturalny. Łanie wiedzą, że piękny jest jeleń z największymi rogami. Samice pawia dopuszczą do spółki pawia z najokazalszym ogonem.

Pisał jak w transie, nie przerywając nawet by zażyć głębszego oddechu: Atrakcyjność ma coś obrazować i gwarantować. Naukowcy to zbadali. Najlepsze geny. Najzdrowsze potomstwo. Skoro tak, czy to nie faszyzm mówić, że „piękna z nich para”. Obydwoje tacy piękni. Jakie piękne będą mieli dzieci. Jak inaczej to zabrzmi, kiedy powiemy: ale dobre oboje mają geny, to będzie zdrowe potomstwo i mocne i dobre geny zachowają się i będą trwać i w kolejnych pokoleniach polować na piękne ciała z dobrymi genami. Czy tak jest u ludzi, że piękni mają zawsze zdrowe dzieci, a brzydale rodzą brzydali? Nie? To, po co utrzymywać kategorię piękna ciała? Czemu miałaby służyć, tylko niepotrzebnym podziałom i dyskryminacji, i piętnowaniu, i wpędzaniu w kompleksy, i psychiczne problemy. W ten głupi sposób uznawanie piękna ciała staje się groźną chorobą ludzkości. Gloryfikujemy ją jednak, nikt nie wie po co. Nie potrafimy się uwolnić od takiego myślenia? Jest w nas zaszyte zbyt głęboko. W naszej naturze. To po jaką cholerę mamy rozum i wolę? Nie po to by świat ulepszać i zrównać piękno z brzydotą i wykasować całą tę szufladę ze schematami atrakcyjności? Zakopać w niedostępnym miejscu i przestrzec przed nią przyszłe pokolenia, jak Prometeusz przestrzegał brata przed otwarciem pojemnika, który nomen omen przytargała atrakcyjna kobieta. Nie mogę tego nakazać nikomu, ale sam sobie tak.

Zatrzymał się, myślał, a może tylko tak się wydawało, bo zmarszczył czoło. Na moment przestał pisać i skierował oczy ku górze. Strumień nieświadomej treści, tekstu powrócił błyskiem oka Promka, myśl kolejna chciała się wydostać, mógł pisać dalej: Swoją walkę z pożądaniem cielesnym wygrałem definitywnie i nie pozwolę by przez przypadek, i ten, i brak czujności został mój wysiłek zaprzepaszczony. Niezaprzeczalnie bowiem namiętność erotyczna prowadzi do nieszczęść i zła. Do wojen i zbrodni okrutnych, do zniewalania i oszustw, do różnic społecznych i ucisku. Nikt nie może się o tym dowiedzieć. To, co teraz zapiszę, musi zostać spalone natychmiast. Ta prawda i oczywista oczywistość, jawnie ukrywana rzeczywistość mówi o sile tak wielkiej i jakże nieznanej, która trzyma w swych szponach każdego z nas wielkich, największych z istot, jakie nosi świat nam znany bezpośrednio. Mam jednak intuicyjne podstawy by podejrzewać, że siła ta wiąże nas dla porządku, który został gdzieś wyżej ustalony i służy sprawie niewyobrażalnej jak niewypowiedzialne jest imię boga starotestamentowego. Choć on, poczciwy starzec, stwórca nie może mieć z tym nic wspólnego. – Odłożył pióro. Swędzenie w prawym uchu wymusiło te przerwę, ale już po sekundzie, dwóch, pisał dalej:

Według legendy biblijnej dostaliśmy wolę, jakże wolną i nieograniczony jest niczym zakres jej użycia. Legendy legendami, a matematyka co innego. Informatyczne analogie są kluczem do naszej złożoności i różnorodności, i wspaniałości samozwańczej, i sensu naszej wielkości malutkiej, co wynika z krótkiego wzroku, słabości zmysłów pozostałych i pychy.

Skoro erotyczne zaspokojenie jest tak silnym imperatywem i zmusza do działania, do podejmowania aktywności długoplanowych i może całkowicie zdominować nasze istnienie, jego cel, tak czy inaczej, mniej lub bardziej, to musi być, niewątpliwie, warte uwagi. To owa siła, uczciwie to oceniając, a nie rozum lub sumienie, jest odpowiedzialna za to, że nasz gatunek tak dziwnie uposażony w potrzebę zrozumienia sensu swojego istnienia i niemogący niezmiennie i trwale tego sensu odnaleźć, mimo tak potężnego postępu nauk i technologii, ostatnio, mam na myśli bieżące pokolenie, teraz zaniechało już nawet tych poszukiwań, zachłyśnięte konsumowaniem własnych wytworów, to ta siła, która w tym beznadziejnym paradoksie niezrozumienia własnej natury, jako naturalny proces utrzymuje ten gatunek przy trwaniu. No i jeszcze ten, instynkt samozachowawczy. Tak w duecie. Gdyby wiec udało się rozgryźć algorytm działania tych instynktów dwóch, albo chociaż jednego. Na początek. Po nitce do kłębka. Tak rozwiązuje się przecież najtrudniejsze kody. Od zrozumienia szczegółu do opracowania składni i całego języka, w którym to zaszyto na cyfrowej matrycy informatycznej silnik logiczny i rozgałęzienia. Znając język można przeczytać całe moduły logiczne, rozpracować powiązania pomiędzy apletami, silnikiem a interfejsem. Nie słyszałem, żeby prowadzono takie badania. Chociaż, mistycy zdają się posiadać zdolności kontrolowania tego schematu. W małym stopniu i bez zrozumienia zasad, ale trochę umieją. Intuicyjnie. Intuicja musi być więc rodzajem wytrychu do tego kodu. Jest ograniczona w możliwościach i prawie już utracona. Nie mogę na nią liczyć. Nawet nie jestem kobietą. Symbole uniwersalne mogą też być pozostałością po tym języku zapomnianym. Może nigdy nieujawnionym człowiekowi.

Odłożył na bok zapełnioną po brzegi kartkę, nie popatrzył jednak gdzie ją kładzie, pisał w zapalonym amoku, hipnozie treści, transie liter:  Człowiek. Jego natura. Ludzka. To bardzo ciekawy wspólny mianownik nad nami wszystkimi. Bez względu na osobnicze różnice, podział na płcie, społeczny status czy przynależność do rasy, albo narodu, religii. Natura człowieka. Z tych podziałów najbardziej naturalny jest ten płciowy. Brak pozostałych jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. Bezpłciowość jest niewyobrażalna. Działa na samym początku schematu, tuż po byciu człowiekiem trzeba określić jego pleć. Bzdurne tezy, że kobiety są z Marsa, a mężczyźni z Wenus, czy odwrotnie, to tylko mydlenie oczu. To celowo napisany algorytm rozdwajający informatyczny strumień natury człowieka dzielący go według cech, które wymagają wzajemnego uzupełnienia do wykonania misji sterowanej przez popęd. Ale, po co takie komplikacje. To właśnie brak sensownej odpowiedzi na to pytanie czyni nas, we własnych oczach, istotami niedokończonymi, żyjącymi wyłącznie po to, by przeżyć. Jak reszta przyrody. Tamta nie ma przynajmniej tych dylematów. Działa niezachwianie i posłusznie wypełniając zakodowany w nią plan. Przyrodę jesteśmy w stanie opisać. Mechanizmy, jakie nią rządzą poznamy już niebawem w stopniu doskonałym. Już teraz wiemy na tyle dużo, przy tak małej liczbie odstępstw od zasad, które zidentyfikowaliśmy jako ludzie, nauka, lata badań, gromadzenia danych, porównywania, analizy. Niektóre są banalne i powtarzalne. Wierzymy, że istnieją rzeczy, których nie widzieliśmy. Gdzie ta nauka już nie zajrzała? Co tam widzi? Często rzeczy wyglądają inaczej z bliska niż wcześniej oczekiwaliśmy. Jesteśmy tym zaskoczeni, ale to co przed nami się odsłania jest przeważnie prostsze niż hipotezy uszyte przez wyobraźnię. Powietrze jest gazem, a nie alchemicznym eterem, duchowym spoiwem świata. Składa się z cząsteczek posiadających masę i podlegających prawom przyciągania. Odpowiednio, siebie nawzajem i zbiorowo przez większe masy, a ostatecznie przez grawitację. I tak w kółko, Ziemia jest taką cząsteczką gazu znanego nam jako kosmos i ktoś tym gazem oddycha w jakimś wyższym poziomie działania aplikacji. Po co?

Nagle wyczerpał się atrament i stalówka pióra nieprzyjemnie skrobnęła po papierze. Gdyby nie ten dźwięk, gdyby pióro nadal pozostawiało niebieski ślad na kartce, pewnie pisałby dalej. Chwilę mu zeszło, nim oprzytomniał wystarczająco do przypomnienia sobie, że trzeba iść do domu. 17:12. Promek wbił wzrok w godzinę wyświetlaną na monitorze, zastygł na chwile, ale jego prawa dłoń wystukiwała ciągle i nerwowo jakiś bezładny rytm. Opuszkami w plastykową poręcz obrotowego krzesła.

Tak, jak wcześniej bardzo pragnął znaleźć się na zewnątrz i zobaczyć światło dnia, tak bardzo teraz przeląkł się tego. Właściwie mógł już pójść. Coś go jednak wstrzymywało. Czego się bał? Rozczarowania, że świat zewnętrzny nie przyniesie ulgi w tym zdenerwowaniu, które teraz stało się jedynie poddenerwowaniem i w sumie to nie ma już sprawy i właściwie to wolałby zostać tu na noc. Przeniósł wzrok na zapisane własnoręcznie kartki papieru i na pióro, które ciągle trzymał w palcach przytknięte do ostatniej litery. Odłożył je w końcu i zdecydował się na spacer do niszczarki.

Widok wciąganego w maszynę papieru przypominał mu o upływającym czasie i bezsensie pozostawania w tym miejscu. Zrobił szybki przegląd aktywności, jakie będzie mógł realizować w domu. RPG wydawało się kusząca propozycją. Tak, chciał odprężenia, odmiany i ucieczki w zupełnie inną, wirtualną rzeczywistość. Będzie Palladynem, albo Magiem, a może, dla odmiany Barbarzyńcą walczącym w zwarciu i łomoczącym maczugą wszystko, co się rusza. Zapragnął doświadczyć takiej siły, co tkwi w rękach i mięśniach. Kiedy zdobędzie już dostateczną ilość doświadczenia, skorzysta z jednej ze szkół oferujących solidny wzrost odporności na ciosy i magię, może nawet znajdzie jedną z tych maczug nabijanych szlachetnymi kamieniami? Pozostawi wtedy swoją armię w zamku, by strzegła go przed intruzami i samotnie wyruszy w wędrówkę po dalszej okolicy. Będzie łupił wioski, pokonując bez wysiłku spore nawet grupy obrońców. Przyda mu się także zbroja, żeby nie mogli ustrzelić go byle jacy kusznicy czy elfy z łukami. Niszczarka umilkła. Świeciły diody w szafach z serwerami. Świecił monitor jego komputera. Czas się zbierać. Połupi trochę wioski i powymachuje sobie maczugą.

Założył kurtkę i był gotów opuścić serwerownię, kiedy przypomniał sobie o obowiązku, procedurze sprawdzenia, czy któryś z jego zmienników jest już przy stanowisku. Firma miała sześć serwerowni w mieście. Sześć największych zagłębi biurowych. Nocą, kiedy ruch na łączach był znikomy, wystarczył jeden, nocny administrator. Z dowolnego z sześciu mógł monitorować całość. Wywołał myszką aplikację drzemiącą gdzieś w tle. Nie siadał. Zgarnął w międzyczasie swój plecak z podłogi. Uśpiony system potrzebował chwili na rozruch. Aktywnych było pięć. Zdziwiło go to, a bardziej co innego. Choć świeciły się na zielono, to nie były podpisane. Nie wyświetlał się żaden login administratora. Oprócz oczywiście jego własnego <roman.p>. Dziwne to mu się wydało bardzo. Nie mógł sobie przypomnieć, czy widzi to po raz pierwszy, czy nie zwrócił wcześniej uwagi? No cóż, po prostu niezbyt sumiennie przestrzegał procedur. Rzadko sprawdzał. To pewnie już rutyna.

W pośpiechu, ale sumiennie zabezpieczył wszystko, co było do zabezpieczenia. Komputer, alarmy, klimatyzację i drzwi wejściowe. I już nawet nie szybkim marszem, ale wolnym biegiem. Dalej od jednej pustelni w kierunku tej drugiej.

Strefa przejściowa przerażała nieprzewidywalnością. Koniecznością zabierania stanowiska, podejmowania szybkich decyzji. Interakcji. Czujność, której od siebie wymagał była oczywiście nieproporcjonalna do realnych zagrożeń. Chciał być jak najszybciej w domu, nie spotkać przypadkiem nikogo znajomego, ani nie zostać zagadniętym przez czających się na niego ankieterów, sprzedawców, żebraków, czy duchowych agitatorów. Jak się obronić przed taką magią i nie pozwolić nikomu wejść do tej intymnej strefy, której zawdzięczał poczucie względnego bezpieczeństwa?

Płynęły wiązki kolorowych kabli, ułożone pod sufitem na perforowanej metalowej szynie. Płaska, prostokątna rura od wentylacji podążała zgodnym ruchem z przewodami poddając się delikatnej krzywiźnie ścian, które wyznaczały szlak dla podziemnego korytarza. Wzdłuż budynku, do końca, a potem w prawo o dziewięćdziesiąt stopni i w głąb, i coraz bliżej tylnego wyjścia z podziemia, gdzie nie ma ruchliwych ulic, ale mroczne, opuszczone o tej porze magazyny, ogródki działkowe, park, pętla autobusowa, bazarek z blaszanymi kioskami, w których wszystko. Od usług fryzjerskich, przez owoce, warzywa, szewca, ryby, wędliny i solarium. Wkrótce zacznie się ściemniać. Latarnie oświetlą ścieżki. Przemknie niezauważony.

Ale to dopiero za chwilę, najpierw podziemny korytarz. Dźwięk jego kroków i przyspieszonego oddechu wędruje niesiony krótkim echem. Gdzieś w dal, w tył. Pewnie usłyszałby kroki, jeśli ktoś śledziłby go, albo szedł po prostu tym samym korytarzem, nie tak jak on unikając spotkań, ale do garażu podziemnego, gdzie stoi jeszcze kilka służbowych fokusów czy aster. Jest zakręt.

Nagle jakby coś usłyszał za sobą. Odwrócił się. Nikogo, ani niczego dziwnego, jak korytarz długi. Powinien nieco zwolnić, żeby uspokoić oddech. Może być słyszalny. Za zakrętem nie będzie widział co jest z tyłu. Odetnie sobie możliwość kontroli tego, co za nim. Naprzód. Kolejny odcinek podziemnej wędrówki zacznie się za metalowymi drzwiami, które już widać jako niewielki prostokąt dający się zasłonić dłonią. Za nimi nie będzie już tak kameralnie. Olbrzymia komnata, dziesiątki filarów, niski strop, parkingowe oznaczenia, długie echo, wielkie wentylatory.

Zielone strzałki kierunku ewakuacji przepływały niewzruszone jego obawami i dylematami. Gdzieś, nie całkiem daleko, rozległy się odgłosy kroków. Tym razem słyszał je z pewnością. Stukały o betonową podłogę obcasy. Odwrócił się. Kroki były coraz bliżej, ale nie zobaczył nikogo. Jest jeszcze przed zakrętem, zaraz może się wyłonić, zobaczy go. I co kurwa z tego? Przyspieszył kroku, tym bardziej, że dźwięk sugerował kobietę. Biurowa pracoholiczka, zostająca po godzinach, bo w domu nikt na nią nie czeka, a tu, w przestronnym gabinecie ma wszystko. Władzę, poczucie wyższości i przydatności. I spełnienia. Pewnie jest sfrustrowana i samotna. Niebezpieczna. Dopadł panicznie metalowych drzwi.

Nerwy potrafią uczynić zamkniętymi to, co otwarte. Szarpał się chwilę z klamką i w ostatniej chwili dostał się do środka. Kątem oka zobaczył wyłaniającą się zza zakrętu postać. Czarna, wysoka, długie włosy, szczupła sylwetka, długi powłóczysty płaszcz. Gdzieś już ją widział? Człowiek manga! Zawsze to lepiej niż sfrustrowana kobieta, ale nie wiedział, czego może się po nim spodziewać. Może przejdzie obojętnie, a może zaczepi, że my to się chyba skądś znamy, albo: czy ja pana nie znam? Spotkali się dzisiaj niedaleko personalnego, istniało więc takie ryzyko. Miał nad nim przewagę całego korytarza. Nie chciał biec, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Mógł plątać się tu jakiś ochroniarz i się zaniepokoić.

Pewnym krokiem ruszył, intuicyjnie kierując się najpierw prosto wzdłuż pustych miejsc parkingowych. Za rogiem parking rozszerza się i tam ma skręcić w lewo. Potem dalej, nieco na ukos, pomiędzy filarami może zdarzyć się jeszcze jakiś samochód i oczywiście łódka. Stoi tak odkąd pamięta. Mała żaglówka kabinowa na wózku. Przykryta brezentem i solidną warstwą kurzu. Dokładnie na wysokości żaglówki odbija się w prawo i na przestrzał, przez całą halę parkingu, dwieście, może trzysta metrów po przeciwnej stronie jest wyjazd numer któryś tam. Promek nie pamiętał tego numeru, ale dzięki łódce nigdy nie błądził.

Gdzie ta pieprzona żaglówka? Kroki Mangamana stawały się głośniejsze. Przeszedł i nie zauważył? Jak można nie zauważyć łódki w parkingu podziemnym? Co w ogóle robi ta łódka w korporacyjnym budynku? Pewnie któryś z prezesów nie miał gdzie jej trzymać pod blokiem i załatwił sobie miejsce na przechowalnię. Stała od kilku lat, niemalże od zawsze. Wracam – zdecydował, kiedy ukazało się kolejne rozwidlenia i coś w rodzaju składowiska starych mebli biurowych, krzeseł obrotowych i monitorów. Czekały na wywózkę. Do tego miejsca nigdy wcześniej nie doszedł. Mało czasu.

Musi być jakiś ślad po żaglówce. Nie mylił się, za jednym z niewielu pozostałych samochodów leżał zielony brezent. Było już jednak za późno, człowiek- manga zmierzał rezolutnie w jego kierunku, powiewając swoim czarnym płaszczem. Promek odruchowo skrył się za samochód i przykucnął w leżącej tam plandece. Zaraz jednak pożałował tego odruchu. Facet przyszedł tu po samochód, Tak? Czy jest tu jakiś inny w najbliższym sąsiedztwie? Nie ma, kurwa.

Wyzywał sam siebie w duchu, od debili i skończonych świrów. Po co w ogóle chował się przed nieznajomym facetem. To jakiś absurd i paranoja. Mangamen zbliżał się i wyraźnie kierował się w stronę Promka. Mógł mu się teraz dobrze przyjrzeć. Jasny chuj! Co za oryginał. Czarne buty z długim czubem, wysokie ponad kostkę i na obcasie. Nie jednak kowbojsko-motocyklowe, ale jak z pokazu mody, jak z jakiegoś pedalskiego fashion tv. Tak samo spodnie - obcisłe, czarna skóra, ale nic nie miały z rockowego stylu. Były jak z wybiegu dla ekscentryków i kończyły się dokładnie tam, gdzie początek miały buty. Ten płaszcz, czy żakiet? Promek nawet nie potrafił nazwać tej części garderoby. Wszystko pasowało do siebie, razem z pofarbowaną na kruczoczarno fryzurą długich prostych włosów, które opadając niesymetrycznym przedziałkiem zasłaniały jedno oko i część twarzy dziwaka. Twarz nosiła wyraźne ślady makijażu, czarne cienie w oczodołach i kontur wokół bladych ust.

Dziwak? A ja, co? Chowam się za jego samochodem, on zaraz wsiądzie do tego auta, odjedzie i zobaczy świra siedzącego w plandece. Co pomyśli? A co można pomyśleć? Może nawet przestraszyć się, że chcę mu zrobić krzywdę, albo, że go podrywam. To jest odjazd, ale nie mogę już nic poradzić.

Być może nawet mógłby coś zaimprowizować, ale niezręczność i absurdalność sytuacji odebrała mu władzę nad członkami. Trwał w bezruchu czekając na rozwój wydarzeń. Mangaman był blisko...

— Pokój z seksem w tytule —

Dotarł do domu bezpiecznie. Co właściwie mogło mu się przydarzyć? To nie Dziki Zachód, ani Sin City, to cywilizowane miasto współczesnej Europy. Co najwyżej, mógł go ktoś zapytać o drogę lub godzinę, albo poprosić o ogień do papierosa. Choć i to się nie stało. Przemknął przez zaułki, te, co bezpośrednio przy biurowcu, potem przez oświetlony i pusty park Nikogo nawet z pieskiem. Pętla autobusowa spokojna i bezludna, tak samo pierwsze osiedle. Swoją drogą, to już jest lekka przesada, co ten chłopak robi, a może to już się kwalifikuje do leczenia, jako fobia społeczna, neuroza paranoiczna czy socjopatia? Metro, które też musiał zaliczyć, było ogromnym stresem, ale nic strasznego się nie stało. Nikt nie patrzył na niego nieprzyjaźnie czy zaczepnie. Nikt nie patrzył na nikogo w ogóle. Jak to w metrze. I kiedy szczęśliwy tak i ocalony dopadł do drzwi własnej klatki schodowej i z ulgą nacisnął przycisk przywołania windy, a myślami był już w swojej prywatnie wynajmowanej pustelni nr dwa, wtedy, jak grom z nieba, dotarło do niego, co właśnie zrobił. Wahał się przez moment, czy nie uciekać na schody, ale dwunaste piętro po schodach wydało mu się porównywalnym prawdopodobnie ryzykiem jak czekanie. Winda już była tuż, tuż. Przez szybkę w drzwiach dostrzegał prostującą się pętlę liny i kabla, które wędrowały ku górze, by winda mogła opaść na parter. A jeśli w windzie będą ludzie? – taka to straszliwa myśl zatrwożyła go niebywale. – A jeśli to ktoś z sąsiadów? Przecież nie znam ich wszystkich. Nikogo nie znam, nie wiem jak wyglądają. Będę musiał coś powiedzieć. Cholera, może: Dobry Wieczór?

Kiedy winda okazała się pusta, pomyślał, że ma dziś wyjątkowe szczęście do unikania tragedii. Najpierw ten Mangaman, potwór podszywający się pod postać z kreskówki. Już prawie wpadł w jego łapy, siedząc w ukryciu z brezentowej plandeki, którą przykryta była niegdyś dziwna żaglówka. Kiedy zaskakując wszystkich dookoła, a oprócz Promka, o którego obecności nie wiedział, albo udawał, że nie wie, nie było tam nikogo, Mangamen nieoczekiwanie minął samochód-kryjówkę i skierował się dokładnie w miejsce, gdzie jeszcze niedawno stała mała samochodowa przyczepka z niewielką żaglówką przykrytą zielonym brezentem. Wtedy dopiero Promek zauważył, że łódka swoim gabarytem zasłaniała normalnych rozmiarów wejście. Poczuł się jak odkrywca i detektyw. O co mogło chodzić, co to za podejrzane wejście. Nie było drzwi. Kiedyś tak, bo pozostały zawiasy, nieco w głębi i metalowa framuga maźnięta podkładówką. Brezent, który przylegał w tym miejscu do ściany pozostawił wokół wejścia jaśniejszy odcień farby, w kształcie przypominającym jakby mapę, ale żadnego ze znanych Promkowi krajów.

Zanim tajemniczy Mangaman zniknął w tajemniczym wejściu, rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy nikt go nie śledzi i wyjął z kieszeni mały przedmiot, który okazał się latarką. Promek patrzył jeszcze przez krótką chwilę na światełko oddalające się wraz z postacią zagłębiającą się w korytarzu. Wygrzebał się z brezentu i lekkim łukiem, by pozostać poza zasięgiem wzroku tajemniczego Mangamana, pokuśtykał. Nogi zdążyły mu już zdrętwieć od bezruchu w nietypowej pozycji, pokuśtykał w kierunku miejsca, gdzie oczekiwał znaleźć wyjście z garażu na świat. Garaż nie spłatał Promkowi kolejnego figla i wyjście znajdowało się tam, gdzie widział je oczami przerażonej wyobraźni. Był uratowany.

No i teraz ta winda. Miał dziś najwyraźniej spore szczęście. Nie zamierzał go nadużywać i kiedy znalazł się w domu, bez wahania przekręcił zamek. Nikogo nie wpuści, nie zareaguje na żadne dzwonki, ani pukania. Nie spodziewa się nikogo ważnego, ani znajomego, bo takie osoby wcześniej się zapowiadają, żeby nie pocałować przysłowiowej klamki w dupę.

Tyle emocji w jeden dzień to jak na jednego skromnego Promka było zbyt wiele. Dobrze, że dzień wcześniej zrobił większe zakupy i mógł sobie dziś odpuścić wizytę w sklepie. Konieczność opuszczenia domu teraz, brzmiała w głowie chłopaka jak gwóźdź rysujący szybę. To mogłoby przebrać miarę, nie chciał nawet o tym myśleć.

Pustelnia numer dwa. Prywatna, wynajmowana. Kawalerka ze ślepą kuchnią i maleńką łazienką.

Wszedł i przekręcił zamek. Zanim zdjął kurtkę i cisnął plecakiem w kąt przedpokoju, nieruchomo stał i nasłuchiwał głosów kawalerki. Ciszę przerwał dźwięk starej lodówki, która uruchamiała się niekiedy wyjątkowo głośno, jak teraz. Stara, ale jara - pomyślał - nieduża sowiecka i nieekonomiczna. Lepszej mi nie trzeba. Przeważnie pierwszą rzeczą, jaką robił po powrocie, było uruchomienie komputera. Nie tym razem, aż sam się zdziwił dlaczego.

Usiadł na brzegu łóżka i nawet nie włączył światła. Poświata padająca z przedpokoju pozwalała pobieżnie obejrzeć całe wnętrze. Siedział. Początkowo wyprostowany jakby kontynuował swoje medytacje, ale szybko znudził się taką pozycją, a może zmęczył, bo oparł czoło w lewej dłoni, łokieć przytulając do boku. Siedział taki pochylony i żałośnie wyglądał. Nie łatwo było tak po prostu zrzucić z siebie te niedobre emocje, odkreślić świat i rzeczy, które się właśnie przytrafiły. Rozpoczął nerwowy masaż skroni. Kciukiem z lewej strony, a resztą palców z prawej. Zawiesina, konsternacja, klincz, brak idei i ochoty. Musiał to przerwać, bo groziło mu zapadnięcie się w depresyjne odrętwienie i bezczynność, a to już tylko kroczek do marazmu z pogłębionym poczuciem bezsensu.

Sen nie zawsze uleczy, a nie mógł nawet liczyć, że sen teraz przyjdzie. Zerwał się i uruchomił komputer. Nie miał pomysłu, do czego go użyje, na pewno nie do gier. Myśl o zabijaniu, nawet potworów animowanych w bajkowej stylizacji, przyprawiała go o dreszcze zniesmaczenia. Wiadomości? Co go obchodzą wiadomości? Ociekające seksem reklamy i nagłówki artykułów. Internet schodził na psy. "Taka, a taka pokazała za dużo", a tam konkurs: "Zagłosuj, na najlepszy biust celebrytów", "Kuszące kształty pani minister", "Doda nago"! Żenada i sromota. No właśnie sromota.

Komputer jednak pomógł. Chociażby dlatego, że światło monitora wlało nieco optymizmu i życia. Poszedł za ciosem i włączył niewielki telewizor. Pilotem, który dzięki światłu stał się widoczny. Natychmiast wyłączył głos i rzucił pilot na łóżko. Zasiadł przed komputerem, na podobnym obrotowym krześle, jak to, w jego serwerowni. Sięgnął dłonią pod siedzisko i maksymalnie je opuścił. Powrócił do swojej poprzedniej pozy, tym razem opierając głowę w obu dłoniach. Wpatrywał się tępo w ekran. Telewizor, niemowa rozbarwiał pokoik feerią ruchomych światłocieni. Promek lubił ten efekt, ale nie interesowało go, co dzieje się w programie. Dynamicznie zmieniające się kolorowe projekcje dodawały kilka punktów do lepszego samopoczucia. Jaśniej, ciemniej, bardziej niebiesko, potem żółto, różowo i znowu całkiem ciemno, błysk i wzmożona biała jasność. Nic na stałe, nic na długo. Ciągłe zmiany, jak w życiu, jak w historii, jak w kosmosie.

Nie był przygnębiony czy smutny, raczej podniecony, w jakiś taki niezdrowy sposób, który nie pozwalał skupić się na żadnej konkretnej i konstruktywnej aktywności. Przeszkadzał w myśleniu jak natrętny owad brzęczący gdzieś wokół głowy. Takie stereofoniczne emocje. Oddalały się i przycichały czasami, ale tylko po to, żeby za moment zaskoczyć ukojony chwilową ulgą umysł i zabzyczeć przenikliwie tuż przy uchu. Światło telewizora zastygło, nazbyt długo świecąc słabym, ale jaskrawym światłem. Statyczna plansza - pomyślał, ale nie skierował wzroku w stronę telewizora. Spojrzał na rozjaśniony tą iluminacją punkt-plamę, gdzieś powyżej, po lewo, na parapet. Sterta połyskujących plastyków i papieru. Kartki, koperty, płyty i opakowania. Pisać!

Będę bezlitosny, może to mnie rozładuje, może utuli. Wyżyję się na tych opętanych zwierzęcymi żądzami biedakach. Doprowadzę ich do szału, sprowokuję do agresji. Merytorycznie, spokojnie, kulturą osobistą i logiką. Nie od razu. Stopniowo, najpierw trochę ich wciągnę, pozwolę się odkryć, a potem obnażę ich próżnię i prymitywizm. Wtedy rzucą się na mnie z zębami i z tą swoją sodomiczną mową. Dokonam egzorcyzmów, wyrzucę z nich złego, obnażę zwierzęce, niskie pobudki. Jasne, że nie zrozumieją. Nie o to chodzi. Chodzi o pisanie, o spokój, o moją ulgę.

Ożywił się, wyprostował, podniósł siedzisko i potarł dłońmi uda. Patrzył teraz na monitor z przenikliwym błyskiem. Przysunął się do biurka i sięgnął do myszki. Dawno już tego nie robił, może to dopiero drugi raz, a może tylko o tym myślał wcześniej. Teraz jest dobry moment, najlepszy. Ten sam internet, który swą plugawością napawał go odrazą, z tegoż właśnie powodu dawał mu teraz szansę na oczyszczenie. Tego właśnie oczekiwał. Oczyszczenia i nowej siły. Wejść do gniazda żmij i dać się pokąsać.

Chyba jednak nigdy tego nie robił, bo formalności rejestracyjne zaczęły go przerastać. Kwestionariusz świecił co rusz czerwonym komunikatem, że nie wszystkie wymagane pola zostały wypełnione. "Potwierdzenie rejestracji zostało wysłane na adres e-mail podany w kwestionariuszu! Odbierz wiadomość i potwierdź rejestrację klikając w link akceptacyjny."

Jeszcze nie wszystko? Poczta, e-mail, potwierdzić, kliknąć. Jest mail, jest link, klikam. "Wpisz kod z obrazka". Co? Jeszcze jakieś schody. Kod z obrazka.

Nie wytrzymał, wstał. Teraz będzie spacerował, tam i z powrotem drapiąc się w głowę i pocierając policzek. Myśli, koncentruje się. Przystanął i z dystansu wpatrywał się w monitor, jakby nawiązywał kontakt z rywalem. W telewizji reklama. Kobieta pręży biust, który może mieć każda, bo jest jakiś krem, a może taką kobietę może mieć każdy i wystarczy, że dołączy do ekskluzywnej elity, wyższych sfer, kiedy zasiądzie za kierownicą swojego nowego dynamicznego francuskiego auta, a może to olej, który niczym dziki kot pędzi przez miejską dżunglę, albo zmysłowy smak pleśniowego sera i bezwstydny smak lodów. Wdzięczność ponętnej partnerki o doskonałym ciele za użycie płynu do mycia naczyń, do umycia naczyń. Lubieżnie oblizywane palce, jak proste jest ugotować z naszym produktem. Z naszym dezodorantem, nie opędzisz się od atrakcyjnych kobiet. Nie oprą się tobie. Margaryna i łupież, sedesowe bakterie i jeszcze tańsze ubezpieczenie. Wyszedł. Sowiecka lodówka zamruczała gdy jej dotknął. W drzwiach czekała samotna butelka piwa. Sięgnął po nią i z nawyku podsunął pod oczy etykietkę, by przestudiować, czy zawiera chmiel, czy tylko słód jęczmienny i jaki procent alkoholu. Syknęło.

Dokończył rejestracji i nie wahając się kliknął w pokój z seksem w tytule. Chyba robił to po raz pierwszy rzeczywiście, bo zero w nawiasie powinno go zastanowić. Oznacza ono, że w pokoju nie ma nikogo, że będzie sam z seksem w tytule. Jaki seks można uprawiać w pojedynkę? Wiadomo, ale jemu nie o seks chodziło. Jednak tego się nie spodziewał, myślał, że ujrzy słowa ociekające sokami ustrojowymi i upadek obyczajów. Był sam. O co chodzi? To podobno takie popularne i powszechne. Chyba jednak nie aż tak. Może pora za wczesna? Prawie dziesiąta. Przez chwilę chciał się wycofać, ale szatański pomysł zaświtał w jego czaszce. Przecież był anonimowy, nikogo nie zamierza obrażać, ani łamać prawa. Może się tu jakoś przedstawić i poczekać na ofiary. Może one czekają, aż w pokoju się ktoś pojawi, może tak miało być. To on wszedł i teraz już w nawiasach nie jest zero. Zaraz powinni się pojawić. Będzie pisał prostą prawdę, bez udziwnień i podtekstów. Taki plan.

< OnaAldona > no to nie mam chyba wyboru, drogi milczący kolego Prometeuszu;-) nikogo tu więcej nie ma, tylko ty i ja;-) pochwal się swoim narzędziem, jest wielkie?

< OnaAldona > no co się nie odzywasz? Pewnie już się brandzlujesz, bo dziewczyna do ciebie zagaiła, co?

<Prometeusz> nie, po prostu nieśmiały jestem

<OnaAldona> aha, a co znaczy, że nie?

< Prometeusz> nie, że się nie brandzluję

<OnaAldona> e, dajesz? Nigdy?

< Prometeusz > no, w zasadzie

<OnaAldona> ale, że co? Że to niemęskie?

< Prometeusz > dlaczego niemęskie? Męskie, nawet wybitnie, jeśli oczywiście mamy tę samą aktywność na myśli

< OnaAldona> gruchę miałam na myśli, a co, kobiety nie mogą się brandzlować?

<dzolelo> ty aldona, to jak ty masz gruchę to ty jakiś kryptogej jesteś

<cyborg> dziewczyny, jestem chłopak jak marzenie, czysty i pachnący, nie jakiś tam zawszony fleja-punk, jak trzeba to i kino postawię i colke, a w łuszku jestem naprawdę gigant. Jeśli nie jesteś paszczurem, masz figure i apetyt na niezle ciacho dziś wieczorem, to zapraszam na priva. Aldona odpada, bo jakos kszywo jej się gadka klei. czekam

<PytaLis> no ale to jest czat, tu się rozmawia o seksie a nie tak po prostu umawia na bzykanie

<niunia81> Ty pytalis, co zlego w umawianiu na bzykanko? Same cioty dzisiaj, gadaliby i gadali, a dziewczynie cieknie po udzie i chcica napiera i nic. Przecież z tym cyborgiem to nie ma się co umawiać bo to jakiś mięśniak pustoglowy jest, a ty Pytalis o czym chcesz gadać niby?

<cyborg> ty niunia, znam takie jak ty, na bank jesteś brzydka jak noc, nikt cie nie chce co?;-)) hej ślicznotki do mnie na priva, poklikamy, a potem seks

<PytaLis> no nie wiem, seks to wazna sprawa w zyciu, trudno bez niego się zyje, a nie każdy ma partnera i trzeba jakoś sobie radzic, tak?

Wpatrywał się w pojawiające się wersety, był tam, wśród nich jakby. To miejsce należało do nich, nie miał co do tego żadnych wątpliwości, ani co do tego, że jest tam intruzem. Wiedział też, co się stanie, kiedy odkryje się ze swoją odmiennością. A może to duchy piszą na tych czatach? Myślę, że jest możliwa taka niematerialna ingerencja w świat wirtualny. Chyba łatwiejsze dla takiego ducha jest ingerować w strumień informacji niesiony prądem elektrycznym niż na przykład użyć ołówka, czy pióra, by napisać na kartce. Tu nie trzeba niczego podnosić. Może to są, w takim razie, jakieś chochliki, astralne byty prymitywne pozostałości ludzi zaślepionych chucią i zmysłowym zaspokojeniem zwierzęcego instynktu? Co oni wypisują, i z jakimi błędami. Jak ducha zdemaskować na internetowym czacie, cóż mogłoby takiego ducha zdradzić? Cholera wie, jakieś nieadekwatne do epoki wyrażenie, albo imię, czy nietypowa wiedza.

Przygotuję teraz dla nich trochę święconej wody. Zaśmiał się w duchu i zabrał za czynność pisania właściwego. Po to tu wstąpił, do pokoiku tematycznego z seksem w tytule. Zmniejszył okno z linijkami czatujących i przesunął je na prawą część ekranu. Na lewo otworzył okno edytora tekstowego. Komputerowy monitor oświetlał pomieszczenie wystarczająco na tyle, żeby czuć się w nim swobodnie i nie bać się, że na wersalce siedzi niewidoczny jegomość, może duch, ten co właśnie czatuje na "seksie", ale do pisania było zbyt ciemno. Dostrzeganie literek na klawiaturze przychodziło z trudem, wzrok się męczył. Promek zapisał kilka zdań nie zważając na rozwój dyskusji internetowej gromady seksualnie sfrustrowanych duchów nie-duchów. Przetarł oczy wgapiając się ciągle w klawisze, potem w ekran. Czytał to, co był przed chwilką napisał, jednocześnie pochylił się i spod biurka wyciągnął chińską, biurową lampkę. Teraz to komfort pisania. Poprawił się w krześle obrotowym, nieco podniósł siedzisko, podrapał czubek głowy i potarł palcami dolny płatek małżowiny prawego ucha. Zatarł dłonie i rzucił się na klawisze jak Szopen na etiudę rewolucyjną. Niemalże jak Szopen. Preparował miksturę dla duchów, naboje srebrne, poświęcone i kołki osikowe dla tej prymitywnej gromady bytów manifestujących swoje niespełnienie w elektronicznym świecie.

<cyborg> o jak taka jestes śliczna, to może przyslij fotke, chetnie popatrze i ocenię w skali od zera do dziesięc. Tylko żadnych tekstylnych, ani pamiątkowych mi tu nie podsyłaj. golusieńka ma byc, od tyłu i przodu, szeroko nuszki, a potem tyłeczek wypiety z muszelka koniecznie ogolona.....

Zerknął kątem oka, czy dyskusja ciągle na właściwym jest torze. Nie przestawał pisać swojego wywodu, a może oświadczenia, przemówienia, kazania, objawienia, kredo. Chyba skończył, bo wyprostował się i przeciągnął. Popił piwa z butelki, a na ekran patrzył z ukosa, ukradkiem. Musi się odezwać i zaatakować, zalać ich puste mózgi, zainteresować, zaintrygować i wciągnąć. I to szybko, zanim się dostatecznie nawzajem popodniecają i pójdą się onanizować. Może onanizują się w trakcie pisania i czytania, może któryś o tym nawet napisze? Świry prymitywne i tyle.

Wrócił do swojego tekstu. Ma być bezbłędnie, ortograficznie i stylistycznie, z rytmem i charyzmą. Podzielił tekst na akapity, potem na jeszcze drobniejsze.

<PytaLis> Dziewczyny, a jak lubicie, żeby facet zaczął? za szuflade żeby złapać, czy normalnie, wystawić pytonga od razu, niech laska patrzy i kisielu nabiera w majtkach?

<niunia81> ważne jest jak facet kończy, nie wiedziałeś tego? to co ty wiesz o seksie?

To był ten moment. Promek poderwał się jak poparzony. Wywijał myszką, żeby skopiować pierwszy akapit. Ustawił okno czata na cały monitor i wystukał zaczepne: A co Wy wiecie o seksie w ogóle?

<Prometeusz> A co Wy wiecie o seksie w ogóle? Potraficie powiedzieć, czym jest seks w rzeczy samej? Potrafilibyście podać definicję seksu według klasycznej zasady retorycznej, a nie poprzez synonimy i to zapewne wulgarne. Potraficie nazwać seks inaczej niż rypanie, rżnięcie, bzykanie, dymanie itd. A może seks nie jest dla Was? Może na niego nie zasłużyliście? Skąd możecie być pewni, skoro nawet nie wiecie czym seks jest w istocie? Albo inaczej: jaka jest istota seksu? Nie wpadliście tu jednak, żeby myśleć. Prawda? Jesteście tu, żeby się masturbować wspólnie z innymi samotnymi duszyczkami. (To miłego, bezmyślnego onanizmu Państwu życzę.)

Wysłał swój komunikat. Pierwszy. Kursor pojawiał się i znikał zachęcając do wysłania kolejnego z przygotowanej serii. Nikt nie odpisywał, trochę po jego myśli. Pewnie czytają i długo im schodzi, bo trudna jest treść. Skopiował drugi fragment i nawet go wkleił. Może to on jest bardziej niesmaczny od nich? Może to skrajna megalomania i zadufanie? Dlaczego pomyślał, że są prymitywni i głupi? Bo mają proste do zaspokojenia żądze? Wielu wielkich myślicieli, artystów, pisarzy, muzyków, polityków takie miało. To miejsce jest jak najbardziej stosowne do tego, co oni robią. Poczuł się głupio, zwłaszcza, że osiągnął to samo. Zaspokojenie. To on był swoistym onanistą, rozpaczliwie i żałośnie wykrzykującym nikomu niepotrzebne treści. Bufonem i filozofem z bożej łaski.

Za długo zwlekał. Dłoń ześlizgnęła się z myszki i opadła na kolano. Zastygł. Czekanie na reakcje stało się irytujące, było jak krępujące milczenie w towarzystwie. Bał się tego, co zobaczy, jeśli w ogóle ktoś napisze. Bał się milczenia, braku odpowiedzi. Bał się jednocześnie, że nie wydarzy się już więcej nic.

<dzolelo> Koleś jest jakis jebniety. weź się wypałuj pedale. Małego masz i żal ci dupe ściska, że se nie podupczysz. Gdyby twoja matka wiedziała, na jakiego fiuta wyrosniesz, to by pod tamtego konia nie właziła cwelu. Kapłonie ty spojebiały

<cyborg> Przeginasz <prometeusz> nikt tu nie potrzebuje twoich morałów i pseudo-filozoficznych rozważań. Poszukaj sobie innego forum, na pewno są takie dyskusje, w których byś się sprawdził, ale to jest pokuj o bzykaniu, pieprzeniu i rypaniu.. o cycuszkach i cipkach, tyłeczkach, lizaniu i namiętnych pieszczotach. Jeśli tego nie czujesz, to może jakiś chory jesteś. Nie, że chce Cię obrażać, ale to może świadczyć o dysfunkcji psychicznej, o zaburzeniach emocjonalnych itp. spróbuj się leczyć. OK?

Nie było najgorzej, ale akapit, który przygotował jako kolejny, już mu teraz nie pasował. Przełączył okna na edytor i szukał właściwego fragmentu. No i nie znalazł. Trzeba było improwizować.

<Prometeusz> O cycuszkach? A może o workach skórnych wypełnionych tkanką tłuszczową i ciałem jamistym, w kształcie wydłużonych półkul z brodawkami gruczołów mlekowych na szczycie. O dupeczkach? A może o parzystych mięśniach pośladkowych zapewniających wygodne przebywanie w pozycji siedzącej i umożliwiających ruch kończyn dolnych do środka, czyli właściwie łączenie nóg, a nie ich rozchylanie. Myśleliście dlaczego fragmenty anatomiczne, niekiedy obrzydliwe fizjologicznie takie wywołują w Was emocje potężne? Dlaczego nie reagujecie popędliwie na widok czegoś innego niż ciało kobiety, niż ciało? Czego nie pomyśleliście, że tej sile, która was opętuje i przymusza do tej aktywności chodzi właśnie o zbliżenie ciał, o prokreację? Być może w inny sposób niewielu z nas ludzi miałoby potomstwo, gdyby nie ta siła, której podporządkowani jesteście bezmyślnie i jak ćmy do płomienia lecicie po spełnienie, którego obietnice wyczytujecie w niepokoju niespełnienia w chuci. Czy udaje się te obietnice spełnić orgazmem nawet największym? Czy jednak pozostaje niedosyt? Ale nie przyznajecie się, że ktoś was oszukał, bo niby kto? To wy sami i nikt więcej. I brniecie w tę ślepą drogę bez końca, bez zaspokojenia pełnego na zawsze.

Nie zamierzał czytać kalumnii jakie zaraz pojawią się pod jego adresem i już miał kliknąć na przycisk bezpieczeństwa, na czekający blisko w odwodzie <log-off>, gdy w miejscu ekranu, które było puste do tej pory wysunęła się ramka w intensywniejszym niż reszta kolorze: "Użytkownik <OnaAldona> zaprasza na prywatną rozmowę. Potwierdź!"

No tak, pomyślał, dziewucha chce mi nawkładać bez świadków. Dobra, ale krótko, bo mnie to już drażni.

*OnaAldona* Masz rację, zgadzam się z Tobą. Cała ta prokreacja i cycki i cipki to bez sensu. Długo się ukrywałeś, nie jednak dla mnie. Widzisz, mnie rozpoznali od razu, że kryptogej. Niech im będzie, ale co w tym złego, ze jestem homo? Przeszkadza to komu? Ty mnie powinieneś rozumieć, czuję, że jesteś inny od nich. Prometeuszu. Jak masz na imię? Albo nie, Prometeusz brzmi romantycznie. Pogadamy? Ja jestem Paweł, tak na marginesie i dla formalności.

*Prometeusz* Tylko, że ja nie jestem, no wiesz — od Szurkowskiego. OK?

*OnaAldona* jakiego Szurkowskiego? Nie rozumiem.

*Prometeusz* O Szurkowskim ktoś powiedział kiedyś, że cudowne dziecko dwóch pedałów, bo on był wybitnym kolarzem. To znaczy, że chciałem delikatnie, ale nie wyszło, powiedzieć Ci, że nie jestem gejem, i nie byłem nigdy.

*OnaAldona* W porządku, nie ma sprawy, nie przeszkadza mi, ze jesteś hetero, dla Ciebie to problem, że jestem gejem? Nie będę Cię podrywał. Spoko, luz. Pogadajmy. A swoją drogą to nie rozumiem dlaczego tak obrzydzałeś ciało kobiety? Bez urazy, ale nie kumam. Nie gej...

*Prometeusz* Widzisz, kiedyś byłem hetero. Normalnym facetem. Ale zrezygnowałem. Oduczyłem się myślenia o seksie i erotyce. Zupełnie. To mi przeszkadzało.

*OnaAldona* Przeszkadzało? w czym? Co złego w seksie, erotyce? Może rzeczywiście ty masz jakies kompleksy? Nie gniewaj się, ale nie mogę zrozumieć.

* Prometeusz* Może jakieś kompleksy to i mam, nie poddawałem się hipnozom, ani innym wnikliwym psychotestom. Nie jednak takie jak koledzy podawali w pogawędce naszej wcześniejszej. Uważam, że jestem atrakcyjny, nawet przystojny i nie mam problemów z rozmiarem, jeśli o to ci chodzi...

Roman trochę za późno zreflektował się, że autoreklama, której użył jest nie na miejscu, bo diabli wiedzą, co kolega gej sobie jednak pomyśli.

* Prometeusz* Nieważne, nie w tym rzecz. Cała ta sprawa z popędem seksualnym i siłą namiętności, że tak to nazwę, zaczęła mnie interesować na poważnie ze trzy lata temu. Przeczytałem gdzieś, nie, dziewczyna przeczytała w jakimś babskim piśmie, że mężczyźni myśleniu o seksie poświęcają ponad dziewięćdziesiąt procenty swoich myśli i uwagi podczas standardowego dnia. Poczułem się urażony, rozumiesz? Od razu pomyślałem, że to jakieś seksistowskie, feministyczne bzdury i szczucie kobiet na facetów. Może to pomaga takim, które właśnie zostały urażone i potrzebują sobie solidnie ponienawidzieć rodzaj męski cały i w ogóle.

*OnaAldona* Wybacz mi stary, że się wtrącę, ale ta teoria to chyba jednak prawda, albo blisko prawdy.

* Prometeusz* Tak, teraz to wiem. Zaraz po tej rozmowie, kiedy mi to przeczytała i ja się poczułem urażony, zacząłem to badać. Na drugi dzień od samego rana - w autobusie do pracy. Przypomniałem sobie o tym w momencie, kiedy jeszcze nie do końca przebudzony przyłapałem się na rozważaniach, takich właśnie nie do końca świadomych, gdzieś tam dziejących się w tle świadomości, ale jednak. Zorientowałem się, że właśnie mój mózg analizuje, czy pani stojąca dalej, z przodu autobusu, dojrzała kobieta, rozumiesz, mózg rozpracowywał, jak ona mogłaby wyglądać nago i czy akt seksualny z nią mógłby być interesujący i podniecający. Natychmiast zmusiłem się do zaprzestania, odwróciłem wzrok, zacząłem czytać jakieś hasła na bilbordzie i takie tam. Na chwilę pomogło.

*OnaAldona* Wpadła ci w oko i tyle. Nie ma w tym nic złego. Musiałeś się na nią znowu popatrzeć?

*Prometeusz* Nie, w ogóle już o niej nie pamiętałem, bo mój męski umysł skupił się na reklamie rajstop. Rozumiesz? I tak w kółko. Wtedy postanowiłem, że nie dam się i oduczę tego dziadostwa. Udało się, ale czujny muszę być cały czas. Są pewne trwałe efekty terapii, jaką sobie zafundowałem, ale profilaktycznie ciągle powtarzam metodę.

*OnaAldona* Masz jakąś specjalna metodę?

*Prometeusz* Tak, dwie, a nawet trzy. W sumie. Najpierw, będąc cały czas czujnym na te myśli, wyłapywałem je i zagłuszałem w głowie powtarzaniem zdania. Taka mantra. Coś typu „nie interesuje mnie sex, nie interesuje, nie” i w kółko, ale to było mało skuteczne. Musiałem zastąpić myśli czymś bardziej absorbującym, czymś, co wymagało zaangażowania większych zasobów mózgu. Zacząłem od zwykłej tabliczki mnożenia. Efekt był wyraźny, ale nie zadawalał mnie w stu procentach. Wyuczyłem się długich liczb, zapamiętywałem je i przepytywałem sam siebie z pamięci. Pierwszą taką była liczba pi, do dziesiątego miejsca po przecinku, potem do dwudziestego, ale stała się nudna, spróbowałem ciągów liczbowych i to okazało się być strzałem w dziesiątkę. Jestem niby informatykiem, z wykształcenia, ale nie mam szczególnej pamięci do liczb, ani łatwości do rachowania w głowie, tym bardziej wymagało to ode mnie wysiłku. Po pewnym czasie, niekrótkim, kilku miesiącach, może roku, mogłem już sobie pozwolić na mniejszą czujność, już mózg nie wracał maniakalnie do tych tematów, czasami, ale tylko przy ewidentnych bodźcach, coraz rzadziej i rzadziej. Wtedy wprowadziłem ostateczną metodę — obrzydzanie. Widząc obiekt, który według znanych mi jeszcze parametrów powinien być bodźcem dla mężczyzny, jakiś atrakcyjny kształt, lub goliznę damską, wzbudzam w sobie uczucie obrzydzenia. Przepinam kabelki, jak w centrali telefonicznej w analogowych czasach. Pamiętasz takie, czy jesteś za młody?

Metoda "na obrzydzanie" nawet dla geja była nie do pomyślenia i zaakceptowania. Obaj byli, więc nieco zdegustowani sobą nawzajem. Roman, bo kolega Paweł jako gej, chodź nie był napastliwy, to kojarzył się słabo, zwłaszcza, że odnalazł się na kontrowersyjnym forum, gdzie najwyraźniej szukał partnera, a może i kilku, do swoich namiętnych zabaw. To było trudne dla Romana. Sposób, w jaki Roman opowiadał o seksie nie był mniej kontrowersyjny. Było jasne, że facet jest zdrowo szurnięty, a może solidnie zboczony. Paweł nie mógł być przecież pewien, że koleś nie robi sobie z niego żartów, a w rzeczywistości jest po prostu niebezpiecznym zboczeńcem. Nie bez przyczyny szukał kontaktu na seksualnym czacie. Coś ich do siebie jednak zbliżało. Potem Roman pomyśli, że to inność wobec seksu, nienaturalne skłonności. Pomyśli też, że jego metoda mogłaby być skuteczna do wyprostowania homoseksualistów. Zastanawiał się, czy są takie metody, opracowane kiedyś w dawnych, ale nie tak bardzo, czasach rozkwitu psychoanalizy. Teraz już mu niepotrzebna taka wiedza, ale gdyby znał taką metodę wcześniej, to pewnie pokusiłby się, żeby skorzystać. Lubił naukowe podejście, sam czuł, że tworzy naukowy sposób, że opracowuje coś w rodzaju psychologii informatycznej.

*OnaAldona* ale po co to robisz? To jakaś zabawa, praca badawcza? Eksperyment?

* Prometeusz* To też, ale tylko przy okazji. Dla potomnych. Chodzi o coś więcej. Przepinam kabelki, które są podstawą komunikacyjnej struktury natury człowieka i podejrzewam, nie tylko człowieka, ale całego świata. Robię to w nadziei, że odkryję jej mechanizm, że zdemaskuję podstęp i oszustwo. Plan. Bo zbyt wiele tajemnic z tym naszym istnieniem. Zbyt wiele. A jak jest tajemnica, to się chce ją odkryć. Taka jest, nomen omen, nasza natura. Nie?

*OnaAldona* Rozumiem, to coś jak oszukanie zmysłów, oszukanie działanie mózgu. Słyszałem o takim eksperymencie, że na stole kładzie się imitacje palca, a ręce chowa pod stół.

Romkowi zaczynało to się niedobrze kojarzyć, ręce są pod stołem, a palec jest tu. Nie potrafił bezskojarzeniowo rozmawiać z gejem. Uśmiechnął się do swoich myśli.

*OnaAldona* ... potem prosisz kogoś, żeby głaskał oba te palce. Jeden prawdziwy ukryty pod stołem, a drugi sztuczny i widoczny. Trzeba tak głaskać przez kilka minut i potem, jak ukłujesz sztuczny palec, to poczujesz ból w prawdziwym. Mózg zareaguje i wyśle komunikat o bólu, mimo że nie było ukłucia.

* Prometeusz* Coś w tym stylu. Sprawdzałeś ten eksperyment?

Mógłby spróbować z fiutem. Romek miał ubaw, bezlitośnie traktował nowego kolegę, ale był rzeczywiście ciekaw. Eksperyment wielce go zaciekawił.

*OnaAldona* Nie, gdzieś czytałem tylko. Czyli żyjesz bez seksu. Jak radzisz sobie z napięciem seksualnym? Coś takiego istnieje i wydaje mi się, że jak zjawisko skojarzysz z innym typem bodźców, to i tak napięcie będzie wymagało rozładowania. Mylę się?

* Prometeusz* Nie, doskonale rozumiesz. Siła jest siłą. Ktoś ją tam wprogramował i na tym etapie nie mam pojęcia jak ją wyeliminować. Ale problem okazał się nie tak duży. Bałem się, że będzie gorzej. Żyję teraz tak, jakbym miał po prostu słabiutki temperament erotyczny, słaby popęd, niskie libido, czy jak to nazwać. Podobnie ludzie maja, jak są w depresji.

Promek chciał zakończyć ten wątek, bo domyślał się, do czego zmierza. Nie miał ochoty opowiadać, jak to dla higieny psychicznej, raz na miesiąc dokonuje samogwałtu, uzyskując podniecenie przy uniwersyteckim podręczniku do geometrii analitycznej. Bał się, że słowo "analityczna" może niepotrzebnie podniecić chłopaka. Chciał skończyć tę rozmowę, ale nie chciał tracić kontaktu całkowicie. Głupio było podawać jakiś namiar, to jak zaproszenie na randkę, wiedział, że ze strony Pawła musi to podobnie wyglądać.

* Prometeusz* Paweł, prześlij mi swój e-mail, jak będą miał jakieś ciekawsze obserwacje i może wnioski, to się z Tobą podzielę.

— Pandora —

Wczesne, wiosenne słońce, które przebiło się właśnie przez chmurę, dodało mu otuchy. Otucha była rzeczą mu raczej obcą. Tak jak i słońce. Zdezorientowany, nerwowo przeszukał wzrokiem otoczenie. Nie zwalniał, szedł dziarskim tempem. Pierwsi amatorzy dogrzewania się w promieniach wiosny wyłonili się jak spod ziemi. Park był pełen różnego charakteru postaci. Ludzi i zwierząt. Młoda wrona, niewypierzona jeszcze, wystraszyła go swoim młodocianym, ale jakże głośnym "kra". Nastroszyła się jak pijany punk i rozpostarła skrzydła kiwając nerwowo otwartym dziobem, który był przytwierdzony do mniejszej od niego głowy. Romek przystanął zaskoczony. Nie mógł oderwać od ptaka wzroku. Zjawisko było dynamiczne i naturalne. O co jej może chodzić? Pewnie się boi, bo jestem większy i patrzę na nią z góry, pomyślał. Gdyby siedziała cicho to bym jej nie zauważył, mogła przykucnąć w trawie, przeszedłbym obok. A ona zachowywała się agresywnie, demonstrowała groźną w jej mniemaniu postawę i darła dzioba coraz głośniej, teraz piszcząc już bardziej niż kracząc. Romek przykucnął i z zaciekawieniem obserwował. Cicho malutka, nie ma się co bać, nic ci nie zrobię. Pisklę złożyło nagle skrzydła i skuliło się przy ziemi, a nad głową Promka rozległ się mocny trzepot, gwałtowny powiew przeczesał mu fryzurę, odruchowo zasłonił twarz. Zdeterminowany rodzic zatoczył krąg i szykował się do kolejnego ataku. Atak był skuteczny, bo intruz odwrócił wzrok od potomstwa i tyłem, asekurując twarz ramieniem oddalał się, zagrożenie zostało zażegnane. Spokojnie, już sobie idę, wyszeptał Romek wystraszony gwałtowną reakcją przyrody. Odszedł na bezpieczną odległość i z przyjemnością obserwował jak dorosły ptak ląduje tuż przy młodym i sugestywnie, szturchając je dziobem nakazuje odwrót i ukrycie się w klombie.

Krzewy były różowe od drobnych kwiatów pokrywających gałęzie szczelną powłoką, niby puchem. Drobniutkie kwiatuszki, jeden przy drugim, setki miniaturowych dzbanuszków, a każdy otoczony wiankiem jasnych włosków. Krzew wyglądał jakby przystroił się w różowy, moherowy sweterek. Moda w takim stylu musiałaby wywołać niesmak, ale przyrody nie potrafił posądzić o bezguście, ani próżność, ani uległość trendom.

Po coś się tak misternie przystroił krzaczku?, pomyślał Promek. Gruby trzmiel zabuczał w powietrzu i ociężale wylądował na różowym dywanie. Też był kudłaty i miał jaskrawe, żółte paski na czarnym odwłoku. Czarną trąbkę zagłębił w kwiatach i siedział prawie nieruchomo, kołysał się na wietrze razem z gałązkami. Przystroiłeś się dla trzmiela, dla pszczółek. Co za sprytna i piękna ozdoba, jakże funkcjonalna i niepróżna.

Widział coraz więcej i więcej. Zielony pluskwiak poruszył czułkami, zanim nieporadnie próbując pokonać sęk, ześliznął się na ziemię. Natychmiast pojawiły się mrówki. Jedna, potem kolejne. Obchodziły chrząszcza omiatając go czułkami. Bezczelnie łaziły nawet po nim. Wśród starych liści przebiegł rudy krocionóg. Wiosłując dziesiątkami odnóży wpełznął Promkowi pod podeszwę. Chłopak odskoczył odruchowo reagując na niegroźne zwierzątko.

Boże, cóż za różnorodność i przepych, przyłapał się Romek na zachwycie nad przyrodą. Jakież to wszystko niepowtarzalne i pasujące do siebie, i piękne, i zaskakujące. Któż mógłby coś takiego zaprojektować. Czy to, w ogóle możliwe? Dotknął kwiatów, w dotyku były zupełnie inne niż się spodziewał, sztywniejsze. Spłoszony trzmiel poderwał swoją grubą dupę i z trudem wzniósł się by zakotwiczyć rurkę gębową gdzieś dalej od wielkiego stwora o dziwnym zapachu. Nie, nie, to nie może być zaprogramowanym algorytmem. Jakiego komputera, i z jaką mocą obliczeniowa byłoby trzeba? To jest prawdziwe. Romek poczuł ulgę po raz kolejny. Tego było już za wiele. Nie chciał stracić swoich paradygmatów i wpaść w wątpliwość światopoglądu.

Już miał obrócić się na pięcie i pobiec byle dalej, kiedy usłyszał coś bardzo dziwnego. Jakby ktoś skradał się w klombie. Albo raczej energicznie grzebał. Mysz? Szczur? Co to może być? Przykucnął ponownie i zbliżył się do krzewu. Kiedy rozchylał gałęzie, dźwięk umilkł na chwilę, by pojawić się nieco dalej, gdzieś na lewo.

Zastygł w nasłuchiwaniu, a jego umysł korzystając z okazji podsumował wydarzenia dnia, dokonał ich oceny i planował najbliższą przyszłość, konstruując możliwe scenariusze rozwoju sytuacji. Zaczęło się od snu. Coś dziwnego śniło mu się nad ranem, nie pamiętał co, ale uczucie i nastrój pozostały na długo. Jeszcze było to w nim, jakby euforia, pobudzenie, zadowolenie, podniecenie. Mózg rekonstruował wydarzenia: Wstał przesądnie prawą nogą, podszedł do okna i przeciągnął się, obserwując podwórko oświetlone radośnie wiosennym słońcem. Człowiek, pewnie sąsiad, ziewając zasłonił usta dłonią. Zwisająca smycz oznaczała, że gdzieś w pobliżu należało się spodziewać srającego pupila.

Rzeczywiście wkrótce pojawił się czarny jamnik i ziewnął za przykładem swojego pana. Kłapnął zębami jakby coś połykając, a z pyska uleciał biały kłębek pary. Zimne jeszcze poranki, facet od psa dreptał w miejscu, bo mu się nie chciało butów zakładać i tak w kapciach wyszedł, ale szalik założył.

I odechciało się nagle Promkowi iść dziś do pracy. Może nie wstręt, ale opór przed siedzeniem w podziemiu pośród szumu serwerów i mrugającej świetlówki. Potrzebował dziś dyspensy od korporacyjnej pustelni i taką dyspensę miał w postaci skierowania na okresowe badanie.

Nastawił wodę na kawę i zabrał się do telefonowania. Najpierw do centrum medycznego, czy mają wolne terminy na dzisiaj. Czekając na połączenie wygrzebywał z plecaka kopertę ze skierowaniem. Mieli terminy wolne i na krew, i na siku, i na całą resztę, a na koniec do specjalisty medycyny pracy, i wszystko w jeden dzień uda się załatwić. Może nawet w dwie, trzy godziny. Dalej, trzeba ustawić zastępstwo. Ktoś na pewno czuwa w jednym z pozostałych punktów monitorowania.

Przypomniał sobie, jak sprawdzał wczoraj przed wyjściem, że wyświetlały gotowość wszystkie, choć tylko jeden był podpisany – jego punkt ….Plaza. Powinien pracować ten, co wczoraj był wygaszony. Zadzwonił do chłopaka, który miał tamtą serwerownię. Wszystko ok, chłopak był w pracy i potwierdził czujność i zgodę na zastępstwo. Powiedział coś jeszcze, że jest zaniepokojony tym co dzieje się w serwerowniach, że ci na górze to chyba potracili rozum, bo w dwóch pozostałych zamienili ludzi, takich jak oni administratorów, na aplikacje. I nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, który odkrył kolega, że to aplikacje są tzw. open sourcowe, czyli bezpłatne. Takie, które producent udostępnia do pobrania bez żadnych opłat i można ich używać sobie w domowej sieci. Nie można ich jednak używać w biznesie, wtedy powinno się kupić wersje biznesową. Nie kupili i są dwa aspekty tego faktu: Pierwszy, że jest to nielegalne, a drugi, że aplikacja nie nadaje się do obsłużenia tak dużych zasobów jak ich serwery. To przecież cały wewnętrzny ruch danych wielkich biurowców. Kolega żalił się i wymądrzał jednocześnie, jak to on się na tym nie zna, jak to i gdzie on nie administrował, i tak dalej. Promkowi nie chciało się tego słuchać, ale był koledze to winien, w końcu tamten zgodził się go zastąpić. Nawet jeśli była to zwykła kurtuazja, bo pewnie nic by się nie stało.

Niemniej sprawa była bardzo dziwna, nie można było zaprzeczyć. Pozostałych dwóch kolegów nie zwolniono z pracy, sami odeszli. Jeden założył jakiś własny interes, drugi dostał propozycje w innej branży, bo kształcił się w tamtym kierunku i to była jego pasja. Odeszli, a na ich miejsce zainstalowano tandetne aplikacje do monitorowania sieci. No i pojawiają się pytania, czy ich dwóch też chcą zamienić takimi aplikacjami oraz co się stanie z siecią pod nieobecność prawdziwych administratorów? Przecież to będzie musiało, prędzej czy później się wywalić, tak twierdził kolega.

Plotek było co niemiara nowych o firmie i Romek słuchał. Bo to przecież skandal i rzecz niezrozumiała, że tak na tych serwerowniach oszczędzają, a firma miała najlepsze notowania od wielu lat i ponoć została wykupiona przez giganta, który ma monopol na nową technologię przyszłości, na super nowoczesny system, oparty na sieciach neuronowych, który będzie nieliniowo analizował i kojarzył i uczył się w nieskończoność, na wzór działania ludzkiego mózgu. Jak to powiązać, jak to rozumieć? Do czego ten system będzie wykorzystany? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi. Jak tu żyć w takim chaosie i informacyjnym niedosycie? Taka niepewność losów to pewna frustracja i nerwica, i depresja. Przyznał rację koledze i poprosił o kontakt, jeśli tamten miałby jakieś nowe wieści.

***

Oczywiście „Promek” nie był przypadkiem. Ksywa. Pierwsza litera nazwiska i zdrobnienie imienia. Promek to też zdrobnienie. Od Prometeusza. Opowiedział mi to kiedyś. Szliśmy przez jakieś rondo. Chyba to największe w mieście, albo inne. Ruchu nie było, bo to niedziela. Jutro do pracy i się już nie szuka wrażeń. Bardziej wyciszenia i regeneracji. Nie Warszawa. Małe miasto, ale miasto. Do pracy wtedy chodził do jakiegoś urzędu, albo redakcji. Idziemy sennym krokiem przez to skrzyżowanie. Światło zielone i można. Na samym środku poczułem, że holenderskie zioło bierze nade mną górę. Płynąłem nad ziemią, nie czując nóg. Jego nie brało. Jakoś. A nie palił na co dzień. Powinien być bardziej podatny. I jednak nie. Sam zaproponował. Nigdy bym się przed nim nie wyrwał. Urzędnik, redaktor, nie pali. Nie, to nie. Jak kto chce. Nie wiem, może chciał mi zaimponować, albo zintegrować się bardziej. Albo czuł, że o tych sprawach to tylko ze mną. Od kolegi dostał, jak mówił, z Holandii dwa jointy. Wypytałem o szczegóły przedmiotów i zawyrokowałem w sobie, że to jakaś lipa musi być. Poszedł do mieszkania. Że przyniesie. 11 pięter z windą i ciepły wieczór. Lato. Czekam. Nie lubię takich akcji, gdy jest czekanie i wieczór i coś nielegalnego. Czekam. Przejeżdża Policja, potem długo nic i nagle z głębi osiedla wyłania się niepokojące, niskie dudnienie. Pojawiają się cztery światła. Opel calibra. Historia motoryzacji zachodniej, na nowo na polskich ulicach. To co było odpowiedzialne za potężne dudnienie, musiało zajmować większą część bagażnika. Kątem oka zobaczyłem załogę tego statku i ucieszyłem się, że jeździ też Policja. Chociaż, z drugiej strony... Idzie Promek. O takie coś mi dał – mówi wręczając mi jedną z dwóch plastikowych tutek. Zerkam. Zatyczka niebieska. Jak jednorazowy futerał na jointa. Takie mają? Nie wierzę i zbliżam do oczu. Napis na plastiku nie pozostawia wątpliwości: "Joint Pack", ciągle jednak myślę, że to żart. Odbezpieczam niebieskie i wyjmuję na dłoń pięknych kształtów skręta. Z plastykowym ustnikiem. Podnoszę wzrok na Promka, a ten radośnie mi oznajmia, że jeden to sobie zostawi, podnosi drugą tutkę, że spalimy teraz, bo wie, że ja lubię. Świetnie, mówię: Chcesz zacząć? Popatrzył krótko, jakby moje pytanie było zbędne i odpieczętował skręta. Papierosy to umiał palić. Palił więcej ode mnie. Dużo. Wziął tego jointa i traktował jak zwykłego peta. Zaciągał się krótko i często. Teraz wiem, że tym jednym skrętem można by upalić kompanię doświadczonych gandziarzy. Ale wtedy patrzyłem na jego zachłanność z niedowierzaniem. A może to jednak lipa i jakiś tymianek, albo od truskawek szypułki. Chyba zobaczył mój przerażony wzrok, bo oderwał się od zaciągania i podał mi skręta. Nie wygłupiałem się, dwa głębokie buchy miały mi wystarczyć, ale Promek nalegał. Że on przecież spalił połowę, i żebym nie wymiękał. Pół takiego jointa to wyczyn, bez względu w jakim stylu wypalony. Jak nie chcesz więcej, to schowaj sobie. Myślałem, że damy dziś jakiegoś czadu – mówi do mnie zniesmaczony moją powściągliwością w stosowaniu. On postawił. Gift. No i idziemy przez to skrzyżowanie. Rondo. Ja nie mam nóg, Promek idzie dziarsko. Chce się napić piwa. Na to się zgadzam. Ale – mówię – ja nie mam nóg. Nie martw się – odpowiada natychmiast. – To dla ciebie wyjątkowy moment. Ja czekam na taką chwilę, która ma nastąpić. Będę wtedy mógł się spełnić. Jako dający ludziom światło. Chwila nadejdzie i muszę być na nią gotowy. Żeby nie spieprzyć – mówił. – Prometeusz istniał naprawdę. I nie jest tylko mityczna postacią. On odradza się w prorokach.

On mówi, a ja tam stoję bez tych nóg. Trudna sytuacja. Na środku ronda. Ludzie wracają z kościoła, jest niedziela. Godzina była bardzo młoda i w nią mi się wtedy otworzył: – Babcia chciała żebym został księdzem. Może tylko ja tak myślałem jako dziecko? Bo babcia najpiękniej wyrażała się o księdzu. Chciałem być dla niej lepszy niż ksiądz. To kto? – Mówiąc to zrobił dramatyczną pauzę na odpalenie papierosa. – Samuel został przywołany przez boga, jak mówi pismo, a nie był gotowy. I tak dał radę. Pisze się jednak tylko o tych, co dali radę. Ilu było tych, co nie podołali wezwaniu? – W ekspresowym tempie spalił papierosa, zadeptał i biorąc mnie pod ramię naprowadził na jedynie wtedy słuszny kierunek: Viena Pub. Ale to było bardzo dawno temu, może to nawet i nieprawda.

***

Do centrum medycznego miał Romek całkiem niedaleko, cztery przystanki tramwajem. Można było też pójść skrótem przez park i taką drogę wybrał. Badania przebiegły sprawnie, ale godzinkę trzeba było czekać na wyniki i ten moment wykorzystał na spacer i rozmyślania.

Nagle Promek przerwał swoje podsumowanie dnia, bo to coś zaszeleściło, tym razem bardzo blisko. Coś się poruszyło, ptak. Czarny jak węgiel kos rozgrzebywał suche liście i dziobał łapiąc jakieś jedzonko tuż przed jego oczami. Chyba nie widział Romka, który zamarł w bezruchu, by nie spłoszyć ptaka. Kos poskikał mijając obserwatora i zniknął w gąszczu krzewów, w głębi klombu.

Odgłos grzebania został wyjaśniony, Romek uśmiechnął się zadowolony z niezwykłego spotkania. To jednak trudne jest do uwierzenia, żeby było sztucznie wygenerowane. Tyle elementów musi do siebie pasować, żeby ten świat w takiej formie pozostawał w równowadze. Wszystko jest ważne i unikalne i być może w nieskończoności kosmosu nigdzie więcej nie występuje taki układ, z tak idealnie zrównoważonymi warunkami. Tyle elementów musiało do siebie pasować, żeby było, jak jest. Kosmiczny zbieg okoliczności, że planeta jest wystarczająco blisko gwiazdy, by było na niej ciepło, ale nie nazbyt blisko, żeby promieniowanie nie było zabójcze. Planeta też jest wyjątkowa, ma grawitację, ma atmosferę, która chroni życie.

Z tych filozoficznych rozmyślań, wyrwał go przeraźliwy krzyk. Dziki i wściekły jak połączenie gwiżdżącego czajnika z dentystycznym wiertłem. Jednocześnie furkot i harmider. Promek wstał odruchowo i zobaczył chmurę piór unoszącą się nad klombem, po środku stało dziecko w puchatej kurtce i czapce z pomponem. Na ziemi szamotał się w konwulsjach kos. Chłopczyk z zaciętą miną i wypiekami na policzkach zamachnął się kolejny raz solidnym kijem, który złamał się wgniatając ciało ptaka w miękką, wilgotną glebę.

Promek nie pomyślał zbyt wiele i nie zachował zimnej krwi. Rzucił się na dziecko i wyrwał mu gałąź z rąk. Zrobił to tak gwałtownie, że wystraszył chłopca, który natychmiast się rozbeczał. Płacz był równie głośny jak okrzyk, który wydawał podczas ataku na kosa.

– Zamknij się bachorze wredny. Co zrobiłeś najlepszego? No, co? – Romek powstrzymywał się by nie potelepać gnojkiem, tak by zapamiętał, że zrobił coś strasznego. Stał nad nim z zaciśniętymi pięściami i to teraz on prawie że krzyczał.

– Co pan? – czujna na płacz pociechy matka pojawiła się błyskawicznie.

– Co? Niech pani zobaczy, co! To pani bachor? Pięknie go sobie pani wychowała. Ten potwór dla zabawy zabił kosa – Promek hamował wściekłość, a kobieta stała osłupiała, nie rozumiejąc, co się dzieje.

– Jakiego kosa, to zwykły ptak jest – dziecko błyskawicznie wykorzystało sposobność, by schronić się przy matce. Darło się teraz dziesięć razy głośniej, jakby ktoś obdzierał je ze skóry, choć nic mu się nie działo.

– Jak ma pani takiego sadystycznego bachora, to niech go pani pilnuje, albo na smyczy prowadza i najlepiej w kagańcu – nie żałował sobie Promek.

– Łapy przy sobie zboczeńcu jeden ty – kobieta nie pozostała dłużna, a instynkt podpowiedział jej najlepszy sposób ataku. – Wynoś się bydlaku bo wezwę policję, pedofilu ty. Cicho kochanie, nie płacz, ten zły pan nic ci już nie zrobi, nie bój się.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.