Andrzej Kuchta
Tekst © copyright by Andrzej Kuchta
Wyłączne prawa do niniejszej publikacji oraz do treści i fabuły posiada autor. Kopiowanie, publiczne odtwarzanie, przesyłanie drogą elektroniczną, zamieszczanie na nośnikach elektronicznych oraz umieszczanie w Internecie, może odbywać się wyłącznie za osobistą zgodą autora. Wszelkie tego rodzaju działania, będą z całą mocą ścigane z mocy przepisów o Prawie Autorskim i Prawach Pokrewnych. Decydując się na powielanie treści niniejszej publikacji, narażasz się na konieczność uiszczenia opłat autorskich.
© Wydawca, skład: mfm.pl
Redakcja: e-korekta.pl
Druk: eikon.net.pl
Okładka: Andrzej Kuchta
Media-marketing: brand24.pl
Wydanie I
Międzychód 2017
ISBN: 978-83-946976-1-7
I
— STOOOOP! Cholera jasna! Co ty robisz?! — krzyknąłem, ale było już za późno.
Mur runął z głośnym łoskotem. Terenówka stanęła w miejscu i ucichła. Zgasły światła i zrobiło się tak cicho, że było słychać przepłoszone dzikie kaczki w pobliskim stawie. Ruszyłem biegiem w kierunku tego samochodu, co jednak nie było takie łatwe, bo cegły rozsypały się na kilka metrów wokoło budynku, spadając też na drogę. W niemal całkowitej ciemności trudno je było omijać.
Nagle rozległ się dźwięk uruchamianego silnika, a po chwili odgłos opon toczących się po szutrowej drodze. Zorientowałem się, że samochód się oddala. Najpierw powoli, a potem coraz szybciej. Ledwo go widziałem. Wydawało mi się, że jedzie z wyłączonymi światłami, ale być może ich nie zauważyłem z powodu tumanów kurzu, unoszących się wciąż w powietrzu. Przestraszyłem się, bo tuż obok mnie coś ślizgało się po ziemi. Po odgłosie poznałem, że to stalowa linka. Była zapewne przyczepiona do terenówki i prawdopodobnie posłużyła do zburzenia ściany. Wyciągnąłem komórkę, żeby zadzwonić na policję. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że kompletnie nie ma tutaj zasięgu.
Na jakikolwiek pościg nie miałem szans. Było już zbyt ciemno, a terenówka wjechała do lasu. Najwyraźniej kierował nią ktoś, kto znał ten las i tę drogę na tyle dobrze, że mógł się po nich poruszać nawet po ciemku. Natomiast ja tego miejsca kompletnie nie znałem. Byłem tu pierwszy raz. Z bezsilności zacząłem nerwowo kopać cegły leżące na drodze, które przeszkodziły mi w pościgu. Tworzyły one zadziwiająco skuteczną barierę pomiędzy mną a znikającą pomiędzy drzewami terenówką. Bezpieczny przejazd moim zwykłym rodzinnym vanem okazał się niemożliwy. Nieco się uspokoiłem, kiedy zacząłem odczuwać wyraźny ból stóp.
Cegły były większe i cięższe od tych, których zwykle używa się do budowy domu. Różniły się między sobą kształtem i wielkością, więc zapewne były kiedyś robione na specjalne zamówienie. Szkoda — pomyślałem. Ciekawe, ile będzie kosztowało odbudowanie tej ściany i czy w ogóle da się ją odbudować w dotychczasowym kształcie… Sprawa nie była taka prosta. Budynek był bardzo stary i zabytkowy. Zbudowany metodami, których już dawno się nie stosuje. Wymagał szczególnej troski i ochrony. A teraz, akurat dzisiaj — kiedy tu przyjechałem — został pozbawiony sporego fragmentu ściany. Kto to mógł zrobić? Po co? Co za ludzie?
Doszedłem do wniosku, że to miejsce jest chyba zbyt niebezpieczne, by przeczekać tu noc. Zawróciłem kilkadziesiąt metrów w kierunku wsi, nieco bliżej zabudowań. Siedziałem w samochodzie, w miejscu, które wydawało mi się bezpieczne, bo w zasięgu światła ostatniej latarni we wsi. Myśli kołatały mi się po głowie aż do świtu, kiedy zupełnie niepostrzeżenie zasnąłem, zmęczony długą podróżą.
Obudziłem się po kilku godzinach w sąsiedztwie pięknych, starych drzew i wśród niesamowitego śpiewu dziesiątków, a może setek ptaków. Tak. Tego właśnie było mi trzeba po bardzo wielu latach życia w miejskiej dżungli. Pierwszy raz od ostatnich wakacji nie obudził mnie dźwięk tramwaju przejeżdżającego pod oknem. Tutaj było zupełnie inaczej. Było po prostu… świetnie! Wysiadłem z samochodu, żeby rozprostować nogi, i wszedłem na teren, który z całą pewnością jakiś czas temu był parkiem. Zacząłem dostrzegać charakterystyczne elementy kartograficzne, które zapamiętałem z oglądanej przed wyjazdem mapy geodezyjnej. Nie miałem jej ze sobą, ale zapamiętałem staw, kościół, układ dróg i najbliższe wiejskie zabudowania. Niewątpliwie oglądałem właśnie teren, który… należał już teraz do mnie. Nie mogłem wprost uwierzyć, że okazałem się aż takim szczęściarzem i udało mi się tak wspaniałą nieruchomość kupić za tak małe pieniądze.
To wielkie szczęście nie trwało jednak długo. Gęstwina leciwych drzew skutecznie przesłaniała budynek, który był najważniejszym, najbardziej wartościowym elementem tej nieruchomości. W miarę zbliżania się do niego zacząłem powoli zdawać sobie sprawę z jego fatalnego stanu. W końcu stanąłem przed wysokim na dwa piętra pałacem z tak zwanym wysokim podpiwniczeniem. Budynkiem kompletnie pozbawionym futryn w drzwiach i oknach, ale też drewnianych i ceglanych stropów. Stała oto przede mną spękana skorupa dawnego pałacu, ogołocona ze wszystkiego, co tylko dało się wynieść lub zniszczyć. Z resztkami dachu, które uratowały konstrukcję przed ostatecznym rozpadem. W ścianie frontowej zionęła wielka, zupełnie świeża dziura.
Kiedyś było ładne — pomyślałem i zacząłem się od razu zastanawiać, gdzie teraz zamieszkam… Tak, to było zdecydowanie lekkomyślne. Niemądrze było sprzedać mieszkanie w dużym mieście i przenieść się w ciemno na wieś zaszytą głęboko w puszczy. Niemądrze, bo kupionej nieruchomości nawet wcześniej nie widziałem na oczy. Jedyne informacje o tym miejscu zaczerpnąłem z internetu. Niestety nie dotarł tutaj samochód Google’a, więc nie można było budynku zobaczyć w Street View. Można go było jedynie obejrzeć z kosmosu — na satelitarnych zdjęciach map Google’a. Było na nich widać nieźle zachowany dach, więc wszystko wydawało się w porządku. Jakoś niespecjalnie miałem czas i ochotę na kilkusetkilometrową podróż. Teraz pożałowałem, że nie zdecydowałem się na samodzielną weryfikację stanu nieruchomości. Polegałem na bogatej dokumentacji budynku, w której znalazłem uzgodnienia prac budowlanych z konserwatorem oraz opis zakresu wykonanych prac. Powinienem tu zastać całkiem przyjemny budynek w stanie — według terminologii budowlanej — „surowym zamkniętym”. Powinien mieć nie tylko stropy, ale też drzwi, okna i instalacje. A tymczasem… ruina! Miałem nadzieję, że w budynku będzie można zamieszkać. Może bez wygód, z całą pewnością bez takich wygód, jakie miałem w mieście, ale przynajmniej w jednym niewielkim, suchym i ciepłym pomieszczeniu. A tu nawet nie ma zaledwie kilkunastu metrów kwadratowych nadających się do jako takiej egzystencji.
Nie miałem już dokąd wracać. Nowy właściciel mojego starego mieszkania rozpoczął jego remont, zanim zdążyłem porządnie spakować walizki. Nie pozostało nic innego, jak poszukać miejsca na nocleg gdzieś w okolicy. Choćby na jedną noc, żeby porządnie się wyspać. Najlepiej z opcją przedłużenia pobytu o kilka kolejnych dni. Doszedłem do wniosku, że nie powinienem stąd wyjeżdżać. Skoro już tę nieruchomość kupiłem i wydałem na nią sporo pieniędzy, to powinienem przynajmniej rozeznać się w sytuacji. Zbadać, dlaczego budynek znalazł się w takim stanie, a to może trochę potrwać. Poza tym naprawdę mi się tu podobało.
Jadąc tutaj, nie natknąłem się na ani jeden przydrożny hotel lub choćby pensjonat. Nawet jeśli były jakieś w pobliżu, to nie miałem specjalnie ochoty jeździć po okolicy i ich wypatrywać. Miałem nadzieję, że przynajmniej niektórzy mieszkańcy wsi wynajmują kwatery grzybiarzom. Ostatecznie, to przecież sam środek lasu. Zastukałem do jednego z domów, lecz warunki, jakie mi zaoferowano, nie spełniały choćby minimalnych standardów. Nie spodziewałem się luksusów, ale przynajmniej bieżącej wody i ubikacji w budynku. A z tym również w kolejnym odwiedzonym przeze mnie domu był kłopot. Aż nie chciało się wierzyć, że tak mieszkają ludzie w XXI wieku!
Trochę już zrezygnowany, zapukałem do trzecich drzwi. Otworzyła mi zadbana, szczupła kobieta, nieco po czterdziestce. Za jej plecami dostrzegłem całkiem schludny przedpokój, a w głębi skromną, ale uporządkowaną kuchnię. Wnętrze robiło całkiem przyjemne wrażenie i pozytywnie wyróżniało się na tle dwóch poprzednich. Spodobało mi się. Dom miał dodatkowy, bardzo ważny atut — stał niemal w sąsiedztwie mojej posesji.
— Dobry wieczór. Nie wynajęłaby mi pani pokoju na kilka dni? — spytałem bez zbędnych wstępów.
— Pan na grzyby? — odpowiedziała pytaniem, uśmiechając się przyjaźnie. — Ma pan pecha, bo w tym roku jakoś wyjątkowo kiepsko obrodziły.
— Na początek chciałbym trochę wypocząć i się przespać. Urządzi mnie jakiś kąt, choćby na jedną noc. — Nie chciało mi się tłumaczyć, że sprowadzają mnie tu zupełnie inne powody niż zbieranie grzybów. Byłem za bardzo zmęczony.
— W takim razie zapraszam — powiedziała, nie przestając się uprzejmie uśmiechać.
Zaprowadziła mnie do pokoju urządzonego przytulnie, choć nieco po staroświecku. Na środku okrągły stół, wokół niego stare krzesła z giętego drewna. Jedno leciwe, ale porządne łóżko pod oknem, nieco nowocześniejsza kanapa przy przeciwległej ścianie. Poza tym porządne biurko i kilka szaf.
— To gabinet mojego męża. Jeśli panu odpowiada, to może się pan wprowadzać — zaproponowała.
— A nie będzie mężowi potrzebny?
— Od lat stoi nieużywany. Widzi pan, mój mąż odszedł.
— Bardzo mi przykro. Moje kondolencje…
— A, nie, nie. Źle mnie pan zrozumiał. Po prostu z nami nie mieszka. Wyprowadził się.
— Cóż, bardzo mi przykro — powtórzyłem.
— Nie ma powodu. Wie pan, ja już się do tej sytuacji przyzwyczaiłam. Poza tym mam prawie dorosłego syna, więc razem świetnie dajemy sobie radę. Niestety teraz do domu przyjeżdża tylko w weekendy, bo uczy się w szkole z internatem. W sumie niedaleko i mógłby codziennie dojeżdżać, ale niestety autobusy do naszej wsi nie kursują.
Nie przerywałem. Dało się wyczuć, że rzadko miała okazję z kimś rozmawiać.
— Pan na długo? — spytała jakby z nadzieją w głosie. A może tylko odniosłem takie wrażenie.
— Szczerze mówiąc, sam nie wiem. Może tylko na jedną noc, może na kilka dni. — I w tym momencie zauważyłem wyraźnie wypisane zadowolenie na jej twarzy. Chcąc nie chcąc, potwierdziłem, że skorzystam z jej oferty.
Wypakowałem swoje toboły z samochodu i upychałem je w szafach, a moja gospodyni słała mi w tym czasie łóżko pod oknem. Najwyraźniej postanowiła wykorzystać ten moment, by czegoś się o mnie dowiedzieć.
— Coś mi się wydaje, że pan chyba nie wybrał się na grzyby — stwierdziła, patrząc wymownie na moje bagaże. — Sporo tego, jak na kilkudniowy wyjazd. Jakby pan cały dom ze sobą zabrał — żartowała.
— Szczerze mówiąc, niespodziewana sytuacja zmusiła mnie do nagłej zmiany planów. Kiedy tu jechałem, miałem nadzieję, że noc spędzę w tym oto pięknym budynku. — Mówiąc to, wychyliłem się przez okno i wskazałem wzrokiem w kierunku majaczącego w oddali pałacu.
— To pan jest tym nowym właścicielem? — spytała, nie kryjąc zaskoczenia.
— Pani wie, że pałac zmienił właściciela? Widzę, że wieści szybko się rozchodzą.
— A owszem. Przecież to mała wieś. Tutaj nic się przed nikim nie ukryje. Ech, jak mi przykro, że zastał pan budynek w takim kiepskim stanie. A taki był ładny. Dopiero, co świeżo wyremontowany.
— No właśnie. To może pani wie też, co się stało, że on teraz tak wygląda? — Skoro tutaj wszyscy wszystko wiedzą, to miałem nadzieję, że powie mi coś na ten temat.
— Cóż. Właściciel popadł w jakieś kłopoty. Podobno spore kłopoty finansowe. A potem nagle zniknął. Słyszałam, że ukrył się przed wierzycielami. Nie wiem, czy to prawda, ale tak mówią. Budynek został bez gospodarza, no to go miejscowi zaczęli dewastować.
— Miejscowi? — Nie kryłem zaskoczenia. — A gdzie lokalna solidarność? Dlaczego niszczą coś, co należy do ich sąsiada?
— Sąsiada? Dla miejscowych to był zupełnie obcy człowiek. Przyjechał nie wiadomo skąd i prawie z nikim nie utrzymywał kontaktów. Był właścicielem tej nieruchomości ledwie wszystkiego ze dwa lata. To nawet gdyby ludzie chcieli, trudno by im było go poznać. I tak między nami mówiąc, nie był to życzliwy człowiek. A na tych terenach żaden patriotyzm lokalny nie działa. Będzie okazja, to panu wytłumaczę. Bo pan, widzę, chyba też z daleka.
— I nikt nawet palcem nie ruszył, żeby ten piękny budynek uratować? — Nie dowierzałem.
— A niby jak? Ja mieszkam najbliżej niego. Niemal po sąsiedzku, a i tak niewiele widzę. A jak już coś zobaczę, to przecież sama, jedna nic nie zrobię. Telefony komórkowe tu nie działają. Ale nawet jak uda się dodzwonić po policję, to zanim z miasteczka dojedzie, jest już po wszystkim. Tu trzeba prawdziwego właściciela. Takiego z krwi i kości, który się konkretnie tym pałacem zaopiekuje.
— Cóż. Bardzo bym chciał i zrobię, co tylko będę mógł, ale obawiam się, że to może się okazać ponad moje siły — powiedziałem z rezygnacją w głosie.
— To może niech pan to po prostu sprzeda. Na co panu taka ruina? — zaproponowała, zaskakując mnie swoim pomysłem.
— W takim stanie? Przecież tego nikt nie kupi! No, może grunt wokół budynku, bo tylko on ma może jeszcze jakąś wartość. Ale pałacu nie będzie można wyburzyć, bo nie zgodzi się na to konserwator zabytków. Więc po co komu taka działka z ruiną? Potencjalny kupiec musiałby się zdecydować na odbudowę, a to nie będzie tanie.
— Jeśli dobrze poszukać, to jakiś chętny by się znalazł — obstawała przy swoim. — Mnie już kilkakrotnie pytano, czy ten pałac jest na sprzedaż — powiedziała z pełnym przekonaniem.
— Ta nieruchomość w obecnym stanie jest dużo mniej warta, niż za nią zapłaciłem. Jeśli ją teraz sprzedam, to ewidentnie stracę. A na to nie mogę sobie pozwolić — podsumowałem, uważając dyskusję za zakończoną.
— Niech pan przynajmniej spróbuje. — Najwyraźniej nie zamierzała przestać mnie namawiać. — Może jednak ktoś się skusi i ją kupi.
— Proszę mi wierzyć, że znam się na nieruchomościach. Ktoś, kto by zapłacił odpowiadającą mi cenę, byłby, za przeproszeniem, zwykłym idiotą. — Uciąłem. — W tej sytuacji jedynym rozwiązaniem jest remont budynku, a właściwie jego odbudowa. Powinienem spróbować się tego podjąć. Łatwo nie będzie, ale muszę się postarać.
— Ale przecież to oznacza kolejne wydatki. I to całkiem spore. Stać pana na to? — spytała z wyraźną troską.
— Szczerze mówiąc, nie. W każdym razie nie stać mnie, żeby przywrócić mu jego dawną świetność. Jednak każda zainwestowana w niego złotówka zwróci się przynajmniej kilkakrotnie. Mam czas. A nawet sporo czasu. Mogę się temu poświęcić.
— W takim razie życzę panu powodzenia. Będę trzymała kciuki, żeby się interes udał. Czyli jak rozumiem, zatrzyma się pan u mnie na dłużej. — Wyraźnie się ucieszyła.
— Nie chciałbym się narzucać. Myślę, że w ciągu kilku dni znajdę jakieś lokum, najlepiej z restauracją.
— Ależ absolutnie się pan nie narzuca. Będzie mi miło pana u siebie gościć. Założę się, że i tak nic lepszego pan w okolicy nie znajdzie. Najbliżej w miasteczku, a jak pan będzie stamtąd swojej posesji pilnował? Tutaj będzie pan mieszkał po sąsiedzku. Będzie pan miał ją na oku. A i kuchnię mają tam nie najlepszą. Ja i tak codziennie gotuję, więc gotować dla jednej osoby więcej to dla mnie żaden problem. Do tego po domowemu! No i cena. U mnie będzie znacznie taniej niż w hotelu — przekonywała.
— Dobrze. Zostaję — powiedziałem z uśmiechem. — Muszę przyznać, że potrafi pani przekonywać. Ma pani handlowe zacięcie…
— W takim razie zapraszam na nieco spóźniony obiad. Czekam w kuchni. Obok jest łazienka — poinformowała, opuszczając pokój.
Miałem teraz okazję nieco lepiej przyjrzeć się wnętrzu domu. Może nie było nowoczesne, może nie najlepiej wyposażone, ale za to schludne i zadbane. Dało się zauważyć, że był prowadzony kobiecą ręką. Było w nim jednak coś, co mi trochę przeszkadzało. Mianowicie brak domowej atmosfery. Można było odnieść wrażenie, jakby przebywało się w muzeum. Jakby w tym domu nikt nie mieszkał…
Usiedliśmy we dwoje za solidnym, starym kuchennym stołem, na którym czekał już na mnie smakowity i obfity posiłek. Moja gospodyni towarzyszyła mi pro forma, bo najwyraźniej zjadła już wcześniej. Mieliśmy teraz sposobność nieco się poznać. Okazała się całkiem inteligentną, młodą kobietą. Z pewnością nieczęsto miała możliwość z kimś porozmawiać, więc mówiła dużo. O ulubionych książkach, aktorach, gotowaniu, modzie, a nawet trochę o polityce. Ja głównie milczałem, zajęty jedzeniem, nie angażując się w dyskusję, która delikatnie mówiąc, średnio mnie interesowała.
Zacząłem się nawet zastanawiać, czy Marzena — bo tak się przedstawiła — czasem nie dostrzega we mnie kogoś więcej niż tylko nieznajomego na kilka noclegów. Wyraźnie czułem w niej przyjazną duszę. A może mi się tak tylko wydawało? Może ona po prostu czuła się w tych lasach samotna i każdego gościa darzyła taką atencją? Powiedziała mi o swoim życiu tak wiele, że aż niezręcznie było mi tego słuchać.
— A pana co właściwie skłoniło do przeprowadzki w nasze strony? — Zaskoczyła mnie tym pytaniem.
— Spokój. Generalnie to święty spokój. Mam dosyć miasta! — wypaliłem, nie zastanawiając się nawet przez moment nad odpowiedzią.
— Oj, zatęskni pan jeszcze, zatęskni. U nas żyje się zupełnie inaczej. Zupełnie.
— Nie sądzę, żebym zatęsknił. Swoje życie też planuję zmienić, i to najlepiej gruntownie.
— A skąd taki pomysł? Pan wybaczy pytanie, jeśli okaże się zbyt wścibskie. Stało się coś? — spytała delikatnie, ściszając głos, prawie szepcząc…
— Owszem. Straciłem rodzinę. Zostałem całkiem sam. Wpadłem w depresję, straciłem pracę… — Sam nie wiem, dlaczego zdecydowałem się opowiedzieć coś tak osobistego zupełnie obcej osobie.
— No to, że tak powiem, jedziemy na tym samym wózku — oświadczyła Marzena.
— Niezupełnie — pośpieszyłem z wyjaśnieniem. — Moja najbliższa rodzina zginęła w strasznym wypadku. Niestety czasu nie da się już cofnąć, a tragicznych wydarzeń odwrócić. I na szczęście w porę to zrozumiałem, bo nie mam pojęcia, jak bym skończył. Proszę się nie gniewać, ale nie mam ochoty o tym mówić. Chciałbym zacząć zupełnie nowe życie i odciąć się od przeszłości. Na ile oczywiście będzie to możliwe.
— Och, to rzeczywiście musi być panu teraz bardzo ciężko. Przepraszam za ciekawość, ale wie pan, taka głupia, dociekliwa natura.
— Nie szkodzi. Sam się dziwię, że o tym mówię, ale to chyba znak, że mam do tych spraw coraz większy dystans. Na szczęście pomogli mi przyjaciele i jakoś stanąłem na nogi po tej wielkiej traumie.
— Tak, w takich sytuacjach najważniejsze to mieć kogoś, na kogo można liczyć. Ja niestety nie miałam tyle szczęścia, choć to oczywiście nieporównywalna sytuacja. Musiałam sobie radzić sama.
— To właśnie przyjaciółka pracująca w biurze nieruchomości zarezerwowała dla mnie ten dom w samym środku lasu, kiedy tylko pojawił się w ofercie. A inni przyjaciele pomogli mi zorganizować pieniądze na jego kupno. Sprzedałem wszystko, co miałem, no i jestem. I wie pani co? Wcale nie żałuję, choć zastałem nie to, czego się spodziewałem.
— Kupił pan go przez biuro nieruchomości? — Wyglądała na mocno zaskoczoną. — A mnie się wydawało, że właściciel przepadł.
— Chyba przepadł, bo dom sprzedawał ktoś, kto podobno przejął go za długi. Trzeba się było szybko decydować, bo cena była atrakcyjna, więc mogło się pojawić wielu potencjalnych chętnych. Moja przyjaciółka nie wprowadziła go nawet do publicznej oferty sprzedaży. Nawet nie miałem czasu obejrzeć, w jakim jest stanie. No, ale okazja to okazja, prawda?
— Zaraz, chwileczkę. — Marzena się zreflektowała. — Ale przecież to biuro nieruchomości wprowadziło pana w błąd. Zdaje się, że należy się panu po prostu jakieś odszkodowanie. Co innego panu zaproponowali, a co innego pan otrzymał.
— Ech, to niestety nie jest takie proste. Transakcja odbyła się już cztery miesiące temu. Nie udowodnię, że on popadł w ruinę, zanim go kupiłem.
— No nie. Prawda. Tego pan nie udowodni — potwierdziła z rezygnacją w głosie. — W takim razie nie pozostaje nic innego, jak zakasać rękawy i brać się ostro do roboty. Trzeba jak najszybciej ten pałac odbudować i przywrócić mu dawną świetność. Może pan na mnie liczyć — zaoferowała niespodziewanie, zaskakując mnie swoim zaangażowaniem.
Czułem się świetnie, leżąc w ciemnym pokoju na wygodnym starodawnym łóżku, pamiętającym zapewne jeszcze poprzednich właścicieli domu. Absolutną leśną ciszę przerywały tylko od czasu do czasu odgłosy nocnych ptaków. Przez uchylone okno wdzierało się przesycone tlenem rześkie powietrze. Tak — zdecydowanie właśnie o to chodziło. To właśnie dla takich momentów warto było wyprowadzić się z miasta i przenieść na wieś. Nie przeszkadzało mi nawet natrętne brzęczenie komarów, którym udało się przedrzeć przez gęstą firanę.
Ale nagle w tej absolutnej ciszy dało się słyszeć regularne uderzenia, jakby metalu o metal. Pomyślałem, że to pewnie taka specyfika wsi. Może coś się stało w którymś z gospodarstw i może coś trzeba było natychmiast naprawić. W takich okolicznościach nikt przecież nie myśli o ciszy nocnej. Starałem się nie zwracać uwagi na te odgłosy, choć trochę jednak przeszkadzały zasnąć. To musiało być gdzieś całkiem blisko. Na szczęście długa podróż, emocje związane z tym, co zastałem na miejscu, i wyczerpująca rozmowa z Marzeną na tyle mnie znużyły, że nawet trąbka grająca bezpośrednio nad uchem nie przeszkodziłaby mi zasnąć.
II
Wstałem późno. Odwiedziłem pobliskie miasteczko, głównie po to, żeby przedwczorajszy akt niebywałego wandalizmu zgłosić na policję. Znudzony dyżurny wysłuchał, co miałem do powiedzenia, po czym od niechcenia stwierdził, że powinienem problem zgłosić dzielnicowemu. Oczekiwanie na „audiencję” u dzielnicowego trwało grubo ponad pół godziny. Za to, kiedy już dostałem się do jego gabinetu, byłem pod wrażeniem sprawności policji.
— A więc to pan jest tym nowym właścicielem Kutowa? — spytał, budząc moje ogromne zdziwienie.
— No, może nie od razu całego Kutowa, jedynie jego niewielkiej części.
— I zapewne przychodzi pan do mnie z czymś bardzo ważnym — stwierdził, jakby chciał mi dać od razu do zrozumienia, żebym nie zawracał mu głowy głupotami.
— Owszem. Przedwczoraj, kiedy po raz pierwszy tutaj przyjechałem, zastałem zadziwiającą sytuację. Ktoś bezczelnie zniszczył sporą część budynku. Zawalił jedną ze ścian. Szkody są na tyle istotne, że należałoby schwytać sprawców, żeby przynajmniej spróbować wywalczyć od nich w sądzie jakieś odszkodowanie!
— Ale odszkodowanie za co? — spytał retorycznie policjant, czym wprawił mnie w jeszcze większe osłupienie. — Przecież sam pan wie, że ten budynek to praktycznie tylko sterta cegieł. Gruz właściwie, który się jeszcze trzyma kupy na słowo honoru. Może po prostu ten, powiedzmy, nieznany sprawca potrzebował cegieł. Żaden sąd go za to nie skarze. Wie pan — za mała wartość. Poza tym nie wiadomo nawet, czy coś ukradł, bo przecież pan tych cegieł wcześniej nie liczył. Prawda?
— Nie liczyłem. Prawda. A budynek? Wartość budynku, która została w ten sposób obniżona? — Nie odpuszczałem.
— Przecież ten budynek jest już od jakiegoś czasu w takim stanie, że wie pan. Na moje oko, to on już nie ma żadnej wartości. Tylko wyburzyć, to przynajmniej wartość ziemi wzrośnie. Jeżdżę tam niemal regularnie, no może od czasu do czasu i za każdym razem widzę, jak czegoś mu ubywa…
— Jak to „ubywa”? I nie interweniuje pan? Przecież na pańskich oczach ktoś jawnie rozkrada moją własność! No tak, w sumie moją, to dopiero od kilku miesięcy. A o to, co się działo z budynkiem wcześniej, powinien mieć pretensje poprzedni właściciel… Ale koniec końców to przecież czyjaś własność, a i policja jest przecież od tego, żeby reagować. Czyż nie?
— Szanowny panie. Nawet gdybym bardzo chciał, to ja sam jeden tego budynku nie upilnuję. Mój rewir obejmuje co prawda stosunkowo niewiele ludzi, ale za to ogromny teren. Nie mogę być wszędzie o każdej porze. To jest fizycznie niemożliwe. To jak? Chce pan złożyć oficjalne doniesienie? Bo nie mam już zbyt dużo czasu. Kończę dyżur.
Owszem, zażądałem sporządzenia protokołu i nawet z satysfakcją się przyglądałem, jak dzielnicowy niewprawnie posługuje się wysłużoną maszyną do pisania. Szło mu to na tyle kiepsko, że chcąc nie chcąc, musiał mi poświęcić trochę czasu już po oficjalnym zakończeniu pracy. Protokół z przesłuchania kończył się stwierdzeniem, że pokrzywdzony (czyli ja) nie zauważył żadnych charakterystycznych cech mogących przyczynić się do zidentyfikowania i ujęcia sprawcy. Spodziewałem się, że sprawa zostanie niestety po prostu umorzona.
III
Przed powrotem na kwaterę musiałem jeszcze zrobić drobne zakupy, jak to na kwaterze z dala od cywilizacji. Wyposażyłem się przy okazji w odzież nadającą się do chodzenia po lesie — mocne spodnie i porządne buty. Chciałem też kupić parę akcesoriów charakterystycznych dla grzybiarzy. Ostatecznie zamiast zwykłego kozika zdecydowałem się na podstawowy zestaw survivalowy. Kupiłem go, na wypadek gdybym ja — typowy mieszczuch — zgubił się w lesie. Właściciel niewielkiego sklepu z militariami sprzedawał je zapewne z myślą o tych, którzy mieli odwagę zapuszczać się w tutejsze lasy. I tak na razie nie miałem wiele do roboty, więc brałem pod uwagę wyprawę na grzyby. Ostatecznie to przecież świetna rozrywka. Las dobrze robi na nerwy.
Przy drodze wyjazdowej z miasteczka stało kilka osób, które najwyraźniej liczyły na podwiezienie. Przypomniałem sobie słowa Marzeny, że autobusy już na tej trasie nie jeżdżą, a jak się zdaje, trafiłem akurat na porę końca pracy. Postanowiłem podwieźć jedną z kobiet, którą wybrałem wedle starszeństwa. Po drodze rozmowa zeszła na historię tych okolic. Dziwiły mnie tak ogromne połacie lasów, które — co było widać gołym okiem — zostały wiele lat temu posadzone przez człowieka. Ta puszcza nie wyrosła sama. Drzewa stały niemal w równych rzędach i były mniej więcej w podobnym wieku.
— Sporo tutaj tych lasów — zagadnąłem. — I żadnych pól.
— I tak by ich nie miał kto uprawiać. Tutaj już od lat prawie nikt nie mieszka. Po dawnych wsiach przetrwały do dzisiaj ledwo widoczne pozostałości — wyjaśniła moja pasażerka. — A my, którzy tu teraz mieszkamy, to za pracą do miasta, jak pan widzi, jeździmy.
— Czyżby jakaś zaraza? Jakiś pomór?
— Nie. To właściciel Kutowa miał taką ideę. Stopniowo rozszerzał swoje włości, wykupując ziemie od sąsiadów. A zaraz potem sadził na nich las. Nawet jeśli gleba była całkiem dobra i nadawała się pod uprawę.
— To chyba trochę dziwne, prawda? — spytałem retorycznie. — Przecież w tamtych czasach to właśnie rolnictwo było podstawą ekonomii.
— Zgadza się. Ale kto wie. Może on myślał perspektywicznie i zamierzał zbić fortunę na drewnie? Mówi się też, że podobno planował utworzenie tutaj wielkich terenów łowieckich.
— Tylko, że w obu tych przypadkach na tej inwestycji zyskaliby chyba raczej dopiero jego potomkowie. — Zaśmiałem się.
— No tak. Ma pan rację. W każdym razie ludzi stąd stopniowo wysiedlano, zalesiono uprawiane przez nich pola, a wkrótce zniknęły też nieużywane już śródpolne drogi.
— To musiało całkiem sporo kosztować — stwierdziłem, zdając sobie sprawę z ogromu tej inwestycji. — Skądś musiał brać na to pieniądze. A skąd, jeśli nie z rolnictwa…?
— Podobno miał gdzieś jeszcze jakieś inne posiadłości, które przynosiły mu regularny dochód. To możliwe, bo przy pałacu, to znaczy przy domu, w którym mieszkał nie ma ani śladu zabudowań gospodarczych. Tam były tylko niewielkie stajnie, które po wojnie rozebrano na cegły. Żadnych obór, chlewni czy stodół.
— To by nawet miało sens. Po prostu w jakiś sposób zarabiał pieniądze i inwestował je długoterminowo w grunty i las. Tak. To ma sens — powtórzyłem. — Tak czy inaczej, całkiem spore musiał mieć te dochody, skoro udało mu się wykupić tak wielkie połacie terenu. Bardzo jestem ciekaw, jakiż to interes mu je zapewniał. Musiał być bardzo dochodowy.
— Z całą pewnością — potwierdziła, jak się okazuje, bardzo inteligentna pani. — Ale niektórzy mówią, że on się tych pieniędzy nie dorobił własną pracą. Cóż, to pewnie tylko takie głupie ludzkie gadanie. Gusła i zabobony po prostu… Jak ludzie czegoś nie wiedzą na pewno, to zaczynają wymyślać. Wie pan, tworzą plotki.
— Gusła i zabobony? — spytałem. Chciałem od niej wyciągnąć nieco więcej informacji, bo w końcu stawałem się teraz częścią tych okolic. Dawny właściciel Kutowa mieszkał w budynku należącym teraz do mnie. Może jakieś niecodzienne historie z nim związane przyciągnęłyby turystów i pozwoliłyby zarobić na remont? Trochę się rozmarzyłem.
— Aaaa, takie tam zwykłe ludzkie gadanie. Miejscowi mówią, że on podobno miał pakt z diabłem.
— Mieli do takiego gadania jakieś podstawy? — Wątek zaczynał mnie coraz bardziej ciekawić.
— Gdzież tam! Dla ludzi w tamtych czasach każdy, kto zachowywał się trochę inaczej, od razu był podejrzany o siły nieczyste. Pałac na odludziu, w samym środku lasu, chcąc nie chcąc, musiał wzbudzać zainteresowanie. A otaczała go szczególna aura tajemniczości.
— Tajemniczości? — powtórzyłem pytająco, mając nadzieję, że za chwilę dowiem się czegoś, z czego uda mi się zrobić świetną lokalną atrakcję.
— A tak, bo mało kto wiedział, co się w nim naprawdę dzieje. Wszyscy mieszkańcy wsi, czyli zaledwie kilka rodzin, pracowali tylko dla niego. Wie pan, kucharki, pokojówki, ogrodnicy. Ci wszyscy ludzie mieszkali w swoich domach, które do dzisiaj stoją w Kutowie. Pan ich utrzymywał, a oni byli jego jedynymi poddanymi. Wszyscy obcy nie byli mile widziani. No to zaczęły się niezdrowe domysły.
— A jakie konkretnie? — dociekałem nieco zniecierpliwiony.
— O tym to ja już, szanowny panie, nie mam pojęcia. Ja jestem emerytowaną nauczycielką i moja wiedza obejmuje wyłącznie fakty. Sprawy pozaempiryczne to już nie moja domena. — Ucięła.
— Ech, no tak. Nauczycielka. A już myślałem, że wiedza o Kutowie i jego byłym właścicielu jest w tych stronach aż tak powszechna, że wystarczy porozmawiać z pierwszą lepszą napotkaną na drodze osobą — zażartowałem. Jednak mojej towarzyszce podróży jakoś nie było do śmiechu. Trochę trwało, zanim się zorientowałem, że nazwanie jej pierwszą lepszą było, delikatnie mówiąc, niezbyt uprzejme. — To znaczy — próbowałem wybrnąć z sytuacji — chodziło mi o to, że pierwszą napotkaną osobą… Ja tutaj, wie pani, dopiero wczoraj przyjechałem.
— Rozumiem. Ale wiedza o Kutowie i historii tych lasów jest tutaj dość powszechna. To jest po prostu spory wycinek przeszłości tych ziem. Każdy ją panu opowie. Nie wypada tego nie wiedzieć. — Na szczęście przez grzeczność przemilczała moją słowną niezręczność.
— Pani też mieszka w Kutowie? — spytałem, zdając sobie sprawę, że nie wiem, gdzie zamierza wysiąść.
— Nie. Ja mieszkam trochę dalej, w sąsiedniej wsi. Jeśli pan skręca z głównej drogi do Kutowa, to ja poproszę, żeby mnie pan wysadził na tym właśnie skrzyżowaniu. Mały spacerek mi nie zaszkodzi. Spacery w moim wieku są nawet wskazane. — Uśmiechnęła się.
— Ależ w żadnym razie, szanowna pani. Te kilka kilometrów nie zrobi mi żadnej różnicy, a przy okazji poznam trochę okolice — zaprotestowałem, chcąc się choć trochę w jej oczach zrehabilitować.
— Cóż. Skoro pan tak uprzejmy… Ale naprawdę nie musi pan. Ja już jestem przyzwyczajona do pokonywania całej tej trasy na piechotę. Bywało, że PKS odwołali albo mężowi popsuł się samochód i nie mógł po mnie przyjechać. Przyzwyczajona jestem…
— I nie boi się pani tak sama wędrować w tych lasach?
— Niby czego? Co najwyżej dzikiej zwierzyny. Ale jak się jest ostrożnym, to nawet dziki niestraszne. A wilków i niedźwiedzi tutaj nie ma. — I znów się życzliwie uśmiechnęła. — Chociaż muszę przyznać, że tutaj po drodze jest jedno takie miejsce, którego zawsze się trochę bałam. No, w każdym razie przyprawiało mnie zawsze o dreszcze. Z wiekiem mi to jednak przeszło.
— Pewnie jakieś uroczysko — zażartowałem.
— Nie. Dawny obóz koncentracyjny.
— Tutaj? Nigdy bym nie przypuszczał… — Zdziwiła mnie ta dość niespodziewana informacja.
— Bo to tylko taki niewielki podobóz. Ledwie kilka baraków, po których do dzisiaj zostały betonowe fundamenty, i dawna łaźnia przy strumieniu pod gołym niebem.
— Przecież tutaj nie ma żadnego przemysłu, żadnych kamieniołomów ani kopalń. Po co tutaj więźniowie? Chwila, a może oni pracowali przy wycince drzew?
— Dokładnie odwrotnie, drogi panie. Dokładnie odwrotnie. Zalesiali dalsze tereny. Niemcy w czasie wojny wysiedlali stąd kolejne rodziny, a nawet całe wioski. Domy burzyli, a pola obsadzali drzewami zamiast kartoflami i burakami, chociaż przecież żywności w trakcie wojny wciąż brakowało.
— Dziwne. Nawet bardzo dziwne. Wiadomo przynajmniej, po co to robili?
— Podobno chcieli tu stworzyć tereny łowieckie dla swoich prominentów. Ale to niepotwierdzone informacje. Miejscowi z kolei są przekonani, że to właściciel Kutowa wykorzystał okazję i dogadał się z hitlerowcami, żeby powiększyć swój las.
— A jaki oni mieli interes, żeby mu pomagać? — Nie przestawałem się dziwić.
— Pieniądze. Niemcy sprzedawali siłę roboczą nawet zwykłym chłopom, na parobków. A właściciel Kutowa dostał niewolników do prac leśnych. Pewnie nie za darmo.
— No tak. To się nawet trzyma kupy — podsumowałem. — Po wojnie chyba niewiele się tutaj zmieniło, prawda?
— No, poza tym, że wszyscy dawni mieszkańcy stąd wyjechali. Co do jednego. Uciekli przed frontem. Ze wsi wszyscy, a z miasteczka zdecydowana większość. Bo to byli, wie pan, Niemcy, a teraz tu była Polska. Wszystko zostało upaństwowione. I ten las, i całe Kutowo łącznie z pałacem. Do domów po Niemcach dostali przydziały przesiedleńcy zza Buga. Od tego czasu aż do dzisiaj nic się tu właściwie nie zmieniło. Sam się pan szybko przekona, że to bardzo nudne okolice. — Zdumiało mnie jej stwierdzenie.
— Skąd pani wie, że ja tutaj zamierzam pozostać dłużej? — zapytałem, nie kryjąc zdziwienia.
— To akurat nietrudno zgadnąć — odparła, filuternie się uśmiechając. — Proszę uważać, bo ja zaraz będę wysiadać.
— Szkoda. Tak się ciekawie rozmawiało. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś będziemy mieli okazję dokończyć tę rozmowę — zaproponowałem, nie skrywając nadziei w głosie.
— Obawiam się, że to niestety nie będzie możliwe. Właśnie wracam z dworca. Kupiłam bilet i wyjeżdżam za kilka dni na stałe do córki. Niedawno pochowałam męża, a życie samotnej kobiety na wsi do łatwych nie należy. — Choć mówiła to zupełnie zwyczajnie, zabrzmiało jakoś smutno. — Bardzo proszę mnie łaskawie wysadzić zaraz na początku wsi. Szkoda pańskiego czasu, a ja sobie spacerkiem być może ostatni raz ją zwiedzę.
Wysiadła tuż przy tablicy z nazwą miejscowości. Podziękowała bardzo wylewnie, a ja żałowałem, że tracę ciekawie zapowiadającą się znajomość. Zapewne niewiele podobnych osób uda mi się spotkać na tym odludziu.
— Oczywiście, że znam. Chyba wszyscy ją tu znają. Pani Maria uczyła wszystkie tutejsze dzieci, póki szkoły w sąsiedniej wsi nie zlikwidowano. Ale niech pan nie wierzy we wszystko, co mówi, bo to już leciwa kobieta i z jej pamięcią nie najlepiej. — Stwierdziła Marzena, kiedy przy kolacji podzieliłem się z nią informacją o napotkanej nauczycielce.
— A ja myślę, że jak na swoje lata, całkiem nieźle się miewa. Szkoda, że wyjeżdża.
— Tak to jest, że stąd więcej ludzi wyjeżdża, niż tutaj przyjeżdża. Ja już się do tego przyzwyczaiłam. No bo kto by chciał mieszkać w takich lasach? Na kilka dni, no, nawet kilka tygodni, to może i każdy, kto na co dzień tutaj nie mieszka. Ale na dłużej to chyba tylko prawdziwi amatorzy. Wiem coś o tym. Przyjechaliśmy z moim świeżo poślubionym mężem na wieś, bo chcieliśmy mieć własny mały domek z ogródkiem, samodzielnie uprawiać warzywa i jeść jajka od hodowanych samodzielnie kur. Wydawało nam się, że życie z dala od miasta będzie takie… wolne i romantyczne.
— Wygląda na to, że się udało. Jest i dom, i ogródek… — Zauważyłem nie bez satysfakcji.
— Tak, ale bardzo trudno się żyje na odludziu, kiedy nie ma się o takim życiu pojęcia. Z warzywami tyle roboty, że lepiej kupić w markecie. A żeby doczekać się jaj od własnych kur, to najpierw trzeba odchować pisklaki, a to też trzeba umieć. Życie weryfikuje marzenia. Poza tym to kulturalna pustynia. Mało tego, że z dala od sklepów, to jeszcze dalej od bibliotek, kin, teatrów…
— Nie może być aż tak źle, jeśli się pani jednak zdecydowała tutaj pozostać.
— Nie miałam innego wyjścia. Pojawiło się dziecko i tworzyliśmy prawdziwą rodzinę. Trudno by było wrócić do rodziców i się przyznać, że w życiu nie wyszło. Poza tym nasi rodzice nie mieli warunków, żeby nas przyjąć. Najbardziej potrzebne były pieniądze. No to mąż wyjechał na kilka miesięcy za granicę. Tyle że to już trwa kilkanaście lat. Nie powiem, bo pieniądze na życie od czasu do czasu przysyła, ale syna musiałam sama wychować, a nadal przecież jesteśmy małżeństwem.
— Czyli wciąż ma pani nadzieję, że wróci — stwierdziłem, choć zabrzmiało to nieco jak pytanie.
— Skąd… Już dawno straciłam nadzieję. Ale muszę sobie jakoś radzić. Na szczęście coraz bardziej mogę liczyć na syna.
— Nigdy nie rozważała pani wyjazdu?
— Pewnie, że tak. Ale wciąż czekałam na męża, z nadzieją, że kiedyś wróci. W końcu się zorientowałam, że tutaj utknęłam. Na tej wsi na końcu świata, który popędził do przodu tak bardzo, że w moim wieku już go nie dogonię. Więc chyba zostanę tu już do końca życia. — Uśmiechnęła się kwaśno.
— Ale co też pani?! — zaprotestowałem. — Przecież każdy moment w życiu jest dobry, by zacząć wszystko od nowa… Sam jestem tego najlepszym przykładem. — Zaśmiałem się.
— Pan jest jeszcze młody.
— Pani, zdaje się, równie młoda — zrewanżowałem się komplementem.
— Może nie mówmy o wieku, bo to dla kobiety zawsze niezręczny temat. — Ucięła filuternie. — Teraz może porozmawiajmy trochę o panu, co?
— Nie ma o czym. Zanudziłbym panią, a to, co najważniejsze, chyba już powiedziałem. Wolałbym porozmawiać o pałacu — zaproponowałem.
— Niewiele o nim wiem. Wie pan, jeszcze w czasie wojny Niemcy się stąd wyprowadzili, więc wiedzy o nim nie miał kto przekazać. A krótko po wojnie przesiedleńcy zza Buga po prostu dostawali przydział i byli zadowoleni, że zamieszkali w porządnych, murowanych budynkach. O dawnych mieszkańcach nikt nawet nie wspominał, bo i po co? O dawnym życiu tej wsi nikt już w Kutowie nie pamięta.
— Trudno. Szkoda — powiedziałem z wyraźną rezygnacją.
— Na to niestety wygląda. Próbowałam się czegokolwiek dowiedzieć w sąsiednim miasteczku. Tam po wojnie zostało kilku przedwojennych Polaków. Ale właściwie bez rezultatu. Dowiedziałam się tylko tyle, że mieszkańcy Kutowa byli podobno bardzo dziwni. Nie utrzymywali kontaktów z mieszkańcami innych wsi. Pan zbudował im nawet kościół, więc przestali wyjeżdżać na msze do pobliskiego miasteczka. Krótko mówiąc, z rzadka ich widywano. Do Kutowa też nikt nie przyjeżdżał, ponieważ nie było po co. Żadnych tu atrakcji, bo to w końcu był prywatny majątek. Kto by sobie życzył nieproszonych gości?
— Czyli najdalsze czasy, do których możemy sięgnąć, to koniec wojny — podsumowałem.
— Nawet gdybyśmy nie znali szczegółów, to moglibyśmy się domyślić. — Uśmiechnęła się. — Po wojnie wszystkie takie majątki automatycznie przeszły na własność państwa. A Kutowo przekazano PGR-owi z sąsiedniej wioski.
— I jak się domyślam, budynek nie stał pusty… Bo inaczej dawno by już popadł w ruinę.
— Nie stał. Ma pan rację. Przeznaczono go na mieszkania. Próbowano tam od czasu do czasu kogoś zakwaterować, ale bez rezultatu, bo za każdym razem lokatorzy się po jakimś czasie wyprowadzali.
— No bo kto by chciał mieszkać w tych lasach? — ze śmiechem zacytowałem jej słowa.
— Taka była oficjalna wersja. Faktem jest, że ludziom bardzo niewygodnie mieszkało się w tym domu. Z jedną wspólną łazienką i przechodnimi pokojami. Ale to chyba nie to było głównym powodem, bo czasem wyprowadzali się w takim pośpiechu, że nie zdążyli się pożegnać z sąsiadami.
— A to dlaczego?
— Nieoficjalnie wszyscy wiedzą, że tam zwyczajnie podobno coś straszy.
— Straszy? — Nie kryłem zaskoczenia.
— A tak. Straszy. Jednak dyrekcja PGR-ów twierdziła, że lokatorzy te strachy specjalnie wymyślają, żeby dostać inne, lepsze mieszkanie. Gdzieś bliżej cywilizacji. Takie duchy trudno przecież zweryfikować, więc to idealny powód. Ostatecznie, kiedy PGR-y upadły, wystawiono pałac na sprzedaż. Zgłosił się podobno tylko jeden chętny, ale z zagranicy, a cudzoziemcy nie mogli w Polsce kupować nieruchomości. W końcu przekazano budynek nadleśnictwu, które tam urządziło leśniczówkę.
— Nooo, czyli udało się roztoczyć nad zabytkiem właściwą opiekę, bo rządową… — zażartowałem.
— Niezupełnie. Już po roku leśniczy trafił do zakładu psychiatrycznego. Jego matka nawet wytoczyła nadleśnictwu proces o odszkodowanie. Że to niby z powodu pracy nagle zachorował. Podobno jego życie to były tylko praca, dom, praca, dom, więc jedynie w pracy mógł zwariować. Co ciekawe, nadleśnictwo przegrało proces, ale w ramach ugody, jako rekompensatę za poniesione szkody, przekazało ten budynek swojemu leśniczemu. Ten podobno za żadne skarby nie chciał tam dalej mieszkać. Zdecydował się na wystawienie pałacu na sprzedaż. I nawet dość szybko znalazł kupca przez ogłoszenie w ogólnokrajowej prasie.
— Domyślam się, że to był mój poprzednik. Nie ukrywam, że o nim także chętnie bym się czegoś dowiedział…
— My niestety tutaj we wsi też niewiele o nim wiemy. Podobno był dość bogaty i chciał w pałacu urządzić hotel. Rozpoczął nawet z kopyta spory remont i już mieliśmy nadzieję, że jakaś praca w końcu we wsi będzie. Że Kutowo zacznie wreszcie żyć. Ale potem wszystko ucichło. A po jakimś czasie jakby w niego coś wstąpiło i zaczął ten budynek dewastować. Na szczęście nie zdążył go zrównać z ziemią, bo nagle zniknął.
— Tak po prostu? Zniknął?
— Zdaje się, że wyjechał. W każdym razie nikt go już tutaj więcej nie widział. Ludzie mówią, że zbankrutował, a ten pałac kupił tylko po to, żeby generował koszty. Wie pan. Taka pralnia brudnych pieniędzy. A potem próbował wyłudzić odszkodowanie. Ale to tylko plotki i chyba nawet nie powinnam ich powtarzać.
W miarę jak przekazywała mi kolejne informacje, coraz bardziej zasychało mi w gardle. Starałem się niepostrzeżenie przełknąć resztki śliny, które udało mi się zebrać. Sytuacja robiła się dziwna. Uciekający lokatorzy, leśniczy szaleniec i znikający w niejasnych okolicznościach poprzedni właściciel. Zastanawiałem się, co mnie może tutaj spotkać — następnego w kolejności mieszkańca. Myślałem teraz o tym budynku zupełnie inaczej. Nie jawił mi się już jako przyjazne miejsce, idealne do życia, do pracy i do spędzania wolnego czasu. Zacząłem go od teraz postrzegać jako miejsce co najmniej tajemnicze, jeśli nie wręcz wrogie. Nawet się cieszyłem, że nie spędziłem w nim dotąd jeszcze ani jednej nocy. Ale z drugiej strony ta tajemnicza budowla stawała się coraz bardziej intrygująca. Doszedłem do wniosku, że im lepiej poznam jej historię, tym dokładniej poznam ją samą.
IV
Zaraz po śniadaniu wybrałem się na grzyby. Tak oficjalnie, bo nieoficjalnie chciałem się rozejrzeć po najbliższej okolicy. Wziąłem nawet ze sobą wielki, wiklinowy koszyk. Idąc drogą wzdłuż wsi w kierunku pałacu, nie mogłem przeoczyć kościoła, a właściwie kościółka. Był bardzo mały, przypominał raczej kapliczkę. Ale uświadomiłem sobie, że miał służyć zaledwie garstce ludzi — kilku rodzinom zamieszkującym Kutowo. Obszedłem go dookoła, a tym, co przykuło moją uwagę, był zupełny brak okien. Choć niezupełnie, bo było jedno niewielkie — w dzwonnicy, która znajdowała się bezpośrednio nad ołtarzem. Czyli na wiernych zgromadzonych w kościele padało światło znad ołtarza. Okno to wychodziło, co ciekawe, na pałac, a konkretnie na wieżę — na jej górne piętra. Ta wyjątkowo mikroskopijna świątynia była niestety zamknięta. Nie mogłem się więc przyjrzeć wnętrzu. Jednak układ bryły pozwalał mi bez problemu wywnioskować, w jaki sposób rozwiązano jej funkcję. Byłem przecież architektem.
Podszedłem bliżej pałacu, by na trzeźwo, bez emocji, ocenić jego stan techniczny. Zwalona ściana częściowo odkryła wnętrze, odsłaniając jego przekrój niczym na rysunku technicznym. Muszę przyznać, że konstrukcja mocno mnie zadziwiła. Zastosowano tu kilka niecodziennych rozwiązań, których nigdy wcześniej nie widziałem w żadnych budynkach. Znałem je tylko z wykładów historii architektury. Nie widziałem ani jednego do dziś istniejącego budynku, w którym by ich użyto. Przestano je stosować wieki temu. Znacznie wcześniej, niż datuje się powstanie tego budynku. A jednak akurat w tej budowli ktoś postanowił je zastosować. Ciekawe dlaczego…
Z zewnątrz bryła niemal nie różniła się wyglądem od innych takich obiektów z przełomu XIX i XX wieku. Po dokładniejszej analizie doszedłem do wniosku, że w istocie mam do czynienia z… dwoma budynkami. Tak jakby najpierw zbudowano pierwszy — znajdujący się teraz wewnątrz, a następnie obudowano go drugim, zewnętrznym. Nie zdecydowałem się na szczegółową eksplorację ruin i nie wszedłem do wnętrza, ponieważ mogło to być niebezpieczne. Nie miałem przecież ze sobą nawet kasku. Nie dane mi więc było jeszcze dzisiaj przyjrzeć się tym obiektom z bliska.
W pobliżu natknąłem się przy okazji na stare, puste szambo i dwie studnie pełne wody. Ale największym zaskoczeniem było znalezienie starej, zapomnianej lodowni niedaleko stawu. Była praktycznie niewidoczna, bo cały jej dach porośnięty był trawą i przysypany opadłymi z drzew liśćmi. Wejście prawie niewidoczne. Solidne, choć podniszczone, drewniane drzwi były przesłonięte gęstymi krzewami. Nie mogłem się powstrzymać przed wejściem do środka. Tradycyjnie, jak to lodownia, była mniej więcej do trzech czwartych zagłębiona w ziemi. W całości zbudowana z cegieł, których nie szczędzono, ponieważ mury i strop były wyjątkowo grube. Lód wyrąbany ze stawu udawało się tutaj przechować być może nawet aż do następnej zimy. Zastanawiałem się, co jeszcze zaskoczy mnie na terenie mojej własnej nieruchomości.
Wyszedłem na drogę, na której wciąż leżały rozsypane cegły. Szczerze mówiąc, wątpiłem, żeby komukolwiek przeszkadzały, bo droga wyglądała na szczególnie mało uczęszczaną. Jednak część z nich pozbierałem, żeby nie utrudniały przejazdu. Ostatecznie to przecież mój obiekt, moje cegły i wypadałoby posprzątać, choć nie bardzo miałem na to ochotę.
Poszedłem drogą w kierunku, w którym przedwczoraj uciekała terenówka. Ciągnąca się za nią stalowa linka zostawiła mało wyraźny, ale widoczny ślad, po którym coraz bardziej zapuszczałem się w głąb lasu. Szedłem tak ponad dwie godziny, czyli musiałem przejść już jakieś osiem, może nawet dziesięć kilometrów. Ślady po linie na szczęście wciąż były widoczne. Najwyraźniej od przedwczoraj nie przejeżdżało tędy zbyt wiele samochodów, więc ślady nie zostały całkowicie zatarte.
Im dalej się zapuszczałem, tym bardziej się bałem, że będę miał problem z bezpiecznym powrotem. Mogłem nie zdążyć przed zachodem słońca. Rosło ryzyko zabłądzenia po ciemku w tym całkowicie nieznanym mi terenie. Okazało się, że podobnych dróg, dróżek i drożynek było w tym lesie całe mnóstwo. Przecinały się co jakiś czas, rozwidlały i łączyły, tworząc prawdziwy labirynt. Jeśli miałbym zabłądzić, to już po mnie. Pewnie nikt nawet by mnie tu nie szukał.
Miałem jednak cichą nadzieję, że ślady ciągniętej liny dokądś mnie w końcu zaprowadzą, nim zapadnie zmrok. Zachodziłem tylko w głowę dokąd. W pobliżu nie było przecież żadnych osad, a wszystkie te leśne drogi służyły na co dzień prawdopodobnie jedynie leśnikom. Niektóre z nich trudno było zauważyć. Jakby zupełnie albo od dawna nieużywane, zarośnięte wysoką trawą — były bardziej podobne do przesiek niż dróg. Inne wyglądały na wykorzystywane dość często, chyba nawet przez ciężarówki, wywożące zapewne drzewo, co było widać po głębokich koleinach. Tak na wszelki wypadek na każdym większym skrzyżowaniu obłamywałem gałązki drzew w kierunku, z którego przyszedłem. Znaczyłem w ten sposób drogę, by móc tutaj powrócić, kiedy już ślady po lince przestaną być widoczne.
Późnym popołudniem ślad, który mnie prowadził, zupełnie niespodziewanie się urwał. Poszedłem drogą dalej jeszcze kilkadziesiąt, a może nawet kilkaset metrów w nadziei, że ponownie go złapię. Ale wyglądało na to, że urwał się już ostatecznie. Być może kierowca zorientował się, że coś za sobą ciągnie, zatrzymał samochód i linę wrzucił do bagażnika.
Stanąłem przed dość poważnym problemem. Zapuszczanie się dalej, w zupełnie mi nieznane tereny, było dość ryzykowne. Kto wie, czy bardziej ryzykowny nie byłby jednak powrót do Kutowa. Ostatecznie postanowiłem nie wracać. Doszedłem do wniosku, że od wioski oddaliłem się już na taką odległość, że mógłbym nie zdążyć dotrzeć tam przed zmrokiem. Dalsza podróż dawała nadzieję, że po przejściu tak wielu kilometrów las wreszcie powinien się skończyć. Powinienem w końcu dokądś dotrzeć. Do jakichkolwiek zabudowań, do ludzi, którzy ewentualnie wskażą mi jakąś wygodniejszą drogę powrotną.
I rzeczywiście, po paru kolejnych kilometrach las nagle się urwał, a droga z leśnej zamieniła się w polną. Dostrzegłem zabudowania jakiejś wioski, a pierwszym budynkiem, na który się natknąłem, zbliżając się do niej, był kościół. Zwyczajny, typowy, wiejski… ale bardzo dziwnie usytuowany, bo na samym środku drogi. Można go było ominąć z obu stron, a rozwidlenie to prowadziło do szerokiej, asfaltowej szosy. Przebiegała ona dosłownie kilkadziesiąt metrów za kościołem. Domyśliłem się, że to zapewne główna droga we wsi, więc z całą pewnością powinno się dać dotrzeć nią do jakichś innych miejscowości. Miałem nadzieję, że również do Kutowa.
Musiałem się tylko zastanowić, w którą stronę pójść — w prawo czy w lewo. Najlepszym punktem odniesienia był kościół, ponieważ buduje się je zwykle w taki sposób, żeby ołtarz znajdował się od wschodu. Wiedziałem tylko, że z Kutowa wyszedłem w kierunku północnym, bo ołtarz tamtejszego kościoła mijałem po prawej stronie. Próbowałem to odnieść do ołtarza tutejszego kościoła, ale nic się nie zgadzało. Wyglądało to tak, jakbym przyszedł z północnego zachodu, a przecież powinienem z południa. Najprawdopodobniej w leśnej plątaninie dróg zdążyłem stracić orientację. Ale żeby aż tak? Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie zdarzyło.
Zdecydowałem się pójść w lewo. Przeszedłem przez całą wieś, aż na sam jej koniec, gdzie asfalt nagle się skończył. Musiałem więc zawrócić, bo najwidoczniej ta droga miała wylot ze wsi w przeciwnym kierunku. Po dłuższym marszu, kiedy już miałem na dzisiaj dosyć pieszych wędrówek, dotarłem do tablicy z nazwą miejscowości. Znałem to miejsce. To właśnie tutaj wysiadła podwieziona przeze mnie nauczycielka. Nagle zrozumiałem, skąd wiedziała, że nie jestem tu tylko przejazdem. Przez tę wieś po prostu nie było dokąd jechać. Droga się tutaj kończyła. Teraz ja liczyłem, że uda się złapać jakąś okazję. Miałem nadzieję, że ktoś się zlituje, biorąc mnie za zbłąkanego grzybiarza. Czekałem kilkadziesiąt minut, podczas których przejechało obok mnie zaledwie kilka samochodów. Zaczęło się już ściemniać, kiedy w końcu jeden z kierowców postanowił się zlitować.
— Można do Kutowa? — zapytałem, uchylając drzwi samochodu.
— Do Kutowa? To tak niespecjalnie po drodze — odpowiedział kierowca.
— A mogę pana poprosić o podwiezienie? Jeśli trzeba, to zapłacę. — Zdawałem sobie sprawę, że będzie musiał odbić z głównej drogi kilka kilometrów.
— Wsiadaj pan, bo widzę, żeś pan zdesperowany. A w tych lasach wcale nietrudno się zgubić.
Usadowiłem się w fotelu z wyraźną ulgą, koszyk ustawiłem na podłodze między stopami. Po chwili dostrzegłem delikatny uśmiech politowania na twarzy kierowcy. Najwyraźniej zauważył, że moje grzybobranie niespecjalnie się udało. Zebrałem zaledwie kilka rydzów, rosnących tuż przy drodze, na które się dosłownie natknąłem.
— A pan, widzę, na grzybki — zagadnął. — Chyba nie warto było tyle kilometrów aż z Kutowa przewędrować…
— Wie pan, bardzo lubię rydze — zażartowałem. Powrócił mi humor, bo bliska już była perspektywa wyciągnięcia się na wygodnej, starej kanapie i pozbycia się nowych, nierozchodzonych traperów. To był głupi pomysł, żeby wybierać się w tak długi marsz w zupełnie nowych butach…
Okazało się, że mój współtowarzysz podróży był miejscowy. Mieszkał właśnie w tej wiosce, spod której mnie zabrał. Podświadomie czułem, że śledzona przeze mnie terenówka musiała pochodzić gdzieś z tych okolic. Zacząłem więc delikatnie wypytywać, czy ktoś w okolicy nie ma jakiegoś silnego auta. Na tyle silnego, aby było zdolne przewrócić dość gruby mur solidnego budynku. Oczywiście o żadnym wyburzaniu przezornie nie wspominałem. Okazało się, że takich wozów jest tutaj całkiem sporo. Przydają się nie tylko rolnikom, lecz także ludziom niezwiązanym z rolnictwem. Dowiedziałem się, że szczególnie zimą, ale też późną wiosną i wczesną jesienią, takie samochody w tych dość dziewiczych okolicach są niemal nieodzowne. W tej sytuacji ślad ponownie się urywał. Traciłem nadzieję, że kiedykolwiek uda mi się namierzyć sprawcę zniszczenia pałacu.
Kierowca zdążył ponarzekać, że kiedyś — długo przed wojną — do Kutowa można było z ich wioski jechać całkiem prostą drogą. Potem nagle właściciel tych terenów z jakiegoś powodu zaorał przejazd i obsadził go drzewami. Mówił, że można wciąż jeszcze dojechać tam przez las, ale wymaga to niezłej znajomości labiryntu leśnych dróg. Zdążyłem się już o tym przekonać, bo przecież właśnie tę trasę przeszedłem. Na koniec dodał, że tę wiedzę posiedli tylko nieliczni. Mało komu chce się jeździć po lasach, choć jest trochę bliżej. I to była bardzo istotna informacja, ponieważ umożliwiała zawężenie kręgu podejrzanych.
Okazało się, że asfaltową drogę, po której jechaliśmy, zbudowano dopiero po wojnie, żeby było łatwiej dojechać do pobliskiego miasteczka. Nowa władza miała rozmach i specjalnie w tym celu zrobiono w lesie przecinkę. Do Kutowa zbudowano odnogę i była to jedyna utwardzona droga łącząca teraz tę wieś ze światem. Kierowca był na tyle uprzejmy, że w nią skręcił, co mnie bardzo ucieszyło, bo zaoszczędziło dodatkowego spaceru. Tak. To była dokładnie ta droga, którą już dobrze znałem. Czyli wyszedłem z Kutowa z jednego kierunku, a wracam z zupełnie przeciwnego. Nie mogłem pojąć, jakim cudem zatoczyłem tak gigantyczne koło.
Kiedy wszedłem do swojego pokoju, zdążył już zapaść zmrok. Byłem wdzięczny mojej gospodyni, że zostawiła mi na stole kanapki (co prawda nieco już podsuszone) i herbatę (zupełnie już zimną). Ale i tak smakowały jak niebo w gębie po całodziennym spacerze… Położyłem się spać dość szybko, bo czułem się skrajnie zmęczony. Nie byłem przyzwyczajony do tak długich spacerów. Ta podróż nie dawała mi spokoju. Próbowałem przeanalizować jej przebieg, starając się wydedukować, dlaczego niemal pobłądziłem. Zastanawiało mnie, dlaczego mieszkańcy wsi, do której dzisiaj dotarłem, zbudowali kościół akurat od strony drogi do Kutowa. Rzadko się zdarza lokalizować wiejskie kościoły prawie na środku drogi. Jakby wręcz miał on tę drogę zagradzać. Kościoły stawiało się w miejscach honorowych, żeby je odpowiednio wyeksponować. No i zazwyczaj w środku wsi, by wszyscy mieszkańcy mieli do nich równie blisko. Kołatały mi się po głowie strzępki rozmowy z nauczycielką — o właścicielu pałacu i podejrzeniu paktowania z diabłem. Czyżby ten kościół miał celowo zamykać drogę do Kutowa? Ale nie doszedłem do żadnych konkretnych wniosków, bo niemal natychmiast zasnąłem snem kamiennym.
Nie dane mi było pospać, bo w środku nocy coś mnie nagle obudziło. Były to te same metaliczne odgłosy, które słyszałem tutaj pierwszej nocy. Ale tym razem jakby bardziej zdecydowane, żeby nie powiedzieć: agresywne. To nie brzmiało jak naprawa rolniczej maszyny. To był wyraźny odgłos kucia. Jakby ktoś z zapałem próbował wykuć dłutem dziurę w murze. Zaciągnąłem poduszkę na głowę, żeby trochę te irytujące dźwięki stłumić, i udało mi się ponownie zasnąć.
V
Na cały dzisiejszy dzień zaplanowałem wizytę u konserwatora zabytków, u którego zaanonsowałem się już kilkanaście dni wcześniej. Czekała mnie nieco dłuższa podróż — do najbliższego miasta wojewódzkiego. Chciałem uzgodnić zakres ewentualnych remontów, gdybym się na nie ostatecznie zdecydował. Spodziewałem się, że przyjdzie mi rozmawiać raczej o odbudowie niż o remoncie. Przed podjęciem decyzji musiałem jednak obejrzeć konserwatorską dokumentację budynku, która podobno już na mnie czekała.
Pani konserwator wyglądała wręcz podręcznikowo. W średnim wieku, w nieco staroświeckich okularach z grubymi szkłami i charakterystycznych wełnianych rajstopach, ale… z tenisówkami na nogach. Jednym słowem: dość… sympatycznie. Przyjęła mnie nadspodziewanie ciepło. Niemal natychmiast znaleźliśmy wspólny język. Należę do tej grupy architektów, którzy nie uważają konserwatorów za wrogów. Lubię stare budynki, a ci ludzie często bywają pomocni w rozwiązywaniu problemów z zabytkami.
Zacząłem rozmowę od poinformowania o fatalnym stanie pałacu i braku jednej ze ścian, a właściwie potężnego jej fragmentu. Na pocieszenie pani poinformowała mnie, że „obiekt” ma całkiem bogatą dokumentację, która z powodzeniem może stanowić podstawę do odbudowy. Na dowód wyjęła z archiwum aż trzy opasłe teczki.
— Widzi pan, ma pan wielkie szczęście, bo nie każdy nasz zabytek jest tak świetnie udokumentowany.
— Tak? To dlaczego akurat ten jest?
— A to jest bardzo dziwna historia. Wiele lat temu cała ta dokumentacja została nam przysłana przesyłką kurierską z Niemiec. I tylko tyle wiemy na temat nadawcy, bo żadnego adresu, ani nawet nazwiska, na liście przewozowym nie było.
— Zapomniał napisać?
— Prawdopodobnie nie chciał. Pedantyczni Niemcy raczej o takich sprawach nie zapominają. Zwłaszcza na tak wartościowych przesyłkach. Kurier miał polecenie zostawić za pokwitowaniem i odjechał. Do przesyłki był dołączony pięknie wykaligrafowany list z wyraźną nadzieją autora, że wszystkie te dokumenty pomogą w utrzymaniu pałacu w należytym stanie. Możemy się tylko domyślać, że nadesłali je jacyś potomkowie właścicieli. Dlatego uznaliśmy, że z Niemiec. Jest to o tyle dziwne, że ostatni właściciel, z tego, co wiemy, potomków nie miał. Nie miał też nawet bliższej rodziny. Dziwna sytuacja, ale dla pana bardzo szczęśliwa — powiedziała z ujmującym uśmiechem. — Zupełnie przez przypadek, dowiedzieliśmy się, że w sąsiedniej wsi mieszka córka przedwojennej służącej z pałacu. Więc gdyby potrzebował pan jeszcze większej ilości informacji, to proponowałabym wybrać się do niej z wizytą. Ma na imię Eliza i jest już naprawdę leciwą panią. Więc warto się pospieszyć. — Spojrzała na mnie wymownie.
— Polka? — spytałem zdziwiony. — Pamiętałem przecież opowieść Marzeny, że w Kutowie mieszkała dość hermetyczna społeczność.
— Nie, Niemka. Ale z jakiegoś powodu postanowiła zamieszkać w bliskim sąsiedztwie wsi swojego dzieciństwa. Może sentymenty…? Trudno powiedzieć.
— O! To ja w takim razie poproszę o adres tej pani, jeśli to oczywiście nie kłopot.
Z wielkim zaangażowaniem zabrała się do prezentacji zawartości teczek. Okazało się, że budynek ma całkiem sporą wartość architektoniczną, ponieważ wiele jego elementów — rozwiązań konstrukcyjnych — jest nietypowych. Ale to już sam zdążyłem ustalić poprzedniego dnia. Dużo istotniejszy był fakt, że pałac jest też cenny z uwagi na unikatową wieżę. Nie pasowała ona do żadnych stylów architektonicznych. Miała dość oryginalny kształt, gdyż była zbudowana jakby z czterech różnej wielkości klocków ułożonych jeden na drugim. Na samym dole — na parterze — była bardzo szeroka, a na samej górze znajdowało się niewielkie zadaszenie na czterech kolumnach, właściwie altanka. Mieściło się pod nim ledwie kilka osób, i to pod warunkiem że stały one blisko siebie. Być może cała ta konstrukcja miała sprawić, by wieża optycznie wydawała się wyższa niż w rzeczywistości. W sumie miała bardzo prostą, nieskomplikowaną, wręcz prymitywną konstrukcję. Przypominała prostą w konstrukcji piramidę schodkową, które wiele tysięcy lat temu budowano na przykład w Egipcie. Czyżby inwestor był miłośnikiem starożytności? — pomyślałem. A może ktoś, kto to projektował, kiepsko znał się na budowlance i wolał proste konstrukcje?
Bryła pałacu też była interesująca. Uwagę zwracały kolumnady wzdłuż wszystkich ścian. Wysokie kolumny ciągnęły się od samych piwnic aż po dach, który też był charakterystyczny, ponieważ miał dość niewielkie nachylenie. Był prawie płaski. Przypominało to jako żywo — co bardzo zaskakujące — starożytne świątynie, które widuje się jeszcze do dzisiaj na przykład w Grecji. Kolumnada została z zewnątrz obudowana ścianami, a mniej więcej pośrodku wysokości dodano strop rozdzielający parter i piętro. W ścianach tych znalazły się oczywiście okna i drzwi. Wewnątrz dobudowano ściany działowe, rozdzielające poszczególne pokoje. Na pokazanych mi przez panią Anię rysunkach technicznych dało się wyraźnie zauważyć to, co sam odkryłem na miejscu. Ktoś kiedyś zbudował niezwykły i nietypowy, jak na te okolice, budynek — dach na kolumnadzie. A następnie obudował go z zewnątrz zupełnie innym budynkiem. W efekcie powstały dwa budynki w jednym. Ten zewnętrzny wyglądał jak przeciętny dom bogatego właściciela ziemskiego. Ten wewnętrzny — jak starożytna świątynia.
Architektonicznie takie rozwiązanie było wręcz fascynujące! To tłumaczyło, dlaczego tak bardzo zniszczony budynek wciąż jeszcze stał i nie zamienił się w kupę gruzu. Najsolidniejsza była wieża i to właśnie od niej najlepiej byłoby rozpocząć odbudowę. W dobrym stanie powinna też być piwnica, ponieważ — jako podstawa dla dwóch budynków — musiała być wyjątkowo solidna.
W trakcie miłej rozmowy przy herbacie na wiele różnych tematów zaprosiłem konserwatorkę do odwiedzenia Kutowa przy najbliższej okazji. Chciałem, by przyjrzała się budynkowi na miejscu i zweryfikowała jego stan. Okazało się, że całą dokumentację mogę otrzymać pocztą elektroniczną. Urząd od kilku lat prowadził archiwa w formie cyfrowej. Poprosiłem też panią Anię, by do maila załączyła adres pani Elizy. Droga powrotna zajęła mi trochę czasu. Na kwaterę znów wróciłem dopiero wieczorem.
W Kutowie próżno było szukać zasięgu telefonów komórkowych. Na szczęście w domu Marzeny był internet, który zapewniał łączność ze światem. Zatroszczył się o to — co raczej nie dziwiło — jej syn. Mogłem więc podpiąć się pod zbudowane przez Adama Wi-Fi. Odebrałem maila od konserwatorki i zacząłem z zainteresowaniem przeglądać dokumentację. Okazało się, że przyszło tego znacznie więcej, niż się spodziewałem, i doszedłem do wniosku, że jak na mnie jednego, jest tego zdecydowanie za dużo. Napisałem więc krótką wiadomość do swojego przyjaciela, który już na studiach wręcz fascynował się starymi budynkami. Tego samego, który ostatecznie utwierdził mnie w przekonaniu, że pałac w Kutowie to prawdziwa okazja i warto go kupić. Opisałem mu więc pokrótce przedziwną konstrukcję budynku, mając absolutną pewność, że go to zainteresuje. Dodałem kilka słów na temat jej obecnego stanu, żeby nie wyobrażał sobie Bóg wie czego. Ostatecznie najłatwiej mi było wysłać mu cały komplet konserwatorskich dokumentów na zasadzie „prześlij dalej”. Byłem już trochę za bardzo zmęczony, żeby wybierać co ciekawsze fragmenty.
Po późnej kolacji położyłem się do łóżka. Zamierzałem się wreszcie wyspać. Porządnie mnie zmęczyła dzisiejsza podróż, a nadzwyczajnie czyste powietrze, przesycone tlenem, działało na mnie usypiająco. Wciąż jeszcze nie odespałem sporych zaległości z mojego zamkniętego właśnie rozdziału w życiu. Pogoda, jak na jesień, była dość przyjemna. Ciepło i sucho. Otworzyłem okno i wsłuchiwałem się w odgłosy lasu. Wieś już spała, nawet psy poszły chyba spać, bo żaden nie ujadał. I nagle znów usłyszałem ten sam charakterystyczny dźwięk, który pojawiał się co noc.
Trochę mnie to zirytowało, bo nie zamierzałem zmarnować najlepszej pory na sen. Postanowiłem sprawdzić, co to takiego, i jeśli trzeba, zrobić z tym porządek. Włożyłem dres i buty oraz odszukałem latarkę w zestawie survivalowym. Drzwi do domu wychodziły na podwórze, z którego na wiejską drogę można było wydostać się tylko przez ciężką, metalową furtkę. Żeby nie robić hałasu i zamieszania, ale też nie zgubić tropu, postanowiłem wyjść z domu przez okno. Zeskoczyłem z parapetu, zamontowanego niespełna metr nad ziemią. Przeszedłem niewielki ogródek i przeskoczyłem niski, sięgający mi do kolan płotek, który odgradzał go od ulicy.
Dźwięk na chwilę ucichł, więc i ja zamarłem, bo na szutrowej nawierzchni za bardzo było słychać moje kroki. Po chwili odgłosy rozbrzmiały ponownie i byłem już całkowicie pewien, że dobiegały od strony… pałacu! Przyspieszyłem kroku i już nie miałem zamiaru się skradać. Jeśli to znów ktoś, kto dewastuje mój budynek i nie daj Boże próbuje zniszczyć kolejną ścianę, to czas najwyższy się z nim rozprawić i pokazać, kto tu rządzi!
Im bardziej się zbliżałem, tym bardziej wyraźne stawały się odgłosy. Nie było najmniejszych wątpliwości, że ktoś wali młotem w metalowe dłuto, rozkuwając ceglaną ścianę. Zacząłem nawet biec, żeby złapać sprawcę na gorącym uczynku. Kiedy dotarłem na odległość zaledwie kilku metrów od budynku, kucie nagle ucichło. Ten cholerny złodziej prawdopodobnie mnie usłyszał i trochę pożałowałem, że nie zachowywałem się ciszej.
Bałem się ewentualnych spadających cegieł, ale wszedłem do środka. Chciałem koniecznie dorwać tego bandziora niszczącego mój majątek i przynajmniej ostro mu nagadać. Innej opcji, na przykład siłowej — na razie — nie brałem pod uwagę. Latarki nie zapalałem, żeby nie zdradzać swojej pozycji. Miałem nadzieję, że wezmę wandala z zaskoczenia, choć zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie on zna to miejsce znacznie lepiej ode mnie.
Jedyną częścią budynku, po której można było się poruszać, była piwnica. Reszta kondygnacji nie miała stropów, więc z samego dołu widać było belki podtrzymujące dach. Miałem nadzieję, że po ostatnim remoncie były one na tyle solidne, że nie zwalą mi się na głowę. Wewnątrz było oczywiście ciemniej niż na zewnątrz. Wątłe światło wpadało przez niewielkie okna, ponieważ piwnica miała charakter sutereny i wystawała nad poziom gruntu.
Na chwilę się zatrzymałem, próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności. Niestety niewiele to dało. Niemal po omacku powoli sprawdzałem pomieszczenie po pomieszczeniu, raz po lewej, raz po prawej stronie korytarza. W większości z nich nie było widać nic poza samym oknem. Światła było zdecydowanie za mało, by móc kogokolwiek wypatrzyć. Wreszcie w jednej z większych sal zrobiło się nieco jaśniej. A to dlatego, że była ona pozbawiona sporego fragmentu ściany. Wątłe światło wyraźnie odcinało od ciemnej, ceglanej ściany fragment ludzkiej sylwetki. Po chwili zauważyłem w kącie ciemną, barczystą postać. Jakby w długim, czarnym płaszczu albo owiniętą w ciemny koc.
— Marek!!! Maaareeek! — usłyszałem znajomy głos niemal wykrzykujący moje imię.
— Grzegorz? Tutaj? Niemożliwe… — pomyślałem. Ale kiedy znów zawołał, uniosłem lekko powieki.
Zobaczyłem nad sobą twarz Grzegorza, jednego z moich najlepszych kumpli. Pomyślałem, że to jakiś dziwny sen, i zamknąłem oczy, chcąc sobie jeszcze trochę pospać. Tym bardziej że samopoczucie miałem nie najlepsze i bolała mnie głowa. Ale poczułem mocne szturchnięcie i znów kilkakrotnie usłyszałem swoje imię. Zrozumiałem, że nie śnię, ale kompletnie nie wiedziałem, co się dzieje. Otworzyłem oczy i zorientowałem się, że leżę na podłodze w jakimś starym budynku. Dookoła ceglane ściany, a wysoko nade mną dziurawe dachówki, przez które widać było błękitne niebo i groźnie zwisające belki. Pod plecami czułem ceglaną posadzkę i drobny gruz, który uwierał mnie chyba we wszystkie mięśnie. Sytuacja całkowicie surrealistyczna. Próbowałem się podnieść, ale skostniały i obolały, zdołałem tylko usiąść.
— Co ty tutaj robisz? — spytałem zdziwiony.
— Chyba ratuję ci życie — odparł ze śmiechem, choć widziałem, że nie jest mu specjalnie do śmiechu.
— A co ja tutaj robię? — zapytałem.
— A tego to ja już nie wiem, ale całe szczęście, że twoja gospodyni ma zdolności detektywistyczne — odparł.
— Marzena?
— No chyba. Dzisiaj rano zauważyła ślady w ogródku, prosto pod twoim oknem. Najpierw myślała, że może ktoś się do ciebie zakradł. Poszła sprawdzić twój pokój, a tymczasem się okazało, że ciebie nie ma. Ślady stóp układały się tak, jakby ktoś wyszedł z domu. Wystarczyło pójść tym tropem. No i doprowadził on ją aż tutaj. Ale do środka nie weszła. Domyślała się, że gdzieś tam jesteś, ale bała się wejść. Podobno to niebezpieczne.
— Nie dziwię się. Zdaje się, że miała rację. Teraz to ja sam bym się bał tutaj wejść.
— Na szczęście pod pałacem byłem też ja.
— No właśnie. A co ty tutaj właściwie robisz?
— Stary! Wysłałeś mi taki materiał, że pół nocy go czytałem, a drugie pół poświęciłem, żeby tutaj do rana dojechać. Dzwoniłem do ciebie, ale zdaje się, że łatwiej dodzwonić się do samego diabła. Nie miałem pojęcia, gdzie się zakwaterowałeś, bo zamieszkanie w tej ruinie raczej wykluczyłem. Więc po przyjeździe kimnąłem się tu niedaleko w samochodzie i zamierzałem cię poszukać z samego rana.
— Dość ryzykownie — podsumowałem.
— To Kutowo to przecież metropolia nie jest, a człowiek nie igła. No, wstawaj i na drugi raz nie łaź po tych ruinach po nocy bez kasku, bo kolejna cegła cię jeszcze zabije.
— Uważasz, że to była cegła? — Nie przestawałem się dziwić. — Trochę za bardzo zwaliło mnie z nóg, jak na zwykłą cegłę.
— Ano cegła! Zobacz. Proszę bardzo, tutaj leży. Jeszcze ma ślady krwi.
Zaraz, zaraz — pomyślałem. Przecież tak mała cegła nie mogła pozbawić mnie przytomności. Gdyby na mnie spadła, owszem, zabolałoby, ale przecież zachowałbym świadomość.
Próbowałem sobie odtworzyć ubiegłą noc. Pamiętałem, że wychodziłem przez okno, że prawie biegłem w kierunku pałacu, a potem ciemność. No a teraz cholernie bolały mnie kark i rana na głowie. Przed oczami wciąż miałem nieruchomą, ciemną postać na tle ściany, niemal zlewającą się z padającym na nią cieniem.
To niemożliwe, żeby spadła na mnie cegła. Ranę musiałbym mieć na czubku głowy, a nie prawie na karku. No i pewnie kark by mnie tak nie bolał. Doszedłem do wniosku, że zostałem perfidnie zaatakowany. Dopiero teraz przyszło mi do głowy, że nieproszonych gości mogło być kilku. Byłem zły na siebie za całkowity brak ostrożności. Poza człowiekiem, którego widziałem, w budynku musiał być ktoś jeszcze, kto najwyraźniej nie miał najmniejszych skrupułów, żeby bez ostrzeżenia walnąć mnie w łeb. Zdałem sobie sprawę, że zrobiło się niebezpiecznie. Najwyraźniej moje zainteresowanie tym miejscem było komuś nie na rękę. Tym kimś mogli być tylko ludzie, którzy z uporem maniaka z jakiegoś powodu co noc dewastowali mój budynek.
VI
Siedzieliśmy w kuchni Marzeny we czworo przy stole już trzecią godzinę po obiedzie. Poza mną, Marzeną i Grzegorzem był jeszcze Adam — syn Marzeny, który nieco wcześniej niż zwykle zajechał do domu z internatu na weekend. Chłopak okazał się wcale już nie takim dzieckiem i jak na swój wiek, wydawał się intelektualnie nieźle rozgarnięty, ale też rozwinięty fizycznie. Nie było w tym nic dziwnego, ponieważ dorastając bez ojca, musiał sobie przecież radzić sam z wieloma dorosłymi zadaniami. Choćby takimi jak prowadzenie ciągnika czy drobne naprawy w domu i obejściu.
Opowiedziałem o wszystkim od początku. O tym, jak runęła ściana pałacu, kiedy przyjechałem i jak śledziłem terenówkę. O rozmowie z dzielnicowym i konserwatorką. Po nocnej przygodzie doszedłem do wniosku, że chyba jednak odpuszczę sobie ten dom i spróbuję wrócić do miasta. Cała ta sytuacja zdecydowanie mnie przerasta i sam sobie z nią nie poradzę.
— Powiedziało się „A”, to trzeba powiedzieć „B” — podsumował moją wypowiedź Grzegorz, co mnie trochę zirytowało.
— Łatwo ci mówić — wypaliłem. — Jak niby ja sam mam to upilnować? Nawet jeśli zacznę odbudowę, co wymagałoby wielkiego zaangażowania, to i tak przyjdą i zniszczą.
— Mnie też się wydaje, że lepiej byłoby to sprzedać — wtrąciła się Marzena. — Ten budynek jest sukcesywnie niszczony praktycznie codziennie, kiedy tylko zniknął poprzedni właściciel. Niedługo nic z niego nie zostanie. Co noc słyszę złodziei, a czasem nawet widzę. Zresztą wszyscy we wsi mogą to potwierdzić.
— Ale jak to? — spytałem. — Wciąż nie mogę pojąć, dlaczego nikt nie reaguje…
— Panie Marku — powiedziała — pan, widzę, zupełnie nie zna mentalności tych ludzi. To są tak zwane Ziemie Odzyskane. Tutaj każdy skądś przyjechał. Część dlatego, że ich przymusowo wysiedlono z przedwojennych terenów Drugiej Rzeczypospolitej, tych na wschód od Buga. Ale spora część pochodzi z innych regionów Polski i nikt ich do przeprowadzki nie nakłaniał. Jednak z jakiegoś powodu musieli opuścić swoje wcześniejsze miejsca zamieszkania, choć niekoniecznie tego chcieli. A to dlatego, że weszli w konflikt z prawem i trzeba było uciekać. Zniknąć. Szukała ich milicja w całym kraju, a oni przyjeżdżali tutaj. Mówili, że są zza Buga i że stracili dokumenty. Dostawali nowe dowody osobiste, nową tożsamość i przydział na domy po Niemcach. Im dalej od miasta, im mniejsza wieś, zaszyta w leśnych ostępach, tym lepiej. Tu nikt nikogo o nic nie pyta. Nie warto się interesować sąsiadem, a już tym bardziej tym, kim on jest i skąd przyjechał. Wie pan, nieprzypadkowo na te tereny mówiło się „Dziki Zachód”.
— No, ale chyba można co jakiś czas zgłosić na policję ewidentne łamanie prawa? — spytałem właściwie retorycznie, bo wydawało mi się to oczywiste.
— Tutaj wszyscy mają specyficzny stosunek do policji. Jedni się jej boją, drudzy nią gardzą, a ci, którzy chcieliby z jej dobrodziejstwa korzystać, nie mają odwagi, bo nazywani są konfidentami. Jeśli cokolwiek się we wsi dzieje, to może być pan pewien, że nikt nie zawiadomi policji. Wszyscy udają, że niczego nie widzą i niczego nie słyszą. Wszelkie problemy załatwia się najlepiej po cichu i między sobą.
— Ale przecież od czasu ostatniej wojny minęły już całe dziesięciolecia! Ta dziwna mentalność powinna się już dawno zmienić.
— Tutaj czas płynie inaczej, drogi panie Marku. Dzieci nie wychowują rodzice, bo mają dosyć pracy w polu i przy zwierzętach. Dzieci wychowują dziadkowie, którzy zostali z kolei wychowani przez swoich dziadków. Wszelkie zasady szczepi się od najstarszych pokoleń. Trudno to wykorzenić.
— No a pani? Dlaczego pani nic z tym nie zrobi? Przecież pani jest inteligentną osobą i zdaje mi się, z nieco szerszym światopoglądem — spytałem, nie kryjąc emocji.
— A niby co ja mogę? Zadzwonię na policję, to mi potem wytłuką szyby w oknach, albo zrobią jeszcze co gorszego. Na to się nie odważą najodważniejsi we wsi, a co dopiero ja, samotna kobieta. Zresztą policja niespecjalnie się nami interesuje.
— Czyli nic dziwnego, że zignorowali moje zgłoszenie. Wolą się nie mieszać. Jak by nie patrzeć, to mają bardzo wygodną pracę. Żadnych zgłoszeń, znaczy, że… niska przestępczość. Wystarczy jeden dzielnicowy na kilka kilometrów kwadratowych, a i tak nie będzie miał zbyt wiele do roboty. Ale to mnie tylko utwierdza w przekonaniu, że sobie z tym problemem nie poradzę. Co ja sam jeden mogę? Przecież nie zaopatrzę się w arsenał broni, nie zamienię pałacu w twierdzę i nie będę go pilnował całą dobę, na okrągło. Bo i tak nie dam rady go upilnować. A poza tym nie mam zamiaru przy okazji znów oberwać po głowie, albo jeszcze gorzej, kaleką zostać.
— Jak to „nie dam rady”? — przerwał mi Adam. — Nie z takimi rzeczami się dawało radę. Nie ma się co mazgaić, tylko walczyć o swoje. Spokojnie, panie Marku. Już ja coś wymyślę.
Spojrzałem na Marzenę i nie dostrzegłem na jej twarzy jednoznacznej akceptacji dla tego pomysłu. Zauważyła jednak mój pytający wzrok.
— No pewnie. Nie wolno się poddawać. To przecież Dziki Zachód. Kto nie walczy, ten ginie — powiedziała z uśmiechem. — A sąsiadom trzeba pomagać, no nie?
Grzegorz przysłuchiwał się tej rozmowie w milczeniu. Co chwila szeroko otwierał oczy, dziwiąc się temu, co słyszał. Z całą pewnością zdał sobie sprawę, że znalazł się w innej rzeczywistości — zupełnie różnej od tak dobrze znanej dżungli wielkiego miasta.
— Moim skromnym zdaniem — powiedział, konkludując — szkoda by to było tak zostawić. Jak trzeba będzie i jeśli się na coś przydam, to oczywiście pomogę. Dobrze wiesz, że możesz na mnie liczyć. — Spojrzał na mnie stanowczym wzrokiem. — Serce mi się kraje, kiedy widzę, co się dzieje z tym budynkiem. Trzeba go jakoś obronić przed barbarzyńcami, a przynajmniej spróbować. I nie ma co deliberować.
— Tylko że nawet jeśli uratujemy to, co jeszcze z niego zostało, i tak nie będzie mnie stać na odbudowę — próbowałem argumentować.
— A może warto wziąć kredyt? — zasugerował Grzegorz.
— Tak. A z czego go spłacę? Przecież na tę odbudowę potrzeba mnóstwa pieniędzy.
— Potraktuj to jak inwestycję. Zapewniam cię, że się opłaci, bo sam budynek może przyciągnąć wielu turystów. A może i w okolicy jest coś, co zainteresuje przyjezdnych?
— Tutaj? — Zaśmiałem się. — Co może być ciekawego w tych lasach?
— No nie wiem. Trzeba by się rozejrzeć. Może znajdzie się coś interesującego, na co do tej pory nikt nie zwrócił uwagi… We wszystkim można znaleźć jakieś plusy.
— OK. To może, zanim podejmę jakąkolwiek decyzję, rozejrzymy się trochę. A dzisiaj to już może chodźmy spać, bo mam dosyć wrażeń — zaproponowałem.
Marzena niestety nie dysponowała dwoma pokojami gościnnymi, dlatego nie było innego wyjścia, jak zamieszkać w jednym wspólnie z Grzegorzem. Dobrze mi to zrobiło, bo przed snem pogadaliśmy o wspólnych znajomych i wymieniliśmy kilka najnowszych żartów. Przewietrzyłem dzięki temu swój umysł i zacząłem nieco optymistyczniej patrzeć na swoją sytuację.
Grzegorz zasnął dosłownie podczas naszej rozmowy. Nagle zamilkł, a chwilę potem usłyszałem jego miarowy oddech. Na szczęście nie chrapał, bo tego nie znoszę. Sen chyba bywa zaraźliwy, ponieważ już po chwili poczułem ciężkie powieki. Starałem się nasłuchiwać dobrze znanych z poprzednich nocy metalicznych odgłosów. Ale tej nocy albo ich nie było, albo ich nie dosłyszałem.
VII
Podczas śniadania Grzegorz z wielkim zapałem opowiadał, co wyczytał z przesłanych mu dokumentów pałacu. Jako architekt z zacięciem historycznym nie mógł się powstrzymać od kwiecistych i rozbudowanych opisów dawnych technik budowlanych. Zdumiewało mnie, jak fascynująco można mówić, o całkiem prostej przecież materii. Słuchając go, próbowałem jednocześnie ułożyć sobie w głowie jakiś plan działania na najbliższe dni.
— Wiecie co? — powiedziałem, wchodząc Grzegorzowi w słowo. — Wydaje mi się, że nie powinniśmy zdradzać we wsi swojej tożsamości. Powinniśmy udawać zwykłych grzybiarzy. W ten sposób może nam być łatwiej dotrzeć do tych idiotów, którzy niszczą pałac. Łatwiej też nam będzie rozejrzeć się po okolicy. Jeśli się zdradzimy, to pewnie nikt nawet nie będzie chciał z nami rozmawiać. Ale jeśli pozostaniemy anonimowi, jest szansa, że ktoś przypadkiem się z czymś wygada.
— Myślę, że to rozsądne — zgodził się ze mną Grzegorz. — Wprawdzie grzybów tyle, co kot napłakał, ale nasze obce rejestracje samochodów nie będą wzbudzały podejrzeń.
— Nie doceniacie mieszkańców tej wioski — powiedziała z uśmiechem Marzena. — Oni się wszystkiego dowiedzą szybciej, niż wam się wydaje. To będzie taka ogólnowioskowa tajemnica. — Roześmiała się głośno.
— Trudno. W końcu się pewnie dowiedzą. Ale do tego czasu być może uda nam się coś zdziałać, no i trochę pozwiedzać, nie wzbudzając zainteresowania.
— O ile się w tych lasach nie pogubimy — zauważył Grzegorz.
— Faktycznie. — Spojrzałem na Marzenę. — Może macie jakąś mapę tych okolic?
— Nieee. Tu nie ma żadnych szlaków ani atrakcji turystycznych. Zresztą nam mapy nie są potrzebne. Przez lata zdążyliśmy już wystarczająco dobrze poznać najbliższe okolice, a w nieznane obszary się nie zapuszczamy. Ale wiem, gdzie znajdziecie to, czego wam trzeba. Najdokładniejsze są mapy lasów państwowych.
Wybraliśmy się zatem z Grzegorzem do miasteczka, głównie po zaopatrzenie w związku z większą liczbą osób na kwaterze. Rzecz jasna, obowiązkowo odwiedziliśmy miejscowe nadleśnictwo. Po krótkiej kolędzie, od pokoju do pokoju, udało się wreszcie trafić do osoby odpowiedzialnej za kartografię. Podaliśmy się oczywiście za weekendowych grzybiarzy, więc nikt nas o nic nie pytał. Ale kiedy sprecyzowaliśmy, o jaki konkretnie obszar nam chodzi, miła pani w zgniłozielonym mundurze nieco się zdziwiła.
— Naprawdę panowie chcą się zapuszczać w tamte okolice? — spytała z troską w głosie.
— A dlaczego nie? — odpowiedziałem pytaniem. — Tam jest największe w okolicy skupisko lasów, więc chyba największa szansa, by zebrać sporo grzybów.
— Tak, ale też największa szansa, żeby się zgubić — zripostowała.
— Są tam chyba jakieś leśniczówki, w których można by zapytać o drogę? — spytał Grzegorz, pewien twierdzącej odpowiedzi.
— Niestety nie. Pośrodku tego obszaru jest tylko jedna wieś, i to niewielka. Dookoła, w promieniu dziewięciu, dziesięciu kilometrów, nie ma żadnych zabudowań. Do niedawna mieliśmy tam leśniczówkę, praktycznie w samym środku tego lasu. Reszta rozmieszczona jest na obrzeżach — tłumaczyła cierpliwie. — Technika się zmienia. Pracownicy lasów też korzystają z najnowszych technologii. A tam żadnej sieci telefonicznej nie opłacało się wybudować masztu telekomunikacyjnego. Nasi pracownicy byliby w tym lesie odcięci od świata.
— I to właśnie z tego powodu zlikwidowano tę leśniczówkę? — skorzystałem z okazji i zapytałem o Kutowo.
— Niezupełnie — odparła, badawczo mierząc mnie wzrokiem. — Mieliśmy tam problemy kadrowe.
— Nie było chętnych? — brnąłem dalej.
— Owszem, był chętny. Ale nie podołał zdrowotnie — powiedziała nieco ściszonym głosem.
— Zdrowotnie? — spytałem zdziwiony. — A wydawałoby się, że tak czyste powietrze i brak cywilizacji raczej wzmacniają organizm.
— Najwidoczniej nie każdy. Jeśli się w lesie bywa od czasu do czasu, jak panowie, dla rozrywki, dla sportu, to nie ulega wątpliwości, że działa to niezwykle pozytywnie. Ale wie pan, las może też przygnębiać. Jeśli pan zamieszka w gęstwinie, przez którą z rzadka prześwituje słońce, a do tego nie będzie pan miał z kim na co dzień porozmawiać, to musi się odbić na psychice. Po prostu musi — zakończyła wypowiedź, jakby nie miała już zamiaru wracać do tematu.
— No tak. Faktycznie można zwariować — podsumowałem.
— Tego nie powiedziałam — odparła nerwowo. — Mówię tylko, że to się może odbić na psychice. Nawet na silnej psychice.
— Pani wybaczy, ale nie rozumiem — wtrącił się Grzegorz. — Co właściwie ma pani ma myśli?
— Cóż. Tylko tyle, że każdemu umysł może płatać figle. Można zobaczyć coś, czego nie ma, albo usłyszeć… Ale ja przecież nie mówię nic odkrywczego. Bo niby skąd biorą się opowieści o leśnych ludach i innych leśnych duchach. — Uśmiechnęła się. — Może i panom się poszczęści takiego ducha spotkać w razie problemów z odnalezieniem drogi. Bo jak się panowie w tym lesie pogubią, to będzie kłopot. Nie będzie miał kto szukać, a i po pomoc trudno będzie zadzwonić. Radzę tego nie bagatelizować. — Nagle spoważniała. — Nawet nasi leśniczowie czasem się tam gubią.
— To w jaki sposób się odnajdują? Wzywają pomoc telepatycznie? — zażartowałem, bo rozmowa wyraźnie nabrała humorystycznego charakteru.
Pani kartograf z politowaniem pokiwała głową i rozwinęła ogromny arkusz papieru na równie ogromnym stole.
— Widzą panowie prostokąty na tej mapie? Narysowane są delikatnymi przerywanymi liniami.
Mapa pełna była różnych symboli, cyfr i liter oraz wszelkiej maści kresek. Było na niej dosłownie wszystko, łącznie z oznaczeniem przesiek, doborowych drzew, rzadkich roślin i ostoi zwierzyny. Dla laika kompletny mętlik. Ale jeśli się porządnie przyjrzeć, dało się zauważyć delikatną siatkę, którą można by wziąć za południki i równoleżniki.
— Każdy z tych prostokątów ma swoje unikatowe oznaczenie — wyjaśniała. — Kamienie z numerami poszczególnych prostokątów stawiane są na ich granicach. Jadąc leśną drogą, trzeba się uważnie przyglądać numerom. Jeśli zna się ich położenie na mapie, można stwierdzić, w jakim kierunku geograficznym się podąża.
Spojrzeliśmy na siebie z Grzegorzem porozumiewawczo, bo właśnie o to nam chodziło.
— Czy byłaby jakakolwiek szansa, żeby dostać od pani taką mapę?
— Są dostępne w internecie. Mogę dać namiary, to sobie panowie wydrukują, co tam będzie potrzebne.
Na firmowym komputerze pokazała nam, w jaki sposób sprawnie posługiwać się kartograficznym oprogramowaniem i wyszukiwać potrzebne dane. Okazało się, że mapy mają warstwy, które można dowolnie włączać i wyłączać. Dzięki temu stają się o wiele czytelniejsze. Wystarczy tylko wybrać interesujące nas informacje. Wizytę zaliczyłem do bardzo udanych.
— Słuchaj — zagadnął mnie Grzegorz w drodze powrotnej — a co to za nazwisko i adres jakiejś kobiety przesłałeś mi w mailu?
— Adres? Aaaa. — Prawie o tym zapomniałem. — W sumie to nie było do ciebie. Dostałem go od konserwatorki zabytków. To adres córki dawnej mieszkanki Kutowa. Można by jej złożyć wizytę, tylko na razie nie bardzo wiem, o czym miałbym z nią rozmawiać.
— No to może pojechać tam zupełnie bezinteresownie? Ot tak, kurtuazyjnie. Zresztą ja bym chyba nawet miał kilka pytań po wstępnym przeanalizowaniu dokumentacji. O ile oczywiście ona cokolwiek pamięta z czasów dziecięcych, kiedy mieszkała w Kutowie.
— OK. W takim razie trzeba będzie o tym pomyśleć. Ale chyba lepiej będzie, jeśli z pierwszą wizytą wybiorę się sam, bo dwóch facetów naraz, to mogłaby się przestraszyć…
Po obiedzie Grzegorz usiadł przy laptopie i z entuzjazmem zabrał się do dalszej analizy konserwatorskich dokumentów. Sprawiało mu to niebywałą przyjemność i z całą pewnością nie mógł narzekać na wiejską nudę. Ja z kolei zaprosiłem Adama na przejażdżkę, by nanieść na mapę trasę przejazdu terenówki. Wciąż miałem nadzieję, że jej odnalezienie doprowadzi mnie do ludzi uporczywie niszczących budynek.
Usiadłem za kierownicą, a Adam z wydrukowaną mapą z internetu w ręku zajął miejsce pasażera. Moje oznaczanie drogi podczas spaceru do sąsiedniej wioski zdawało egzamin. Śladów stalowej liny ciągniętej za samochodem niemal nie było już widać. Na każdym skrzyżowaniu zwisała z drzewa lub większego krzewu przywiędła gałązka. Wystarczyło rysować na mapie linie od skrzyżowania do skrzyżowania. Poszło bardzo sprawnie i po mniej więcej godzinie dojechaliśmy do wioski, do której ostatnio doszedłem.
— Muszę przyznać, panie Marku, że z tymi gałęziami to świetny pomysł. Ja to bym pewnie jakieś strzałki na ziemi rysował.
— He, he. Najlepsze są proste pomysły, ale na takie zawsze najtrudniej wpaść — odparłem, mrugnąwszy okiem. — A tak naprawdę to stary harcerski patent. Harcerstwo bywa bardzo przydatne. Szkoda, że teraz tak mało ludzi się do niego garnie i na własne życzenie pozbawia się możliwości poznania prostych, praktycznych umiejętności. O! Na przykład umiejętności oceny odległości, oznaczania pory dnia czy wytyczania kierunków geograficznych…
I wtedy przypomniałem sobie o błędzie w orientacji geograficznej, który popełniłem, kiedy tędy szedłem. Czyżby zawiodły mnie stare harcerskie sposoby? Wyszedłem z lasu w sąsiedniej wsi z zupełnie innego kierunku, niż się spodziewałem. A przecież nie powinienem był się pomylić, ponieważ za główny punkt odniesienia przyjąłem kościół w Kutowie. Na moment wziąłem mapę od Adama i odszukałem go na niej. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że był on zorientowany geograficznie zupełnie inaczej, niż należało się spodziewać. Dziwne.
Kościół, obok którego właśnie zaparkowaliśmy i który niejako witał przyjezdnych od strony Kutowa, zbudowano zgodnie z tradycją. Weszliśmy nawet do wnętrza, aby się upewnić, że ma ołtarz na wschodniej ścianie. To dlatego kierunki mi się nie zgadzały. Zmyliło mnie usytuowanie budynku w Kutowie. Dziwne, że w jednej wsi zbudowano kościół zgodnie z kanonem, a w sąsiedniej nie…
Postanowiłem, że pokręcimy się przez chwilę samochodem po wsi. Liczyłem na to, że uda się zaobserwować coś charakterystycznego. Może jakąś stertę pałacowych cegieł na którymś podwórku… A może podejrzaną terenówkę, którą chyba jednak trudno byłoby mi jednoznacznie rozpoznać. W każdym razie jeździliśmy powoli niczym policyjny patrol, przyglądając się uważnie, ale dyskretnie, wszystkim posesjom.
Nie wyglądały na zamieszkane przez majętnych ludzi. Obejścia skromne, większość domów nadająca się do remontu lub przynajmniej wymagająca napraw. Generalnie wieś biedna, co jak na te okolice, nie jest niczym niezwykłym. Praktycznie nie było tu rolnictwa ze względu na lasy i brak pól uprawnych. Daleko do większych miejscowości, w których łatwiej o pracę. Pomyślałem, że ludziom żyje się tutaj dość ciężko. Najpewniej ich głównym źródłem utrzymania były roboty dorywcze, prawdopodobnie w lesie. Nie zauważyłem ani jednej, choćby najmniejszej, firmy dającej jakiekolwiek zatrudnienie. Przypuszczalnie tylko nieliczni mieszkańcy dojeżdżali do pracy do najbliższego miasteczka. Im dalej trzeba dojeżdżać, tym większe koszty dojazdu, zatem mniejsza opłacalność pracy.
Żaden z nas nie zauważył nic charakterystycznego, nic, co mogłoby zwrócić naszą uwagę. Nie chcieliśmy też za bardzo rzucać się w oczy, więc ostatecznie odpuściliśmy sobie dalsze śledztwo i odjechaliśmy do Kutowa.
Wieczorem po kolacji Grzegorz odwiózł Adama do internatu. Poinformował, że ma w miasteczku coś do załatwienia, choć z doświadczenia wiem, że w niedzielny wieczór w małych miasteczkach niewiele da się załatwić. Ale jeśli stwierdził, że musi, to widocznie tak jest.
Leżąc w łóżku przed snem, znów nasłuchiwałem odgłosów, i to nawet dość długo, bo jakoś nie mogłem zasnąć. Dziwne, ale tej nocy także niczego nie słyszałem. W końcu niepostrzeżenie udało mi się zasnąć i chyba spałem jak kamień, ponieważ nawet nie zauważyłem powrotu Grzegorza.
VIII
Wcześnie rano obudziła mnie Marzena, która wbiegła do pokoju z krzykiem.
— Panie Marku, panie Marku! Niech się pan szybko ubiera i idzie zobaczyć samochód!
— Jaki samochód? — spytałem w półśnie. — O co chodzi?
— Niech pan zobaczy, co zrobili z samochodem…
— Ale kto? Co? — Wciąż nie wiedziałem, o co chodzi.
— Niech się pan ubiera i idzie zobaczyć — nalegała.
Wybiegłem przed dom, spojrzałem na swój samochód, zaparkowany tej nocy przed obejściem, i zdałem sobie sprawę, że pośpiech był zupełnie niepotrzebny. Było już po wszystkim. Zastałem ordynarnie wyryte rysy na karoserii oraz brak powietrza w oponach. Zbrodni dokonano prawdopodobnie jakimś sporym śrubokrętem, o czym świadczyły wielkie dziury w kołach. Karoserię uszkodzono najpewniej tym samym narzędziem, bo ślady były wyjątkowo paskudne i nie dałoby się ich zrobić gwoździem lub kluczem.
A więc otwarta wojna — pomyślałem. I musiałem wyglądać na szalonego, bo się uśmiechnąłem. Doszedłem do wniosku, że to, co się stało, jest efektem rekonesansu sąsiedniej wsi, który przeprowadziliśmy wczoraj z synem Marzeny. Trzeba przyznać, że zareagowali błyskawicznie. Teraz miałem już pewność, że rozwiązanie moich problemów znajduje się właśnie gdzieś tam. Druga dobra wiadomość to niepotłuczone szyby. I wcale nie chodziło mi o mniejsze szkody, bo samochód miał bardzo dobre ubezpieczenie. Jeśli nie wytłukli szyb, to znaczy, że nie chcieli robić hałasu. A jeśli nie chcieli hałasu, to znaczy, że się… bali! Bali się bezpośredniej konfrontacji. Czyli nie jest tak źle — to by oznaczało, że tylko straszą! A takich strachów to ja się akurat nie boję. Mogłem więc odetchnąć z ulgą.
Niestety nagle pojawił się problem z mobilnością. Opony da się wymienić, ale jeździć z taką karoserią? Zostałem unieruchomiony na kwaterze, a sprawcom prawdopodobnie właśnie o to chodziło. Ale na szczęście był jeszcze do dyspozycji samochód Grzegorza, który stał obok, zupełnie nienaruszony. Zastanawiałem się, dlaczego nie potraktowano go podobnie. Może dlatego, że Grzegorz wrócił późno w nocy, kiedy wandale zdążyli już dokonać dzieła? A może ci durnie jeszcze nie skojarzyli, że to mój przyjaciel?
Dzisiaj był poniedziałek i zgodnie z zapowiedzią spodziewałem się wizyty pani Ani, konserwatorki zabytków. Przyjechała sama, własnym samochodem, ale niestety dość cherlawym. Cóż — zapewne adekwatnym do wysokości urzędniczej pensji. Mieliśmy się trochę rozejrzeć po okolicy, lecz poruszać się tym zabytkiem po leśnych ostępach nie dałoby rady. Grzegorz swoim samochodem pojechał do wulkanizatora z moimi oponami i jakoś długo nie wracał. Postanowiliśmy więc, że zrobimy sobie pieszą wycieczkę. Obejrzymy tyle, na ile nam czas pozwoli. Zacząłem od pokazania zniszczeń budynku. Pani Anna wyraziła ubolewanie, ale stwierdziła pocieszająco, że konstrukcja jest jeszcze na tyle mocna, że pałac dałoby się odbudować.
— A wie pan, że teren pałacu był większy od tego, którego jest pan teraz właścicielem?
— Nooo, spodziewam się — odpowiedziałem bez cienia wątpliwości. — Wydaje mi się, że pierwszy właściciel dysponował chyba setkami, a może i tysiącami hektarów.
— Ja mam na myśli wyłącznie samo obejście, czyli tereny wykorzystywane na potrzeby pałacu. Teraz las podchodzi prawie pod sam budynek. A jeszcze przed wojną dookoła niego rozciągały się trawniki i ogrody. Niczym wyspa w morzu lasów.
— Już sobie wyobrażam te piękne i rzadkie rośliny na klombach i zagonach.
— Właśnie nie. Wie pan, robiliśmy nawet badania roślinności i okazało się, że to, co tutaj sadzono, było dość… prymitywne, jak na tak dużą i bogatą inwestycję.
— To da się po tylu latach stwierdzić, co było tutaj sadzone? — Dość mocno się zdziwiłem.
— Oczywiście, że tak! Każdy ogród pozostawiony sam sobie zaczyna żyć własnym życiem. Z czasem przewagę uzyskują rośliny dominujące, czyli zwykłe chwasty, które każdy ogrodnik z mozołem usuwa. Ale celowo sadzone rośliny pozostają i po prostu dziczeją. Przybierają często mniej znane formy, bo na przykład taka dwuletnia nać marchwi wygląda zupełnie inaczej od jednorocznej. Nawet rośliny o krótkiej żywotności — choćby jednoroczne — z roku na rok rozsiewają nasiona. Kiedy nie są uprawiane, dziczeją, ale da się je rozpoznać. Można więc doszukać się zdziczałego agrestu, marchwi, pietruszki… Wiemy, że uprawiano tu jęczmień, soczewicę, fasolę… Raczej proste rośliny, które ludzkość zna już od tysięcy lat. Ale poza nimi znaleźliśmy coś jeszcze. Coś, co naszą panią biolog bardzo zaciekawiło. A mianowicie rośliny halucynogenne, a także trujące.
— No, no. To rzeczywiście interesujące… A konkretnie jakie?
— Nie, nie. Bardzo przepraszam, ale tego panu nie zdradzę. W niedoświadczonych rękach potrafią być bardzo niebezpieczne. Widzi pan, wszystko zależy od dawki. Z małej ilości można przygotować całkiem smaczną ziołową herbatę. Trochę większa ilość powoduje, że człowiek jest na przykład szczególnie podatny na sugestie. A wystarczy tylko nieco przesadzić z ilością i można nawet skonać.
— Co też pani mówi? W takim razie rzeczywiście są one niebezpieczne. To po co je uprawiano? Na co komu to było?
— Trudno jednoznacznie stwierdzić. Być może stosowano je jako lekarstwa. W pałacowych ogrodach, obok kwietników i warzywników, zwykle urządzano zielniki. Ziół nie kupowało się w sklepach jak teraz. Traktowano je nie tylko jako przyprawę, ale przede wszystkim jako lekarstwo. Proszę, niech pan spojrzy tam, tam i jeszcze tam — mówiła, wskazując dłonią w różnych kierunkach, a ja i tak niczego szczególnego nie dostrzegałem — w tych miejscach zbudowano rowy, za pomocą których te poletka nawadniano. Polecam się im przyjrzeć. Wysoki kunszt inżynierii wodnej. Prosty, ale jakże skuteczny…
Chyba zauważyła, że mnie to niespecjalnie interesuje, więc zmieniła temat.
— A wie pan, że ma pan na posesji aż cztery cmentarze?
No i muszę przyznać, że w tym momencie udało jej się przykuć moją uwagę.
— Jak to „cztery cmentarze”? — niemal jęknąłem. — A skąd one się tu wzięły? — Chyba nikt nie chce mieć grobów w najbliższym sąsiedztwie. Mało to komfortowe psychicznie.
— Nie wiemy, skąd się wzięły — ucięła krótko.
— To potraficie wyśledzić rośliny wysiane dziesiątki lat temu, a nie umiecie zidentyfikować nieboszczyków?
— Umiemy, ale pod warunkiem że mają jakieś charakterystyczne cechy. A nie otwieraliśmy tych grobów, więc nie wiemy. Nie ma powodu. Po fachowych oględzinach doszliśmy do wniosku, że chowano tu zwykłych ludzi z okolic. A poza tym z ekshumacją jest kupa roboty, bo potrzebna jest na to masa papierów. Zdziwiło nas tylko, że na żadnym grobie nie natknęliśmy się na żadne znaki religijne. Rozumie pan, krzyże katolickie, protestanckie, gwiazdy Dawida… Zupełnie nic.
— Rozumiem — odparłem. — To znaczy nie, nie rozumiem. Czyli jakiego oni wszyscy byli wyznania?
— Nooo, ja myślę, że tradycyjnie luteranie.
— Ale nie jest pani tego pewna?
— Owszem, nie jestem. Ale któż inny mógłby to być, skoro tu wszędzie dookoła luteranie mieszkali? A brak krzyży to według mnie zwykły powojenny szaber. One najczęściej były, wie pan, metalowe. Metal był cenny…
— Ale żeby tak krzyże z grobów kraść?
— Proszę pana. Co tam krzyże! Prawie każdy badany przez nas grób miał ślady penetrowania, i to nierzadko kilkukrotne! Między innymi dlatego my ich nie rozkopywaliśmy. Bo jaki jest sens otwierać okradzione groby? Krótko mówiąc, widać, że ktoś je przekopywał. Hieny cmentarne dotarły i tutaj. Szukano kosztowności, srebrnych medalików, złotych zębów…
— Niech mi pani pokaże te cmentarze, co?
— Bardzo proszę, chodźmy…
To, co oglądałem, nie przypominało cmentarzy, ale raczej skupiska grobów. Coś jakby… kolonie grobowe. Nagrobki jednej z takich grup były wykonane z betonu, a większość miała po bokach bardzo podobne, niemal identyczne ornamenty, jakby z jednej formy. Na górnej płycie wyryte były nazwiska oraz daty urodzenia i śmierci. Drugi miniaturowy cmentarzyk składał się zaledwie z czterech grobów, usytuowanych blisko siebie. Te nagrobki były zupełnie inne — wysokie kopce porośnięte trawą. Po nieco mniejszych rozmiarach dwóch z nich można się było zorientować, że pochowano tu prawdopodobnie jakąś rodzinę — rodziców z dziećmi. Trzeci cmentarz miał nagrobki murowane z cegieł, wysokie, bogato zdobione. Czwarty był najciekawszy, ponieważ groby w ogóle nie miały nagrobków, a każdy z nich otoczony był… metalową, kutą balustradą, skutecznie broniącą dostępu. Z daleka groby wyglądały jak kolonia miniaturowych ogródeczków. Ciekawe, że do dzisiaj pozostało tu tyle metalu, a podobno masowo go rozkradano — pomyślałem.
Te dawne miejsca spoczynku były na pierwszy rzut oka niewidoczne. Po prostu przez wiele lat zarosły i niemal zlały się z lasem. Dlatego ich wcześniej nie zauważyłem. Przez lata zdążyły zarosnąć nie tylko trawą, ale też całkiem sporymi drzewami. Nikt nie dbał o te groby. Czas nie obszedł się łagodnie z nagrobkami. Niektóre były spękane, albo wręcz rozczłonkowane. Spodziewałem się, że znaczna ich część mogła w ogóle nie przetrwać do naszych czasów i dziś nie ma już po nich nawet śladu.
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Pani Ania, niczym gospodyni, kontynuowała oprowadzanie mnie po… mojej własnej posesji.
— Na pocieszenie powiem panu, że groby są nie tylko na pańskim terenie. W okolicznych lasach jest ich bardzo, bardzo dużo.
— Tak. To ci dopiero pocieszenie…
— Jakiś kilometr, może dwa stąd jest wzgórze niemal całe usiane grobami, choć tych grobów właściwie już nie widać. Samo wzgórze, na pewno jednak widać z wieży pańskiego pałacu. Wiem to, bo kiedy wykonywaliśmy tutaj oględziny, to właśnie ta wieża była stamtąd widoczna. Wykorzystywaliśmy ją często jako punkt orientacyjny, żeby się w tych lasach nie pogubić. Proponuję wybrać się tam kiedyś na spacer. Gwarantuję świetne widoki na las. Dosłownie morze lasu…
— Hm. Wątpliwa przyjemność, takie spacery po cmentarzu…
— No chyba się pan nie boi? To przecież tylko martwi ludzie. Zmarli tak dawno temu, że już niewiele szczątków po nich w tych grobach pozostało. Choć muszę przyznać, że ten rodzaj ziemi wyjątkowo dobrze konserwuje zwłoki — dodała z filuternym uśmiechem.
— A wiadomo przynajmniej, skąd tu taka liczba trupów?
— Z całą pewnością tego nie wiemy, ale było w tych okolicach kilka wsi, które z czasem się wyludniły. Być może ci ludzie wcale się nie wyprowadzili, tylko po prostu zmarli. Może było to wymieranie naturalne, a może jakaś nagła choroba zakaźna. W żadnych źródłach pisanych nic na ten temat nie ma. W ogóle na temat Kutowa nic nie ma. Ale muszę obiektywnie przyznać, że grobów w okolicy rzeczywiście jest wyjątkowo dużo.
Sporo się dzisiaj dowiedziałem, choć nasuwało mi się równie dużo pytań. Na razie musiały one jeszcze pozostać bez odpowiedzi. Nie było już jak ich zadać, ponieważ pani Anna, jako urzędnik, kończyła pracę o godzinie piętnastej. Wizyta i tak się nieco przeciągnęła, bo trzeba było spisać krótki protokół dotyczący stanu obiektu i prawie w biegu skonsumować przygotowany przez Marzenę obiad. Moja towarzyszka, mocno spóźniona, wsiadła do swojego typowo kobiecego autka i pojechała do domu.
Grzegorz wrócił dopiero późnym wieczorem. Okazało się, że opony były tak bardzo zniszczone, że nie dało się ich naprawić. Trzeba było objechać kilka sąsiednich miasteczek, żeby znaleźć nowy komplet. Przykręcenie ich do samochodu trwało zaledwie kilka minut. Niestety z naprawą karoserii będzie dużo gorzej, bo blacharz i lakiernik będą na to potrzebowali znacznie więcej czasu. Żeby ustrzec się przed dalszymi aktami wandalizmu, postanowiliśmy odtąd parkować oba samochody na podwórzu.
Przedpołudniowa przechadzka zmęczyła mnie fizycznie, ale chyba bardziej psychicznie. Przy kolacji podzieliłem się wrażeniami z Marzeną i Grzegorzem, choć główny temat mojej relacji skutecznie odbierał wszystkim apetyt. Zacząłem się ponownie głośno zastanawiać, czy moja przeprowadzka tutaj, akurat w te okolice, w ogóle ma sens. Ludzie wydają się wrogo nastawieni, budynek, który miał być moim nowym domem, został zniszczony, a teraz jeszcze nagle informacja, że dookoła wszędzie pełno trupów. I jak tu rozkręcać turystykę? A przecież zamierzaliśmy w tych lasach szukać atrakcji. W tej sytuacji chyba nie ma to sensu.
— Oj, pan Marek chyba ma dzisiaj chandrę — zawyrokowała Marzena. — Cmentarze? A co panu przeszkadzają cmentarze? Kiedy pan tu przyjechał, to widział po drodze choć jeden? Trzeba się dobrze przypatrzeć, żeby jakieś groby zauważyć. My tutaj od lat wśród nich żyjemy i jakoś nam nie przeszkadzają. Co prawda grzybiarze odwiedzają nas mniej chętnie niż inne okolice, ale i bez nich da się żyć. Chociaż las jest na tyle duży, że pomimo cmentarzy ich przyciąga. A ludźmi to niech się pan nie przejmuje. Bo owszem, bywają tu też nieżyczliwi — zwłaszcza dla obcych. Ale więcej jest takich, na których można liczyć. I zobaczy pan, że już wkrótce poradzimy sobie z tymi draniami.
— No właśnie — wtrącił się Grzegorz — a jeśli chodzi o tę ruinę, jak powiedziałeś, to wcale nie jest tak źle. I ja mam nawet konkretny plan, żeby…
Tutaj mu przerwałem, gestykulując rękami i dając do zrozumienia, że nie mam teraz ochoty na ten temat rozmawiać. Chciałem się możliwie szybko położyć, więc podziękowałem za słowa wsparcia i poszedłem spać.
IX
Rano obudziłem się w nieco bardziej optymistycznym nastroju. Dobry sen potrafi czasem zmienić punkt widzenia na problemy. Zdałem sobie sprawę, że miałem w swoich działaniach już trzech konkretnych sojuszników. Grzegorz, Marzena i Adam to ludzie, na których — jak się zdaje — mogę liczyć. Prawdopodobnie wsparcia nie odmówiłaby mi też pani konserwator, choć to nie dotyczy raczej pomocy osobistej. Zastanawiałem się, gdzie jeszcze mogę znaleźć sojuszników, i przypomniałem sobie o pani Elizie. Jako osoba, która mieszkała tu w dzieciństwie, musiała się czuć związana z Kutowem, a kto wie, może i samym pałacem. Może byłaby dobrym źródłem informacji i z jej pomocą udałoby się wytropić tych, którzy sukcesywnie niszczą moją własność? Mieszkała przecież w tej samej wsi, w której z całą pewnością mieszkali też poszukiwani przeze mnie ludzie.
Poprosiłem Grzegorza, żeby mnie tam podwiózł, ale z samochodu wysiadłem jeszcze przed tablicą z nazwą miejscowości. Doszedłem do wniosku, że lepiej będzie, jeśli nikt nas tam nie zobaczy razem. Niech nas na razie ze sobą nie kojarzą. Jeśli Grzegorz pozostanie incognito, będzie mu znacznie łatwiej rozglądać się po okolicy.
Szedłem przez wieś powoli, spacerowym, ale jednak dość zdecydowanym krokiem, aby nie wyglądało, że jestem tu na przeszpiegach. Dom Elizy odnalazłem bez trudu, a nawet gdybym nie znał adresu, trafiłbym do niego bez pudła. Bez wątpienia był to najładniejszy i najbardziej zadbany budynek we wsi. Widać było, że gospodyni należy do osób dość majętnych i z całą pewnością jej źródłem dochodu nie jest tylko emerytura.
Dzwonek nacisnąłem delikatnie, żeby nie zrobić wrażenia osoby natarczywej, która próbuje wręcz wymusić otwarcie drzwi. Zamek otwierany był elektrycznie. Po chwili furtka zabrzęczała, dając tym samym sygnał do jej pchnięcia, co uznałem za zaproszenie do wejścia. Zdumiało mnie, że klamki nie było po obu stronach zamka. Prawdopodobnie celowo. Ktoś, kto ją zdalnie z wnętrza otwierał, decydował nie tylko o wpuszczeniu, ale też o wypuszczeniu gościa. Podszedłem do drzwi wejściowych domu, które okazały się zamknięte. Najwyraźniej gospodyni chciała, żebym w tym miejscu chwilę zaczekał. Być może postanowiła mi się przyjrzeć gdzieś z ukrycia. W końcu rozległ się charakterystyczny słyszany przed momentem brzęczący dźwięk. Czyli ten zamek też był odryglowywany elektrycznie. Biorąc pod uwagę opinię o wsi, a właściwie o jej mieszkańcach, którą już zdążyłem sobie wyrobić, takie zabezpieczenia jakoś specjalnie mnie nie dziwiły.
Odczekałem chwilę, spodziewając się, że ktoś przywita mnie w progu. Nikt się jednak nie pojawił. W końcu delikatnie pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Panował tam półmrok, więc początkowo prawie nic nie widziałem. Ale już po chwili, kiedy wzrok się przyzwyczaił, można było w miarę dobrze dostrzec rozkład pomieszczeń, a nawet kontury większych mebli. Dom miał szczelnie pozamykane okiennice, co zauważyłem już z zewnątrz. Czułem się trochę nieswojo, choć mój wzrok coraz bardziej przyzwyczajał się do ciemności. Zastanawiałem się nawet, czy nie włączyć jakiejś lampy, ale nie potrafiłem odnaleźć włącznika.
— Dzień dobry — powiedziałem możliwie głośno, biorąc pod uwagę wiek pani Elizy. Liczyłem na to, że gdzieś z głębi domu dobiegnie mnie odpowiedź i w ten sposób ją zlokalizuję. Jednak nic takiego się nie stało. Chwilę stałem, nasłuchując odpowiedzi. — Dzień dobry — powtórzyłem, ale znów odpowiedziała mi cisza. Zacząłem nieśmiało rozglądać się po domu. Przyszło mi do głowy, że właścicielka może mieć jakiś problem z chodzeniem i czeka w którymś z kilku pokoi.