E-book
13.65
DOPÓKI ŻYJĘ…

Bezpłatny fragment - DOPÓKI ŻYJĘ…

Objętość:
54 str.
ISBN:
978-83-8104-105-8

Fot. Książę Roman Damian Eustachy Sanguszko — TARNOWSKI KURIER KULTURALNY, 29 lipca 2011

Dedykuję
Siostrzeńce Romie i mojej małej Ojczyźnie

1

„…miarka się przebrała. Niech się pan gotuje na najgorsze, książę”.


To był kolejny taki list. Od jakiegoś czasu książę Roman dostawał je bardzo często. Zwłaszcza po przewrocie lutowym w Petersburgu, czyli obecnym Piotrogrodzie. Tym razem jednak groźby wyglądały poważnie.


I co? Grozić śmiercią — komu? Czy przelęknie się śmierci ten, kto z nią już od dawna zaprzyjaźniony? Kto ma dziś ponad osiemdziesiąt lat, a przy tym jest taki jak on, książę Roman…


Jaka głupota. A przecież wcześniej uważał autorów pogróżek za rozumnych.


Jak najbardziej.


Oraz za największych zbrodniarzy.


Zbrodniarzy niewątpliwie, ale rozumnych. Najwidoczniej z czasem zgłupieli.


On był gotów na spotkanie śmierci. I to od dawna. Jeszcze jak gotów. Już będąc w gwardii carskiej mógł, na przykład, sto razy spaść z konia, przetrącić kark. Ileż było takich sytuacji, również w czasach pokoju. Gorzej niż umrzeć, — zostać sparaliżowanym, kompletnie, jak jego kolega i przyjaciel, kapitan Paweł Lipski. A nie został.


Jego czas bowiem jeszcze nie nadszedł.


Czyli co, teraz nadszedł. Kapitan Lipski spadł z konia na ćwiczeniach, złamał szyję i został sparaliżowany mając 28 lat. Zmarł po niecałym roku.


A on, książę Roman?


85 lat. Bogu dzięki.


Książę pogłaskał białą brodę z wyraźnym zadowoleniem. Z szuflady czarnego, dębowego stołu wyjął pudełko z zapałkami, drugą ręką podniósł list z pogróżkami. Wstał z fotela z takiegoż samego czarnego dębu, meble jeszcze po wujku, też Romanie i też księciu. Podszedł do wygasłego kominka — ogrzewanie zbędne, przecież to koniec maja. Potarł długą szwedzką zapałkę o pudełko i przytknął do szarej kartki papieru z drukiem maszyny do pisania marki Remington. Płonący papier poleciał na dno kominka z karpackiego kamienia, osmalając go smużką dymu. W parę chwil po pogróżkach pozostała garstka szarego popiołu.


…I po sprawie! —


— powiedział, śmiejąc się głośno.


Spojrzał na ścianę przed sobą. Wisiał na niej wyjątkowo piękny portret cara Aleksandra II. Prezent od tego, kto na portrecie. I od tego który też otrzymywał pogróżki. Dalsze wydarzenia pokazały, że nie na darmo. Tyle zamachów. I śmierć… Można powiedzieć że męczeńska. Jakby nie był katem Powstania Styczniowego…


Usłyszał pukanie do drzwi.

2

— Wejdź, Ewuniu.


Do gabinetu weszła niewysoka dziewczyna, w skromnej, czarnej sukience. Śliczna twarz, wielkie szare oczy. Na plecy spływał jasny warkocz z wplecioną brązową kokardką.


— Może posprzątać w gabinecie, ojcze?


Ewa była przybraną córką księcia, co nie przeszkadzało obojgu w wielkiej wzajemnej sympatii i przywiązaniu. Byli sobie bliżsi, niż niejeden rodzic z dzieckiem połączeni więzami krwi.

Owszem, spierali się często, nawet ostro, mimo posłuszeństwa, i pokory przybranej córki, ubogiej ale przecież szlachcianki.


Książę powszechnie uważany był za despotę, również domowego. To bardzo oburzało Ewę. Rzeczywiście, charakter księcia daleki był od cukrowego, ale jego wybryki były raczej wybrykami dziwaka, a nie despoty. Dlatego też Ewa nie nabierała się na pozory i nie bez racji uważała, że surowy wygląd jej ojca, intonacja głosu jak na placu wojskowym — to nic więcej niż kaprysy szlachcica ekscentryka.


A uściślając: starego szlachcica dziwaka.


Miał też reputację skąpca. Tak, przy wielkim bogactwie żadnego grosza nie marnował i nie przepuszczał. Tylko nieroby marnują, a on nim nie był nigdy. W młodości również nie był żadnym lwem świeckim bądź salonowym. Od zarządzających majątkiem wymagał rozliczenia z każdego wydanego grosza, i uzasadnienia na co został wydany. Jednocześnie każdy w tych okolicach wiedział, że nie ma prośby czy potrzeby, jakiej odmówiłby książę Roman, gdy dotyczyła spraw poważnych. Wysyłanie na studia do Warszawy, Krakowa, Petersburga czy Moskwy zdolnego lecz biednego chłopaka, finansowanie leczenia ubogich mieszkańców, opłacenie pogrzebu, i inne życiowe wsparcie nie należały do rzadkości — książę pożyczał i nie nalegał, jeśli dłużnik był nie w stanie oddać w umówionym terminie. A bywało i tak: wrzucał weksle dłużne do kominka ze słowami:


— Chce pan (pani) oddać, a ja nie chcę wziąć.


Taki to był stary dziwak.


Zdarzało mu się wpadać w gniew, lecz krzyczał rzadko, choć, co prawda miał język-brzytwę. I to było dużo gorsze niż krzyk. Gniew szybko się kończył, książę składał przeprosiny, niezależnie od tego kto był obiektem gniewu i ofiarą zabójczego języka, chłop obrządzający konie w stajni czy jego ukochana Ewunia. Ta ostatnia wycierała łzy i niezmiennie przebaczała. Wiedziała przecież, że któregoś ranka będzie na nią czekał pod poduszką cudny pierścionek z lwowskiej czy krakowskiej jubilerni czy jeszcze jakakolwiek inna niespodzianka, wywołująca dziewczęcą radość.


Czyli: mea maxima culpa.


Teraz na twarzy ojca Ewunia nie widziała nawet śladu gniewu czy niezadowolenia. Głębokie spojrzenie jego oczu promieniowało w tym momencie nie tylko miłością. Też czymś jeszcze, czego dziewczyna nie potrafiła nazwać.


— Dobry pomysł. Poproś Helę, niech dokładnie posprząta.


Hela była zwykłą pokojówką. Ale to „poproś” było typowym. Towarzyszył tym słowom taki uśmiech, jakim tylko książę Roman mógł obdarzyć.


Uśmiech mędrca.


Tak to nazywała Ewunia. Na własny użytek.


— Może jednak mi pan pozwoli, ojcze?


Książę skinął siwą brodą. Za brodą chował się uśmiech, który promieniował z ciemno-zielonych oczu.


— No, jeżeli sobie życzysz. A ja pójdę na spacer. Zabiorę z sobą Patroklesa, cały czas szczeka, nie może się doprosić.


Podszedł do córki, ucałował jasne włoski i wyszedł przez wysokie drzwi z czerwonego drzewa.

3

Pies myśliwski, trzylatek Patrokles biegł u prawej nogi, wesoło kręcił księżycopodobnym ogonem. Biały, w jasno-brązowe plamki, giętki i szybki jak strzała, Patrokles wąchał wiosenne powietrze czarnym lśniącym nosem na końcu długiej wąskiej mordki, strzygąc uszami. On rozumiał, że czas jednak nie na polowanie, i nie trzeba gonić zająca, klucząc za nim po polu, albo między drzewami. Czy szukać w lesie nory odwiecznego wroga tego pierwszego, lisa. Wszystko jedno, jego wąskie ciało na nieprawdopodobnie długich łapach mknęło do przodu, raptem zatrzymywało się, jak za naciśnięciem hamulca i zrównywało z prawą nogą gospodarza. Na obroży błyszczał metalowy medalik z inicjałami księcia.


Szli starą aleją lip, pamiętających jego wujka Romana Stanisława. Był on powstańcem Listopadowym, pieszo wyruszył na Sybir, zakuty w ciężkie żelazne kajdany z łaski batiuszki cara Mikołaja I. Czternaście lat piekielnych prac w tajgach, kopalniach i zesłania na Kaukazie tylko dodały wujkowi Romanowi uporu i odporności. Powrócił do rodzinnego miasteczka, i zaczął od zera. Ocalałe kontakty z Petersburga pozwoliły zachować to co pozostało z magnackiego mienia. Pracował dniami i nocami, lżej przecież niż w kopalni i za więziennym murem. Fabryka sukna, trzy fabryki papieru, stajnie z rasowymi końmi angielskimi, zakład leczenia kumysem, odbudowany rodzinny pałacyk — tylko część dóbr… Ale poza tą częścią, coś jeszcze pozostawił na ziemi buntownik, więzień i budowniczy.


W zabytkowej lipowej alei „to coś” zachowało się i żyło. Słoneczny majowy dzień nie był zasługą wujka Romana Stanisława. Także lekki łagodny wiaterek znad rzeczki, którą ukraińscy mieszkańcy nazywali Kaczką, nie był przekazany w spadku, czy stworzony przez wuja, ani kogokolwiek z ich rodu. Nawiasem mówiąc, właśnie do stryja buntownika był podobny obecny właściciel majątku bardziej niż do swego ojca księcia Władysława — przede wszystkim upodobaniem do dziwactw. Bo nie z powstańczych cnót.


Cień ze starych pyszniących się rozłożystymi koronami lip, szum liści, zapach rozkwitających kwiatów na pałacowych gazonach. I coś jeszcze, niewyczuwalne węchem ani odbierane wzrokiem. Wymykające się zmysłom. Wszystko to nie z księżyca spadło. To pozostawił wujek jemu, i wszystkim w tej okolicy. Książę Roman znał to dokładnie, jak Ojcze Nasz i własne imię.


Wszędzie w obcych stronach tęsknił książę za tymi lipami, dębami, za słynącymi z „sosen sanguszowskich” Podolem i Wołyniem.


To była jego duma, ten znak, jaki on, potomek wielkiej polsko-litewskiej szlachty, miał pozostawić po sobie na tej pięknej ziemi. Konie arabskie też były jego dumą. No, ale jaki tam jest ten wiek koński i czy będzie atrakcyjne dla potomków to hodowanie koni. A te lipy, sosny, to powietrze, — ot, to już nigdy nie ma zniknąć. Powietrze do niego nie należy, ziemia to przedmiot sporów, a co wartych, pokazała ta wojenka o Ostróg, jaką rozstrzygnął ruski zaborca.


A to co zrobiono na tej ziemi, — ot, to pozostanie. Niech nawet nie zawsze materialnie. Pamięć rzecz najsilniejsza. Tak, nie każdy pamięta. Lecz tego i nie trzeba. Kustosze pamięci byli, są i będą. A póki oni są, nic nie przechodzi na marne. Ani dzieła rąk, ani owoce myśli, ani bicie serc, jakie niby zamilkły. To się tylko tak wydaje.


Pamięć. Ona czuwa, budzi, przechowuje. Również broni.


Tak myślał stary książę, idąc aleją także starych lip.


Już sama ta myśl była czymś z dodatkowego dziedzictwa stryja imiennika.


I czyżby tylko jego…


W oddali książę zauważył na drodze chłopską furę, jaką szybko niosła para koni, szary i czarny. Fura pozostawiała za sobą wznoszące się słupy żółtego piaszczystego pyłu.

4

Szary koń…


Ależ wspomnienie.


W młodości był on oficerem carskiej konnej gwardii, „kawalergardów”, za Aleksandra II. W wigilię świąt Wielkanocy według prawosławnego kalendarza, do ich pułku przyjechał car. Nie był gościem wyjątkowym, lubił odwiedzać pułk, a zwłaszcza stajnie ze starannie wyselekcjonowanymi, rasowymi końmi. Ot, i trafił na szarego konia z jakąś czarną plamą na grzbiecie. Niewielką, ale jednak plamą.


Car podszedł do konia, zdjął białą rękawicę i potarł plamę palcem. Spojrzał na palec, na którym pozostał czarny ślad. Nie wiadomo skąd był ten ślad i ta plama, ale jego majestat raczył się rozgniewać, i to bardzo.


Rozkazał ustawić wszystkich oficerów w szereg, stanął przed nimi i gniewnie krzyknął:


— Który jest dziś oficerem dyżurnym?!


Dyżurnym oficerem dzisiaj był młodzieniec, podporucznik Lamin. Stał w szeregu blady jak śmierć, drżał, prawie gotów był się rozpłakać. Ale nagle z rzędu, zrobiwszy przepisowe dwa kroki do przodu, wyszedł inny oficer. Stanąwszy na baczność, odsalutował i dziarsko zameldował:


— Wasz imperatorski majestat! Rotmistrz Sanguszko!


Rotmistrz Sanguszko wiedziony ludzkimi uczuciami, ochraniał jak mógł biednego chłopaka, który do pułku trafił niecały miesiąc temu. Nie radził sobie niedorajda na służbie, widać było, że to nie jego powołanie, toteż szybko został „chłopcem do bicia” dowódców szwadronu, oraz pułku. Roman Sanguszko jako jedyny okazywał litość i współczucie niedołędze. No i proszę, jak w sam raz na jego dyżurze… Raz przegapił plamę na końskim grzbiecie, przez brak doświadczenia i niedołęstwo, no i koniec kariery, jaka nawet jeszcze się nie zaczęła.


Car wyglądał jak gradowa chmura. Szara husarska węgierka ze złotymi sznurami na piersi i szytym wenzelem na rękawach była tłem dla czerwonej z gniewu twarzy. Poruszał pysznymi wąsami i bakenbardami jak złośliwy kot.


— Cóż za hańba, rotmistrzu!.. —


— ale najwidoczniej coś cara „tknęło”, gdyż chwilę pomilczał i już mniej groźnie odezwał się:


— A teraz! Niech wyjdzie na środek prawdziwy dyżurny oficer.


Lamin jak automat opuścił szereg. Odsalutował drżącą ręką i słabym głosikiem zaczął meldować:


— Wasz imperatorski majestat…


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.