Domyśl się- jak często wypowiadasz to zdanie?
Powstały setki gifów i sarkastycznych obrazków w internecie, pokazujących jak często stosujemy komunikację ”domyśl się” w stosunku do tego czy innego gatunku.
A gdybym dzisiaj zdradziła tajemnicę szkolenia psów, która opiera się jedynie na umiejętnym wykorzystaniu i czasowym wykluczeniu zasady “domyśl się”?
Obstawiam, że wydaje Ci się to niemożliwe, jednak prawdą jest, że jeśli wyłączysz to jedno zdanie z dialogu z twoim psem to jesteś na wygranej pozycji.
Właśnie przestałaś potrzebować jakiegokolwiek trenera zwierzęcego, psiego, behawiorysty czy zoopsychologa w swoim życiu.
Czym tak naprawdę jest ideologia “domyśl się”?
Domyśl się to nic innego jak nakazanie jednostce (która nie zna naszego języka oraz nie rozumie przekazu emocjonalnego jaki dzień po dniu wprowadzamy do jej życia) wykonywania poleceń i komunikowania się z nami. Chcesz aby twój pies był posłuszny i każesz mu domyślać się co znaczą słowa, które wypowiadasz.
Wstęp
Droga Przewodniczko.
Mimo tytułu, który nadałam tej pozycji nie jest ona, i nie miała być, obciążająca i krytyczna dla Ciebie.
Świat szkoleń psów jeszcze niedawno był zdominowany przez mężczyzn. Sama pamiętam swoje początki w tym świcie- trenerami byli przewodnicy psów służbowych, najczęściej policyjnych, którzy dyscyplinę i nakierowanie na cel mieli w małym palcu.
Byli skoncentrowani na zadaniu. Osiągali swoje cele.
Podziwiałam ich, a jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że nie wszystko jest możliwe do osiągnięcia przeze mnie, jeśli będę opierać się na ich metodach szkoleniowych i planach działania.
Bałam się, że stracę siebie i stanę się kimś innym- kimś kto będzie widział tylko cel.
Gdy zaczynałam było niewiele kobiet w branży szkoleniowej. Nie było poradników dostosowanych do nas, płci pięknej i jednocześnie niezmiernie skomplikowanej.
Problemy, które pojawiały się na moich treningach były wyśmiewane przez mojego trenera. Nie rozumiał ich, bo nigdy ich nie doświadczył.
Z takim niezrozumieniem spotykałam się wielokrotnie w swoim rozwoju jako przewodniczka, czy później- jako trenerka.
Pomysł, aby obserwować różnice w podejściu do szkolenia między kobietami i mężczyznami, pojawił się razem z moją wspaniałą sunią Almą. Gdy rozpoczęłam pracę z tym biszkoptowym szczęściem, zdałam sobie po raz pierwszy sprawę z różnic w sposobie pracy ze zwierzętami między mną, a moimi kolegami z branży.
Obserwacje z tego okresu są fundamentem tej książki. Dopiero po trzynastu latach odważyłam się je podsumować i podzielić się nimi z Wami.
Trudności w wydaniu tej książki rozpoczęły się już na samym początku mojej pracy. Gdy próbowałam powiedzieć mojemu mężowi o ideologii “domyśl się” i problemach kobiet w szkoleniu, za każdym razem przekręcał dziwnie głowę i gdy pierwszy człon naszego tytułowego stwierdzenia wybrzmiewał… on po prostu zasypiał. Jego mózg działał tak, jakby eliminował z wypowiedzi frazę “domyśl się”.
“Domyśl się” to stwierdzenie, które pokazuje, że chciałybyśmy aby cały świat myślał dokładnie tak samo jak my. Przynajmniej tak jest to odbierane przez mężczyzn. Mało kto zwraca uwagę na formę obronną, a nie raz na przekaz emocjonalny tego stwierdzenia. Co naprawdę kryje się pod tym magicznym “domyśl się?”
Domyślanie się jest niemożliwe. To co myślimy my jest nasze- prywatne, intymne.
Nasz mózg jest wspaniałą maszyną, która pozwala nam, kobietom być często kilka kroków do przodu w stosunku do reszty świata. Jesteśmy mistrzyniami multitaskingu- umiejętności zajmowania się kilkoma sprawami jednocześnie. Nasz mózg pracuje na zupełnie innych obrotach, niż mózgi innych otaczających nas istot.
Mimo tego, że jestem zakochana w płci męskiej- jestem żoną najlepszego Męża, matką najwspanialszego Syna, córką wspaniałego Ojca i siostrą niezwykle inteligentnego Brata- to zdaje sobie sprawę z tego, że praca mojego mózgu jest zupełnie inna i bardziej złożona niż ich.
Wbrew pozorom mózg męski pracuje bardziej jak mózg zwierzęcia. To wspaniałe, jak szybko potrafią podejmować decyzje, szybko rozwiązywać techniczne problemy (obyśmy tylko nie przypominały im co pół roku), jak szybko realizują… jeden cel jednocześnie.
Mój mąż jest wspaniałym człowiekiem. Gdyby nie On nie powstała by moja szkoła dla właścicieli zwierząt, nie miałabym pewnie Torpedy w domu, czy nie poszłabym po urodzeniu dzieci na kolejne kursy doszkalające. Dzięki temu, że jesteśmy w stanie rozmawiać, a Wojtek chce mnie wspierać, jestem w stanie wykorzystać pełnię swoich możliwości.
Jednak… Wojtek jest mężczyzną. Kocham to i jednocześnie nie znoszę tego. Gdy ma do zrobienia pranie, to jest w stanie zając się jedynie tym- nie da rady rozmawiać ze mną w tym czasie, czy opiekować się jednocześnie dziećmi. Gdy opiekuje się dziećmi, to nie da rady jednocześnie przygotować obiadu, czy pozmywać naczyń- jeden cel na raz.
Drogie Przewodniczki, które jesteście Mamami.. Dobrze wiecie, że dla Nas byłoby to możliwe, a wręcz… naturalne.
Gdy zostajesz Mamą świat wymaga od Ciebie, byś ogarnęła wszystkie sprawy nie szukając pomocy. Musisz jednocześnie prać, sprzątać, pracować, zajmować się dzieckiem i odczytywać sygnały, które wysyła nieme niemowlę.
Niemowlę, które nie powie, że jest głodne. Musisz to wszystko umieć odczytać, jednocześnie odpowiadając na wiadomości, kontaktując się ze światem, odbierając kurierów, robiąc zakupy…
Świat się nie zatrzyma… Wszystko trzeba zrobić, prawda?
I wiecie co jest najdziwniejsze? Że dajemy sobie z tym radę. I przy tym często mamy do siebie pretensję, że z listy na której było do zrobienia ponad sto różnych rzeczy… zrobiłyśmy tylko połowę.
Większość swojego życia pracowałam z mężczyznami. Mój poziom emocjonalności i multitaskig, na który pozwala mi mój mózg, usprawniał pracę zespołu. Było mi łatwiej nawiązywać kontakty czy prosić o pomoc. Mężczyźni byli głównie zadaniowcami. Potrafili poświęcić się jednemu zadaniu w 100%, wykonać je perfekcyjnie w terminie i rewelacyjnie trzymali się grafików. Jednak gdy pojawiał się problem, który musiał połączyć kilka elementów w jeden, mężczyźni z różnych działów schodzili się aby go obgadać i znaleźć rozwiązanie.
Gdy skoncentrowałam się na rozwoju jako trener zwierzęcy odkryłam, że mózg zwierząt, z którymi pracuję jest mózgiem zadaniowym. Jeżeli postawię zbyt wiele zadań jednocześnie przed danym zwierzęciem to ono nie podejmie ze mną współpracy, a jeżeli do tego dorzucę moją dawkę emocji, to zwierzę zacznie się frustrować.
Zasadę “domyśl się” można świadomie wykorzystać jako dobrą zabawę bądź sposób na podniesienie pewności siebie u zwierząt. Jednak poskutkuje ona jedynie w sytuacji gdy robimy to świadomie, wiedząc jakie mogą być konsekwencje danej zabawy. Ale o tym porozmawiamy w dalszym rozdziale.
Testy “domyśl się”
Mój koń nie skręca w lewo
Pierwszy test, który wykonałam został przeprowadzony długo przed tym, zanim w ogóle pomyślałam o ideologii “domyśl się”.
Jestem koniarą. Uwielbiam konie. Kocham te zwierzęta nad życie. Wiele lat temu miałam zaszczyt opiekować się koniem o imieniu Arab- nie należy go mylić z końmi czystej krwi arabskiej, ponieważ ten, o którym mówię miał 1,88 metra w kłębie i był rudym chuliganem. Kochałam tego konia jak żadnego innego. Arab został bardzo szybko ujeżdżony przez poprzednich właścicieli. Miał nawyk stawiania się, dyktowania własnych warunków, bardzo szybko czuł się zagrożony, przez co błyskawicznie nauczył się bronić.
Jego cechą szczególną było to, że nie skręcał w lewo.
Byłam wtedy jeszcze nastolatką. Nie za wiele wiedziałam o szkoleniu koni. Na tamtym etapie świadoma praca z koniem z ziemi czy z siodła była dla mnie jeszcze czarną magią. Jeździć potrafiłam. Nurty szkolenia koni w inny sposób niż z siodła nie były wtedy popularne. Nie było wtedy dostępu do wielu seminariów, szkoleń online czy szkoleń stacjonarnych, na których moglibyśmy uczyć się pozytywnych metod pracy z końmi.
Arab nie skręcał w lewo. Była to największa jego wada. Aby skręcić w odpowiednim kierunku musiałam zrobić voltę w prawą stronę następnie ustawić łeb konia dokładnie w tym kierunku, w którym chciałam jechać i gdy byłam bliska celu- wyjść z volty. Gdy ten zabieg nie udał się za pierwszym razem musiałam kręciłam bączki do momentu trafienia w cel. Arab mówił nie i koniec. Koń był lonżowany w obie strony, jednak nic nie zmieniało tego, że w momencie w którym jeździec siedział w siodle, on zapominał, że w lewo można iść.
Po pół roku ciągłej volty w prawo stwierdziłam, że tak dalej się nie da. Czułam się dziwnie, gdy inni jeźdźcy musieli czekać, aż mój koń się odpowiednio ustawi. Frustrowałam się. Denerwowałam się. Było mi głupio i potrafiłam odstawić konia do stajni w trakcie pracy bo… było mi wstyd.
„Jeśli nie nauczę Araba skręcać w lewo to nigdy więcej nie usiądę na jego grzbiecie i nie wyjadę na nasze ukochane tereny!!!”
Miałam tylko jeden cel. Koń musi skręcać łeb w lewą stronę. Wyszukałam różne techniki, które mogły zadziałać na Araba- od specjalistycznego sprzętu i różnych rodzajów treningu, do których miałam w tamtym etapie dostęp po konsultacje z innymi jeźdźcami… Jednak żadna z tych technik nie pomogła mi w rozwiązaniu problemu.
Pomogło mi jabłko. I obserwacja.
Pracę z Arabem zaczęłam na padoku bez uprzęży- miał na sobie jedynie kantar. Za każdym razem gdy stałam przy jego lewym boku, a on odwracał głowę w moim kierunku- dostawał jabłko.
W pewnym momencie, aby przyśpieszyć proces dostania się do smakołyku, zaczął obracać się w lewą stronę, tak, aby pyskiem znajdować się w pozycji frontalnej do mnie.
W kolejnym etapie siedziałam na grzbiecie konia na oklep i wydawałam jabłka za każde odwrócenie głowy w lewo. Czasem delikatnie ciągnęłam za uwiąz, żeby koń poczuł, że chcę, aby obracał łeb.
Na początku spinał się i odwracał łeb w prawo, jednak dość szybko zaczął łączyć fakty- kiedy pracowałam uwiązem to pojawiał się smakołyk- czyli warto było zaryzykować.
Ostatnim etapem było założenie na konia osprzętu i próba pracy na wodzy. Tym razem smakołyk pojawiał się raz z lewej, raz z prawej strony. Do dziś niektórzy wspominają jak głupio wyglądałam w butach z doszytymi jabłkami.
Zanim doszliśmy do etapu wyjazdów teren i swobodnego skręcania w lewą stronę na rozwidleniach dróg, przewinęło się oczywiście dużo więcej ćwiczeń i testów. Jednak jedno było wspólne- nagroda po skręcie w lewo.
Pamiętam pierwszy teren po całej naszej pracy- gdy pojechaliśmy grupą i Arab szedł jako koń czołowy. Skręcał.
Nieświadomie zrobiłam wtedy to, czego obecnie uczę swoich kursantów- nie kazałam mu się domyślać o co mi chodzi, a jasno mu pokazałam czego od niego chce i dokładnie to zachowanie wzmacniałam.
Swoją drogą… dopiero później odkryłam dlaczego Arab nie chciał skręcać w lewo.
Zanim zaczęłam na nim jeździć, służył do oprowadzania na nim dzieci. Osoba, która prowadziła go za wodze stała po lewej stronie, a z prawej sadzano dziecko na jego grzbiecie.
Za każdym razem, gdy Arab odwracał się w stronę osoby, która go prowadziła… dostawał w pysk. Więc w końcu przestał się obracać.
Drugi test. 90 słów
Drugim testem była praca z Almą.
Część z Was wie, że Alma nie przyjechała do mnie w dobrym stanie. Była bardzo lękliwa- wykazywała pełne spektrum zachowań z zakresu agresji lękowej. Do tej pory mam dzięki niej piękną bliznę na łydce. Kiedyś przestraszyła się czegoś i wgryzła się w pierwszą rzecz, która znalazła się w tym momencie najbliżej jej pyska. Była to właśnie moja łydka.
Alma przyjechała do mnie już jako dorosły pies, z którym wcześniej niewiele było robione. Nie tylko nie miała nawyku czytania człowieka, ale ten nawyk był jej po prostu zbędny. Byłam czymś co po prostu jest i wydaje pożywienie, a poza tym najlepiej, żebym nie mieszała się zbytnio do jej życia. Alma wolała być pozostawiona sama sobie.
Razem z Almą osiągnęłyśmy bardzo dużo.Nasza relacja jest czymś czego boję się, że nigdy więcej nie doświadczę w psim świecie. Czytamy się do dzisiaj obie- ona jest w stanie odczytać każdą moją reakcję, każdy mój stan, a ja czytam z niej jak z otwartej książki.
Alma jest obecnie starą, głuchą, prawie ślepą suką, która w dalszym ciągu ma magiczną więź ze mną.
Wszystko zaczęło się od projektu dziewięćdziesięciu słów.
Alma słuchać nie chciała. Nie miała zbyt dobrych skojarzeń z rasą ludzką ale widziałam, że obserwowała to, w jaki sposób podchodzi do mnie reszta moich psów. Ciekawiło ją to choć zupełnie tego nie rozumiała. Chciałam dać jej szansę na nawiązanie więzi ze mną. Lubię projekty długoterminowe. Należę do tych osób, które lubią sam proces nauki, a nie tylko osiąganie sukcesu. Dlatego wypisałam na kartce dziewięćdziesiąt słów, których znaczenia chciałam nauczyć Almę. Dawałam sobie na każde słowo dzień lub dwa. Nie uczyłam więcej niż jednego słowa na raz.
Pierwszym ćwiczeniem, od którego zaczęłam była komenda kontaktów wzrokowego. Za każdym razem kiedy na słowo “Alma” mój pies choć przez sekundę się na mnie spojrzał- dostawał smakołyk.
Za każdym razem, gdy mogłam skreślić z listy kolejne słowo, czułam, że wygrałam główną nagrodę w loterii.
Z każdym kolejnym treningiem Alma coraz lepiej potrafiła rozróżniać moje emocje.
W trakcie pierwszego treningu, w momencie, w którym się roześmiałam, Alma odeszła ode mnie i zaczęła szarpać, gryźć i rozwalać swoją przytulankę. Nie była gotowa na ten poziom emocji, który jej zafundowałam. Myślała, że moje emocje są czymś złym, za co może zostać ukarana. Gdy było ich zbyt wiele, jedyne co była w stanie zrobić to uciec ode mnie i rozładować emocje na kolejnym misiu/meblu/drzewie.
Po stu dwudziestu lub stu osiemdziesięciu dniach treningów (po tylu latach nie jestem już pewna, wiem jednak, że minęło mniej niż pół roku) Alma potrafiła nagradzać się sama moją radością za wykonanie ćwiczenia. Przeszliśmy z punktu “pies mnie nie rozumie” do etapu “pies rozumie mnie szybciej, niż ja rozumiem sama siebie”. Praca z Almą była pracą niezwykle budującą, chociaż niezwykle trudną. Każdy nasz dzień w pierwszym etapie treningu był bezustanną kontrolą emocji moich i mojego psa, jak również próbą utrzymywania najbardziej czytelnych sygnałów jakie jestem w stanie wydawać.
Do dziś w dialogu z Almą smaczki czy zabawka są drugorzędną formą nagrody. Dla niej najważniejsze jest wywołanie radości z pokazania, że rozumie o co mi chodzi.
To co najbardziej mi pomogło w pracy z Almą to zablokowanie “domyśl się”.
Jeśli widziałam, że mój pies nie czuje się komfortowo, zaczyna się gubić w pracy i nie wie, w którą stronę pójść to stałam przy niej, aby umiejętnie ją nakierować na wykonanie zadania. Czasem obniżałam poprzeczkę w ćwiczeniu, innym razem proponowałam wspólną zabawę, czy naprowadzałam ją na właściwe rozwiązanie. Każdy jej sukces budował naszą więź i możliwość bardziej zaawansowanego dialogu.
Dziewięćdziesiąt słów- zaczynając od prostych jak imię psa czy komenda “dobrze”, kończąc na rozróżnieniu przedmiotów takich jak telefon, klucze, torba, czy pranie.
Zapewnienie jej wsparcia i dostosowanie swojego poziomu emocjonalnego do potrzeb mojego zwierzęcia pozwoliło nam na zbudowanie więzi, która procentowała przez wszystkie wspólne lata życia. Działało to w obie strony- nie tylko Alma mogła na mnie polegać, ale również ja mogłam polegać na niej. Ilość sytuacji, w których to Alma podejmowała decyzję, a ja się z nią zgadzałam idzie w setki. Jednocześnie w sytuacjach stresowych, które wynikają z mojego środowiska, czyli miasta (natężone skupiska ludzi, autobusy, wszędzie tam, gdzie wprowadzałam Almę do świata ludzi) to ona czekała, aż ja podejmę dobrą dla nas decyzję. Dzięki temu, że mi zaufała, potrafiła oddać mi kontrolę, a przez to sama czuła się pewniej.
W naszej relacji stwierdzenie “domyśl się” zamieniłyśmy na “chodź, pokażę Ci”.
Nikon i Canon -gdzie jest piłeczka?
Nikon i Canon były dwoma szczurami, od których zaczęła się moja przygoda z gryzoniami. Wzięłam je od właścicielki, która musiała zmienić miejsce zamieszkania, a właściciele nowego lokum nie zgadzali się na zwierzęta.
Z mojego życia ze szczurami opiszę Wam tylko jedną rzecz, którą z nimi wypracowałam. Nie wzięłam ich po to, aby je szkolić, ale żeby oswoić się z ich łysymi ogonami. Nie chciałam ich szkolić, jednak skoro chce dać zwierzętom wolność i możliwość poruszania się nie tylko w klatce, to niektóre rzeczy po prostu muszą zostać przećwiczone. Chłopaki miały tendencję do wrzucania swoich gryzoniowych zabawek pod moją komodę. Była to komoda z taką kłopotliwą szczeliną od podłogi, w którą nie wchodził nawet odkurzacz, nie wspominając już o miotle. Szczur się tam mieścił, narzędzia do sprzątania już nie bardzo. Przeszkadzało mi to bo szczurze zabawki szybko się brudzą, dodatkowo co chwilę musiałam dokupować nowe, które szybko ginęły pod komodą.
Wyciągnijcie to wszystko spod komody!
To był jedyny cel jaki miałam w treningu z Nikonem i Canonem. Oczywiście jak to u mnie- zwierzaki potrafiły reagować na swoje imię, przechodziły na komendę, ale w ich pracy zależało mi tylko na tym, żeby zabawki nie lądowały nieustannie pod komodą.
Gdybym zaczęła wrzeszczeć na moje szczury albo wyrzucać im emocjonalnie co od nich chce, w życiu nie osiągnęłabym sukcesu w tej kwestii.
Musiałam dojść do tego, co satysfakcjonowałoby mnie w ich zachowaniu.
Czy NIE wrzucanie piłeczek pod komodę byłoby rozwiązaniem?
Nie, ponieważ czasami nawet moja skarpetka potrafiła się tam zaklinować.
A może zabezpieczenie tej dziury poprzez włożenie tam kawałka tkaniny?
To również nie było najlepszym rozwiązaniem, jako że mieszkam blisko rzeki więc ściany muszą mieć możliwość oddychania. Dodatkowo po prostu nie wyglądałoby to dobrze.
Jedynym rozwiązaniem, które przyszło mi do głowy było nauczenie aportu moich szczurów tak, aby wyciągały spod komody wszystko co się tam znajdzie.
Zaczęłam od nauki aportu.
Gdy szczur przynosił mi swoją zabawkę wydawałam mu smakołyk. W przypadku Nikona był to twarożek, natomiast Canon wolał suszone mączniki. Za każdym razem, gdy mówiłam hasło “aport” chciałam, żeby szczur przyniósł mi swoją zabawkę.
Zadziałało.
Gdy ten etap mieliśmy zaliczony, zaczęłam celowo wrzucać ich zabawkę pod komodę.
Na początku tak, żeby wystarczyło tylko włożyć łyżkę, aby ją wyciągnąć. Z czasem coraz głębiej. Połączyłam hasło “aport” z hasłem “szafka”. Gdy wrzucałam aport pod szafkę dawałam im sygnał, że aport znajduje się właśnie w tym miejscu. Szczury w pewnym momencie same zaczęły wchodzić pod szafkę i wyszukiwać czy nie ma tam aportu, który mogłyby przynieść, aby dostać smaczną nagrodę.
Była to praca precyzyjna. W przypadku Nikona i Canona zależało mi tylko na tym jednym meblu, na tym, abym mogła utrzymać pod nim porządek. I przyznaję- udało mi się to.
Był to chyba najczystszy fragment podłogi w moim mieszkaniu, dopóki szczury żyły.
Doszło do tego, że zanim Nikon i Canon poszły na obchód całego mieszkania, właziły pod komodę sprawdzić czy nie ma tam przypadkiem rzeczy do wyciągnięcia.
Znalazłam w ten sposób wszystkie zagubione skarpetki, a pojemnik z zabawkami moich szczurów od tego momentu był zawsze pełny.
Królicze “do mnie”
Większość z Was wie jaką miłością darzę króliki. Nie wiem dlaczego- po prostu lubię te długouche istoty. Lubię też dawać im wolność. Jako, że nigdy nie mieszkałam w mieszkaniu, a zawsze w domu z ogrodem, zawsze miałam możliwość i miejsce by puścić królika aby mógł sobie poskakać, poznać wolność i nacieszyć się nią.
To wspaniałe gdy radosny królik zaczyna tańczyć po waszym ogrodzie.
Jednak aby tak się stało najpierw potrzebne jest jedno- nauczenie królika wracania do człowieka. Nie mogę puścić królika samopas, aby biegał po moim ogrodzie, bez kontroli nad nim. Pomijając kwestie możliwego przegryzienia przez króliki drewnianego ogrodzenia- zagrożeniem są również inne zwierzęta, które również korzystają z ogrodu. W moich rejonach są również hodowane ptaki drapieżne, które są wypuszczane na “wolne loty” — tak jak moje króliki na wolny wybieg. Króliki mają swoje miejsce odpoczynku w klatkach, natomiast na ogród są wypuszczane.
Królicze “do mnie” było dla mnie bardzo ważne do wyćwiczenia.
Naukę komendy “do mnie” dzieliłam na dwa etapy
Pierwszym etapem było nauczenie królików podbiegania do mnie na hasło, a drugim wprowadzenie hasła “norka” co oznaczało wskoczenie do transportera, ponieważ w nim przenosiłam je z klatek na ogród, do wybiegania.
Proces ten jest o tyle skomplikowany, że królik ma dostęp do żywności w ogrodzie przez cały czas. Są tutaj ukochane mleczyki, jest trawa, którą kochają. W moim ogrodzie rośnie dużo roślin, które króliki mogą jeść, i które są wyjątkowo smaczne dla tego gatunku.
Jak w takim razie nauczyć ich przechodzenia do mnie?
Mimo utrzymywania diety moich królików na odpowiednim poziomie, zawsze starałam się nie dawać im do misek konkretnych produktów, które, wiedziałam, że są najsmaczniejsze dla nich. Były to jabłka lub marchewki. Te produkty były wydawane jedynie z moich rąk. Wszystko pozostałe było wydawane również w miseczkach. Ale jabłka i marchewki były podawane tylko z ręki.
Królik nie jest psem. Nie możemy na nim wymusić zachowań. Jest to płochliwe zwierzę, które się schowa, zamknie w sobie i nie podejmie z nami współpracy, jeżeli czuje się zagrożone. Dlatego pierwszym etapem pracy z królikami było nagradzanie ich w momencie, w którym samoistnie podchodziły do mnie. Gdy tylko królik rezygnował z rozproszeń w ogrodzie i smakowitej trawy bądź mleczyków i widział mnie na horyzoncie, wydawałam mu przygotowany wcześniej smakołyk.
Gdy króliki wiedziały już, że za każdym razem jak do mnie podejdą, dostają coś smacznego zaczęłam podnosić poziom. Gdy tylko podchodziły do mnie “same z siebie”, zostawały pogłaskane ale nie dostawały smakołyka. Jedynie w momencie, w którym padało hasło odwołania, a ona przychodziły- dostawały niezwykłą nagrodę.
Użyję w opisie tego ćwiczenia hasła “do mnie”, jako że jest to hasło, które najlepiej znacie. W przypadku komunikacji z moimi zwierzętami bardzo często używam słów, które są niezrozumiałe dla innych osób. Jest to nasz dialog i mogę używać takich komend, które znam ja i moje zwierzęta, a które dla Was nic nie znaczą. W chwili, w której królik słyszał hasło “do mnie” i przyszedł pod moje nogi, dostawał smakołyk.
Gdy widziałam że króliki od razu reagują na hasło, zaczęłam wprowadzać kolejne hasło- “norka”. Czyli króliki dostawały po komendzie “do mnie” kawałek marchewki bądź jabłka- w zależności od tego, która nagroda była mniej ważna dla danego królika.
Następnie pukałam palcem w transporter i wrzucałam tam kilka przygotowanych dla nich smakołyków. Króliki wchodziły do transportera, zjadały owoce, po czym miały prawo wyjść z niego. Gdy już na każde hasło “norka” królik reagował wejściem do transportera, dołączyłam zamknięcie i podniesienie transportera.
W ten sposób wypracowaliśmy system wyjścia z klatki, wejścia do ogrodu, a następnie bezpiecznego powrotu do klatki. Nie musiałam już biegać i szukać swoich zwierząt tylko wychodziłam do ogrodu, a one przychodziły do mnie. Dzięki temu mogłam pozwolić swoim zwierzętom na więcej swobody i takiego zwykłego, normalnego życia.
Świnka morska na sterydach
Ręce nie są złe.
Pamiętam jednego prosiaczka który zjawił się u mnie w domu, po wielu miesiącach siedzenia w sklepie zoologicznym. Dostałam go ponieważ nie był już zwierzęciem na sprzedaż. Był po prostu za duży, żeby ktoś go kupił. Prosiak ten, którego do końca życia nazywałam Prosiaczkiem, był faktycznie wielki! To była kilogramowa świnka morska. Przez to, że Prosiaczek długo żył w malutkiej klatce i był podnoszony w niewłaściwy sposób, wyrobił w sobie odruch obronny w kontakcie z ludźmi. Jeżeli próbowaliśmy go podnieść to on zaczynał gryźć.
Bardzo zależało mi na tym, żebym mogła go swobodnie podnosić i przenosić. W przypadku świnek morskich ważne jest skracanie pazurków oraz kontrola zębów. Aby sprawdzić stan i kondycję prosiaka, musimy móc, dosłownie, zajrzeć w każde jego miejsce. Dodatkowo sprzątanie klatek świnek również wymaga tego, aby móc swobodnie przenieść danego prosiaka w inne miejsce na czas czyszczenia.
Prace z Prosiaczkiem zaczynałam od wypuszczania go z klatki. Siadałam na podłodze “po turecku” i wystawiałam przed siebie rękę ze smaczkami. Trzymałam je tak, aby Prosiaczek mógł je konsumować bez nadmiernego dotykania mnie. Z czasem dany smakołyk przesuwałam coraz bliżej swoich nóg tak, żeby świnka musiała stanąć na mnie przednimi łapkami bądź później, wskoczyć na moje kolano.
Gdy doszliśmy do tego etapu znów podniosłam poprzeczkę- wystawiałam smakołyk, jednocześnie lekko dotykając Prosiaczka tak, żeby nauczyć go tego, że dotyk człowieka nie boli i nie powoduje dyskomfortu. Cała praca była podzielona na bardzo małe odcinki.
Wiedziałam, że Prosiaczek bardzo dużo czasu spędził w za małej dla niego klatce i w złych warunkach. Dodatkowo jego reakcje były nagłe i silne, dlatego nie wymuszałam na nim długich sesji. Stosowałam jednocześnie kilka powtórzeń i pozwalałam na powrót do klatki, stojącej na ziemi po to, żebym nie musiała go podnosić. To było jego bezpieczne miejsce.
Gdy Prosiaczek zaufał mi na tyle, że był w stanie wejść na moje kolana i zjeść smakołyk z otwartej dłoni, zaczynałam lekką pracę nad dotykaniem wrażliwych stref. Nadwrażliwymi strefami Prosiaczka były łapki z długimi pazurami oraz pysk. On naprawdę nie znosił kiedy dotykano go po pyszczku! Za każdym razem, gdy pokazywał że czuje dyskomfort, wycofywałam się. Dawałam mu dystans, pozwalałam mu ochłonąć. Chciałam, żeby wiedział, że dopóki nie będzie gotowy, ja nie wykonam danych czynności. Cała praca nad zdobyciem zaufania Prosiaczka trwała około 4 miesiące. Po tym czasie doszliśmy do etapu, w którym mogłam go zabrać bezpiecznie do gabinetu weterynaryjnego na kontrolę całego ciała. On a on w tym czasie raczył się smakołykiem z otwartej dłoni!
Nie kazałam mu się domyślać. Czytałam jego reakcje i wiedziałam co chcę osiągnąć. Tylko w ten sposób mogliśmy doprowadzić do tego, aby osiągnąć sukces i poziom zaufania, który pozwalał na bezpieczną opiekę nad Prosiaczkiem.
Niedotykalski Lucjan
Kolejnym przykładem budowy relacji na zasadzie “wiem co chcę ci zrobić” jest Lucek.
Kolejny Pan Niedotykalski!
Mój Lucek jest specyficznym psem. Został wzięty jako labrador, z którego wyrósł piękny, choć z oklapniętymi uszami, owczarek. Jedną z jego cech jest właśnie bycie niedotykalskim. On po prostu nie lubi kontaktu, nie lubi być dotykany czy głaskany. Lucek nigdy nie lubił i nie polubi nadmiernego kontaktu, zarówno ze zwierzętami jak i z ludźmi.
Jestem jednak jedną z nielicznych osób, z którymi kontakt wywołuje u niego radość. Praca z Luckiem była bardzo podobna do pracy z Prosiaczkiem. Zaczęłam od systemu małych kroków. Powoli podnosiłam poprzeczkę, pozwalając psu wycofać się w odpowiednim momencie. Obecnie bardzo często korzystając z usług gabinetu weterynaryjnego, daję mu informację, że ma prawo wycofać się nawet przy zastrzyku. Ale okazuje się, że on nie chce, ponieważ wie że w trakcie zastrzyku pozwolę mu wepchnąć swój wielki, kudłaty łeb pod moje ramię- tam jest Strefa Bezpieczeństwa. Wtedy to, co dzieje się koło niego nie jest już takie straszne.
Praca z Luckiem była o tyle trudna, że on jest psem, a ludzie mają tendencję do niszczenia pracy, którą wykonujemy z psami. Pies nie jest świnką, królikiem czy szczurem, które trzymamy wyłącznie w warunkach domowych. Jest istotą, którą wystawiamy na interakcje społeczne- wychodzimy z nim do miasta, chodzimy na spacery, spotykamy innych ludzi i zwierzęta itp. Lucek nie lubił kontaktów zarówno z innymi zwierzętami jak i ludźmi.
Nigdy nie kazałam mu domyślać się jak ma zareagować w konkretnej sytuacji. Pokazywałam mu za to, jaki sposób reakcji jest odpowiedni w danym środowisku w którym się znajdujemy. Dzięki temu mimo, że Lucek jest z psem, który bardzo szybko reaguje obroną własnej istoty, nigdy nie spowodował pogryzień czy nie wszedł z innym zwierzęciem w konflikt, który skończyłby się krwawą jatką
.Dzięki swoim umiejętnościom socjalnym potrafi on wysyłać innym zwierzętom bardzo czytelne sygnały, którymi prosi o nie podchodzenie do niego. Lucek nauczył się tego tylko dzięki temu, że wzmacniałam i pomagałam mu w wypracowaniu zachowań, których byłam pewna. Nigdy nie kazałam mu się domyślać. Nie kazałam mu podejmować decyzji na własną łapę, w środowisku, które jest moje- ludzkie, a nie psie.
Wiedziałam, że jeżeli nie nauczę go odpowiedniego systemu życia i funkcjonowania w tym środowisku, to on sam nie będzie w stanie go poznać. Nie domyśli się. Odpowiedzialność, która spoczywa na nas- Opiekunach naszych psów i innych zwierząt, zakazuje nam techniki “domyśl się” w stosunku do nich. Poniekąd wymusza to na nas nabranie pewności siebie i asertywności, w momencie w którym bierzemy odpowiedzialność za samo zwierzę i jego naukę.
Gdy przyjmujemy pod swój dach małą, puszystą kulkę, nieważne jakiego gatunku, automatycznie stajemy się nauczycielami i opiekunami. A nauczyciel, który nie wie co chce osiągnąć, który nie zna sposobów na dojście do danego celu jest najgorszym nauczycielem z jakim można się spotkać.
Lucek ma obecnie 12 lat. Przeszedł ze mną i Almą całą Polskę. Spotyka się z wieloma psami, które, dzięki jego wyjątkowym umiejętnościom komunikacyjnym, wiedzą, że mają respektować jego granice. Tak jak wspominałam już wcześniej- nigdy nie wszedł w krwawy konflikt z innym zwierzęciem. Nawet w momentach, w których były to sytuacje wymuszonego kontaktu między nim, a innym człowiekiem lub zwierzęciem. Lucek potrafi powiedzieć, że czuje dyskomfort i odsunąć się lub zareagować w sposób, umożliwiający bezkrwawe interakcje.
Jedno co pozostało niezmienne przez te wszystkie lata to to, że jeżeli Lucek znajduje się w sytuacji, w której nie wie jak ma się zachować, to odsuwa się i patrzy na mnie.
Szuka we mnie odpowiedzi. Jaką w tej sytuacji podejmiemy wspólnie decyzję?
Zobaczcie jak wielkie zaufanie pojawia się u zwierzęcia w momencie, w którym nie zostawiamy mu miejsca na “domyśl się”, a zamiast tego mówimy: “jestem pewna tego czego chcę”.
Lux i pozycja przy nodze
Luxa znacie z Kudłatych Spacerów bądź nagrań. Często spotykam się ze stwierdzeniem, że musiałam nieźle wpływać na tego psa, aby zachowywał się w taki sposób. Lux jest psem, które nie odchodzi od mojej lewej nogi, chyba że poproszę go o zmianę z lewej strony na prawą. Jego strefa komfortu znajduje się w promieniu trzech metrów wokół przewodnika. Oczywiście Lux jest w stanie odejść dalej ode mnie, żeby np. powąchać krzaki, jednak nigdy nie odchodzi na tyle daleko, abym straciła go z oczu. Nigdy również nie wszedł w konflikt z innym psem, poza jednym przypadkiem, kiedy to na spacerze rzucił się na niego inny pies. Lux jest niezwykłym towarzyszem życia. Jest bardzo otwarty, chętny do współpracy i potrafi dogadać się z każdym psem, którego spotka. Jednak gdy był młody jego otwartość na świat była wręcz ZBYT duża. Próbował zwiedzać go na własną łapę, co powodowało u mnie nie raz zawał serca. Jeżeli chodzi o pomysłowość Luxa, to nie ma on żadnych ograniczeń! Ten pies nie ma zahamowań, nie wie że może sobie zrobić krzywdę. Jeżeli gdzieś nie powinno się wchodzić, to możecie być pewni że Lux już tam był!
Jako, że Lux zawsze był zwierzęciem chętnym do nowych odkryć, musiałam przekonać go, że obszar wokół mnie jest ciekawszy od każdego bodźca, który spotka na swej drodze. Lux chciał badać i doświadczać wszystkiego zarówno mordą, jak i łapami. Tak więc obszar koło moich nóg musiał być ciekawszy niż cokolwiek innego.
Wybrałam moją lewą nogę jako dominującą w naszej relacji. Za każdym razem gdy mój pies był 50 centymetrów od mojej nogi, wyciągałam najlepsze smakołyki i najlepsze zabawki, które mój pies wręcz kochał. Nagradzałam go tym za zachowywanie odpowiedniej odległości.
Ponownie- nie kazałam mojemu psu doymślać się. Wybierałam moment, który jest cenny, który jest wart nagrody, który jest dokładnie tym, o który mi chodzi. Pokazywałam mu, że to co w tym momencie zrobił jest dokładnie tym, co mnie uszczęśliwia. Bardzo szybko Lux wszedł w system nie odsuwania się od mojej lewej nogi. Nie musiałam na każdy spacer nosić ze sobą szarpaków piłek czy mięsa.
Warunkowałam to przez dłuższy czas na tyle często i zawsze będąc przygotowaną do każdego powtórzenia danego ćwiczenia, że po zaledwie dwóch miesiącach pracy byłam w stanie przejść z Luxem (który jeszcze wtedy był szczeniakiem) bez smyczy, główną ulicą miasta. Mój pies był świadomy tego, że jeżeli wprowadzam go w pozycję, którą ma w tym momencie zachować to znaczy, że po prostu jest taka potrzeba i tak musi być. Jednocześnie mógł być również pewny, że jeżeli dojdziemy w bezpieczne miejsce, to zostanie puszczony przeze mnie wolno i będzie mógł swobodnie eksplorować, zwiedzać i odkrywać. Jednak teraz podjęłam decyzję, że jedyną, bezpieczną pozycją jest ta, którą mu zaproponowałam i należy po prostu pójść za mną, bez zadawania dodatkowych pytań. W treningu z Luxem uwielbiałam jeszcze jedno- poziom energetyczny. Lux lubi być nagradzany na tak wysokich emocjach, jakby właśnie udało mu się zdobyć psi Mount Everest! Lux uwielbia czuć, że dobrze wykonał robotę, że to co zrobił wywołuje u mnie szczęście. Jednak przy nim trzeba pamiętać o jednym- trzeba być precyzyjnym w formułowaniu zadań. Bo gdy Lux zobaczy, że moją radość wywołało coś głupiego, to równie często będzie to powtarzał ;)
Torpeda czyli emocjonalny rollercoaster na ciągłym spidzie
Torpeda to najmłodszy pies z mojego stada. Jest przeciwieństwem wszystkich psów, które do tej pory miałam.
Miałam już w swoim życiu owczarki, ale Torpeda, jako Biały Owczarek Szwajcarski, ma pewne cechy, które nie są zbyt często spotykane u innych ras owczarków. To po prostu mały, emocjonalny rollercoaster.
Według środowiska owczarków szwajcarskich osiągnęłam z nią już bardzo dużo, a jej poziom pewności siebie, braku lękliwości, aktywności w treningu jest na poziomie, który jest rzadko spotykany u innych w szwajcarów.
Torpedę wybrałam świadomie. Wiedziałam jakie są psy rasy owczarek szwajcarski. Wiedziałam jakie mają minusy, plusy i z czym może wiązać się posiadanie takiego psiaka w domu.
Tym razem mniej zależało mi na karierze sportowej czy trenerskiej, a bardziej na relacjach rodzinnych. W moim sercu w dalszym ciągu specjalne miejsce zajmują owczarki belgijskie czy retrievery, jednak na tym etapie życia potrzebowałam psa, który będzie zarówno psem rodzinnym, jak i psem, z którym będę mogła ćwiczyć. Nie szukałam koniecznie psa stricte sportowego.
Torpeda przyjechała do mnie jako pies nie tyle lękliwy, co nie radzący sobie z własnym wulkanem emocji.
Chciała doświadczyć wszystkiego na raz. Wszystkiego, łącznie z tym co jest jadalne i niejadalne, bezpieczne i niebezpieczne, tego co fruwa, biega, skacze… Nie potrafiła zbyt długo pozostać w jednej pozycji, chciała wszystkiego natychmiast, teraz, JUŻ! A najlepiej jeszcze od każdego kto był w jej zasięgu.
Nie powiem, że się tego nie spodziewałam. Jednak nie wiedziałam, że będzie to aż taki emocjonalny rollercoaster! Dodatkowo Białe Owczarki Szwajcarskie często nazywane są białymi cieniami, ponieważ nieustannie podążają za swoim właścicielem i próbują tworzyć z nim, wręcz nierozerwalną, więź.
Przyznaję, że na samym początku pracy z Toto czułam się, jakby chciała ze mnie zrobić swojego bliźniaka syjamskiego, wtopić się we mnie i egzystować tylko ze mną. Mimo tego, że miałam już wcześniej wymagające psy i byłam gotowa na stworzenie więzi z kolejnym, to nie spodziewałam się, że Toto będzie w aż tak zachłanna pod tym względem.
Torpeda jest rewelacyjnym przykładem ideologii “domyśl się”. W momencie, w którym zostawiałam ją samą, z jej myślami, a ona czuła, że mam w sobie emocje, których nie potrafiła zinterpretować- wybuchał wulkan.
W takim momencie Torpeda nie wiedziała czy ona może jeść, czy nie może jeść, czy w ogóle powinna jeść, czy może powinna coś zrobić, a może właśnie powinna nie nie robić? Widać było po niej jej zakłopotanie, wewnętrzną walkę z emocjami. Widać było że ona nie jest w stanie poradzić sobie z tą sytuacją.
Okładka tej książki jest biała. Jest na niej właśnie Torpeda, ponieważ to właśnie ona pomogła mi sprecyzować całą ideologię “domyśl się” i ustalić ramy oraz sposoby zachowań, które się z niej wywodzą.