E-book
14.7
Dom szkieletów i kłamstw

Bezpłatny fragment - Dom szkieletów i kłamstw


Objętość:
478 str.
ISBN:
978-83-8126-859-2

Alicja Bezdziel


„Dom szkieletów i kłamstw”

Prolog

Leżę martwo na ziemi, bezsensownie wdychając powietrze. Mam wysuszone usta, oczy spragnione życia, pusto patrzą w szarą ziemię. Blask słońca lekko oświetla moją bladą twarz, wiatr rozwiewa włosy. Chwila bezsensownej ciszy ogarnia moje serce, które i tak nie bije. Bo nie ma dla kogo. Mózg, wcześniej wyłączony, zaczyna pracować. Klatka piersiowa z trudem unosi się i opada. Wszystko to bez celu, bez sensu.

Widzę imię. Marcin, wyryte w kamieniu. Kwadratowym kawałku marmurowej płyty. Za chwilę dostrzegam taką cienką, świetlistą linię, nie mam pojęcia czy jest prawdziwa. Coś mi jednak podpowiada, że muszę za nią podążać. Wstaję z zimnej, szarej ziemi i powoli, nogami nieużywanymi od lat, idę przed siebie, a świetlista linia mnie prowadzi. Wkrótce docieram nad to piękne jezioro. Przypominam sobie, że jako dziecko bawiłem się tu ze swoim rodzeństwem. To było tak dawno, tak bardzo dawno…

Wtedy dostrzegam najpiękniejszą istotę na świecie, ciebie. Wygląda na to, że właśnie się wprowadzasz. Nie mogę oderwać od ciebie oczu. Moje serce zaczyna bić.

Bije, bo takie jest jego zadanie. Bije, bo ma dla kogo.

Rozdział 1. Hrabina

Rok 1905

Była noc. W majestatycznym, ponurym domu panowała cisza. Chociaż pracownicy spali właśnie w najlepsze w swoich pokojach na parterze, właścicielka tego domu, hrabina Róża Miłęcka, nie mogła zmrużyć oka. W jej okazałej sypialni na drugim piętrze zjawiła się Joanna — zarządczyni budynku i przełożona służby.

— Już czas, moja droga — powiedziała Miłęcka, nie wyściubiając nosa spod pierzyny, którą była okryta. Jej głos był słaby, a ona sama wyglądała okropnie.

Joanna skinęła głową i bez ceregieli udała się na parter, do pokoju służek. Przez chwilę przyglądała się śpiącym dziewczętom, aż w końcu zbudziła Helenę, najmłodszą i najbardziej zwinną. Oszczędzając w słowach, wyjaśniła dziewczynie, co ma zrobić. Helena zrozumiała, że piękny sen, który przed chwilą śniła, zamienił się właśnie w najgorszy z możliwych koszmarów.

— To nie podlega dyskusji. — Reakcja Joanny nie pozostawiała wiele do życzenia. — Dziś hrabina bardzo niedomaga, więc ja iść nie mogę. Nasza pani potrzebuje należytej opieki.

Zwinnym ruchem zerwała derkę, którą Helena była okryta i pociągnęła dziewczynę za rękę, jak robią matki, gdy nieposłuszne dziecko nie chce wstać do szkoły. Płacz służącej nie robił na niej wrażenia. Zdaniem Joanny służba w ogóle nie powinna mieć prawa głosu, a najlepiej by było, gdyby wszystkim, co podobno wpływało na jakość pracy, obcięto języki.

— Jesteś młoda i zdrowa, masz szybkie nogi i z pewnością dobry zmysł orientacji. Na Boga dziewczyno! Przecież nie wyślę tam starej Agaty — Joanna przewróciła oczami — nie chcemy dzisiejszej nocy dwóch nieboszczyków!

Słowa zarządczyni poruszyły Helenę. Kiedy Róża Miłęcka chorowała, zawsze ktoś szedł do lasu po lekarstwa dla niej, najczęściej była to Joanna. Z hrabiną musi być naprawdę źle, skoro to nie może poczekać do rana, a przynajmniej do świtu, gdy dzień przegoni mrok. Z drugiej strony wiedziała również, że stara Agata nie da sobie rady. Jest już prawie głucha, choruje na kurzą ślepotę, porusza się bardzo wolno. Kwestią czasu pozostaje jej obecność w tym domu, a może i na tym świecie.

— Za pięć minut czekam na ciebie pod główną bramą. Ubierz się ciepło, idzie mróz. — Joanna i jej kamienny wyraz twarzy opuściły skromną izbę.

Helena rozejrzała się po pokoiku. Zadrżała na myśl, że już tu nie wróci, a w ciągu tygodnia ktoś zajmie jej miejsce i przejmie w posiadanie jej skromne wyposażenie. Spociły się jej ręce i pojawiły odruchy wymiotne, gdy wyciągała ze skrzyni swój stary, prosty płaszcz.

Kiedy się ubierała, nie mogła opanować drżenia. I wcale nie było jej zimno. Mimo że nogi odmawiały dziewczynie posłuszeństwa, a zdrowy rozsądek nakazał zawracać, służąca zgodnie z obietnicą, zjawiła się pod bramą posiadłości, gdzie czekała już Joanna.

Zarządczyni wyjęła z kieszeni płaszcza pęk kluczy i otworzyła starą bramę z kutego żelaza. Nienaoliwione zawiasy skrzypiały przeraźliwie.

— Radzę ci wrócić przed północą — powiedziała, rzucając pospieszne spojrzenie najpierw w stronę lasu, a potem na służącą. Jej twarz nic jednak nie zdradzała. Służba między sobą opowiadała, że Joanna urodziła się pozbawiona emocji. W tym momencie Helena ponad wszelką miarę zazdrościła jej tego braku uczuć, chętnie pozbyłaby się wszechogarniającego ją przerażenia.

— Jeśli nie wrócisz na czas, pomyślimy, że uciekłaś i brama zostanie zamknięta.

Co? Niby gdzie miała uciekać? Kto jak kto, ale Joanna najlepiej wiedziała, że dziewczyna nie ma gdzie wracać.

Helena z trudem przełknęła ślinę, czując, jak w jej gardle zbiera się wielka gula. Gula żalu i bezsilności. Nagle przed jej oczami pojawiła się ta wizja: jak błąka się za bramą domostwa, ale nikt nie chce jej wpuścić, bo nie pojawiła się na czas. Za wszelką cenę musi zdążyć, bo nie ma dokąd pójść. Rodzina oddała ją na służbę, bo jej nie chciała. Nie znajdzie ich, nawet jeśli bardzo by tego pragnęła. Skończy się na tym, że pójdzie do miasta żebrać o jedzenie, ale i tak wróci tutaj, bo przecież nikt jej nic za darmo nie da. Szczęśliwego zakończenia w tej historii nie będzie, bo prawdopodobnie umrze z głodu lub zimna, albo jedno i drugie, pod bramą posiadłości Miłęckiej, a jej duch na wieki będzie się błąkał po okolicy i lesie.

Koszmarna wizja. Służąca z całych sił odrzuciła ją od siebie.

— Wiedźma już czeka. Specyfik powinien być gotowy, bo została powiadomiona o stanie zdrowia hrabiny. Dałam jej wyraźne instrukcje. Masz go tylko odebrać, zapłacić — Joanna wręczyła jej pobrzękującą sakwę — i natychmiast wracaj. Idź cały czas ścieżką, nie zbaczaj z niej. Radziłabym ci biec, dzięki temu będziesz miała przewagę nad zwierzętami. I najważniejsze: NIE ZATRZYMUJ SIĘ. Wtedy nic ci się nie stanie.

Spojrzała dziewczynie w jej osobliwe, różnokolorowe oczy. Łatwo mówić. To nie ona miała tam pójść. Helena zrobiłaby teraz wszystko, żeby tylko nie zbliżać się do tej piekielnej puszczy.

To nie był bezpieczny las. Wszyscy o tym wiedzieli. Spojrzała w jego stronę i się wzdrygnęła. Ludzie mówili o nim różne rzeczy, opowieści szerzyły się po okolicy, wędrując z ust do ust. Każdy wiedział, że po zmroku lepiej się tam nie zapuszczać. To tam był dom Wiedźmy, a ludzie jej unikali. Mówiono też o innych istotach i kreaturach, o potworach czających się w lesie, czyhających na nieszczęśników na tyle odważnych, żeby tu przyjść po zmroku. Dziewczyna często była świadkiem rozmów starych przekupek. Padały wtedy określenia typu wilkołaki, duchy, nimfy. Takie plotki musiały się przecież skądś brać, w przeciwnym razie mieszkańcy wsi nie obawialiby się tak bardzo lasu i tego, co mogło się w nim czaić. Chodziły legendy o ludziach, którzy zapuścili się do niego tak głęboko, że nigdy nie wrócili i nigdy nie odnaleziono ich ciał. Podobno ich niespokojne dusze wciąż, po dziś dzień, nawiedzają upiorny las.

Służąca ostatni raz obejrzała się za siebie, rzucając spojrzenie na Joannę, która bezpiecznie spędzi tę noc. Spoglądając jednocześnie na dom hrabiny Miłęckiej przeszło jej odruchowo przez myśl, że być może patrzy na niego po raz ostatni.

Skierowała swoje kroki w stronę lasu.

Połowa listopada przyniosła niedawno wielkie opady deszczu — ściółka leśna pod jej stopami była podmokła, musiała uważać, żeby nie poślizgnąć się na mokrych liściach. Niosła ze sobą małą naftową lampę, którą dała jej Joanna. Ściskała ją jak najlepszą przyjaciółkę, będącą w tym momencie jej jedynym oparciem. Nakierowała strumień światła na ścieżkę, biegnącą do domu Wiedźmy. Strach, który odczuwała, był wszechogarniający, bała się wszystkiego: lasu, spotkania z Wiedźmą i nieoczekiwanej, nagłej, strasznej śmierci. Uczucie strachu potęgowało narastające w niej przygnębienie. Czuła się strasznie samotna i opuszczona.

Chwilę później rzuciła się do biegu, pamiętając o słowach zarządczyni. Oświetlała sobie drogę, żeby nie stracić z oczu ścieżki i starała się nie zgubić sakwy z pieniędzmi dla Wiedźmy. Biegła, robiąc zamaszyste kroki, żeby nie poślizgnąć się na podmokłej ziemi. Starała się nie zwracać uwagi na odgłosy dochodzące z różnych stron lasu i na drzewa, makabrycznie powykręcane pod wpływem starości i wilgoci. Musiała też uważać na bagna, w pobliżu domu Wiedźmy były one tak rozległe, że pochłonęły już niejedno życie.

Jej oddech ze zmęczenia zrobił się świszczący, czuła ciepłą krew spływającą po jej lewej nodze, po tym, jak zaczepiła się o jakieś zarośla. Trudno było panować nad emocjami: chciała krzyczeć, chciała płakać, chciała uciec stąd jak najdalej. Powstrzymywała się tylko dlatego, że jakikolwiek większy hałas mógłby przywołać do niej leśne potwory, gotowe pożreć ją żywcem.

Kiedy dostrzegła dym na tle ciemnego ponurego nieba, poczuła coś w rodzaju ulgi. To znak, że dom Wiedźmy był blisko. Wciąż jednak nie mogła czuć się bezpiecznie. Z samą Wiedźmą nie mogła czuć się bezpiecznie!

Ostatni raz upewniła się, że ma przy sobie sakiewkę, okryła się szczelniej płaszczem i oświetliła sobie dokładnie ostatnich kilka kroków. Skręciła razem ze ścieżką biegnącą ostro w dół, minęła straszne, stare drzewo i była na miejscu. Miała przed oczami chatę Wiedźmy.

Ewidentnie ktoś tu mieszkał, bo z dachu unosił się dym, choć trudno było to nazwać domem. I tylko ktoś tak straszny i tajemniczy jak prawdziwa czarownica mógł żyć w takich warunkach.

Była to kurna chata, tak stara, że uginała się pod ciężarem dachu ze słomy, w każdej chwili grożąc zawaleniem. W ścianach wycięte były kwadratowe dziury, tworzące prowizoryczne okna. Nie było w nich szyb. Nie było także komina, dym wychodził na zewnątrz poprzez szczeliny w dachu.

Zwykły śmiertelnik nie mógłby tu mieszkać. Nie w takich warunkach. Nie ktoś cywilizowany. Zwykły śmiertelnik zamarzłby tu na kość w zimę albo prędzej czy później umarł na jakąś chorobę. Ale nie Wiedźma. Ona umiała się przed tym obronić, bo nadal żyła i podobno już szmat czasu.

Nad domem wisiał księżyc, służąca z łatwością więc dotarła do ścieżki biegnącej wprost do chaty. Minęła ogródek warzywny, gdzie z całą stanowczością nie rosły warzywa i zapukała od razu do drzwi, żeby nie przedłużać swojej męki.

Miała wrażenie, że jej serce bije sto razy szybciej niż normalnie. Wzięła kilka głębokich oddechów, ale niewiele pomogły.

Zza drzwi dobiegł ją hałas, jakby ktoś ze złością cisnął czymś metalowym o ścianę. Potem usłyszała kroki, które stawały się coraz wyraźniejsze: wolne, przysadziste. Słyszała, że Wiedźma porusza się z trudem, bo zaczęła poważnie chorować.

Dziwne było w tym wszystkim to, że Wiedźma pomagała tak wielu ludziom, lecz sama sobie pomóc nie mogła. Oczywiście w pomocy innym miała swój własny interes.

Mieszkanka strasznej chaty poczęła walczyć z zasuwą, mrucząc coś upiornym, gardłowym głosem. Chwilę później drzwi lekko uchyliły się przed Heleną. Wiedźma, zachowując ostrożność, spojrzała przez szparę swoim zdrowym okiem.

— Czego? — warknęła niczym pies, który gryzie obcych. Sepleniła, bo ewidentnie brakowało jej kilku zębów.

— Przybywam od hrabiny Miłęckiej — wyjaśniła dziewczyna, zdenerwowana, bo Joanna zapewniała, że Wiedźmę poinformowano o jej przybyciu — Mam odebrać specyfik.

— Wara mi stąd! Nie znam cię! Zawsze przybywa ta stara z włosami jasnymi jak słoma!

— Joanna dziś nie mogła przybyć. Hrabina zachorowała i nasza zarządczyni opiekuje się nią. Dlatego to mnie wysłano.

Służąca czekała w napięciu. Wiedźma obserwowała ją jednym okiem dłuższą chwilę, jakby zastanawiając się, co to wszystko oznacza i czy ktoś nie postanowił z niej zadrwić.

— Tobie nic nie dam! Ma przyjść tamta. Z waszą hrabiną mam interesy, ale ciebie nie znam!

Helena zauważyła, że Wiedźma warczała w podobny sposób jak pies hrabiny Miłęckiej, Karabasz. I była tak samo brzydka, jak on. Jakby byli spokrewnieni.

— Joanna zapewniała mnie, że wie pani o wszystkim. Nie mogę wrócić z pustymi rękoma.

Służąca czuła, jak powoli ogarnia ją panika. Nie może się rozpłakać, bo to nic nie da.

— Proszę posłuchać, hrabina dziś ciężko niedomaga, nawet lekarze są bezradni. Tylko pani specyfiki mogą jej pomóc, jak pomagały do tej pory. Hrabina panią wynagrodzi sowicie, teraz jednak z nadzieją oczekuje na lekarstwo, które ją uleczy.

— Ja nic nie mam!

— Czy nikt nie powiadomił pani o chorobie hrabiny Miłęckiej? Czy nie było tu nikogo? Bo zarządczyni zapewniała, że specyfik będzie gotowy, kiedy po niego przyjdę.

— Ja nic nie mam! Nic nie wiem! Nie mam i nie wiem! Nie znam cię!

Helena zaczerpnęła głęboko powietrza. Była coraz bardziej rozdrażniona. Zrobiła się napięta jak struna. Nie wiedziała, która jest godzina. Jeśli nie zdąży przed północą, już po niej. W tym momencie to bezradność przytłaczała ją najbardziej.

Być może Wiedźma bawiła się z nią w kotka i myszkę? A może miała kłopoty z pamięcią, co w jej wieku mogło być prawdopodobne.

Dziewczyna postanowiła zacząć więc inaczej. Wyjęła zza pazuchy pokaźną sakiewkę pełną złotych monet i zamachała nią tuż przed garbatym nosem czarownicy. Widok ten i brzęk monet podziałały na Wiedźmę właśnie tak, jak chciała tego dziewczyna. Drzwi uchyliły się tym razem bardzo szeroko, a Helena ujrzała w okazałości wnętrze chaty, a także osobę stojącą u jej progu. Z trudem opanowywała drżenie. Nie chciała, by Wiedźma zauważyła, jak porusza ją ten widok. Była roztrzęsiona.

Ile lat mogła mieć, tego nikt nie wiedział. Może sto? Może dwieście? A może czterdzieści? Niezależnie od wieku wyglądała bardzo staro. Mała i chuda, wystawały jej wszędzie kości, skóra jej ciała była biała jak mleko i przez to prawie świeciła w ciemności. Twarz była żółta i pociągła, w szczęce brakowało połowy zębów. Jedno oko małe i wklęsłe jakby zapadnięte do czaszki; drugie nadzwyczaj ludzkie.

Widok był ciężki do zniesienia dla ludzi wrażliwych. No i jeszcze ten smród. Wyglądało na to, że Wiedźma od wieków nie zaznała kąpieli.

Ciało jej zdobiły liczne talizmany w postaci wisiorów wykonanych z ptasich dziobów oraz bransolety splecione ze szczurzych ogonów. Czarownice wierzyły, że ów talizmany zapewniają im bezpieczeństwo, oraz chronią przed innymi nadprzyrodzonymi mocami.

Ubrana była w popielate łachmany ni to szata, ni to płaszcz, ziejące ubytkami materiałów gdzie popadnie.

— Dawaj. — Wiedźma wyciągnęła przed siebie małą, brzydkokształtną dłoń.

— Najpierw specyfik — dziewczyna powiedziała twardo, lecz głos jej drżał. Nie mogła pozwolić dać się oszukać. Wiedźma zaśmiała się ochryple i wbiła w nią swoje oko.

— Niech i tak będzie. Muszę go przygotować. To potrwa.

— Ile?! — zawołała służąca, ale w tym momencie drzwi zatrzasnęły się przed nią.

— Ile?! — powtórzyła, waląc pięściami do drzwi. Odpowiedzi nie uzyskała, ale po hałasie poznała, że Wiedźma przystąpiła do pracy.

Nie liczyła na to, że ją wpuści. Spędzenie choć chwili w domu tak przerażającej kreatury podczas tak przerażającej pełni wydawało się Helenie groteskowe. Nie miała najmniejszej ochoty znaleźć się w tej chacie.

Przed domem stało kilka pustych, starych i okrągłych beczek. Służąca wybrała tę najmniej brudną i usiadła na niej. Tak postanowiła zaczekać.

Księżyc był w pełni. Gdzieś niedaleko wataha wilków szykowała się do nocnych łowów. A może to coś innego? — zastanawiała się służąca. Może to wcale nie wilki, ale zmiennokształtni, gotowi polować na istoty zakłócające im spokój? Jeśli tak było, wiedziała, że nie jest bezpieczna.

„Biegnij i się nie zatrzymuj, a nic ci się nie stanie”, tak powiedziała Joanna. Może była to rada na wagę złota? Przybiegła tu najszybciej jak umiała i może dzięki temu wciąż pozostawała w świecie żywych? Może leśne potwory tolerują jedynie ludzi, którzy się ich autentycznie boją i starają się nie zakłócać ich spokoju?

Helena pocierała dłoń o dłoń, próbując się ogrzać; temperatura tej nocy musiała już spaść poniżej zera. Swoje myśli kierowała na pozytywne tory, ale im zimniej się robiło, tym optymizm ją opuszczał. Zaczynała powoli drżeć. Starała się płaszczem zakryć światło naftowej lampy w obawie, że to przywoła do niej leśne potwory.

Miała wrażenie, jakby czas stanął w miejscu, a jednocześnie biegł bardzo szybko i nie współpracował z nią. Zdawało jej się, że jest już dobrze po północy, kiedy wreszcie Wiedźma otworzyła drzwi swojej chaty. Wystawiła w jej stronę palec i przywołała ją do siebie.

— Bierz! — Wręczyła jej do rąk coś niewielkiego, zawiniętego w stare szmaty. Służąca rzuciła jej sakwę i w tym momencie drzwi się przed nią zatrzasnęły.

— Lepiej biegnij dziewczyno. Dzisiaj pełnia. A to pora wilkołaków! — Wiedźma zawołała przez drzwi swoim okropnym głosem.

— Zabobony i dyrdymały! — Helena odkrzyknęła w stronę drzwi i odeszła stamtąd prędko.

— Uważaj na słowa, które wypowiadasz! — Głos Wiedźmy był coraz bardziej złowieszczy.

Służąca ostatni raz popatrzyła w tamtą stronę, a następnie założyła na głowę kaptur płaszcza, na powrót wyjęła lampę, by oświetlić sobie ścieżkę i już więcej nie oglądając się za siebie, rzuciła się do biegu.

Las zdawał się przenikać ją swoją dziwną, mroczną aurą. Czuła mrowienie na całej skórze, dostawała gęsiej skórki. Powietrze było zimne i wilgotne, powykręcane drzewa stały w bezruchu, otulone szarawą, coraz gęstszą mgłą. Biegła ścieżką, starając się nie stracić jej z oczu, jednocześnie martwiąc się, by nie zgubić specyfiku dla hrabiny Miłęckiej i nie wpaść w bagna, których pełno było w tej okolicy.

Bagna ów, a od dawna krążyły o tym legendy i plotki, pochłonęły już niejedno życie. Dobrze znała historię stolarza Macieja, który zagłębił się w ten las wieki temu, szukając dobrego drewna i utonął w bagnie, walcząc przeraźliwie o życie, a krzyki jego słychać było w wiosce. Zanim ktokolwiek dotarł w to miejsce, bagno pochłonęło Macieja doszczętnie, a jego ciała nigdy nie wyłowiono. Zidentyfikowano go jedynie po małej siekierce leżącej w pobliżu mokradeł.

Historia stolarza Macieja była pierwszą z takich historii i zapoczątkowała wszelkie inne legendy, z których połowa była z pewnością nieprawdziwa albo mocno ukoloryzowana.

Od tego momentu wieś zaczęła bać się lasu i kreować niestworzone opowiastki. Zabroniono też oficjalnie wchodzenia do puszczy od jej nieznanej strony, a jeśli już ktoś chciał się tu zagłębiać, musiał uzyskać specjalne pozwolenie z wyjaśnieniem. Ale i tak ludzi ogarnęła panika; po historii z Maciejem nikt o takie pozwolenie nie wystąpił, a kto zakradł się do lasu bez zgody Rady czy burmistrza, zaginął bez śladu.

Część lasu, gdzie stał dom Wiedźmy, czyli jego niebezpieczna strefa, należała do hrabiny Miłęckiej. Przed laty ziemię tę kupił hrabia Edward Miłęcki. Po śmierci męża hrabina odziedziczyła, oprócz domu i bezpiecznej części lasu, również ten mroczny skrawek z bagnami i odseparowała od pozostałej części. Pozwalała mieszkać Wiedźmie na swoim terenie, bo tylko tak mogła odstraszyć ludzi od tej ziemi. Sama nie była tam dawno, Bóg jeden wie, co tam mogło mieszkać. Za to jej pracownicy mieli wstęp do puszczy, bo stamtąd brano opał na zimę, tam też zbierano zioła na drobne choroby, polowano na zwierzęta. Ale las ten pozostawał dla wszystkich jedną wielką tajemnicą.

Tej nocy nic mi nie sprzyja — myślała Helena, biegnąc przed siebie. Wszystko jest przeciwko mnie, nic ani nikt w tym lesie nie chce mi pomóc. Wszystko zdaje się złowieszcze — pogoda, drzewa, zwierzęta. Wszystko ma mnie za wroga.

Ujadanie wilków było coraz bliższe, starała się więc biec jak najszybciej. Droga wydawała się w tę stronę dłuższa, dziewczyna po jakimś czasie nie mogła zrozumieć już, jakim cudem jeszcze nie wyszła z zagajnika. Przecież już dawno powinien się skończyć!

Przystanęła na chwilę, by odsapnąć, a w tym oto momencie serce w niej zamarło. Zrozumiała, że zabłądziła. Była pewna, że już mijała to drzewo, było tak charakterystyczne, że nie mogła się mylić. Obejrzała się niespokojnie we wszystkie kierunki, a w tej chwili każdy najmniejszy hałas mógł przyprawić ją o zawał serca.

Czy tam, nieopodal, między drzewami, nie majaczy jakaś sylwetka? Czy to nie jakaś postać… — widziała coraz wyraźniej — … z siekierą?

Włosy jej się zjeżyły na głowie, kiedy zdała sobie sprawę, że prawdopodobnie ukazało jej się widmo stolarza Macieja. Strach ją sparaliżował tak mocno, że nie mogła się ruszyć z miejsca. Było ciemno i mgliście, ale potrafiła odróżnić mgłę od ducha. Widmo wyłaniało się co chwila zza ciemnych drzew, sunąc wprost na nią, jakby unosząc się w powietrzu, nie dotykając ziemi. Dziewczyna doznała szoku na widok tak makabrycznego zjawiska.

Zrozumiała, że grozi jej śmiertelne niebezpieczeństwo, ale nogi jak z ołowiu utrudniały jej ruchy. Miała ją w tym momencie spotkać nagła, brutalna i na wieki owiana tajemnicą śmierć. Śmierć z ręki kogoś lub czegoś, czym także miała się stać. Nie takiego losu sobie życzyła. Nie tak chciała umierać. I nie takie życie wieczne jej się należało. A co z zamążpójściem? Co z gromadką dzieci i małym domkiem z białym płotem?

— Nie tak będzie! — dziewczyna wrzasnęła, wkładając w ten krzyk całą swoją siłę woli i chęć życia. Świadomość brutalnej śmierci napełniła ją niespodziewaną energią i odwagą. Nie da się tak łatwo zabić. Nogi wcale nie zastygły jej w bezruchu. Może przecież biec. I znów do głowy wtargnęły jej słowa Joanny: „Biegnij, a nic ci nie będzie”. Czemu i tym razem miało nie zadziałać?

Już nie patrzyła na mglistą kreaturę. Nawet nie wiedziała, jak blisko jest i gdzie jest. Światłem lampy na powrót odnalazła zgubioną przed chwilą ścieżkę i rzuciła się do ucieczki. Drzewa rosły tu coraz rzadziej, musiała być więc już niedaleko. Nadal jednak nie odnajdywała wyjścia.

Ani razu nie stanęła, ale wyraźnie słyszała za sobą hałas. Widmo wciąż ją ścigało. Ale ona była szybsza, była żywa i to dawało jej przewagę. Nigdy nie powinna wątpić w to, że świat żywych jest słabszy od świata umarłych.

Biegła cały czas, być może w kółko, ale w ten sposób przecież mogła przechytrzyć upiora. Była tak ogłuszona ze zmęczenia, że wszelkie odgłosy zamierały wokół niej. A chwilę później już nic nie słyszała. Przedzierała się przez jakieś zarośla, łamiąc mniejsze gałązki. Już zapomniała, po co jest w tym lesie i dokąd zmierza. Pociemniało jej w oczach… Już wszystkiego zapomniała…

Wtem pojaśniało. Resztkami sił otworzyła oczy i myślała, że śni. Nie była już w lesie. Przed nią stał w całej swojej mrocznej okazałości dom hrabiny Miłęckiej. A więc udało się! Wydostała się z lasu!

Nerwowo obejrzała się jeszcze za siebie, ale wiedziała, że już nie ma się czego bać. Cokolwiek żyło w tym lesie, nigdy go nie opuszczało.

Przystanęła na chwilę, by złapać tchu, a potem pchnęła bramę. Była przygotowana, że się nie otworzy. Musiało być już po północy, a Joanna przeważnie dotrzymywała słowa. Jakież musiało być jej zdziwienie, gdy furtka otworzyła się bez trudu. I w tym oto momencie zrozumiała, że to była po prostu próba, test, albo coś innego. Joanna chciała mieć pewność, że służąca potraktuje zadanie poważnie i wykona je jak najszybciej. Tak naprawdę nigdy nie zamierzała zamykać bramy, dziewczyna niosła przecież lekarstwo dla hrabiny. To tak jakby była ze złota. Tak łatwo dała się oszukać! Ale mimo strachu i złości, jakie teraz odczuwała, czuła również niewyobrażalną ulgę. Niedługo znów będzie w swoim ciepłym łóżku i znów będzie mogła śnić.

Była już blisko. Serce biło jej jak oszalałe. Kątem oka spoglądała na zawiniątko trzymane nerwowo w dłoniach. Podarek od Wiedźmy dla pani.

Pani nie powinna mieć konszachtów z czarownicą, pomyślała przerażona. Ale była zwykłą, prostą służącą, bez prawa głosu i wygłaszania opinii. Najlepiej będzie, jeśli zaniesie pakunek jak najszybciej, przeprosi za spóźnienie, a może pozwolą jej szybko odejść i wrócić do łóżka. Być może czeka ją jeszcze szpicruta lub pejcz, ale przyjmie je bez słowa skargi. Musi po prostu wykonywać polecenia. Baty przyjmie w ciszy, z godnością. Może tym razem będzie ich mniej lub będą mniej bolały? Po prostu nie będzie zaciskała mięśni i pomyśli o czymś przyjemnym, jak miała zwyczaj zawsze robić, a prawie nie poczuje. Oby tylko pani lub Joanna nie celowały w stare, niezagojone rany. Ostatnim razem, gdy tak było, ból był nie do zniesienia i myślała, że umrze, a w najlepszym wypadku straci przytomność. Czuła się tak, jakby ktoś przypalał ją żywym ogniem, powodując niewyobrażalne odczucia. Jeśli znów oberwie w dół pleców, tuż nad pośladkami, rany już chyba nigdy się nie zagoją, albo w ich miejscu pojawią się obrzydliwe owrzodzone blizny.

Odrzuciła szybko te myśli, bo znalazła się właśnie w odpowiednim korytarzu na drugim piętrze. Z daleka dostrzegła światło wylewające się szerokim strumieniem z komnaty hrabiny. Powoli zamierało w niej serce, lecz przyspieszyła kroku. Korytarz, którym szła, zdawał się nie mieć końca. Układała w głowie słowa przeprosin, kurczowo ściskając pakunek. Miała wrażenie, że bicie jej serca słychać w całym mieście.

Jutro będzie już po wszystkim, myślała gorączkowo, kierując ostatnie kroki. Wydawało jej się, że złowieszcza cisza otulająca dom, wraz z nią czekała na rozwój wydarzeń.

Drzwi były uchylone, ale mimo to dziewczyna zapukała. Pełna wewnętrznych obaw i lęków czekała w napięciu, aż ktoś po nią wyjdzie. Nie odważyłaby się wejść do komnaty hrabiny bez zaproszenia. To by ją kosztowało kolejne smagnięcia szpicruty.

Kiedy nikt się nie zjawiał, zapukała jeszcze raz. Tym razem głośniej. Być może hrabina nie słyszała? W jej wieku jest to możliwe. Za czasów swojej świetności, czyli kiedy była jeszcze zdrowa i pełna sił, Miłęcka miała słuch wybitny, niczym zwierzę na łowach. A służba musiała wszędzie się pilnować i zwracać uwagę na to, co mówi, bo być może pani czaiła się za rogiem ze swoją szpicrutą, gotowa do ataku.

Kiedy wreszcie pod drzwiami zadudniły kroki, dziewczyna poczuła namiastkę ulgi. Ale wchodziła do paszczy lwa, więc marne to było pocieszenie.

— No, nareszcie! — syknęła Joanna, stając na progu komnaty. — Wysłać gdzieś pospólstwo! Ja mówiłam mojej pani, że osobiście mogę się tym zająć. Ale nie! Ona woli tak ważne zlecenia powierzać… — zawahała się, gdy młoda służąca spojrzała na nią z urazą — … komuś nieodpowiedniemu — dokończyła, kładąc nacisk na ostatnie sylaby.

— To nie moja wina — służąca odezwała się z lękiem. — To Wiedźma.

— Nie mnie będziesz się tłumaczyć. — Joanna przerwała jej gestem otwartej dłoni i uchyliła szerzej drzwi, by dziewczyna mogła wejść.

Służąca znała Joannę od dziecka. Kiedy rodzice oddali ją na służbę hrabinie Miłęckiej, miała zaledwie siedem lat. Przez ostatnie dziewięć lat Joanna była dla niej kimś w rodzaju opiekunki. Matka to zdecydowanie za duże słowo, choć służąca łapała się często na tym, że myśli o niej w ten sposób. To Joanna, kobieta o pociągłej bladej twarzy, ze ściągniętymi ustami i zawsze z dokładnie upiętym kokiem, odbierała ją z rąk rodziców. To Joanna zabroniła jej się mazać, gdy prowadziła ją do izby, w której miała spać. To Joanna przyuczyła ją do pracy. To ona nauczyła ją wszystkiego. Chociaż Joanny nie charakteryzowały żadne matczyne uczucia, to w pewien sposób potrafiła zadbać o podwładnych. Była prawą ręką pani i reprezentantką pracowników domu. Jedni lubili Joannę — drudzy jej nienawidzili. Służyła wiernie hrabinie, najwierniej ze wszystkich, a jako zarządczyni budynku także dbała o jej interesy. Słowo hrabiny było dla niej święte.

Helena weszła do komnaty i sztywno stanęła w rogu pokoju. Pomieszczenie składało się z dwóch izb — większej i mniejszej. Pierwszy przedsionek stanowił salon hrabiny Miłęckiej — stały tutaj wspaniałe, ręcznie zdobione meble z czarnego bzu. W kominku płonął ogień, wszelkie zasłony były zasunięte, na stoliku nieopodal jarzyła się samotna lampa. Drugie pomieszczenie, sypialnia hrabiny, gdzie wstęp miała tylko Joanna, pogrążone było w ciemności. Służąca wytężyła wzrok, ale nic nie udało jej się dostrzec. Nawet przeszło jej przez myśl, że hrabina śpi. Wtedy oszczędzono by jej szpicruty.

— Daj mi to! — Joanna wyrwała jej pakunek z rąk i zniknęła służącej z oczu.

Dziewczyna stała nieruchomo pod ścianą. Wpatrywała się z przerażeniem w ciemność, która wylewała się z sypialni hrabiny. Brała głębokie oddechy i łapała się za pierś, bo serce biło jej jak szalone. Marzyła o śnie, był środek nocy, a do pracy służbę budzono o świcie. Bardziej jednak od swojego bezpiecznego łóżka pragnęła teraz uniknięcia kary. Nie zasłużyła na nią.

Za oknem królował księżyc. Pierwsza pełnia w tym miesiącu przyniosła chłodną noc, lecz usianą gwiazdami. Nikt przy zdrowych zmysłach nie myślałby o tym, by w taką noc wypuszczać się na dwór. Nadal drżała na myśl swojej przeprawy przez Straszny Las. Nie wiedziała, jakim cudem przeżyła tę wyprawę. Nie dość, że Wiedźma kazała jej czekać za zewnątrz swej chaty w godzinę duchów, to w dodatku prawie spotkała ją śmierć z ręki przeraźliwego widma.

Teraz, stojąc w dusznej komnacie swej pani i czekając bez wątpienia na chłostę, myślała nad tym, czy nie wolała być nadal w lesie.

Napięła się jak struna na dźwięk kroków. Wróciła Joanna. Usta ściągnęła w wąską linijkę i założyła ręce. Jej postawa wyraźnie mówiła „No, teraz dostaniesz za swoje”.

— Pani cię oczekuje — powiedziała spokojnym, pewnym głosem.

— Mnie? — Służąca spojrzała po sobie. — Przecież ja nie mogę… — Miała na myśli fakt, że nikt nie wchodzi do pokoju hrabiny. Nikt oprócz Joanny. Ta jakby zdawała się czytać w jej myślach:

— Pani jest dziś wyjątkowo słaba. Byłoby inaczej, gdybyś przyszła na czas.

— Ale ja naprawdę …

— Dość. Idź tam i przyjmij to z godnością.

Godność. Zawsze wspominali o niej przed chłostą. Służba miała być godna swej kary i świadoma jej całkowicie. Jakby to miało w czymś pomóc.

Helena poczuła nieprzyjemne ukłucie w sercu i suchość w ustach. Jej nogi były jak z waty, gdy ze spuszczoną głową weszła do komnaty sypialnianej. Joanna zapaliła lampę, która dała nieco światła.

Sypialnia hrabiny była duża i urządzona z przepychem. Wywoływała ogromne wrażenie. Centralną część pokoju stanowiło stare dębowe łóżko z baldachimem z jedwabiu. Także jedwabna pościel była w kolorze purpury. W rogu stał zabytkowy niciak i toaletka we francuskim stylu. Podłogę przykrywał gruby, ręcznie tkany dywan, a ścianę pokrytą tapetą w kwiaty zdobił portret Elżbiety Bathory — podobno przodkini hrabiny. Wszystkie kotary były zasunięte; lampa rzucała złowieszczy cień na jedną ze ścian. W powietrzu unosił się zapach stęchlizny, potu i niemytego ciała.

Młoda służąca stanęła niepewnie przy łóżku. Dostrzegła zarys ludzkiej sylwetki pod pierzyną.

— Podejdź bliżej — przemówił ochrypły głos. Głos, który brzmiał, jakby nie pochodził z tego świata. Głos, który przywodził na myśl jakieś trudne do opisania okropieństwo.

Służąca zbliżyła się już naprawdę blisko; hrabina Róża mogła ją widzieć w całej okazałości, mimo że nie podniosła się z łóżka. Dziewczyna poczuła, jak delikatne włoski na jej rękach i karku podnoszą się i stają dęba. Słyszała, że hrabina ostatnio nie jest w najlepszej kondycji, że choruje i nie wychodzi z łóżka. Że jest karmiona i myta przez Joannę, bo chwilowo jej ciało odmówiło posłuszeństwa. Ale patrząc teraz w twarz swojej pani, służąca Helena nie mogła oprzeć się wrażeniu, że posłuszeństwa odmówiło jej dosłownie wszystko.

Twarz się jakby zapadła; kości policzkowe sterczały niczym dwa gnaty wetknięte niezgrabnie w skórę twarzy. Blada cera, prawie przezroczysta, z pewnością świeciła w ciemności. Oczy schowały się jakby do środka oczodołów, włosy hrabiny wyszły na przodzie głowy, ukazując łysą czaszkę. Zęby drastycznie pożółkły, a kilka z nich poczerniało i się ukruszyło.

Po raz pierwszy nie zdziwił służącej fakt, że hrabina zwróciła się o pomoc do Wiedźmy. Podobno ta przed stuleciem podpisała pakt z diabłem, ale w mieście znana była ze swoich nadzwyczajnych umiejętności leczenia chorób.

Widać ewidentnie było, że hrabinie coś jest, coś wyniszczało od środka jej ciało, jakiś wirus, najwidoczniej dzieło szatana i jego pobratymców. Nic nie pozostało z dawnej urody arystokratki, w ciągu ostatnich tygodni zmieniła się nie do poznania. Co gorsza, hrabina nie chciała przyjmować lekarzy, tolerowała tylko rady i specyfiki Wiedźmy.

— Taka młoda, taka piękna… — Ton głosu hrabiny był pogardliwy, gdy przyglądała się służącej. — Powiedz mi dziecko, dlaczego zależy ci tak bardzo na moim nieszczęściu?

Helena uklękła przy posłaniu swej pani, złożone ręce oparła o brzeg łóżka i odważyła się na konfrontację twarzą w twarz. Choć oczy ją piekły od tego widoku, starała się patrzeć hrabinie prosto w oczy i ukryć to, jak bardzo jest przerażona.

— Służę pani od dziecka. Nie mieści mi się w głowie, że mogłabym w jakiś sposób hrabinę unieszczęśliwić — wyjaśniła cicho.

— To dlaczego do diabła mnie sabotujesz? — Hrabina warknęła przez zaciśnięte, żółtawe zęby. Pomimo słabego stanu zdrowia, w jakim się znajdowała, głos miała donośny i panowała nad sytuacją.

— Nie śmiałabym… — Służąca spuściła głowę nisko. Czuła się teraz strasznie mała. Wolałaby schować się pod pańskie łoże. Ale wiedziała, że nic nie uchroni jej przed karą. Żadna kryjówka nie okaże się wystarczająco bezpieczna.

— Moja pani, to Wiedźma… Najdroższa hrabino, gdzież bym śmiała, ja, prosta służąca… Przysięgam na swoje imię…

— Milcz! Co jest warte twoje imię?! — Hrabina wymierzyła jej policzek. Policzek, który przypalił ją jak ogień. W oczach dziewczyny stanęły łzy, ale za wszelką cenę starała się nie rozpłakać. Każdy płacz wytrąciłby hrabinę z równowagi jeszcze bardziej i prawdopodobnie zwiększył karę. I mimo że ściskało ją serce, a policzek płonął, wstrzymywała szloch.

— Masz szczęście, że opadam dziś z sił. To Joanna się tobą zajmie. Twoja bezczelność zasługuje na srogą karę. Wiedz jednak, że cały czas będę miała na ciebie oko, służko. Nie pozwolę, by ktoś sabotował mnie w tak nędzny sposób. Joanno! — Hrabina zakaszlała ochryple, opluwając poduszki krwią i flegmą, a potem opadła na posłanie bezsilna. Joanna szybkim krokiem weszła do sypialni i znalazła się przy swojej pani.

Było coś dziwnego w zachowaniu zarządczyni, zauważyła Helena. Tak oddana i posłuszna, starała się nie patrzeć na Różę Miłęcką, gdy poprawiała jej poduszki. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że jej mina niewiele różniła się od tej, którą sama zrobiła na widok hrabiny. A to oznaczało, że nawet Joanna, oddana i wierna, czuła obrzydzenie. I mimo że starała się to ukryć, bo czujne oko hrabiny dostrzeże wszystko, to jednak dziewczyna to zauważyła. Takie zachowanie zarządczyni zdumiało ją.

Joanna odnosiła się do wszystkiego z wielką rezerwą, rzadko okazywała uczucia. Z jej twarzy można było odczytać jedynie zdenerwowanie i złość. Nigdy się nie uśmiechała, nigdy nie żartowała. Zawsze poważna i spięta. A ciasno upięte jasne włosy pasowały idealnie do jej charakteru.

— Chodź. — Joanna pomogła służce się podnieść i wskazała jej drugą komnatę.

— Chcę popatrzeć — zakomunikowała hrabina.

— Nie chcesz, moja pani. — Joanna dotknęła dłoń chorej. Nie wzdrygnęła się, choć miała na to ogromną ochotę. Potrafiła zachować pozory. — Jesteś hrabino dość słaba. Jeszcze trzeba zażyć lekarstwo. Skończę z nią i zaraz przyjdę. Potem, droga pani, będziesz mogła udać się na spoczynek.

— Niech tak będzie. — Hrabina uniosła rękę, zgadzając się. Znów zakaszlała i przymknęła oczy. Starając się zapanować nad bólem, odwróciła głowę w stronę okna.

Joanna wraz ze służką znalazły się na powrót w pierwszej komnacie.

— Klękaj — rozkazała zarządczyni, wskazując dziewczynie miejsce obok bujanego krzesła.

W kominku wesoło trzaskał ogień, gdy dziewczyna klękała na podłodze w podobny sposób, w jaki robiła to wieczorami, podczas modlitwy. Pomyślała w tym momencie, że to właśnie jeden z takich wieczorów, a ona nie robi nic innego, jak powierza Bogu swoje myśli. Modlitwa zawsze pomaga.

Joanna stanęła tuż nad dziewczyną. Twarz miała stężałą, a usta ściągnięte. Z prawej ręki zwisał jej pejcz ze skóry. Była to dziecięca zabawka w porównaniu z ulubionym narzędziem tortur hrabiny, czyli szpicrutą. Helena raz nią oberwała i nie spieszno jej było do tego wracać.

Ów pejcz był wykonany ze splecionych mocno rzemieni, kończył się metalowym uchwytem. To właśnie to metalowe zakończenie przecinało skórę.

Służąca wiedziała, że proszenie na nic się zda. Joanna potrafiła być bardziej bezwzględna niż sama hrabina. Żeby nie po twarzy, myślała gorączkowo. — Ale też nie po starych ranach. To się nigdy nie zagoi lub będzie goiło się tygodniami. Chyba, że znowu oberwę.

Helena złożyła ręce jak do modlitwy i oparła je na krześle, a po chwili położyła na nich głowę. Odpięta z tyłu sukienka opadła i zatrzymała się na wysokości jej bioder.

Pierwszy cios trafił dokładnie w stare rany. Zdążyła pomyśleć, że Joanna celuje bardzo precyzyjnie. Drugi cios spadł w to samo miejsce. Był niemal dokładnie taki sam. Helena krzyczała przy każdym uderzeniu, a krzyk ten, długi i głośny sprawiał hrabinie Miłęckiej nieopisaną radość. W jej chorym umyśle taki krzyk dźwięczał niczym najpiękniejsza, najczarowniejsza muzyka.

Służąca płakała w bólu, ale egzekucja trwała krótko. Raptem pięć smagnięć pejczem. W samym środku bólu wydawało się, że ukojenie nigdy nie nadejdzie, ale jednak się skończyło. Nastała krótka cisza. Joanna odrzuciła pejcz i pomogła służce się podnieść, a następnie włożyć sukienkę. Dziewczyna oddychała ciężko, z trudem łapała oddech. Szlochała cicho, by mimo wszystko nie zakłócić spokoju swej pani. Ledwo stała o własnych siłach.

— Zmykaj. Idź spać. Przed snem natrzyj to liśćmi pokrzywy. — Joanna wskazała na drzwi.

Kiedy służąca opuszczała komnatę hrabiny, zarządczyni zamknęła za nią drzwi. Skóra na plecach paliła dziewczynę żywym ogniem, gdy na palcach biegła do izby.


Joanna pospiesznym, mechanicznym krokiem weszła do sypialni hrabiny.

— Moja pani, czas na lekarstwo — poinformowała zduszonym głosem i podeszła, by poprawić chorej poduszkę. Hrabina Miłęcka podniosła się na łokciach, oddychając przy tym płytko. Joannie zdawało się, że pani przy najmniejszym ruchu wyzionie ducha.

Fizycznie hrabina postarzała się bardzo w ciągu ostatnich kilku tygodni, zauważyła Joanna. Jej rysy znacznie się wyostrzyły, bo twarz wychudła i jakby zapadła się w sobie. Czaszka przypominała trupią, jako że hrabina straciła sporo włosów, a ubytki świeciły łysiną na całej głowie. Szczupłe palce wyglądały jak u nieboszczyka, a białe były jak kreda.

Joanna podeszła do nocnej szafki swej pani i zaczęła rozpakowywać zawiniątko, podarunek od Wiedźmy. Podarunek, zawsze tak to nazywano, choć nigdy nie pojawiał się tu za darmo.

Było to coś, co hrabina powinna dostać już dawno temu. Joanna ujęła w swoje kościste dłonie pierwsze pudełeczko, a następnie bezszelestnie otworzyła je i koniuszkami palców wyciągnęła ze środka małą, czarną pigułkę.

— Jestem tak bardzo zmęczona — powiedziała hrabina, gdy zarządczyni podała jej tabletkę wraz ze szklanką wody.

— Proszę, moja pani. To końska dawka. Powinno pomóc. — Hrabina przechyliła głowę do tyłu i połknęła tabletkę. Kaszlnęła lekko i odstawiła szklankę na szafkę. Następnie podniosła się jeszcze bardziej, a Joanna odpięła dwa guziki jej nocnej koszuli, co pozwoliło obnażyć biust arystokratki.

Rzeczywiście, nic nie pozostało z dawnej urody hrabiny. Piersi, niegdyś okrągłe i jędrne, teraz niesmacznie zwisały, a pełno na nich było czerwonych żyłek i brzydkich podskórnych przebarwień.

Joanna po mistrzowsku zamaskowała obrzydzenie, jakie ją naszło. Pod tym względem była niedościgniona.

Drugie pudełko od Wiedźmy zawierało oślizgłą i wyjątkowo cuchnącą maść, o niewiadomym składzie. Joanna usiadła na brzegu łóżka i bez słowa zanurzyła palce prawej ręki w słoiku z mazią. A potem wysmarowała nią twarz i dekolt hrabiny. Maść pachniała wyjątkowo podle, ale twarz Miłęckiej nie wyraziła żadnej dezaprobaty. Róża, w pełni ufna swej prawej ręce, poddała się temu zabiegowi. Chciała przecież poczuć się lepiej, a specyfiki Wiedźmy nigdy jej nie zawiodły. Co prawda, były coraz droższe, ale rosnące koszty jej nie przeszkadzały. Pragnęła na powrót być zdrowa i sprawna.

— Teraz proszę się przespać. Rano poczujesz się pani zdecydowanie lepiej.

Joanna pomogła położyć się hrabinie, a potem zapięła guziki koszuli i okryła ją szczelnie pierzyną. Podeszła jeszcze, by zgasić lampę i opuściła sypialnię, zamykając za sobą drzwi.

W drugim pomieszczeniu zajęła swój ulubiony fotel na biegunach i do rana dziergała na drutach. To była noc czuwania. Joanna musiała być w pobliżu na wypadek, gdyby hrabina ją wezwała. Przez krótką chwilę w ciągu tej długiej nocy zapadła w urywaną drzemkę, ale obudziła się, gdy za oknem rozpętała się wichura. Poszła dołożyć do kominka i ogień wesoło trzaskał, kiedy na zewnątrz przeraźliwie wiało.

Świtało, gdy Joanna usłyszała słabe wołanie swojego imienia dochodzące z komnaty sypialnianej. Poderwała się z fotela, prostując zdrętwiałe ciało. Szybkimi, zamaszystymi krokami skierowała się w tamtą stronę. Sądziła, a wręcz była przekonana, że hrabinie się pogorszyło, jej głos był ledwie dosłyszalny w ciszy tego domu. Ale kiedy weszła do sypialni, musiała przetrzeć oczy ze zdumienia. I przymknąć je, choć na chwilę, gdy oślepiło ją światło.

Wszystkie zasłony były porozsuwane, a okna pootwierane. Do środka sączyło się światło poranka, wschodzącego słońca. Hrabina natomiast pierwszy raz od wielu dni stała na własnych nogach i to z dala od swojego łóżka.

— Witaj Joanno. — Z uśmiechem żółtych zębów przywitała swoją ulubioną służącą. A Joanna musiała sama przed sobą przyznać, że Wiedźma miała rację.

Hrabina wyglądała inaczej. Oznaki choroby zniknęły, a i znacznie się poprawiło. Zanikła bladość i niedołężność pani, a zamiast tego tryskała energią i humorem. Istny cud!

Wyglądała młodziej i świeżej. Nawet zdawało się, jakby w znaczny sposób przybrała na wadze, choć było to zupełnie niemożliwe.

— Wygląda pani bardzo dobrze — Joanna pochwaliła hrabinę.

— I tak się czuję. Proszę Joanno, trzeba tu trochę posprzątać.

— Oczywiście — służąca dygnęła i skinęła głową — zaraz się tym zajmę.

— Tylko nie to — rzekła hrabina i wskazała na obraz wiszący na północnej ścianie — Chcę sama się nim zająć.

Joanna podążyła za wzrokiem Róży Miłęckiej i patrzyła teraz na portret węgierskiej damy, Elżbiety Bathory. Była to hrabina, która skończyła marnie, ale do Róży Miłęckiej zdawało się to w ogóle nie docierać. Hrabina twierdziła jakoby była prapraprawnuczką Elżbiety. W rzeczywistości nie łączyły ich żadne więzy krwi. Mimo to Róża utrzymywała wszem wobec jakoby była spokrewniona z węgierską damą, znaną z wiecznej urody i mądrości, ale rozsławionej także przez swoje okrutne czyny.

Joanną wstrząsnął dreszcz niepokoju, kiedy jej pani z uwielbieniem i oddaniem dotknęła portretu.

Rozdział 2. Paulina

Czasy współczesne

Paulinie Marcinkiewicz wydawało się, że umie panować nad swoimi emocjami. Nie raz, dzięki tej umiejętności, uniknęła wielu przykrych sytuacji. Powtarzała sobie, że jeżeli będzie opanowana i cierpliwa, udowodni rodzicom jaka jest dojrzała i odpowiedzialna. Że to jedyna metoda, by wreszcie zaczęli traktować ją jak osobę dorosłą.

Była więc okropnie zła na siebie, gdy tego ranka dała się tak podpuścić. Dała się wyprowadzić z równowagi!

— Będziesz teraz, tak po prostu blokować ruch? — Paulina najpierw wzięła się pod boki, a potem krzywo popatrzyła na matkę. Starała się, by to spojrzenie wyrażało jak najwięcej pogardy.

— Nie odzywaj się w ten sposób! Wracaj natychmiast do samochodu!

— Nigdzie z tobą nie jadę! Jedź sobie, gdzie chcesz! Nigdy nie słuchasz tego, co mam do powiedzenia, więc ja nie będę słuchać ciebie! — Paulina była zdenerwowana i gotowa do ataku. Piekliła się ze złości, a krew buzowała w jej żyłach. Dotychczas unikała tego typu zachowań, tym bardziej na środku najbardziej ruchliwej ulicy w mieście. Ale tym razem zwyczajnie się nie dało, wybuchła niczym uśpiony wulkan.

Przypadkowi przechodnie uznali kłótnię matki i córki za coś godnego uwagi, bo wielu z nich zatrzymywało się i z żywym zainteresowaniem przyglądało z drugiej strony ulicy, co miało chyba być wyrazem taktu. Z minuty na minutę widownia robiła się coraz większa.

— Wracaj do samochodu! Nie będę tu o tym z tobą rozmawiać! Jak wrócisz do domu, poczekamy na ojca…

— To ty wracaj do środka. Nie wiem, czy wiesz mamo, ale stoisz w niedozwolonej strefie. To twój samochód i w żaden sposób nie próbuj mnie winić, jak dostaniesz mandat!

— Paulino… — Postawa Agnieszki Marcinkiewicz przybrała nieoczekiwanie inny obrót. Mała żyłka na jej czole zaczęła drgać, co znaczyło, że denerwuje się znacznie bardziej niż córka. — Czy nie możemy porozmawiać po drodze?

— Ale o czym tu jeszcze rozmawiać? — Paulina się nachmurzyła. Ze złości była już purpurowa. W tej chwili matka była dla niej czerwoną płachtą, ona zaś była rozwścieczonym, grzebiącym kopytem w ziemi bykiem. — Skoro nie mam w tej sprawie nic do powiedzenia? Jak postanowiliście, tak ma być!

— Na miłość boską, wsiądź do tego samochodu!

— Nie chcę wsiadać, tutaj mi dobrze. — Paulina popatrzyła na matkę spode łba. — Cholera, gdzie moja dorosłość? — wyrzucała sobie w myślach. — Ale tym razem tak łatwo jej ze mną nie pójdzie.

Agnieszka Marcinkiewicz otarła pot z czoła. Żar lał się tego dnia z nieba. Do tego jeszcze to zachowanie Pauliny. Co zrobić? Czy zostać tu i próbować nakłonić córkę do zmiany postępowania, ryzykując mandatem i spóźnieniem do pracy, a w najgorszym przypadku jakimś stadium nerwicy? W sumie Paulina jest już dorosła, nie ma dziesięciu lat, kiedy to trzeba było robić wszystko, by nie wpadła w histerię. Skoro tak się zachowuje, nie będzie litości. Nic tu po niej.

— Jak chcesz — powiedziała w końcu. — Ja muszę jechać do pracy, nie mam czasu na twoje humory. — Ruszyła w stronę auta.

— A ja na twoje — odparowała Paulina, co wprawiło jej matkę w osłupienie. Wiedziała jednak, że kłótnia w środku miasta na nic się zda. Obrzuciła ją tylko lodowatym spojrzeniem, które było dla Pauliny jednoznaczne — porozmawiamy w domu i wsiadła do samochodu.

Dziewczyna obserwowała przez chwilę, jak matka trzaska drzwiami auta, a potem odpala silnik, a jej samochód oddala się pospiesznie, rozdmuchując przy tym zbiegowisko gapiów. Za samochodem uniósł się obłok kurzu, Paulina cofnęła się gwałtownie, by nie ubrudzić sukienki. Wprawdzie dostała ją od matki i w tym momencie z chęcią porwałaby ją na strzępy, ale musiała przecież w czymś stawić się na zakończenie roku szkolnego.

Podniosła z ziemi torebkę, która upadła, gdy wyskoczyła z samochodu. Dobrze, że w tym czasie auto zatrzymało się na światłach, bo nie odważyłaby się zrobić tego podczas jazdy. I tym samym dałaby matce tę satysfakcję zawiezienia jej do szkoły. Nic z tego! Była tak na nią zła, na oboje rodziców, że wzięła sobie za punkt honoru, by udowodnić im, że nic od nich nie chce.

Przemierzając ulice Gdańska, w piękny słoneczny poranek, miała chwilę, żeby zastanowić się nad swoim zachowaniem. Czemu wciąż próbuje udowodnić, jaka jest dorosła, kiedy jej zachowanie mówi zupełnie coś innego? Czemu tak łatwo daje ponieść się chwilowej złości i przestaje panować nad negatywnymi emocjami? Wprawdzie rodzice postąpili z nią źle, ale czy to powód by okazywać im brak szacunku?

To prawda, miała wyrzuty sumienia i w chwili zwątpienia wyciągała już telefon z torebki, by zadzwonić do mamy z przeprosinami. Ale zaraz przypominała sobie wszystko, co dziś rano Agnieszka jej zrobiła i złość powróciła z podwójną siłą. Była wściekła. Nie wiedziała, czy bardziej na rodziców, czy na swoje zachowanie.

Moje postępowanie da się wytłumaczyć — starała usprawiedliwić się w myślach — ale oni posunęli się za daleko.

Nagle zobaczyła swoje odbicie w sklepowej wystawie jednej z sieciówek i przystanęła na chwilę. W swoich niebiesko — brązowych oczach mogła czytać jak w otwartej księdze. I wyrażały one dokładnie to, co mówił jej nastrój — wściekłość, ale również smutek i głęboki żal.

Stała tak przez chwilę, przyglądając się swojemu odbiciu. I kiedy pierwsza złość minęła, zdała sobie sprawę, że nie wygląda najlepiej.

Przecież nie mogę tak się pokazać w ostatnim dniu szkoły. Nie mogą zobaczyć mnie w takim stanie, pomyślała, sięgając po swoją małą torebkę z materiału i wyciągając z niej szczotkę do włosów, tusz do rzęs i bezbarwną pomadkę do ust. Miała w nosie ludzi, którzy przyglądali jej się ze zdziwieniem lub konsternacją. Najchętniej powiedziałaby parę słów tym obserwatorom, ale tylko ugryzła się w język.

Kiedy wreszcie zapanowała nad wyglądem, spojrzała w swoje odbicie po raz ostatni.

— Co ty wyprawiasz Paula? — spytała sama siebie. — To do ciebie niepodobne.

Odbicie nie odpowiedziało. Patrzyło tylko na nią strapionymi oczami.

Proste, kruczoczarne włosy sięgały jej już prawie do pasa. Była z nich szczególnie dumna. Drobna, symetryczna twarz, mały zadarty nos i pełne usta, czyniły z niej klasyczną piękność, choć sama tak o sobie nie myślała. Wiedziała, że jest ładna, ale ładnych dziewcząt w szkole było na pęczki. A ona w ostatnim czasie strasznie wychudła — wszystko przez stres związany z nauką w przedmaturalnej klasie. Nie cierpiała swoich kościstych ramion i sterczących łopatek. Ale z całego serca nienawidziła swoich oczu — choć według mamy to sprawiało, że była niezwykła.

Uśmiechnęła się blado do swojego odbicia i poszła dalej. Czy wszystko nagle obróciło się przeciwko niej i to ma być najgorszy dzień jej życia? W tej samej chwili przypomniała sobie rozmowę z matką w samochodzie. Okropnie ją to zdołowało.

Wakacje z rodzicami. To gorsze niż coroczne zjazdy rodzinne. To wydaje się gorsze od wszystkiego. Przecież nigdy nigdzie nie wyjeżdżali! Co im strzeliło do głowy?!

Matka nie powinna się jej dziwić, że zareagowała tak ostro. Powinna wiedzieć jaki wybuch to spowoduje. Przecież znała ją. Co ona sobie właściwie myślała? Czy zdawała sobie sprawę, że psuje tym samym jej plany wakacyjne, że marzenia prysną jak bańka mydlana?

Wszystko skrupulatnie zaplanowała z przyjaciółmi, wszystko było dopięte na ostatni guzik, każdy szczegół: miejsce, koszty, pobyt — dokładnie rozplanowane. Pozostawał tylko jeden maleńki drobiazg — powiedzieć o wszystkim rodzicom. Czekała na ostatnią chwilę, bo sądziła, że tak będzie lepiej — ona przyniesie do domu czerwony pasek, a rodzice w chwili euforii zgodzą się na wszystko.

Teraz czerwony pasek stracił na znaczeniu, był nic niewart. Wiedziała, że jest za późno. Cokolwiek by teraz powiedziała, rodzice dojdą do wniosku, że ich sabotuje, albo chce zrobić im na złość. Wszystko do kitu. A dzień zapowiadał się tak cudownie. Było doprawdy idealnie, zanim mama wyjechała z tym jeziorem. Wszystko legło w gruzach. Dzięki, kochani rodzice!

Zaciskała nerwowo pięści. Przez ostatnich kilka miesięcy myślała o tej rozmowie, teraz jednak czekało ją starcie z przyjaciółmi, a to było chyba jeszcze gorsze. I na pewno bardziej przykre. Jak ma im powiedzieć, że nie jedzie, jak ma się do tego przyznać? Już oczami wyobraźni widziała ich zawiedzione i pełne żalu miny. Nie obejdzie się bez pretensji. Bo czemu zwlekała tak długo? Ich rodzice od dawna wiedzieli o wszystkim. Na początku był szok, oczywiście, ale potem każdy z nich miał szansę udowodnić, że jest na tyle odpowiedzialny, iż może wyjechać sam na wakacje.

Paulina takiej szansy nie miała. Trzymając wszystko na ostatnią chwilę, utraciła okazję. A sposobności było wiele. Tylko odwagi brakowało.

Jęknęła, gdy wchodziła przez główną bramę. Liceum Ogólnokształcące imienia Księcia Józefa Poniatowskiego miało dziś zakończenie roku szkolnego.

Wygładziła sukienkę tuż nad kolanami i poprawiła torebkę na ramieniu. Na podwórzu szkolnym, wielkim placu okalanym starannie przyciętym żywopłotem, był tłok. Uczniowie liceum gromadzili się przed budynkiem szkoły w swoich galowych strojach, przeważnie czarno-białych, a kiedy wreszcie nauczyciele poprosili wszystkich do środka, jak jeden mąż, gwara rozpoczęła natarcie prosto na drzwi.

Paulina rozejrzała się wokół siebie, a kiedy nie dostrzegła znajomych jej twarzy, ruszyła za tłumem.

Uroczystość zakończenia roku szkolnego odbywała się, tradycyjnie, na dużej auli. Miejsce to wyglądało inaczej niż zazwyczaj. Ktoś usunął wszystkie ławki, a zamiast nich ustawił rząd krzeseł od jednej ściany do drugiej, zostawiając jedynie ścieżkę między prawą a lewą stroną. Małe podium udekorowano barwami narodowymi i godłem szkoły.

Dochodziła dziewiąta, ale uroczystość się jeszcze nie rozpoczęła. Paulina dostrzegła swoich przyjaciół, którzy zajęli miejsca w czwartym rzędzie. Kiedy kierowała się w ich stronę, przewróciło jej się w żołądku.

Pierwsza zauważyła ją Julia i to ona do niej zamachała, wskazując przy tym wolne miejsce obok nich. Miała na sobie modny beżowy kostium, a jej ciało od stóp do głów ozdabiały drogie dodatki. Była o głowę niższa od Pauliny, miała dość wąskie ramiona i szerokie biodra, a od ponad roku nosiła krótkie, ufarbowane na mocną czerń, włosy. Paulina przyjaźniła się z Julią, od kiedy sięgała pamięcią.

— Hej. — Julia wstała, by przepuścić Paulinę. — I wreszcie mamy wakacje! — Była nabuzowana, entuzjazm bił od niej na kilometr. Za to Paulinie nie było do śmiechu.

— Wakacje jak wakacje — burknęła.

— Ej, a ty co taka nie w sosie? — spytała Majka, buntowniczka. Co roku miała inny kolor włosów — tym razem była to ognista czerwień. Poza tym była tak szczupła i tak wysoka, że bez trudu mogłaby zrobić karierę modelki. Majka wolała jednak trwonić swój czas, grywając w garażowych zespołach.

— Lepiej nie pytajcie… Jestem na siebie strasznie zła, a bezsilność mnie przytłacza. Będziecie okropnie źli…

— Mów wreszcie co się stało, nie denerwuj nas jeszcze bardziej. — Michał posłał jej przyjazny uśmiech, kiedy wreszcie usiadła obok niego.

Michał, jedyny chłopak w ich paczce i z najkrótszym stażem tutaj, był dla nich wielkim skarbem. Zawsze spokojny, odpowiedzialny, a przy tym wyluzowany, pewny siebie i piekielnie inteligentny — jako jedyny był lepszy w klasie od Pauliny. Michał był po prostu fajnym gościem. A Julia miała szczęście.

Cała trójka spojrzała uważnie na Paulinę. A ona rozpoznała w tych spojrzeniach coś w rodzaju rozczarowania. Jakby już wiedzieli lub przynajmniej się domyślali. Julia, dobroć wcielona, Majka, wieczna buntowniczka w glanach (nawet na zakończeniu roku szkolnego — nie uszło uwadze Pauliny), no i Michał, inteligentny luzak i chłopak Julii — trójka jej najlepszych, najserdeczniejszych przyjaciół — a ona miała ich właśnie zawieść i rozczarować na całej linii. Jak podłym trzeba być, żeby tak postąpić?

Nie, nie jestem podła — Paulina broniła się w myślach — to moi rodzice są podli. A ja jestem głupia. Głupia, bo zwlekałam za długo. I na pewno mi to wypomnicie. Przyjmę to z godnością i nie będę zaprzeczać. Tylko błagam, nie miejcie mi za złe!

— Słuchajcie — zaczęła, starając się, by głos jej się nie łamał i próbując ogarnąć wzrokiem wszystkich troje — moi rodzice wymyślili jakoś ostatnio… — głęboki wdech — jakieś durne jezioro i nie ma mowy, żebym z nimi nie jechała. Znacie ich, znacie mnie, więc wiecie… ja pasuję. Przykro mi, naprawdę. Pewnie i tak by się nie zgodzili.

— Co ty mówisz? — Majka podniosła głos, jakby źle usłyszała. — Nie zgodzili się? Dlaczego? Powiedzieli dlaczego? Wyjaśniłaś wszystko?

— Nawet o niczym nie zdążyłam powiedzieć. Zamierzałam dziś w samochodzie, bo mama miała od rana dobry humor — po którym ślad minął bezpowrotnie — pomyślała — ale nim to się stało, ona wyjechała z tym pomysłem.

— To trzeba było powiedzieć co mieliśmy w planach! — Julia powiedziała to takim tonem, jakby miała do Pauliny pretensje, że ta nie starała się zbyt mocno.

— Przecież znacie moich rodziców! Nie udawajcie, że tak nie jest. Kiedy się na coś uprą, nie ma zmiłuj.

Zgromadzeni na sali uczniowie podnieśli się z krzeseł i stanęli na baczność, a czwórka przyjaciół pospiesznie zrobiła to samo. Paulina i jej przyjaciele przegapili moment rozpoczęcia uroczystości. Pochłonięci rozmową nie spostrzegli, jak dyrektorka zaczęła przemawiać i poprosiła o powstanie.

Z głośników zaczął wydobywać się hymn narodowy. Kiedy go odśpiewano, wszyscy na powrót usiedli, a Paulina zniżyła głos prawie do szeptu. Nie chciała czekać do końca uroczystości. Musiała rozmawiać teraz. Strasznie jej to ciążyło, ze zdenerwowania zrobiła się czerwona. Nienawidziła takich sytuacji.

— Ja jakoś to przeboleję, wy też musicie.

— Nie ma mowy! — Był to szept Julii, która wykonała dziwny gest zaciśniętą pięścią. W normalnych okolicznościach wydzierałaby się na całego. Temperament i dobroć. Taka była jej Julia. Paulinie aż ciepło się robiło na myśl, że ma kogoś takiego, kto tak łatwo nie odpuszcza. — My z nimi pogadamy! Weźmiemy ich szturmem, przyciśniemy do muru, będziemy więzić w piwnicy, jeśli to będzie konieczne! Posiądziemy wszelką moc i wszelkie argumenty i damy im radę!

— No jasne, Paula — to był Michał — nas na pewno wysłuchają. Zobaczą, że to nie takie straszne.

Wtedy Paulina zrobiła minę, która miała oznaczać „Dobra, wiecie, że tak nie będzie. Prawdę powiedziawszy, nic z tego nie będzie”.

— Ale Paula… — Majka jeszcze chciała coś dodać, ale uciszyła ją pani Radomska, wuefistka, która pojawiła się nagle znikąd.

— Dość — szepnęła — poplotkujecie sobie później. Gdzie was wychowano?

Kiedy odchodziła, Michał pokazał jej język. Zaśmiali się, co jednak nie rozładowało napięcia. Co gorsza, Paulina do końca uroczystości siedziała jak na szpilkach, nie mogąc się na niczym skupić, nie zwracając kompletnie uwagi na to, co się dzieje wokół. Kiedy wyczytano jej nazwisko, nie mogła połapać się co ma zrobić. Popatrzyła bezradnie na Julię, która śmiałym gestem wypchnęła ją z krzesła.

— Idź, nagrody dla najlepszych uczniów.

No tak, zapomniała. Czerwony pasek i nagroda. Coś, na co ciężko pracowała przez ostatni rok. Coś, co miało być jej kartą przetargową. Coś, co teraz straciło na znaczeniu.

Weszła na podest i odebrała z rąk dyrektorki swoje świadectwo oraz kopertę, bo w ich szkole za najlepsze wyniki w nauce otrzymywało się pieniądze. Ale po co jej one teraz? Planowała przeznaczyć je na wyjazd. One też jej nie cieszyły.

Starała się robić dobrą minę do złej gry, uśmiechała się do swoich nauczycieli, kiedy mijała ich rząd. I oni się do niej uśmiechali. Lecz w jej rzędzie brakowało uśmiechów.


***


Uroczystość dobiegła końca, a po ponownym odśpiewaniu hymnu wszyscy zerwali się tak nagle i tak szybko, że Paulinę prawie stratowano. I na dodatek nikt na nią nie zaczekał. Mogli być źli, ale chciała jeszcze z nimi pogadać.

Wytężała wzrok ponad gromadą czarno-białych uczniów, ale nie dostrzegła nikogo z całej trójki. Może chcieli ją w ten sposób ukarać? Nie pożegnać się przed wakacjami? I na dodatek nie odezwać się przez całe lato?

— Tylko nie to — jęknęła i ruszyła do drzwi.

Poczuła ogromną ulgę, kiedy dostrzegła całą trójkę na szkolnym parkingu. Nigdzie nie odjeżdżali, stali tam i czekali na nią. Michał opierał się o maskę starej Toyoty swojego ojca i chronił oczy przed słońcem w ciemnych okularach, ale uśmiechał się w jej stronę. Julia i Majka przerwały na moment swoją burzliwą rozmowę, żeby przywitać ją z rozprostowanymi ramionami. Paulina podeszła pospiesznym, zdecydowanym krokiem w ich stronę i opadła w ramiona przyjaciółek.

— I co my bez ciebie zrobimy? — Majka pogłaskała ją po włosach. Ton jej głosu był pełen zawodu, ale miał coś z czułości. — Kto nas będzie rozśmieszał? — Podniosła jej brodę i popatrzyła w oczy.

— A kto nas będzie denerwował? — dodał Michał i wszyscy zaśmiali się szczerze.

— Nie jestem samolubna — odezwała się Paulina, patrząc na nich poważnie — nie powinniście czuć żadnych wyrzutów, jadąc beze mnie, serio. Ja w końcu też się będę nieźle bawić, nie?

Sama nie wierzyła w to, co mówi. Ale po co ich bardziej dołować? I tak musiało im być przykro. Chociaż jej było stokroć bardziej. Powiedziała to, aby po prostu nie przejmowali się jej sytuacją i nie współczuli jej, ani w żadnym stopniu nie było im smutno. Powiedziała to, choć jej serce niemal krzyczało „Nie zostawiajcie mnie!”. Ale to byłoby przecież okropnie egoistyczne. To, że ona nie mogła jechać, wcale nie znaczyło, że jej przyjaciele mają zrezygnować z wakacji marzeń.

— Nie przejmujcie się — spojrzała na ich zmieszane i zatroskane miny — nic mi nie będzie. Kiedyś się jeszcze uda, słowo. — Starała się nie rozpłakać, kiedy dodała: — Może tam, gdzie jadę, też będzie całkiem fajnie?

— Sama nie wierzysz w to, co mówisz. Wakacje z rodzicami? To nigdy nie jest fajne.- Michał zdjął swoje okulary i przyjrzał jej się uważnie, jakby uznał, że Paulina majaczy.

— Oj przestań, nie dołuj jej jeszcze bardziej — skarciła go Julia. — Kto wie, jak tam będzie? Może spotkasz tam fajnych ludzi? Przecież nie musi przez cały czas siedzieć z rodzicami, no nie?

— Pewnie, że nie musi — dodała Majka i z matczynymi uczuciami przytuliła Paulinę. — Będziemy w stałym i częstym kontakcie, prawda? Codzienne SMS-y?

— Z wami zawsze. — Paulina uśmiechnęła się po raz pierwszy szczerze. — Codzienne sprawozdania?

— Oczywiście. — Julia też się śmiała.

Paulinie ulżyło. Posiadanie tak wspaniałych przyjaciół rekompensowało wszystko.

— No i odpuść rodzicom, bo jeśli nadal będziesz się wściekać, te wakacje staną się koszmarem, bo i oni tobie nie odpuszczą — poradził Michał, ściskając serdecznie przyjaciółkę. — Przynajmniej niech cię puszczą na ognisko.

— Ognisko — powtórzyła Paulina i uderzyła się w czoło. — Prawie zapomniałam. Teraz wątpię, by po tym porannym incydencie rodzice się zgodzili.

— No co ty! To pożegnalne ognisko! Koniec szkoły, halo? — Majka wbiła w nią wzrok. — Niech uznają to za rekompensatę za pomysł z jeziorem. Po prostu już się na nich nie wściekaj i nie pogarszaj wszystkiego.

— Postaram się. — Paulina westchnęła, wiedząc, że czeka ją ciężka próba sił.


***


Kiedy o wpół do piątej skrzypnęły drzwi, stała już w gotowości. Przez cały dzień chodziła jak na szpilkach, bardzo się starała, jakby zależało od tego wszystko. Zajrzała do piekarnika i uśmiechnęła się sama do siebie, bo kurczak był już gotowy. Zapach pysznego pieczonego mięsa rozszedł się po całym domu, co nie uszło uwadze jej matki, która właśnie wróciła z pracy.

— A co to za niebiańskie zapachy? — zawołała od progu. — Andrzej, jesteś już w domu?

— Taty jeszcze nie ma. — Paulina zjawiła się w holu. — Za to jestem ja. I zrobiłam obiad.

Matka spojrzała na nią podejrzliwie, a oczy robiły jej się coraz większe.

— Co ty znowu kombinujesz? — Agnieszka Marcinkiewicz odstawiła swoją torebkę na szafkę w przedpokoju i dała się córce poprowadzić do kuchni.

Stół nakryty był dla trzech osób — Paulina wyjęła najlepszy obrus, a także prostą, elegancką zastawę. Uchylony piekarnik bawił żołądek, a na stole stała miska tłuczonych ziemniaków oraz dzbanek soku pomarańczowego.

— Spójrz jeszcze na to. — Paulina podała matce swoje świadectwo, prosząc jednocześnie, by mu się przyjrzała. — Tak jak mówiłam, same piątki — powiedziała zadowolona. W tym czasie wyjęła kurczaka z pieca i postawiła na stole.

— Obiad gotowy, voila — oznajmiła. — Tata powinien być lada chwila. Jeśli jesteś głodna, możemy zacząć bez niego.

— O co tu chodzi? — Matka spojrzała na nią surowo i podejrzliwie. — Co to wszystko ma znaczyć? — powtórzyła pytanie. — Dziś rano byłaś nieznośna, a teraz to. Myślałam, że dałam ci jasno do zrozumienia, że jedziemy nad jezioro. Wiesz, że zdania nie zmienię i cokolwiek byś nie robiła, pojedziesz z nami.

Paulina też usiadła. Patrzyła teraz uważnie na matkę.

— Wszystko przemyślałam, mamo — zaczęła skruszona — i chciałabym przeprosić za dzisiejsze zachowanie. Chociaż nie powinnaś się dziwić, że byłam zła. Tak na ostatnią chwilę… — Pokręciła znacząco głową.

— No już dobrze. — Matka westchnęła. — Świadectwo masz cudne. — Popatrzyła na papier trzymany w dłoniach. — Ale zarówno on, jak i ten wykwintny obiad… Co chciałaś tym udowodnić? Do czego to miało nas przekonać?

— Bo widzisz mamo, nie będę już miała za złe tego jeziora, pojadę, oczywiście, przecież nie mam wyjścia. Sęk w tym… a nóż, może też się będę dobrze bawić? — Starała się robić dobrą minę do złej gry. A potem powiedziała otwarcie, bez owijania w bawełnę: — Mamo, dzisiaj jest pożegnalne ognisko…

— No tak, jak co roku — powiedziała matka. — Przecież wiesz, że możesz pójść. Tylko nie do późna.

— Tego właśnie się obawiałam — jęknęła Paulina — że będę musiała wcześnie wrócić. Nie róbmy z tego tak wielkiej tragedii, mamo… Pójdźmy na drobne ustępstwa, co? Obiecuję, że nie będę już więcej miała do was pretensji o to jezioro, w zamian pozwólcie mi zostać dłużej, chociaż do północy? — Spojrzała na matkę wzrokiem ukochanej córeczki. Starała się włożyć w to spojrzenie cały swój urok osobisty. Matka przez chwilę milczała, przyglądając jej się uważnie, jakby ważąc w myślach tę propozycję.

— Myślę, że można by się nad tym zastanowić — powiedziała to takim tonem, jakby dawała córce nadzieję. Paulina dostrzegła nawet cień uśmiechu na jej ustach — Ale zaczekajmy, co powie tata.

— Myślisz, że obiad go przekona?


***


Dwa dni później, kiedy wsiadając do samochodu, Paulina wspominała pożegnalne ognisko, nie mogła się do siebie nie uśmiechnąć. Wspomnienie to postanowiła zachować głęboko w sercu na resztę wakacji i miało ono jej przypominać, że są jeszcze w życiu chwile, dla których warto żyć.

Miała cudownych przyjaciół, wspaniałych młodych ludzi, którzy zawsze i wszędzie służyli jej dobrą radą i słowem, którzy nigdy jej nie ignorowali, którzy gotowi byli do poświęceń, za których oddałaby życie. Lepiej trafić nie mogła. Ani słowem nie wspomnieli o swoim wypadzie, byli taktowni aż do bólu, a Paulina miała wrażenie, że przez cały wieczór starali się jej wmówić, że jej wakacje będą tak świetne, jak wycieczka do Disneylandu. Prawie sama zaczęła w to wierzyć.

Sama impreza przebiegła znakomicie i bez najmniejszych zakłóceń. Nikt się nie upił, nikt nie narozrabiał. Wróciła do domu na czas i rodzice byli zadowoleni. Kładła się spać z mieszanymi uczuciami. Ale w głębi ducha wierzyła, że wszystko będzie dobrze. Coś jej podpowiadało, że nie zapomni tych wakacji do końca życia.

Nie oznaczało to jednak, że pogodziła się z losem. Przez pół podróży przeklinała rodziców za to, że wleką ją na jakieś pustkowie. Gotowało się w niej przez chwilę, przez moment chciała też głośno krzyczeć. Tak głośno, aby usłyszał ją cały świat. Do czego to doszło, że nie mogła wyrazić tego, co czuje? Jeszcze tliła się w niej niewielka rozpacz, coraz bardziej przygaszana radością rodziców, co, stwierdziła to ze zdziwieniem, napawało ją radością. Czasem nie mogła pojąć, ile było w niej złości, ile negatywnej energii, ile przykrych słów cisnęło jej się na usta… Ale zdołała się opanować. Tak bardzo nie chciała popsuć rodzicom tych wakacji.

Podróż w samochodzie z popsutą klimatyzacją, zmęczyła Paulinę. Chciało jej się spać, a kiedy zasypiała i budziła się co rusz, czuła się zmęczona jeszcze bardziej. Bolały ją stawy od niewygodnej, trwałej pozycji, jako że ojciec rzadko robił postoje. Po jakimś czasie miała już przez to zły humor i musiała się opanowywać, by nie powiedzieć czegoś głupiego. Rodzice rozmawiali wesoło i sprawiali wrażenie, jakby ich nic nie bolało i jakby od wieków tryskali świetnym humorem. Znowu prawie zapomniała, że tego dnia miała ich nienawidzić.

Miasto, które było celem ich podróży, a które nosiło wdzięczną nazwę Stare Wierzby, można było zaliczyć do uroczych warmińskich miasteczek cieszących się opinią odosobnionych, ustronnych rajów; Paulina liczyła na to, że coś zacznie ją tu drażnić, bo w taki sposób mogłaby zrobić na złość rodzicom, ale z przykrością musiała stwierdzić, że jej się tu podoba.

Ale dopiero zawitali do miasta, więc wstrzymywała się jak na razie z wyrażaniem opinii. Przecież zawsze mogło się coś znaleźć. Na razie w ciszy i spokoju podziwiała zagajniki, które rozpoczynały się przy wjeździe do miasteczka. Kiedy jechali piękną cienistą drogą wśród domów, o dziwo nie chciała przeklinać każdego drzewa z osobna, jak planowała to robić kilka dni wcześniej, ale podziwiała piękno tutejszej flory.

Jej rodzice, w odróżnieniu do córki, otwarcie zachwycali się szczególnie pięknym widokiem miasta, które mieli szanse odwiedzić, gdy Paulina była tak malutka, że teraz z pewnością tego nie pamiętała.

Za lasem była niewielka górka prowadząca drogą w dół. Stąd rozpościerał się malowniczy widok na Stare Wierzby. Ojciec zatrzymał tu na moment auto i wraz z żoną wyszedł na zewnątrz by pooddychać świeżym powietrzem, zrobić parę zdjęć i zachwycić się naturą miasteczka. W końcu i Paulina wysiadła na chwilę, wdychanie natury tylko przez okno samochodu, nie dawało takiego piorunującego efektu jak stanie na tej górce i zbieranie płucami wszystkiego wokół.

Dało się od razu wyczuć, że powietrze jest tu zdrowsze niż w mieście. Czuła to w koniuszkach palców. Była też to ulga dla jej stawów, mogła w końcu wyprostować nogi, co zrobiła z miłą chęcią. Uśmiechała się też przyjaźnie do rodziców, bo chociaż była jaka była, a oni byli jacy byli, nie potrafiła się długo na nich gniewać. W ostatnim czasie zużyła dużo sił i energii, głównie na kłótnie z nimi, że obecnie czuła się niezmiernie zmęczona. Chyba najwyższy czas zakopać topór wojenny. Zważywszy na to, że to miejsce nie jest takie złe.

Widok pięknego krajobrazu, który roztaczał się wokół, sprawiał jej radość. Ale obok radości pojawiło się coś jeszcze… Jakieś nagłe przygnębienie… Coś, czego nie umiała wyjaśnić. I mimo radości jaką odczuwała z powodu tego miejsca, w jej duszy nasilił się jakiś smutek… Być może to nieobecność przyjaciół, a może Paulina przeczuwała, że te wakacje nie przyniosą jej nic dobrego? Nie wiedziała też, skąd brało się przepełniające ją uczucie niepokoju, które zdawało się wypełniać ją jakby od środka.

Zdążyła na chwilę o tym zapomnieć, kiedy wrócili do auta i ruszyli dalej. Widok lśniącej tafli jeziora poinformował ich, że są już blisko. Słońce wisiało na niebie, zewsząd otoczeni byli przyjemnym ciepłym powietrzem. Paulina obserwowała marszczącą się wodę. Przestrzeń jeziora była wąska i długa, otaczały ją dookoła drzewa stare jak świat, stąd zapewne nazwa miejscowości. Na powierzchni wody pływały wodne rośliny.

— Dotarliśmy. Jesteśmy na miejscu — poinformował Andrzej Marcinkiewicz. Dziewczyna ocknęła się z własnych myśli i za rodzicami wysiadła z samochodu.

Gorące letnie powietrze uderzyło ją w twarz. Musiała zaczerpnąć głęboko powietrza, żeby przyzwyczaić się do tego widoku. Przed nimi stał domek, jaki Paulina widziała w swoich dziecięcych, niewinnych marzeniach.

— Jest świetnie! Wygląda lepiej niż w katalogu! — Matka Pauliny wydawała się zafascynowana malowniczym domem nad jeziorem. A Paulinie zaraz przypomniał się dom ze zdjęcia w katalogu, który matka pokazała jej kilka dni temu. Dom na tamtym zdjęciu nie był niczym specjalnym, nie miał w sobie nic magicznego. Ten tutaj był domem jak ze snów.

— Może zaszła pomyłka? — Agnieszka Marcinkiewicz zdjęła swoje okulary przeciwsłoneczne, rzucając mężowi pospieszne, pytające spojrzenie, gdy tymczasem ojciec Pauliny przeglądał umowę najmu.

— Nie. To właściwy adres. No cóż, przekonamy się. — Paulinę zdziwiło jak szybko zaczęła modlić się, by klucz pasował. A kiedy usłyszeli szczęk w zamku, pragnienie dziewczyny się spełniło. Drzwi się uchyliły, a domek jak ze snów stanął przed nimi otworem.

Chałupka stała na małym stoku i składała się z dwóch kondygnacji — parteru i piętra z tarasem otoczonym czerwoną balustradą. Rodzice byli już w środku, ale ona nie weszła. Stała w miejscu jakby trochę urzeczona i jakby trochę zmieszana, że coś takiego ją urzekło. Rozejrzała się wokół siebie. Do jeziora mieli kilkaset metrów. Niedaleko stało kilkanaście domów różnej wielkości. Gdzieś nieopodal jakaś wesoła rodzinka robiła grilla. Na innej posesji zadowolone dzieci pluskały się w dmuchanym basenie. Młodzież skakała z małego pomostu do jeziora.

Czyli można się cieszyć z pobytu tutaj. Paulina nie zamierzała odstawać od reszty.

Rozejrzała się jeszcze raz. Tuż za domkami letniskowymi rozpościerał się las. Jakiś taki ciemny i mroczny, przemknęło jej przez myśl, a potem nagle przeszedł ją dreszcz. Była tym wszystkim zafascynowana, ale jednocześnie… przestraszona. Nie miała pojęcia, skąd się wzięło w niej takie uczucie. I nagle poczuła coś jeszcze… Poczuła, że ogarnia ją pewien rodzaj transu, że stoi jak zahipnotyzowana, wpatrując się w las i nie może się ruszyć… Zdawało jej się, że wszystko wokół przestało istnieć. Odbierała sygnały, których nie powinna odbierać… Coś… coś czaiło się w ukryciu… Tu gdzieś w pobliżu ożywają stwory inni niż ludzie, złe istoty żyjące w otchłani, mieszające się z żywymi…

— Potrzebna im chociaż jedna dusza — powiedziała do siebie Paulina, choć zupełnie nie miała pojęcia, czemu to zrobiła.

— Paulinko, wchodzisz? Idziesz? — Gdzieś w podświadomości usłyszała głos swojej matki, a gdy ocknęła się z zadumy, zauważyła, że głos ten pochodził z bardzo bliska.

— Już idę! — zawołała i ruszyła się z miejsca. Ale nie mogła przestać myśleć o tym, co się przed chwilą wydarzyło. Co to było? Skąd się w niej wzięło? Niepokój szybko minął. Powrócił zdrowy rozsądek.

— Nonsens — powiedziała cicho do siebie i weszła do środka.

Widać było gołym okiem, że właściciel domku specjalnie posprzątał przed ich przybyciem. Wszystko było sterylnie czyste, pachniało odświeżaczami. Meble były nowe i nowoczesne, podłoga panelowa. Mała, przyjemna kuchnia, salon z marmurowym kominkiem pośrodku, łazienka z różowymi kafelkami. Na górze dwie sypialnie. Wszystko nienaganne, nic do zarzucenia.

Paulina odczuła silną potrzebę przebywania tutaj, w tym mieście, choć właściwie nie wiedziała czemu. Przecież na początku nie chciała tych wakacji.

Pomogła rodzicom z bagażami, a potem wybrała sobie mniejszą z sypialń, gdzie zaszyła się już do końca dnia.

Powoli zmierzchało. Nie miała ochoty na spacer, który zaproponowała Agnieszka. Niech idą sobie dziś sami, ona była zmęczona i pragnęła już tylko spać. Ale spać nie mogła. Długo trwały wszelkie próby. Rodzice zdążyli już dawno wrócić ze spaceru i nawet się położyć. Doszła do wniosku, że nie będzie się zmuszać — kiedy sen w końcu przyjdzie — to po prostu zaśnie. Było już za późno, by dzwonić do przyjaciół, oni na pewno nie spali, ale po co ma im przeszkadzać o tak późnej porze? Z pewnością świetnie się bawią. Zdecydowała, że zadzwoni z samego rana.

Leżała na plecach i wsłuchiwała się w dźwięki dochodzące z zewnątrz. Panowała cisza, ona była jednak dziwnie podniecona — ta niezmącona niczym cisza wydawała się groźna. Czy nic przypadkiem nie czai się w ukryciu, czekając, aż ona zaśnie, by wtedy zrobić coś tak okropnego, że jej serce przestanie bić? Nonsens! Głupota! — karciła siebie, ale bała się, mimo tego, że starała się o tym nie myśleć. Co Paulina wiedziała o tym domku? Jaką historię krył w sobie? Czy ktoś tu umarł?

Bała się, po prostu bała się tego, co kryło się w ciemnościach tej chatki i tego, co zamieszkiwało okolicę. Ten las… Aż ciarki ją przeszły, a drobne włoski na karku i rękach stawały dęba. Wszystkie lęki i obawy kłębiły się jej naraz w myślach, nie pozwalając zasnąć. Dziwnie się tu czuła. Z trudem przełykała ślinę. Przytłaczał ją jakiś nieznany ciężar, wydawało jej się, że nic dobrego jej nie spotka w tym mieście. Czuła w kościach coś nieznanego i tajemniczego. Coś, z czym przyjdzie jej się wkrótce zmierzyć… I nie będzie to łatwa rozgrywka.

Nie wiedziała, kiedy zasnęła. Prawie w ogóle nie pamiętała koszmarów, które śniły jej się tej nocy. Były to zaledwie jakieś przebłyski, nic konkretnego. Ale przeczuwała także, że nie było to nic pozytywnego. Koszmar z całą pewnością był straszny. Lecz czego dotyczył? Tego nie mogła sobie przypomnieć.

Wstała o brzasku poranka. Sama się sobie dziwiła, bo w domu lubiła poleniuchować w łóżku. Spanie do późna było jednym z jej żywiołów. Otworzyła więc oczy szerzej ze zdumienia, gdy zegarek na stoliku nocnym wskazywał wpół do szóstej rano. Podniosła się z łóżka, uśmiechając się do promieni słońca wpadających do jej pokoju. Nie czuła się zmęczona, choć spała raptem cztery godziny. Troszkę bardziej dręczyło ją lekkie przygnębienie, utrzymujące się od wczoraj. Rozciągnęła się i jednym sprawnym ruchem wyskoczyła z łóżka. Następnie przeszła po pokoju kilka kroków chcąc rozprostować nogi, ale jednocześnie by zastanowić się nad tym, co ma robić.

Z przyzwyczajenia sprawdziła swój telefon, choć była niemal pewna, że przez noc nikt do niej nie napisał. Upewniwszy się, że nie ma żadnych wiadomości od przyjaciół, odłożyła telefon. W dalszym ciągu wspomnienie o Julii, Majce i Michale wywoływało żal, ale już nie było to takie trudne.

Odnalazła swoją podręczną toaletę i skierowała kroki do łazienki. Drzwi do drugiej sypialni były zamknięte, rodzice nastolatki wciąż spali.

Paulina znała swoje wady i zalety. Jedną z tych dobrych cech było to, że szybko potrafiła wybaczać i zapominać. Co z tego, że często przypominała o tym, że wybaczyła? Pomijając ten fakt, była naprawdę dumna z siebie, że tak szybko minęła jej złość. Gdyby było inaczej, z satysfakcją splunęłaby im pod drzwi. Będzie dobrze, myślała sobie, rozglądając się po zjawiskowym domu nad jeziorem.

Wzięła długi, gorący prysznic, który sprawił jej dużo radości. Potem chwilę poczytała w swoim pokoju. Zabrała ze sobą kilka książek, z nadzieją, że jakoś zabije nudę, ale patrząc na widok za oknem, nie mogła się za długo skupić na lekturze. Ubrała się więc ciepło i podekscytowana wyszła z domku. Oślepiło ją od razu światło poranka, więc cofnęła się jeszcze po okulary przeciwsłoneczne. Kiedy włożyła je na oczy, skierowała swoje kroki na wąską ścieżkę, tuż obok brzegu jeziora. Woda była spokojna; tafla jeziora tkwiła nieporuszona. Kilka samotnych ptaków szybowało nad jej głową. Słońce — samotny król poranka — brylowało na niebie.

Było coś niepokojącego w zachowaniu Pauliny, kiedy jej wzrok podążał w stronę lasu. Czuła, że jest tam coś, co z pewnością przykuje jej uwagę, ale jednocześnie mogło tak przestraszyć, że już nie wróciłaby stamtąd żywa. Śmiała się z siebie samej w myślach, zastanawiając się, co może być w starym lesie nad jeziorem takiego, że zabiłoby ją na miejscu? Patrzyła w stronę szumiących drzew i czuła ucisk w okolicach brzucha, tłukąc się ze swoimi natrętnymi myślami. Skąd brały się w niej jakieś dziwne przeczucia? Czemu tak bardzo ekscytował ją ten las, co sprawiało, że bała się go jednocześnie?

Chciała kogoś zapytać, dowiedzieć się, czy w lesie nie ma jakiś dzikich zwierząt, albo kłusowników, ale rozglądała się wokół siebie i nie dostrzegła żywej duszy. Rzuciłaby monetą, gdyby takową miała przy sobie. Ale Paulina zawsze słynęła z tego, że kieruje się ciekawością, a nie rozumem, więc wynik monety pewnie by nic nie zmienił. Kilka głębokich oddechów dodało jej odwagi, a nogi same poniosły w stronę lasu.

Upajała się lekką mgłą, otulającą puszczę. Szła powoli wąską ścieżką wśród drzew, chcąc napoić się wszystkim, co wyczuwały i widziały jej zmysły. Stare drzewa chwiały się na lekkim wietrze, dało się słyszeć zgrzyt i trzask mniejszych gałązek. Co chwilę stawała, by zaczerpnąć głębiej powietrza. Podobało jej się w tym lesie i w środku wcale nie wyglądał tak mrocznie, jak mogłoby się zdawać. Krajobraz był po prostu przepiękny, a wrażliwa na przyrodę Paulina radowała się nim całym sercem.

Główna ścieżka prowadziła do najbliższego wyjścia z lasu po drugiej stronie. Na końcu wyjścia płynęła mała, wąska rzeczka. Przeskoczyła ją zwinnym susem i wyszła na niewielkim wzgórzu. Ponurą na pierwszy rzut oka puszczę zostawiła za plecami. Od razu jej uwagę przykuła skałka wznosząca się wysoko, u podnóża wzgórza. Ruszyła w tym kierunku, nie mając już słów, by opisać jak bardzo jest zachwycona. To miejsce było jak z bajki. Od razu postanowiła wspiąć się na wzgórze, by mieć okazję lepiej przyjrzeć się okolicy. Zadowolona z siebie, że włożyła adidasy, ochoczo zaczęła się piąć. Miała dobrą kondycję, więc weszła szybko i bez cienia zadyszki.

Pierwszą jej reakcją było przerażenie. Pospiesznie zakryła dłonią usta, nieprzygotowana na ten widok. Jej reakcja nie była wcale spowodowana zachwytem nad widokiem. W tym momencie całkiem zapomniała o widoku. Coś innego wytrąciło ją z równowagi. Rozejrzała się wokół siebie, jakby wypatrując autora żartu. Ale w okolicy nikogo nie było, nie słyszała nawet żadnych drobnych zwierząt.

Lecz za chwilę się uspokoiła, przyszedł zdrowy rozsądek.

— Mamy przecież dwudziesty pierwszy wiek — powiedziała na głos do siebie. — Nikt już nie chowa ludzi w lasach czy na wzgórzach.

U jej stóp spoczywała bowiem niewielka mogiła. Odkryła, choć wcale tego nie chciała, bezimienny samotny grób. Przekonywała sama siebie, że na pewno jest tu zagrzebane jakieś zwierzę, być może pies, które miało szczególne znaczenie dla swojego właściciela i w jego oczach zasłużyło na taki spoczynek. Bo człowiek na pewno nie zasłużył.

Paulina postanowiła, że przy najbliższej sposobności wypyta mieszkańców miasteczka o ten grób.

Usiadła na ziemi obok mogiły. Zauważyła, że wiatr stał się jakby silniejszy i teraz wył w przełęczy. Nie wiedziała, o czym ma myśleć. Czemu tak poruszył ją ten grób? Czemu nie mogła pozbyć się głupich myśli, że to nie zwierzę zostało tam pochowane? Wszystko wydawało się absurdalne i idiotyczne co jeszcze bardziej pobudzało jej natrętne myśli, którymi się zadręczała.

Długo tak siedziała. Głowę oparła na kolanach, twarz ukryła. W taki sposób próbowała uporać się ze swoimi myślami. W końcu podniosła się, stanęła chwiejnie na nogach. Głęboko i szybko wciągała powietrze, bo zbierało jej się na wymioty. Chwilę później odchodziła stamtąd z mieszanymi uczuciami. Coś ściskało ją za serce, coś nie dawało spokoju. Schodziła ze wzgórza, co chwila odwracając się za siebie i przyglądając mogile. Kiedy w końcu była na dole, na powrót znalazła się w lesie. Przyspieszyła kroku, bo nie chciała, by rodzice denerwowali się jej zniknięciem. Korciło ją jeszcze przez chwilę by u wejścia do lasu, rzucić okiem na grób na wzgórzu. Nie zrobiła tego, chcąc zapomnieć o tym jak najszybciej.

Może to i lepiej. Mógłby przestraszyć ją fakt, że ktoś właśnie wspiął się na wzgórze i odprowadził ją wzrokiem.

Rozdział 3. Marcin

Pierwszy wakacyjny dzień minął Paulinie w znakomitym nastroju. Nie licząc dziwnego incydentu rano, mogła z całą stanowczością stwierdzić, że ów pierwszy dzień wakacji należał do udanych.

Było rodzinne śniadanie — pierwsze od dawna — podczas którego ojciec Pauliny sypał dowcipami jak z rękawa, a ona i jej matka ze śmiechu spadały z krzeseł. Potem mama Pauliny opowiadała im o ludziach, z którymi przychodzi jej codziennie użerać się w pracy (jest doradcą klienta w dużym banku), a były to opowieści fajne i lekkie, zabarwione humorem, kiedy to pani Marcinkiewicz ze śmiesznym akcentem naśladowała swoich klientów. Trzeba było zobaczyć wtedy minę Pauliny.

Tego poranka dziewczyna miała okazję poznać drugą naturę rodziców — coś, czego wcześniej nie dostrzegała, zaślepiona boczeniem się na nich. Bardzo jej się to podobało. Postanowiła, że założy specjalny dzienniczek, w którym będzie wszystko notować — wydarzenia, sytuacje, które spodobają jej się podczas tych wakacji. Wiedziała, że po powrocie do domu, pokaże ów dziennik przyjaciołom, chcąc udowodnić, że pobyt w Starych Wierzbach nie był wcale taki zły.

— Całkiem niezły pomysł. — Paulina uśmiechała się do siebie, przyglądając się matce i ojcu. Jeszcze kilka dni temu nie uwierzyłaby jaką metamorfozę przejdzie. Strasznie podobała jej się nowa ona — bezproblemowa i bezkonfliktowa.

Pomogła pozmywać po śniadaniu, a potem poszła do pokoju, by zadzwonić do Julii. Przyjaciółka odebrała niemal natychmiast, a Paulinie zrobiło się ciepło na sercu, gdy usłyszała jej głos.

— Co tam mała? — Wesoły, rezolutny głosik Julii wydobył się z telefonu. — Jak się czujesz?

— Zaskakująco dobrze — odparła, siadając na łóżku. — Nie uwierzysz, ale moi rodzice są całkiem w porządku.

Puściła oko, jakby zapominając, że Julii tutaj nie ma.

— Długo ci zajęło odkrycie tego. — Przyjaciółka zaśmiała się. — Ja podejrzewałam to od dawna.

Teraz to Paulina wybuchnęła śmiechem.

— Dość o mnie. Tutaj na razie nie dzieje się dużo. Lepiej powiedz co u was. Co u Majki? Jak Michał?

— Przestań — Julia żachnęła się — u nas leje jak z cebra odkąd przyjechaliśmy. Od wczoraj nie ruszamy się dalej niż do łazienki. Za to siedzimy w namiocie i gramy w karty, objadamy się chipsami albo opowiadamy sobie straszne historyjki. Ale i tak jest fajnie.

— Z takim towarzystwem to i w piekle byłoby fajnie — stwierdziła Paulina, po czym dodała: — Za to u mnie pogoda jak marzenie.

— Zazdroszczę tej świetnej pogody mała, naprawdę. Jeśli możesz, prześlij nam trochę tej swojej pozytywnej energii i nie pogardziłabym słoneczkiem.

— Pewnie — Paulina śmiała się — zaraz prześlę e-mailem. Na razie wysyłam wam gorące pozdrowienia. Całuję i ściskam was wszystkich. Tęsknię, wiesz o tym.

— Wiem. My też tęsknimy. Zobaczysz, pod koniec wakacji zrobimy taką imprezę, że stanie się wydarzeniem towarzyskim sezonu. Już się nie mogę doczekać!

— Ja również. W każdym razie możesz przekazać pozostałym, że mi tu całkiem dobrze i jakoś żyję. Rodziców uczę się znosić i zaczyna mi to wychodzić.

— To super Paula, naprawdę świetnie. W takim razie czego ci życzyć? Może spotkania z jakimś super przystojnym wampirem?

— Nie dzięki, żadnego Zmierzchu. Nie w te wakacje. Ale nie pogardziłabym jakimś zwykłym przeciętniakiem. Zdaje mi się jednak, że będzie tu ciężko o takiego, choć mogę się mylić.

— Życzę więc powodzenia. Zadzwonię jutro, dobrze?

— Dobrze, trzymam cię za słowo.

— Cześć.

— Cześć.

Julia się rozłączyła. Paulina odłożyła telefon i zeszła do kuchni. Rodziców tam nie było. Nie zastała ich także w salonie. Wyjrzała przez okno i zauważyła, że stoją przed domem w towarzystwie pewnej kobiety, a cała trójka żywo dyskutuje.

Wyszła na zewnątrz by się przywitać. Zdała sobie sprawę, że teraz jak powietrza potrzebuje kontaktu z nowymi ludźmi. Zadowolona z rozmowy z Julią rezolutnie podążyła w ich kierunku.

— Dzień dobry — rzekła, przerywając rozmowę. Cała trójka odwróciła się w jej kierunku. Zmrużyła lekko oczy, bo oślepiało ją słońce.

— Paulinko — Agnieszka Marcinkiewicz zwróciła się do córki z czułością, co Paulinie nie przeszkadzało — to jest pani Maria Zabłocka, wraz z mężem i córką mają dom po drugiej stronie jeziora.

— Witaj Paulino. — Maria Zabłocka podała nastolatce rękę. Zrobiła to z taką gracją, jakby pochodziła ze szlacheckiego rodu.

— Dzień dobry. — Od teraz Paulina chciała być bardzo grzeczna. Zaczęło jej się to nawet podobać.

— Rozmawiamy z panią Marią o jutrzejszym ognisku — ojciec Pauliny streścił córce przebieg rozmowy.

— To takie sąsiedzkie spotkanie — wyjaśniła pani Zabłocka wyraźnie ucieszona. — Robimy je co roku, na początku wakacji i naszego przyjazdu. Połowa z nas nie mieszka tu przez cały rok i takie wspólne ognisko to dobry sposób na zobaczenie starych znajomych, no i oczywiście poznanie nowych. — Uśmiechnęła się, ukazując białe, piękne zęby.

— W takim razie dziękujemy za zaproszenie — podziękowała Agnieszka, a ojciec Pauliny uścisnął dłoń sąsiadce. — Jakaś podpowiedź, co możemy przynieść ze sobą?

— Jedynie dobry humor. Dopiero przyjechaliście, a naszą chlubą jest gościna. Chcemy, by tacy mili ludzie wracali tu co roku.

— W takim razie jeszcze raz dziękujemy za zaproszenie. — Mama Pauliny była wprost wniebowzięta. Ubóstwiała życie towarzyskie.

Maria Zabłocka pożegnała się przyjaźnie i pełna gracji odeszła w swoją stronę. Ścieżka wiodąca w dół jeziora była dość stroma, ale Paulinie i tak się wydawało, jakby kobieta szła po wybiegu. Cóż za niesamowita osoba! Jej rodzice wydawali się równie urzeczeni.

— Państwo Zabłoccy mają córkę w twoim wieku — odezwała się w końcu Agnieszka, kiedy nowa sąsiadka zniknęła im z oczu.

— Och tak? — Paulina udała zainteresowanie. Ilekroć miała kogoś poznać, zawsze wyobrażała sobie, że będzie to osoba niegodna jej uwagi. Dopiero czas miał pokazać, czy ktoś będzie wart przyjaźni Pauliny. Nie łatwo dopuszczała do siebie ludzi. Przyjaźń ceniła wysoko w swoim życiu, ale jej przyjacielem nie mógł zostać każdy.


***


— Idziemy nad wodę? — ojciec Pauliny rzucił pomysł, wychylając głowę znad prenumeraty Dziennika. Zawsze czytał po obiedzie. Rozparł się wygodnie w fotelu, podczas gdy jego żona i córka zajęte były sprzątaniem po posiłku. To był ich taki codzienny rytuał. I było to dla nich całkiem naturalne. Po zjedzonym obiedzie ojciec brał kubek kawy i świeżą prasę i relaksował w ten sposób jakieś pół godziny.

— Znakomity pomysł — mama Pauliny krzyknęła z kuchni, wycierając do sucha talerze i układając je w szafce. — Jest bardzo gorąco. Nie ma sensu siedzieć w domu. Poza tym mam ochotę się opalić. Koleżanki będą mi zazdrościły, ha! Paulinko, idź wkładaj kostium.

— Może później do was dołączę — odparła dziewczyna, ściągając naczynia z suszarki i podając je matce.

— Co więc zamierzasz robić?

— Mam ochotę na spacer po mieście. Chcę się trochę rozejrzeć. Wczoraj byłam zbyt zmęczona, mamo.

— Może pójdziemy wszyscy razem?

— Nie trzeba. Mogę iść sama, idźcie popływać. Trochę się przejdę, rozejrzę, a potem do was dołączę. Może i mnie przydałoby się trochę opalenizny?

Paulina przebrała się po obiedzie. Włożyła swoje ulubione dżinsowe szorty i biały t-hirt. Zrezygnowała z sandałów, a wybrała bardziej odpowiednie na spacer adidasy.

Wyszła z domu równocześnie z rodzicami. Tata miał na sobie ulubione bordowe kąpielówki, które mogły być starsze od samej Pauliny. Mama w swoim błękitnym jednoczęściowym kostiumie prezentowała się bardzo korzystnie jak na swój wiek. Wyglądała rześko i kwitnąco.

Rodzice wybrali drogę wprost nad jezioro, ale Paulina skierowała się w lewo, biorąc ścieżkę usypaną ze żwiru. Spacer ten mógłby ją urzec z pewnością jeszcze bardziej, gdyby nie żar lejący się z nieba. Termometr tego popołudnia wskazywał około trzydziestu pięciu stopni Celsjusza.

Żwirowa ścieżka skończyła się i dziewczyna wyszła na drogę asfaltową, wzdłuż której stało kilka domów różnej wielkości. Były to domy ładne i kolorowe, z werandami i równo przystrzyżonymi trawnikami świadczącymi o dbałości ich właścicieli. Ogródki były zadbane, w większości rosły kwiaty albo małe krzewy. Na ścianie jednego z mniejszych domów pięła się wysoko winorośl. Na podwórku tego domu wesoła gromadka dzieci pluskała się w dmuchanym basenie pod czujnym okiem pulchnej mamy. Paulina pomachała do dzieci, a one odmachały jej entuzjastycznie. Ruszyła dalej przed siebie. Szła poboczem drogi, a co jakiś czas mijały ją samochody rodzin, które jechały na wakacje.

Choć dopiero co rozpoczęła swoją wędrówkę, nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest obserwowana. Jakieś oczy uważnie śledziły każdy jej ruch — potrafiła wyczuć to całym ciałem. Ale nie umiała odnaleźć źródła, nie była w stanie ocenić kto, gdzie i dlaczego się jej przygląda. Obróciła się kilka razy za siebie, lecz droga była pusta.

Drzewa szumiały na delikatnym letnim wietrze. W powietrzu unosił się zapach bzu i lipy. Paulina minęła starszego mężczyznę i młodą kobietę pogrążonych w rozmowie. Uśmiechnęła się do nich przyjaźnie, na co oni, przerywając rozmowę, zrobili to samo. Jeszcze przez chwilę odprowadzali ją wzrokiem. Kilka domów dalej inny mężczyzna malował drewniany płot otaczający jego dom. Poczuła ostry zapach farby.

Wreszcie rząd mniej lub bardziej urokliwych domów się skończył i Paulina dostrzegła na końcu rozwidlenia drogi niewielki kościół. Świątynia stała na niskim pagórku otoczona wysokim, starannie przystrzyżonym żywopłotem. Podeszła bliżej, by się lepiej przyjrzeć. Mogła wybrać inną drogę — iść dalej wzdłuż asfaltowej jezdni, która z pewnością zaprowadziłaby ją kiedyś do następnego miasteczka. Ale Paulina wybrała to miejsce — urzekło ją tak mocno, że nie mogła przejść obok niego obojętnie.

Kiedy wspięła się wąską dróżką na niewielkie wzgórze, zauważyła, że na terenie kościoła leżał także cmentarz. A że drzwi kościoła zamknięte były na cztery spusty, to tam skierowała swoje kroki. Letni wietrzyk przyjemnie ochładzał jej rozgrzany od słońca kark. Cisza tego popołudnia była dla niej wprost kojąca.

Pchnęła starą mosiężną furtkę, która zaskrzypiała przeraźliwie, płosząc ptaki z koron pobliskich drzew. Były to wielkie czarne kruki, które wzbudziły w Paulinie nieoczekiwany lęk. Zastanowiła się przez krótką chwilę nad tym, ale zaraz szybko o tym zapomniała.

Mały przykościelny cmentarzyk był pusty — nie licząc starych marmurowych grobów, nie było tu żywej duszy. Tylko Paulina i leżący tu ludzie. Ludzie, którzy mieli kiedyś życia — swoje szczęścia i nieszczęścia. Ludzie, których zabrała śmierć, którym los nie zapewnił życia wiecznego.

Paulina bardzo dobrze czuła się na cmentarzach. Nie, żeby była maniaczką śmierci, ale fascynowały ją groby. Lubiła na nie patrzeć, zastanawiając się, jacy byli ludzie, którzy leżą w ziemi, jakie mieli życia. Cmentarz był dla niej czymś w rodzaju zbiorowiska nazwisk i duchów. Najbardziej lubiła groby ze zdjęciami ludzi w nich pochowanych. Te wizerunki sprawiały, że jej wyobrażenia stawały się bardziej realne.

Wtem uwagę dziewczyny przykuł pewien grób. Był kilkanaście metrów dalej, prawie na drugim końcu cmentarza, lecz Paulina ten właśnie nagrobek dostrzegła wśród setek innych. Z tej odległości nie była w stanie zauważyć wyrytych na drewnianym krzyżu liter, ale mogiła sama w sobie zadziwiająco rzucała się w oczy. Była bardzo mała, a wśród pozostałych szarych brudnych i zaniedbanych grobów wyróżniała się tym, że nie brakło na niej świeżych kwiatów. Nie miała jednak pomnika, ziemię okalała jedynie kamienna otoczka.

Niewiele myśląc, ruszyła w kierunku grobu. Starała się nie odrywać od niego oczu, by go nie zgubić, co byłoby jednak trudne, zważywszy na to, jak się wyróżniał.

Im bliżej była, tym więcej szczegółów mogła dostrzec. Nie widziała jeszcze nazwiska ani daty śmierci, ale spostrzegła biały posążek Anioła umieszczony obok krzyża z drewna. Anioł Śmierci wydawał się patrzeć wprost w jej oczy. Ten jego hipnotyczny wzrok wytrącił Paulinę na chwilę z równowagi.

Zatrzymała się w miejscu, bo usłyszała hałas. Nerwowo obejrzała się za siebie i objęła wzrokiem cmentarz, ale nikogo nie dostrzegła.

I wtedy coś wielkiego i twardego uderzyło ją w twarz. Siła tego uderzenia była tak mocna, że zachwiała się w miejscu. Zdążyła zauważyć czerń, a jej pierwszą myślą było — Padnij! Schyliła się pospiesznie, chowając za najbliższy nagrobek i stwierdziła, że to wcale nie była jej myśl. Ktoś był niedaleko, jakiś obcy głos kazał jej się schować. W mgnieniu oka Paulina zdołała pojąć, co się dzieje. Wielki czarny kruk ją… atakował? Dosłownie atakował! Czy kruki atakują ludzi? Udało się jej schylić przed następnym uderzeniem, a ptaszysko z donośnym krakaniem poszybowało na najbliższą gałąź.

— Wynoś się! Wynocha! Sio! — wciąż ktoś krzyczał, a mimo zdenerwowania i strachu Paulina była w stanie zauważyć, że głos należał do mężczyzny. Ktoś najwyraźniej próbował jej pomóc. Odważyła się i podniosła głowę. Spojrzała na kruka i w tym momencie przeszył ją dreszcz. Ten jego wzrok… Czarne jak węgiel oczy utkwione były dokładnie w niej…? Zamrugała kilka razy, bo myślała, że ma przywidzenia. Czy to co widziała, było możliwe?

Ptak zerwał się z gałęzi, rozprostowując olbrzymie straszne skrzydła. Paulina wrzasnęła głośno gotowa na bolesne uderzenie, ale ono nie nastąpiło. Ptak odleciał w drugą stronę, cały czas kracząc przeraźliwie i zniknął za wieżą kościoła.

Atak się skończył. Zaraz, zaraz… Jaki atak? Czy to wydarzyło się naprawdę? — pytała sama siebie. Nadal klęczała na mchu pod starym grobem i starała się nadać swojemu oddechowi normalny rytm.

— Wszystko w porządku? — spytał ten sam głos, który dopiero co ją uratował. Dziewczyna podniosła wzrok, ale najpierw uderzyło ją oślepiające słońce, nim zdążyła cokolwiek zauważyć. Spostrzegła jednak wyciągniętą w jej stronę dłoń. Oferta była w tym momencie tak zachęcająca, że bezzwłocznie z niej skorzystała. Nieznajomy pomógł jej się podnieść, a nawet otrzepać z mchu. Włosy też miała w nieładzie, ale nie dbała o to. Wciąż była cholernie wystraszona.

Kiedy w końcu oślepiające popołudniowe słońce przestało razić ją w oczy, mogła przyjrzeć się swojemu wybawicielowi. Musiała naprawdę się postarać, by nie zobaczył, jak bardzo jest poruszona tym widokiem. Był bowiem jak z marzeń. Paulina doszła do wniosku, że patrzenie wprost w oślepiające słońce byłoby bardziej do wytrzymania.

Stał oto przed nią żywy dowód na to, że można wyglądać jak ze snu. Chłopak mógł pochodzić z marzeń Pauliny, był ucieleśnieniem jej fantazji o wielkiej miłości. Czasem tuż przed zaśnięciem wyobrażała sobie swoją wielką, niepowtarzalną, rozkoszną miłość — ta miłość wyglądała właśnie tak.

Serce w jej piersi tłukło jak szalone i nie była pewna, co było tego prawdziwą przyczyną. Atak krwiożerczego kruka, o którym już zdążyła zapomnieć, czy piękne brązowe oczy, w których zdążyła się zakochać? Oczy te zdawały się rentgenem prześwietlającym ją na wylot. Jednego była pewna, jeszcze na długo miało w niej zostać to poruszenie.

— Jestem Marcin — powiedział, nie spuszczając z niej wzroku. Próbowała zapanować nad oddechem i nagle spostrzegła, że tkwi w jego ramionach. Przytrzymywał ją mocno, bo zdawał sobie sprawę, jak bardzo jest roztrzęsiona. Uścisk jego ramion był zarazem delikatny i stanowczy.

— Jestem Paulina — odrzekła spokojnie, mrużąc na chwilę oczy. — To było dziwne…

— Owszem. — Uśmiechnął się. No oczywiście! Jego zęby też były idealne. — Nie na co dzień człowiek ma do czynienia z wroną Draculą…

— Właśnie. — Westchnęła ciężko. — Z ust mi to wyjąłeś. — Próbowała wysilić się choć na lekki uśmiech, lecz nadal była w szoku.

— W każdym razie to ptaszysko odleciało. Już nic ci nie grozi. To troszkę dziwne, bo raczej nie atakują ludzi… Choć z drugiej strony cmentarz to ich teren. No wiesz, mówi się, że wrony i kruki to ptaki cmentarne, strażnicy. Może ją jakoś sprowokowałaś? — zagadnął już bardziej na luzie. A kiedy i on się wyluzował, to i Paulina poczuła się lepiej. Jego uścisk zelżał, a po chwili już jej nie trzymał. Przypomniała sobie migiem, że przecież potrafi stać o własnych siłach.

— Chciałam zobaczyć… jeden grób — powiedziała, oglądając się w stronę nagrobka z niezwykłym posążkiem — Może to?

— Może. — Wzruszył ramionami i podążył za jej wzrokiem. Utkwił na chwilę swoje spojrzenie w mogile, zmrużył oczy i spojrzał powoli na nią.

— Jesteś tu na wakacjach, tak?

Kiwnęła głową.

— Może odprowadzę cię do domu? Na wypadek, gdyby pojawił się jakiś krwiożerczy

królik — powiedział to z takim luzem i taką lekkością, że nie mogła nie wybuchnąć śmiechem. — Od razu lepiej. — Spojrzał na nią.

— Ocaliłeś mi życie i tak już dużo zrobiłeś.

— Bez przesady. To nie był ptak morderca! Najwyżej zrobiłby kilka siniaków. To może odprowadzę cię chociaż do drogi Paulino, dobrze? — Spojrzał na nią tym swoim zabójczym wzrokiem. Takiemu spojrzeniu się nie odmawia.

— Okej, niech będzie. — Westchnęła i wreszcie miała chwilę, by poprawić włosy.

Ruszyli ścieżką w stronę wyjścia z cmentarza.

Przy starej, nienaoliwionej bramie Paulina po raz ostatni obejrzała się za ramię. Cmentarz był pusty. Żadnych ludzi. Żadnych wron.

— Pierwszy raz na wakacjach w tych okolicach? — zagadnął, gdy ruszyli asfaltową drogą w powrotną stronę. Było już późne popołudnie, lecz mimo to słońce nie dawało odpocząć. Paulina poczuła, że t-shirt przykleił jej się do pleców.

Trudno — pomyślała. Mogło być gorzej. Mogła przecież zostać rozszarpana przez wronę Draculę. Ale towarzystwo przystojnego Marcina rekompensowało jej wszystkie niedogodności tego dnia.

— Tak. Pomyśleć, że nie chciałam tu przyjeżdżać. A to takie urokliwe miejsce… no pomijając ptaki jak z horroru Hitchcocka.

— Masz rację. W tym miejscu można się zakochać. — Marcin rozejrzał się wokół, jakby podziwiając każdy szczegół uroczego miasteczka. — Jeśli mogę spytać, to czemu nie chciałaś tu przyjeżdżać?

— No wiesz, rodzice… Kiedy człowiek ma już zaplanowane i poukładane po swojemu, oni potrafią jednym pstryknięciem palca popsuć wszystko. No ale taka ich rola — dodała, wzruszając ramionami.

— Rozumiem. — Uśmiechnął się. — Dobrze to znam.

Właściwie uśmiechał się cały czas. Pasował tu. To było miejsce dla kogoś takiego. Stare Wierzby były miejscem dla ludzi szczęśliwych i beztroskich.

— Mieszkasz tu na stałe? — Teraz to ona chciała się o nim czegoś dowiedzieć. Przez większość drogi, którą przeszli właściwie tylko odpowiadała na pytania.

— Moja rodzina ma duży dom po drugiej stronie jeziora. To zaraz przy wjeździe do miasta. Mamy wielką plantację truskawek. Są najlepsze w okolicy! — powiedział to tak, że nie zabrzmiało jak przechwałka.

— Cudownie! Uwielbiam truskawki! — Paulina rozweseliła się jeszcze bardziej. Po cmentarnej traumie nie było już prawie śladu. — Mam nadzieję, że kiedyś ich spróbuję!

— Też na to liczę. — Lekko dygnął i zatrzymał się w miejscu.

— Nie idziesz dalej? — spytała. W głębi ducha na to liczyła, ale wyglądało na to, że to koniec ich wycieczki.

— Tu cię zostawiam — powiedział. — Jesteśmy już przy jeziorze, więc jesteś bezpieczna. Zaraz będziesz w domu. W razie co krzycz głośno, a przybędę na ratunek.

— Nie martw się, będę krzyczeć. Jeszcze raz dziękuję za wszystko.

— Do usług. — Znów dygnął.

Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że był bardzo dobrze wychowany. Zachowywał się bardzo grzecznie i z taką klasą. Był inny od chłopaków, których znała ze szkoły. Mógł być jej rówieśnikiem albo był niewiele starszy, co i tak nie zmieniało faktu, że był niezwykle dojrzały jak na swój wiek.

— Spotkamy się jeszcze? — spytała. Zaraz pożałowała, że nie ugryzła się w język. Nie chciała wyjść na nachalną.

— Na pewno. Prędzej niż ci się wydaje. Do zobaczenia Paulino. — Uścisnął jej rękę, nie przerywając kontaktu wzrokowego.

— Do zobaczenia. — Kiwnęła głową.

Myślała, że pójdzie z nią jeszcze kawałek, bo jego dom był przecież w tym samym kierunku, ale Marcin zawrócił i poszedł w przeciwną stronę, w stronę skąd przyszli. Nie znała go na tyle, by pytać, dokąd idzie. To byłoby niegrzeczne z jej strony, a nie tak została wychowana. Westchnęła tylko ciężko, z lekkim żalem, że ten spacer już dobiegł końca. Ale pełna była nadziei, że wkrótce znowu się spotkają.

Kiedy zjawiła się na posesji ich domu nad jeziorem, dochodziła osiemnasta. Mimo to słońce nadal wisiało wysoko na niebie i w dalszym ciągu było bardzo gorąco. Kilkanaście osób pływało w jeziorze, zapewne szukając ochłody w ten upalny dzień. Jeszcze więcej wylegiwało się tuż nad brzegiem, na swoich składanych leżakach lub kocach. Sięgając wzrokiem nieco dalej, kilka rodzin urządziło sobie grilla w swoich przydomowych ogródkach.

Paulina wytężyła wzrok, poszukując rodziców. Ale zanim ich odnalazła, Agnieszka zamachała do niej.

Nie rób mi wstydu mamo, pomyślała, przygryzając wargę, ale odmachała, co miała oznaczać, że zaraz do nich dołączy. Weszła do domu by przebrać się w swój kostium. Miała do wyboru dwa — pierwszy był dwuczęściowy i jasnoróżowy, kiedyś jej ulubiony. Tym razem wybrała jednoczęściowy niebieski, bo ten zakrywał większość wystających kości.

Przyjrzała się swojemu odbiciu i nie była zadowolona z tego, co zobaczyła. Włosy miała w nieładzie, choć wydawało jej się, że jakoś doprowadziła je do porządku po ataku na cmentarzu.

I pomyśleć, że Marcin widział mnie w takim stanie. — Przewróciła oczami.

Wypuściła włosy związane gumką i zaczęła rozczesywać je ze złością. Potem związała je na powrót.

Za każdym razem, kiedy widziała w lustrze swoje chude ramiona i wystające obojczyki przypominał jej się ciężki rok szkolny. Podejrzenia o anoreksję ze strony mamy i przyjaciół oraz wszelkie próby wyjaśnienia, że to przez stres związany z nauką. Nawet pozwoliła zaprowadzić się do psychologa, co uspokoiło matkę. Ale mimo wszystko wiedziała, że przy każdym posiłku rodzice będą bacznie ją obserwować.

Postanowiła, że zaraz po powrocie do domu kupi sobie nowy kostium. Potem chwyciła ręcznik i wyszła z domu.


***


— To jest pan Rostowki, stary kawaler, z pewnością bardzo bogaty, bo to widać gołym okiem. Tamci państwo, zapomniałam nazwiska, przyjechali aż z Zakopanego, mąż jest starszy od żony jakieś dwadzieścia lat… — Pani Marcinkiewicz wskazała córce otyłego mężczyznę, obok którego wylegiwała się młoda szatynka. — Tam dalej…

— Aga, nie pokazuj palcami na ludzi. Jeszcze pomyślą, że jesteśmy zarozumiali — zwrócił uwagę żonie Andrzej Marcinkiewicz, wychylając nos znad Dziennika.

— Och przestań, przecież nas nie usłyszą — żachnęła się Agnieszka.

— Może i nie usłyszą — odezwał się jej mąż. — Ale zobaczą. A skoro nie jesteś głuchoniema, nie gestykuluj tak ożywczo.

Paulina zaśmiała się, jej matka udała oburzenie, a ojciec wrócił do czytania. Dziewczyna przeciągnęła się leniwie na kocu. To był taki fajny dzień. Pomijając oczywiście cmentarne ptaszysko, o czym postanowiła nie wspominać rodzicom, w obawie, że już więcej nie puszczą jej nigdzie samej. A potem przypomniała sobie chłopaka o oczach w kolorze bursztynu i na jej twarzy zagościł szeroki, rozmarzony uśmiech. To jednak był cudowny dzień.


***


— Proszę, włóż to. — Agnieszka Marcinkiewicz weszła do pokoju córki z plastikową torbą w ręku. Paulina klęczała na podłodze i przeglądała zawartość swojej torby, wciąż nierozpakowanej. Nie mogła się zdecydować: szorty i biały t-shirt czy dżinsy i biały t-shirt?

Do powitalnego ogniska pozostawała godzina.

— Co tam masz? — Podniosła się z podłogi i podeszła do matki. Agnieszka wręczyła córce niewielki pakunek. Paulina zajrzała do środka.

— Sukienka? — zapytała wyraźnie zdziwiona. — Skąd ją masz?

— Kupiłam przed wyjazdem — odparła matka. — Zabrałam ze sobą w nadziei, że nadarzy się okazja, byś mogła ją założyć. A okazja nadarza się dzisiaj. — Agnieszka klasnęła w dłonie, wyraźnie zadowolona ze swojego pomysłu.

— Mamo — Paulina westchnęła — wiesz, że nie chodzę w sukienkach. Na zakończenie roku szkolnego zrobiłam wyjątek, bo chciałam ci się podlizać, choć na nic to się zdało. — Przewróciła oczami. — Ale znasz moje zdanie na ten temat.

— Zrób wyjątek, także tym razem. Sukienka jest piękna, ludzie dobrze cię zapamiętają.

— A w podkoszulku zapamiętają mnie źle? — Paulina przechyliła głowę i spojrzała uważnie na matkę.

— Chcę po prostu, żebyś ładnie wyglądała. — Agnieszka Marcinkiewicz wzruszyła ramionami, ale widać było, że jej na tym zależy. Czy nie pragnie tego każda matka? — Dobrze, zabiorę ją, możesz ubrać, co zechcesz. — Wyciągnęła rękę po torbę, ale Paulina się cofnęła. Nie chciała jej zasmucać. W zasadzie nie miała nic do stracenia, a ten drobny gest uszczęśliwiłby matkę.

— Dobrze włożę ją. Na tę specjalną okazję — oświadczyła.

— Dziękuję skarbie. — Na twarz Agnieszki powrócił uśmiech. Ucałowała córkę w czoło i wyszła z jej pokoju, zamykając za sobą drzwi.

Paulina wysypała zawartość torby na łóżko. Do białej sukienki w komplecie były także śliczne kremowe balerinki z małym kwiatkiem na przodzie.

Zdjęła ubrania, które miała na sobie. Ostrożnie podniosła sukienkę z łóżka i przyjrzała jej się dokładnie. Była bawełniana i prosta, miała szerokie ramiączka i niewielki dekolt. Góra była obcisła niczym gorset, za to dół rozkloszowany. Długość za kolano. Gdyby Paulina lubiła sukienki, ta z pewnością byłaby jej ulubioną.

Włożyła ją przez głowę i otworzyła drzwi szafy, na których wisiało duże lustro. Wystarczyło jedno spojrzenie na siebie, by wiedzieć dlaczego tak bardzo nie lubi sukienek — wydawała się jeszcze bardziej chuda niż w rzeczywistości. Poza tym sukienka była o rozmiar za duża — mama znów się wścieknie, bo przeważnie wszystko, co kupowała Paulinie, pasowało idealnie.

Przypatrując się swojemu odbiciu, postanowiła stanowczo, że od teraz zacznie więcej jeść, aby odzyskać dawną sylwetkę. Ale na razie tylko jeden pomysł przychodził jej do głowy. Podniosła z ziemi szorty, które przed chwilą zdjęła i wyciągnęła zza szlufki koronkowy pasek. Obwiązała się tym paskiem wokół tali, a z przodu zrobiła dużą kokardę. Teraz była wreszcie zadowolona, marszczenia w talii maskowały przesadną chudość, a nawet dodawały kilogramów. Zrobiła sobie jeszcze delikatny makijaż, potem zadzwoniła do Julii i chwilę porozmawiała z całą trójką.

Kiedy mama zawołała z dołu, że już muszą wychodzić, włożyła balerinki, wygładziła dół sukienki i zeszła do salonu.

Wszędzie pachniało szarlotką, którą Agnieszka uparła się upiec.

— Ślicznie wyglądasz córeczko — powiedział Andrzej Marcinkiewicz, całując ją w policzek. Miał na sobie dżinsowe spodnie trzy-czwarte i zieloną koszulkę polo. Patrząc na niego, Paulina stwierdziła, że jej ojciec w ogóle się nie starzeje. Takiego pamiętała go od zawsze: kwadratowe okulary, zawsze krzywo osadzone na nosie, wesoła twarz usypana piegami i burza gęstych rudych włosów.

— Ładnemu we wszystkim ładnie — dodała Agnieszka, obejmując córkę w talii. Skrzywiła się lekko na widok paska, ale nic nie powiedziała. — Bardzo ładnie ci w tym kolorze — dorzuciła tylko. Sama miała na sobie kwiecistą sukienkę z pokaźnym dekoltem. Swoje krótkie brązowe włosy zaczesała na jedną stronę.

— Możemy iść? — spytał Andrzej. Obie skinęły głowami. Agnieszka wzięła do rąk talerz ze swoim popisowym ciastem i cała trójka wyszła z domu.

Było późne popołudnie, słońce wisiało wysoko na niebie, dzień był gorący. Po raz pierwszy w życiu Paulina nie żałowała, że włożyła sukienkę. Przy takim upale bawełniany materiał pozwalał oddychać jej skórze i sprawiał, że czuła się niezwykle lekko i komfortowo. Żałowała jedynie, że nie związała włosów.

Powitalne ognisko dla stałych oraz sezonowych mieszkańców Starych Wierzb odbywało się w ogrodzie państwa Zabłockich, którzy mieli jeden z największych domów w mieście. Znajdował się on tuż przy głównej drodze, od południowej strony jeziora. Składał się z dwóch kondygnacji i okazałego tarasu na pierwszym piętrze. Pomalowany był na beż, a okiennice były w kolorze brunatnym. Zabytkowy dom otaczał z każdej strony równie okazały ogród.

Kiedy rodzina Marcinkiewicz weszła na posesję państwa Zabłockich, z tyłu ogrodu doszły ich rozmowy i śmiechy. Unosił się również dym ogniska.

Paulina poczuła wielką gulę w swoim gardle i połknięcie śliny sprawiło jej niebywałą trudność. Zdała sobie sprawę, że denerwowała się tym wyjściem. Ale denerwowała się z jednego konkretnego powodu. Powód ten miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, gęste ciemne włosy i oczy w kolorze bursztynu.

Nie wiedziała, czy go tu spotka. Lecz skoro było to przyjęcie dla mieszkańców miasteczka, było to bardzo prawdopodobne. Tego spotkania pragnęła jak diabli, ale równie mocno bała się rozczarowania. Taki chłopak jak on z pewnością ma dziewczynę, z którą najprawdopodobniej tu będzie, a będzie to dziewczyna jak z okładki magazynu, stokroć piękniejsza i mądrzejsza od Pauliny.

— Witajcie — anielski głos pani Zabłockiej wyrwał Paulinę z ponurych myśli.

Sąsiadka powitała ich ubrana w śliczną białą bluzkę z kołnierzykiem i dżinsowe ogrodniczki. Zwykłe ogrodniczki wyglądały na niej jak ubranie najlepszego projektanta. Paulina postanowiła, że po powrocie do Gdańska sprawi sobie parę ogrodniczek.

— Proszę. — Mama Pauliny wręczyła sąsiadce swój wypiek. — Nie chcieliśmy przychodzić z pustymi rękami, więc postanowiłam upiec jabłecznik mojego przepisu. Mam nadzieję, że będzie smakował. Nikt nigdy nie narzekał. — Agnieszka Marcinkiewicz wyjaśniła z uśmiechem. I wcale nie było nieśmiałości w tym uśmiechu.

— Na pewno będzie. — Zabłocka odsłoniła swoje piękne białe zęby i wzięła talerz z ciastem. Uśmiechała się bardzo szczerze. — Poznajcie mojego męża, Karola.

Pan Zabłocki stał już obok żony. Wyglądał jak typowy mężczyzna z budowy, gdzie zresztą pracował. Miał duże dłonie i był wysoki, a przy tym dość umięśniony. Z twarzy dało się wyczytać, że jest to człowiek mądry, ale również dobry i miły. Dobiegał pięćdziesiątki.

Karol Zabłocki uściskał dłoń najpierw tacie Pauliny, potem mamie, by na końcu zwrócić się do niej jak do dziecka: — Śliczna z ciebie dziewczyna. Jak ci się tutaj podoba?

Nachylił się nieco, by usłyszeć odpowiedź.

— Bardzo dobrze. Wszystko bardzo dobrze — odpowiedziała, najgłupiej jak umiała. Tak naprawdę nie wiedziała co powiedzieć. Chciała zobaczyć Marcina, obojętnie czy będzie z kimś, chciała go ujrzeć choć raz jeszcze. Miała w nosie rozmowy dorosłych, niech oni sobie rozmawiają o swoich nudnych sprawach, ona chce zobaczyć Marcina.

Nic nie mogła poradzić na swoje głupie serce.

Zaangażowani w rozmowę z sąsiadami państwo Marcinkiewicz nawet nie zauważyli, kiedy córka poszła dalej, by rozejrzeć się nieco. Okazało się, że na przyjęcie powitalne przybyło wiele osób. Byli to różni ludzie — przeważnie starsi od niej lub małe dzieci. Paulina dostrzegła, że nikt nie przyszedł z pustymi rękoma, na długim prostokątnym stole ustawionym w ogrodzie ludzie stawiali domowej roboty ciasta, pieczone mięsa, sałatki i inne smakołyki. Na stole stały również butelki wody mineralnej i owocowe soki. Nie było alkoholu, co nie umknęło uwadze Pauliny.

Podeszła bliżej stołu, by przyjrzeć się smakołykom. Obiecała sobie, że będzie jadła, żeby zadowolić mamę, a także, by nabrać trochę krągłości. Mogłaby nawet skosztować każdej potrawy na tym stole — wszystko wyglądało tak apetycznie.

Sięgnęła po plastikowy talerz, a następnie zanurzyła łyżkę w misce z kolorową sałatką.

— Nie radzę — powiedział chłopak, który stanął tuż obok niej. — Nie masz pojęcia co pani Wilczek dodaje do tych swoich sałatek. — Wskazał jej palcem starszą tęgą kobietę o rumianych policzkach. Paulina spojrzała na chłopaka i od razu doszła do wniosku, że go nie lubi. Stał oparty o stół w swoich za ciasnych dżinsach i z błyskiem w oku przyglądał się jej. Bijąca od niego pewność siebie była wprost nie do zniesienia. Znała w swoim życiu takich chłopaków i takich chłopaków unikała. Impertynencki, zadufany i zbyt pewny siebie — wystarczyło jedno spojrzenie na niego, by przypiąć mu łatkę.

Ignorując jego słowa, włożyła porcję sałatki na swój talerz. Pachniała wyśmienicie, a ona miała ochotę ją zjeść ze smakiem.

— Jak chcesz — powiedział chłopak, wzruszając ramionami, ale wyglądał na takiego, który w ogóle się tym nie przejął. — Jestem Paweł.

— Paulina — odburknęła, zapełniając sobie usta jedzeniem. Nie miała ochoty na tę pogawędkę.

— Skąd jesteś Paulino? Który dom wynajmujecie? — zapytał, przysuwając się jeszcze bliżej. Uderzył ją zapach jego perfum — ostry, odpychający.

I wtedy coś poczuła. Zorientowała się, że jest obserwowana. Wyczuła to dzięki swojej wrażliwości. Objęła wzrokiem cały ogród i wszystkich gości, ale nic nie udało jej się zauważyć. Nie miała pojęcia, kto wysyła w jej stronę sygnały i skąd się w niej coś takiego wzięło.

— Paulinko, chodź tu do nas! — Agnieszka Marcinkiewicz zamachała do córki ręką. Jej rodzice nadal stali z gospodarzami przyjęcia, ale dołączyła do nich również młoda dziewczyna, mogła być w jej wieku.

— Wołają mnie — powiedziała w stronę chłopaka, całkowicie ignorując jego pytanie. Odstawiła swój talerz na stół i ruszyła w tamtym kierunku. Chłopak zmarszczył brwi, ale nic nie powiedział.

— Paulinko skarbie, córka państwa Zabłockich, Hania, bardzo chciała cię poznać. Hania jest rok starsza, właśnie skończyła szkołę, a po wakacjach wybiera się na studia — zapowiedział Andrzej Marcinkiewicz, jakby opisywał eksponat muzealny.

Paulina i Hania uścisnęły sobie ręce.

Hania Zabłocka była kopią swojej matki — promienne oczy, nieskazitelna cera i piękne białe zęby. Do tego jasnoblond długie włosy i krągłości, o których marzyła Paulina.

— Muszę dorzucić do ognia. — Przeprosił Karol Zabłocki i ruszył do ogrodu.

— Przedstawię was pozostałym. — Maria Zabłocka objęła w pasie mamę Pauliny, jakby były najlepszymi przyjaciółkami i pozostała trójka dorosłych poszła w tym samym kierunku.

— Skąd jesteście? — spytała Paulina, chcąc zacząć rozmowę. Hania gestem ręki wskazała na drewnianą ławkę na tarasie ich okazałego domu. Dziewczyny usiadły.

— Z Wrocławia — odpowiedziała Hania. Miała dość dziecięcy i cichy głos. — Przyjeżdżamy tu co roku, od kiedy pamiętam. Ten dom — wskazała ręką za siebie — rodzice odziedziczyli w spadku po moich dziadkach.

— Jest piękny — przyznała Paulina. — Dom jak z dziecięcych marzeń.

— Dokładnie. — Hania posłała jej nieśmiały uśmiech i założyła pasmo swoich jasnych włosów na ucho. — Przez cały rok czekam na przyjazd tutaj. Może kiedyś przeprowadzę się tu na stałe.

— Doskonale cię rozumiem. To miejsce, do którego chce się wracać i skąd nigdy nie chce się wyjeżdżać. Jestem tu od dwóch dni, a już czuję się lepszym człowiekiem.

Paulina rozluźniła się. Rozmawianie o tak przyziemnych i zwykłych sprawach było miłą odmianą.

Dobrze im się rozmawiało. Tak dobrze, że Paulina postanowiła spytać. Spytać o coś, o co chciała zapytać jeszcze na początku tej rozmowy. Bo kto jak kto, ale Hania, która zna to miejsce lepiej niż ktokolwiek inny, na pewno będzie wiedziała.

— Mogę ci zadać pytanie?

Starała się, żeby głos jej brzmiał luźno i naturalnie.

— Pewnie. — Hania przyjrzała jej się badawczo.

— Czy znasz niejakiego Marcina, syna właścicieli plantacji truskawek?

Oczy Hani zwęziły się, jakby gorączkowo się zastanawiała. Paulina czekała w napięciu. Mimowolnie przygryzła dolną wargę.

— Nie, nie wydaje mi się — odpowiedziała w końcu Hania. — Nikogo takiego nie znam.

— Och. — Paulina jęknęła. Nie wiedziała co myśleć.

— Dlaczego pytasz?

— Poznałam wczoraj kogoś takiego. Pewnie zmyślił to wszystko — mruknęła, nie patrząc już na Zabłocką. Była zła na siebie, że tak dała się podejść. Jednocześnie czuła dołujący żal.

— Czy to mieszkaniec Starych Wierzb?

— Tak mi się wydawało — odparła Paulina, opierając się jeszcze mocniej o drewnianą ławkę. Zaczęły boleć ją łopatki.

— Od kiedy tylko pamiętam, nie było tu żadnej plantacji. — Hania zmrużyła oczy, bo oślepiło ją słońce. — Nie ma takiej możliwości, bo tu nigdy nic nie rośnie. Rodzice opowiadali mi kiedyś, że bardzo dawno temu rodziny miały tu swoje ogrody pełne warzyw i owoców, ale potem nagle, nie wiadomo dlaczego, wszystko zaczęło umierać, a ziemia stała się nieurodzajna. Od tego czasu nikt tutaj nic nie sadzi. Jestem pewna, że w Starych Wierzbach nie ma żadnej plantacji. Ktoś musiał cię nieźle nabrać. — Popatrzyła na Paulinę ze współczuciem.

— Tak. — Brunetka westchnęła z żalem. Tak bardzo chciała, żeby to wszystko okazało się jedną wielką pomyłką. — To naprawdę dziwne, zawsze bezbłędnie rozpoznaję ludzi. Mój radar czujności zawiódł tym razem.


Było jej smutno, cholernie smutno. Nie dość, że nie spotkała Marcina na przyjęciu, to, co gorsza, ktoś taki w ogóle nie istniał. Skąd był? Jak naprawdę miał na imię? Po co z nią w ogóle gadał? No i jeszcze te truskawki! Na Boga, przecież flirtowali w ten sposób!

Nagle żal i smutek ustąpiły miejsca złości. A złość zamieniła się w bezradność. Pewnie już nigdy go nie zobaczy. Ale czy chciała tego? Pewnie, że chciała…

— Widziałam, że poznałaś mojego brata. — Hania uśmiechnęła się do niej nieśmiało. Taki uśmiech potrafił przywracać wiarę w ludzi.

— Twojego brata? — Paulina powtórzyła głucho. I wtem sobie przypomniała. Nagle poczuła, że robi się czerwona jak burak.

— Widziałam, jak rozmawialiście przy stole — powiedziała Hania.

Rozmawiali? Raczej tego rozmową nie można było nazwać.

— Paweł to twój brat? — zapytała tylko.

— Tak, starszy. Studiuje we Wrocławiu, jest na drugim roku. Ja także będę studiować we Wrocławiu. Dostałam się na Akademię Sztuk Pięknych — dokończyła z dumą, lecz nie brzmiało to, jak przechwałka.

— Gratuluję.

— A ty już myślisz o studiach? — spytała Hania.

Paulina spochmurniała. Po co o tym teraz rozmawiać? Temat uczelni niemalże ją drażnił. Bo jak można spokojnie opowiedzieć osobie, która idzie na ASP, że ona sama nie wie, co zrobi po skończeniu szkoły? Jak powiedzieć, że rodzice chcą mieć ją blisko przy sobie i nie pozwalają na wyjazd poza miasto? Jak wyznać, że za tym wszystkim stoi nieuzasadniona obawa o anoreksję córki?

— Ja chyba będę studiować zarządzanie w moim mieście, w Gdańsku. W każdym razie przede mną jeszcze klasa maturalna.

— To super. — Hania powiedziała to w taki sposób i z takim uśmiechem na idealnie wykrojonych ustach, jakby rzeczywiście tak było. Paulinie zrobiło się od razu lepiej. — Może pójdziemy coś zjeść?

Hania już podnosiła się z ławki. Wtedy Paulina niespodziewanie chwyciła ją za rękę, a reakcja ta ją również zaskoczyła.

— Może, zanim pójdziemy, mogłabyś mi opowiedzieć nieco o Starych Wierzbach?

Zabłocka na powrót usiadła i wbiła w nią badawcze spojrzenie.

— A co byś chciała konkretnie wiedzieć? — zapytała spokojnie.

— Jaka jest historia tego miasteczka? Wydarzyło się tu coś ciekawego?

Blondynka podrapała się po brodzie.

— W zasadzie krążą tu takie różne historyjki, ale właściwie opowiadają je tylko dzieciaki. Takie proste wiejskie legendy.

Paulina poruszyła się nieco na siedzeniu. Za wcześnie było jeszcze, by opowiadać Hani o swoich przeczuciach, spostrzeżeniach i niepokojach, za krótko ją znała. Ale bardzo chciała poznać historie związane z tym miejscem, nawet jeśli to tylko legendy.

— Zabiorę cię kiedyś do biblioteki, jest tu taka mała — odparła Hania — mają tam bardzo stare książki dotyczące historii powstania miasteczka i jego założycieli.

— Super. — Paulina klasnęła w dłonie, że Hania aż podskoczyła.

— Muszę cię jednak rozczarować — powiedziała szybko, widząc jej reakcję. — W wakacje jest otwarta zaledwie kilka dni w miesiącu. Sprawdzę, kiedy to będzie i dam ci znać.

— I tak super. — Paulina cieszyła się jak dziecko. Kochała stare księgi i kochała historię. — Jeśli mam być szczera — dodała, gdy już trochę ochłonęła — tak naprawdę najbardziej interesuje mnie historia tego lasu.

Popatrzyła za siebie, zauważyła drzewa w oddali i lekko się wzdrygnęła. — Nie wiem, co w nim jest, ale jednocześnie napawa mnie strachem i fascynacją — wyjaśniła.

— Tak. — Hania rozumiała. — Doszło tam kiedyś do wielu morderstw.

— Słucham?!

— Spokojnie. To było tak dawno temu, że naszych rodziców nie było jeszcze na świecie. Nie słyszałaś o hrabinie Miłęckiej? To bardzo znana historia.

— Nic mi o tym nie wiadomo. — Paulina siedziała jak na szpilkach. Chciała poznać tę historię ze szczegółami! Na razie jednak postanowiła uzbroić się w cierpliwość.

— W każdym razie to bardzo stary las. I czasem bardzo niebezpieczny. Rodzice nie pozwalają nam chodzić dalej niż do ogrodzenia mniej więcej w środku puszczy. Dalej nie można. Sami postawili ten płot. Głębiej pełno jest niebezpiecznych dziur i starych, grożących zawaleniem budynków. Roi się tam też od dzikich zwierząt, choć sama nigdy żadnego nie spotkałam.

— Rodzice troszczą się o was. Też bym nie pozwoliła zagłębiać się swoim dzieciom do tego lasu.

— Nie tylko moi są nadopiekuńczy — wyjaśniła Hania. — Ludzie zwyczajnie boją się tego miejsca. Ponad wiek temu hrabina Miłęcka dokonała wielu morderstw w swoim domu, który stał w tym lesie. Ale krążą również historie — zniżyła głos prawie do szeptu, a Paulina musiała nachylić się w jej stronę, by usłyszeć — że ktoś tam zginął dużo później, bodajże w latach dziewięćdziesiątych.

Paulina zakryła dłonią usta.

— Kiedy to dokładnie było? — zapytała równie cicho.

— Nie wiem. — Hania wzruszyła ramionami i rozejrzała się czy nie ma w pobliżu nikogo dorosłego. — Tak naprawdę nic nie wiem na ten temat. Rodzice nie chcą o tym mówić, a jestem pewna, że oni coś wiedzą. Kiedy mówią o tym, a ja wchodzę do pokoju, zmieniają temat. Nie raz próbowałam wraz z Pawłem wypytać ich o szczegóły, a wtedy denerwowali się i kazali nam wykonywać jakieś prace w domu. Wciąż są nieugięci.

— Nie było o tym w gazetach? W telewizji?

— Kiedyś był nawet obszerny artykuł o jakiejś zbrodni w tej okolicy, ale kiedy mama zobaczyła mnie z gazetą, wyrwała mi ją z rąk, nim zdążyłam przeczytać cokolwiek konkretnego. Była naprawdę drażliwa na tym punkcie. Udało mi się tylko zapamiętać, że zginęła młoda dziewczyna. Tyle. Chcesz tam iść? — Hania spojrzała na nią swoimi dużymi rozmarzonymi oczami.

— Gdzie?

— Do lasu — dziewczyna odpowiedziała, jakby była to rzecz najbardziej naturalna na świecie.

— Teraz? — Paulina prawie pisnęła i szybko ściszyła głos. Spojrzała na rodziców, którzy stali na końcu ogrodu. Mama wraz z panią Zabłocką i jeszcze inną kobietą żywo o czymś dyskutowały. Agnieszka Marcinkiewicz musiała się świetnie czuć w tym towarzystwie, gołym okiem widać było, jak jest przejęta, a jednocześnie zadowolona. Paulina stwierdziła, że jej matka prezentuje się naprawdę nieźle — kwiecista sukienka i fryzura à la lata dwudzieste odejmowały jej lat. W dodatku niejedna nastolatka mogła jej pozazdrościć figury. Ona zazdrościła na pewno.

Niedaleko mamy w grupce mężczyzn stał jej ojciec. W przeciwieństwie do swojej żony był lekko wycofany, ale z ciekawością słuchał, co ma do powiedzenia pewien łysy pan ze śmieszną kamizelką ledwie opinającą jego brzuch. Nie wyglądało jednak na to, żeby Andrzej Marcinkiewicz bawił się źle. Wręcz przeciwnie, na jego twarzy cały czas gościł uśmiech.

Na lewo od tej grupki kilka gospodyń domowych zajadało się ciastem i chwaliło każde po kolei. Paulina z zadowoleniem zauważyła, że smakowała również szarlotka jej matki. Jeszcze dalej pan Zabłocki dorzucał drewna do ogniska; na jego czole lśniły w słońcu kropelki potu. Małe dzieci pluskały się w dmuchanym basenie po drugiej stronie ogrodu, tuż pod żywopłotem. Były tak radosne i roześmiane, że aż chciało się do nich dołączyć.

— Rodzice się nie zorientują. Powiemy, że idę cię oprowadzić po okolicy — przekonywała Hania — o lesie nie wspomnimy. To tylko takie małe zaginanie prawdy. — Pokazała na palcach małą ilość.

— No dobrze. — Paulina udała taką, która dała się przekonać z trudem. W rzeczywistości myślami była już w tym lesie.

— Poczekaj, pójdę im powiedzieć. — Zabłocka zeskoczyła z ławki i pobiegła do ogrodu, do swojej pięknej mamy. Paulina położyła głowę na oparciu ławki i przymknęła na chwilę oczy. Lekki wietrzyk przyjemnie łaskotał ją w twarz. Zaczerpnęła głęboko powietrza. Na powrót przypomniały się jej brązowe oczy i zniewalający uśmiech. Poznała go zaledwie wczoraj, ale miała wrażenie, że minęły całe wieki. Dlaczego ją oszukał? Dlaczego ktoś najpierw ratuje ci życie, a potem żartuje sobie z ciebie w tak okrutny sposób? Przecież otwarcie z nią flirtował! Zapewniał, że się jeszcze spotkają! Czuła złość i żal jednocześnie.

— Możemy iść — głos Hani wyrwał ją z rozmyślań. Otworzyła oczy i wstała z ławki.

— Co im powiedziałaś? — spytała, przygładzając sukienkę i poprawiając pasek.

— Prawdę, że oprowadzę cię po okolicy — Hania odparła rezolutnie.

Dziewczyny ruszyły asfaltową ulicą w górę drogi. Hania raczyła Paulinę opowieściami o swojej rodzinie i sama pytała o wiele. I choć Paulina odpowiadała grzecznie na pytania, była jakby nieobecna duchem. Myśli jej biegły w stronę tego lasu. Jaka była jego historia i co w sobie krył? Jak wielką tajemnicę przyjdzie jej odkryć? Czy w ogóle się czegoś dowie? Byłoby łatwiej, gdyby znała dokładnie całą historię związaną z martwą dziewczyną. Ale skoro dorośli nie chcieli o tym rozmawiać, to marne były szanse, że dowie się czegoś konkretnego.

Hania włożyła na nos swoje okulary przeciwsłoneczne w stylu Audrey Hepburn, w których wyglądała bardzo szykownie. Hania Zabłocka to klasyczna piękność, dziewczyna urodziła się w złych czasach, przemknęło Paulinie przez myśl, gdy spoglądała na koleżankę.

Mimo zbliżającego się wieczoru żar sączył się z nieba, a na niebie nie było ani jednej chmury. Piękny, letni dzień.

Dziewczyny skręciły właśnie w żwirową dróżkę tuż przy brzegu jeziora. Powierzchnia wody była gładka i spokojna, zachęcająca do kąpieli. Kilku wczasowiczów kąpało się po drugiej stronie. Wszyscy pozostali uczestniczyli właśnie w powitalnym ognisku.

Ta cisza i pustka na drodze były niesamowite. Paulina chłonęła tę aurę całym swoim ciałem. Raj jest miejscem na ziemi, pomyślała z uśmiechem, przypominając sobie słowa piosenki Belindy Carlisle.

Dziewczyny minęły dom wynajmowany przez Marcinkiewiczów. Stał tak, jak go zostawili, niewzruszony, spokojny. Tylko na dachu siedziało kilka srok.

Paulinie niewygodnie szło się po żwirze, drobne kamyki wpadały jej do balerin. Jej długie włosy zaczęły lepić się do karku i odsłoniętej części pleców. Jednak wszystkie niedogodności znosiła ze stoickim spokojem.

Drzewa lasu były coraz bliżej; zielone korony kołysały się na łagodnym letnim wietrze. Kilka ptaków krążyło nad puszczą, na szczęście nie było tam kruków, co z ulgą udało się zauważyć Paulinie. W końcu weszły na wąską ścieżkę prowadzącą wprost do lasu. Ścieżka była na tyle wąska i na tyle stroma, że musiały schodzić pojedynczo. Na szczęście Hania zdecydowała się prowadzić, co w głębi ducha uspokoiło Paulinę.

Idę do lasu w sukience, pomyślała cierpko Marcinkiewicz, zdając sobie sprawę z własnej głupoty. Ale nie miała w tej chwili najmniejszej ochoty na przebieranki, nie teraz, gdy są już przy samym wejściu. Zresztą, gdyby się przebrała, mama mogłaby się czegoś domyślić. Choć Agnieszka Marcinkiewicz jeszcze oficjalnie nie zabroniła córce chodzić do lasu, na pewno wkrótce to nastąpi. Zaraz po tym, jak tylko dojdą do niej plotki.

Paulina popatrzyła na Hanię: ona też miała na sobie sukienkę (jasnoróżową z czerwonymi różyczkami), więc chociaż nie była odosobniona w swojej głupocie.

Kiedy weszły do puszczy, zrobiło się trochę ciemniej; gęsto stojące drzewa sprawiały, że promienie słońca docierały tu z trudnością. Drzewa dawały również cień, który był ochłodą dla rozgrzanych ramion i pleców Pauliny.

Hania szła rezolutnie przed siebie. Wybrała tę samą ścieżkę, którą ostatnio szła Paulina. Im głębiej się wchodziło, tym ścieżka robiła się szersza, a drzewa rzadsze; w końcu dziewczyny mogły iść obok siebie. W powietrzu czuć było zapach żywicy i sosnowych igieł. Drzewa, które tu rosły, sprawiały wrażenie bardzo starych. Pnie były szerokie, porośnięte mchem i hubą. W niektórych korzenie były tak duże i rozległe, że wychodziły wprost na ścieżkę i trzeba było uważać, żeby się nie potknąć. Był to las mieszany; z przewagą drzew liściastych. Sosny i świerki, które tu rosły były bardzo wysokie, a ich gałęzie rozległe, czasem w bolesny sposób utrudniające wędrówkę.

— Gdzie jest to ogrodzenie, to oddzielające resztę lasu od dozwolonej strefy? — spytała Paulina, starając się dotrzymać kroku Hani, która maszerowała zaskakująco szybko.

— Dozwolona strefa — powtórzyła Hania i uśmiechnęła się szeroko. — Fajnie to nazwałaś, choć my między sobą wolimy nazywać to bezpieczną strefą. Zaprowadzę cię tam. To wcale nie tak daleko.

Dziewczyny wyszły teraz na pozbawioną drzew część lasu — niewielką polanę ze wzniesieniem pośrodku. Paulina wzdrygnęła się na wspomnienie tego, co znajdowało się na tej górze, jednak bez słowa sprzeciwu wspięła się tam wraz z Hanią. Grób stał tam dokładnie tak, jak go zapamiętała. Była tylko jedna różnica: ktoś położył na nim świeże kwiaty: zapewne zebrane na polanie stokrotki. Bukiecik spleciony był bardzo starannie.

— Wiesz, kto jest tutaj pochowany? — spytała Paulina, starając się zapanować nad drżeniem głosu. W jej gardle wezbrała się wielka gula, którą połknęła z trudem. Hania popatrzyła najpierw na grób, jakby to była najbardziej normalna rzecz pod słońcem, a potem odwróciła się w stronę Pauliny.

— To tylko jakiś pies — odparła spokojnie, rozglądając się wokół. Zdjęła swoje przeciwsłoneczne okulary i zaczepiła je o dekolt sukienki. Następnie odeszła niewielki kawałek, by nazbierać trochę polnych maków. Kiedy wróciła, położyła je ostrożnie na ziemi, tuż obok bukietu ze stokrotek.

— Pies — powtórzyła Paulina bardziej do siebie — tak też myślałam. — Poczuła ulgę. — Dziwne miejsce na chowanie zwierząt.

— Może i dziwne — Hania wzruszyła ramionami — ale podobno, nie wiem, czy to prawda — zaznaczyła — był to pies hrabiny Miłęckiej, tej samej, która dokonała zbrodnie, o czym wspominałam. Jak byłam młodsza, opowiadaliśmy między sobą różne straszne historie z nią związane. Prekursorem w tych opowieściach był mój brat. Był jednocześnie mistrzem w wymyślaniu historyjek; naprawdę nie wiem, skąd on to wszystko brał.

— Czy ta hrabina — wtrąciła Paulina — czy jest pewne, że mieszkała w tym lesie?

— Tak. Paweł wie znacznie więcej na ten temat. Kiedyś podobno przeszedł przez płot na niedozwoloną stronę lasu i znalazł jakiś stary podupadający dom. Mówił potem, że to dom hrabiny. Nie wiem ile w tym prawdy i czy nie były to zwykłe przechwałki z jego strony, ale nieźle mnie wtedy nastraszył. Zresztą Paweł zawsze lubił wszystkich straszyć, taka już jego natura. — Hania uśmiechnęła się blado.

— Nigdy nie próbowałaś pójść tam, gdzie ci nie wolno? — spytała Paulina jak gdyby nigdy nic.

— Coś ty — żachnęła się Hania. — Jeszcze mi życie miłe — dodała chyba bardziej żartem i Paulina postanowiła na razie nie drążyć tego tematu. I tak dowiedziała się więcej, niż chciała.

A więc Stare Wierzby miały swoją ciekawą historię, co w jakiś sposób dawało jej radość. Oczywiście, że chciała wiedzieć więcej, ale zdawała sobie sprawę, że biorąc ludzi na spytki, może ich zniechęcić do rozmowy. Udając obojętność, w końcu dowie się wszystkiego.

— Może w bibliotece jest coś na ten temat? — zastanowiła się na głos.

— Może. — Hania westchnęła. — Dam ci znać, kiedy będziemy mogły się tam udać.

Chwilę porozmawiały jeszcze o kilku przyziemnych sprawach jak choćby o szkole i codziennym życiu w ich rodzinnych miastach. Hania była uzdolnioną plastyczką — wygrywała olimpiady i konkursy; raz miała swoją wystawę w małej galerii we Wrocławiu. Patrząc na nią, gołym okiem dało się zauważyć, że to artystyczna dusza. Paulina też coś miała z takiej duszy — może nie była zbyt utalentowana, ale za to niezwykle wrażliwa na piękno i do bólu romantyczna. Czasem po prostu myślała, że urodziła się w złej epoce, jakieś sto lat za późno.

— Chodźmy teraz do granicy bezpiecznej strefy — powiedziała Hania, wkładając na powrót okulary. Ku zdumieniu Pauliny chwyciła ją pod rękę, a Marcinkiewicz bez słowa sprzeciwu pozwoliła sprowadzić się ze wzniesienia. Była w szoku jak szybko przekonała się do tej dziewczyny o wyglądzie anioła.


Ktoś, kto stawiał ten płot, wiedział, co robi, pomyślała Paulina, stojąc na granicy bezpiecznej strefy. Ogrodzenie było betonowe i strasznie wysokie. Poza tym zasłaniały je wysokie świerki, przez to było trudno widoczne. Zapewne świerki te miały odstraszyć potencjalnych dezerterów, bo tylko ryzykując solidnym pokłuciem się, można było dostać się pod ten płot.

Paulina przeklinała szpetnie, bo pokaleczyła sobie ręce i nogi, a także lekko porwała sukienkę, kiedy przedzierała się pod samo ogrodzenie. Musiała zobaczyć je na własne oczy. Kiedy na powrót wróciła do Hani, która nie ryzykowała zagłębiania się dalej, koleżanka śmiała się z niej. Dawna, wredna Paulina kazałaby iść jej do diabła lub zwyzywałaby od najgorszych. Ale nowa, miła Paulina także się uśmiechała. Wszakże nic poważnego się jej nie stało.

— Mama mnie zabije — powiedziała tylko, udając przerażenie.

I wtem prawdziwe przerażenie zagościło na jej twarzy. Popatrzyła w równie sparaliżowaną strachem twarz Hani i od razu wiedziała: nie było to nic dobrego.

Warczenie. Okropne, donośne warczenie. Warczenie tuż za plecami Pauliny.

Tak nie mogło warczeć żadne zwierzę, przemknęło jej przez myśl, nim sekundę później rzuciły się do ucieczki.

— Nie oglądaj się! — krzyknęła Hania będąca prawie dwa metry przed nią. Poprzez przerażenie i oszołomienie, Paulina zdążyła usłyszeć coś, co zmroziło jej krew w żyłach i postawiło włosy na głowie. Czuła, że zaraz jej serce stanie. Ktoś je gonił! Czyjś urywany oddech czuła dosłownie na karku, ktoś sapał i charczał tuż za nią, ktoś jednocześnie tak szybki i wielki, że łamał gałęzie świerków wystające na drogę.

Nie zamierzała się odwracać. Bała się, że jeśli to zrobi, nie przeżyje tej konfrontacji. Albo umrze z przerażenia, albo ktoś lub coś pożre ją żywcem. Nie zauważyła, kiedy to nastąpiło, ale wiatr zrobił się bardzo silny. Jak to możliwe?

Wiał z ogromną siłą, głośno wyjąc, kołysząc koronami drzew i rozwiewając jej włosy, utrudniając ucieczkę. Zrobiło się też nagle przeraźliwie zimno; jakby zgasło słońce. Poranione przez świerki nogi bolały Paulinę, ale biegła co sił. Jak daleko mogło być wyjście? Czy uda jej się uciec? I gdzie do cholery jest Hania?!

Co robić? — zastanawiała się gorączkowo. — Czy Hani nic nie jest?

Ale teraz nie mogła dłużej myśleć, czy Hani udało się bezpiecznie schować lub uciec. Musiała ratować siebie.

Nie bacząc na konsekwencje, płynnym ruchem zeskoczyła ze ścieżki i przeskakując szerokie krzaki, skoczyła w lewo. Oszołomiona, nie wiedziała w pierwszej chwili, co się dzieje. Tuż przed nią rozpościerała się niewielka dolina. Próbowała złapać się gałęzi świerku, by nie spaść, ale było już za późno. W dłoniach pozostały jej jedynie igły świerkowe, które poraniły ją do krwi. Poczuła, że leci na łeb na szyję w dół i w pierwszym odruchu próbowała jeszcze hamować zjazd nogami, ale chwilę później niczym piłka turlała się ze zbocza. Zacisnęła wszystkie mięśnie, ale to sprawiło tylko, że jeszcze bardziej bolało.

Kiedy już myślała, że ta męka nigdy się nie skończy, niespodziewanie szybko się zatrzymała. Chociaż bolało ją wszystko, a nogi odmawiały posłuszeństwa, podniosła się niczym feniks z popiołu i rzuciła do dalszej ucieczki. Chwilę później była już na tej samej polanie, gdzie na niewielkim wzgórzu ktoś pogrzebał swojego psa. Jej oddech ze zmęczenia zrobił się świszczący, pot oblał całe jej ciało, a poranione nogi i ręce krwawiły.

I wtem zdała sobie sprawę, że już nikt jej nie goni. Cisza była wręcz ujmująca; wiatr delikatnie wył i kołysał drzewami, ale poza tym i jej trudnym do opanowania oddechem, nic już nie było słychać. Żadnych obcych kroków. Żadnego obcego oddechu. Czy to oznaczało, że była bezpieczna? Czy Hani nic nie było?

Kiedy jej oddech już się uspokoił, ruszyła prędko ścieżką prowadzącą do wyjścia z lasu.

— Nic ci nie jest? — Aż podskoczyła na dźwięk czyjegoś głosu. W pierwszej chwili gotowa była rzucić się do biegu, ale… zaraz, zaraz… ona znała ten głos. Odwróciła się i jej serce na moment stanęło. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała i tak, jak w jej śnie ubiegłej nocy — słońce rzucało refleksy na jego ciemne włosy, a piękne brązowe oczy przyglądały jej się z troską. Jej serce zaczęło na powrót bić. A biło jak szalone!

— Marcin?

Oszołomiona Paulina podeszła do niego i dotknęła jego ramienia, by mieć pewność, że nie ma halucynacji. Kiedy jednak dotyk okazał się prawdziwy, dotarło do niej, jak było to niezręczne i głupie, więc szybko cofnęła rękę.

— Nic ci nie jest? — Marcin powtórzył pytanie. Troska w jego głosie była dla niej niczym lek na najpaskudniejsze rany.

— Co ty tutaj robisz? — Paulina zignorowała jego pytanie, by zadać swoje.

— Byłem w pobliżu i usłyszałem krzyk — wyjaśnił. — Wszystko w porządku?

— Tak. — Podrapała się po głowie. Nie, nic nie jest w porządku! — chciała krzyczeć.

— Dlaczego mnie okłamałeś? — zapytała z wyrzutem, z trudem opanowując łzy i płaczliwy ton głosu. W gardle miała wielką gulę goryczy.

— Nie okłamałem cię — odpowiedział spokojnie i zaczął wyciągać igły z jej włosów. Starała się nie dać po sobie poznać, jak ją to porusza.

— Powiedziałeś, że mieszkasz w Starych Wierzbach, a twoja rodzina ma plantację truskawek.

— Bo tak jest — odparł, nie przerywając swoich zabiegów, a jednocześnie patrząc jej w oczy.

— To dlaczego nikt o tobie nie słyszał?

— To … to skomplikowane — powiedział i wzruszył ramionami. — Powiedz mi, co jest z twoimi oczami? To takie niezwykłe…

— Nie zmieniaj tematu. — Tupnęła nogą. Sama nie wiedziała, czemu tak jest, ale jego pojawienie się sprawiło, że poczuła się niezwykle pewnie i bezpiecznie. Zrozumiała, że kiedy on tu jest, nic jej nie grozi. Był w pewnym sensie jej Aniołem Stróżem.

— Ja zmieniam? — Zaśmiał się cicho. — Od początku próbuję cię wypytać, co się stało i jak się czujesz. — Przyjrzał jej się uważnie. — Wyglądasz jak ofiara wypadku. Trzeba cię zabrać do szpitala.

— Żadnego szpitala. — Pokręciła stanowczo głową. — Rodzice by mnie zabili.

Nagle zdała sobie sprawę, jak okropnie musi wyglądać: poranione do krwi nogi i ręce, porwana sukienka, włosy w nieładzie z powtykanymi igłami sosnowymi. Westchnęła ze zrezygnowaniem. No trudno, mogło być przecież gorzej, mogła już nie żyć.

— Powiesz mi wreszcie, co się stało? Kto cię tak wystraszył?

Marcin rzucił pospieszne spojrzenie w stronę lasu, a potem utkwił w niej swój cierpliwy wzrok. Poczuła, że policzki jej czerwienieją.

— Właściwie to nie wiem — bąknęła czerwona już jak burak. — Byłam na spacerze z koleżanką, która pokazuje mi okolicę. W pewnym momencie coś zaczęło nas gonić, ale dokładnie nie wiem co. — Wzruszyła ramionami. — Wiem jedno: byłam śmiertelnie przerażona, kiedy uciekałam. Po pewnym czasie straciłam Hanię z oczu i chyba zabłądziłam. Później spadłam ze zbocza i … — wskazała na swoje rany — sam widzisz.

— Może po prostu koleżanka chciała cię nastraszyć? — podsunął Marcin. — Może zażartowała sobie z ciebie?

— Nie wydaje mi się. — Westchnęła. — Przerażenie na jej twarzy było autentyczne. Zresztą jestem pewna, że ktoś nas ścigał. Słyszałam i czułam to. Mam nadzieję, że było to zwierzę. Wiem jedno — spojrzała poważnie na Marcina — cokolwiek to było, musiałeś to wystraszyć. Widać znowu muszę podziękować ci za uratowanie życia. — Uśmiechnęła się blado.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Posłał jej uśmiech uginający kolana i lekko się ukłonił. Zachichotała, za co chwilę później skarciła się w duchu. Jednak nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w tym chłopaku jest coś magicznego i niespotykanego — jakby pochodził z innej epoki. Albo po prostu miał surowych rodziców, którzy wielką wagę przywiązywali do wychowania.

— Już takich chłopaków nie produkują — Paulina z uśmiechem przygryzła wargę, przypominając sobie o chłopcach, z którymi przyszło jej się kiedyś umawiać.

— Teraz twoja kolej. — Spojrzała na niego uważnie i przyłożyła palec wskazujący do jego piersi. Pod materiałem bawełnianej koszulki wyczuła twarde mięśnie. Jej policzki zapłonęły na nowo. — Powiesz mi, kim tak naprawdę jesteś i co tu robisz?

Ale Paulina odpowiedzi nie uzyskała. A może po prostu jej nie usłyszała. Nagle wszystkie emocje tego dnia: przyjęcie u Zabłockich, palące słońce, dramatyczna ucieczka i spotkanie z Marcinem dały jej się we znaki. Poczuła, że głowa jej wiruje, oczy się zamykają, a ona powoli opada w ciemność. Kiedy Marcin schwycił ją w swoje silne ramiona, chroniąc przed bolesnym upadkiem, zdążyła tylko pomyśleć, że po raz kolejny ratuje jej życie.


***


— Paulina! — Czyjś zdenerwowany głos wybudzał ją z pięknego snu.

Proszę, nie budźcie mnie, pomyślała, próbując przypomnieć sobie, o czym śniła. Na pewno był tam ktoś z oczami koloru bursztynu…

— Cholera, Paulina! — Zdecydowane dłonie potrząsnęły jej ramionami. „Proszę, nie budźcie mnie…”

— Paulina! Paulina, gdzie masz klucze? — Wiedziała, że cudowny sen już nie powróci. Chciała jeszcze zawrócić i pobiec za rdzawymi oczami, ale w głębi serca czuła, że musi iść w stronę światła.

— Paulina!

Otworzyła oczy. Wzięła głęboki oddech i zachłysnęła się powietrzem. Chwilę trwało, zanim uspokoiła oddech. Ktoś pomógł jej usiąść, bo najwidoczniej leżała na trawie. Trochę jej zajęło, by rozpoznać Hanię.

— Wszystko w porządku? — W oczach Hani Zabłockiej dostrzegła czyste przerażenie. Wyglądała, jakby nagle postarzała się o kilkanaście lat.

— Co się stało? — spytała Paulina i musiała odkaszleć, bo jej głos był gardłowy. — Zemdlałam?

— Najwidoczniej. — Hania otworzyła ręce. — Kiedy wybiegłam z lasu, znalazłam cię tutaj. — Wskazała na dom wynajmowany przez Marcinkiewiczów.

— Znalazłaś mnie? — Paulina spytała bardziej siebie niż Hanię. — Jak to? — Popatrzyła na koleżankę. — To ja szukałam ciebie.

Hania zrobiła zdziwioną minę. Wtedy Paulina sobie przypomniała. Marcin. Uratował ją.

— Kiedy mnie znalazłaś, byłam sama? — spytała. Zmrużyła lekko oczy, bo zaczynała boleć ją głowa.

Na szczęście słońce nie świeciło już tak mocno, jak w ciągu dnia. Był wczesny wieczór, zrobiło się trochę chłodniej. Jednak w dalszym ciągu niebo było przejrzyście czyste.

Spokojna tafla jeziora złotymi refleksami odbijała słoneczne światło. Nikt już się nie kąpał, nikogo też nie było w pobliżu. Z daleka było słychać jedynie przejeżdżające co jakiś czas samochody.

— Tak — odpowiedziała Hania, pomagając jej wstać. Paulinie kręciło się w głowie i musiała na chwilę przymknąć oczy. Była zdezorientowana. — Naprawdę się przestraszyłam, kiedy cię zobaczyłam. Co tam się stało?

— Ty mi powiedz. — Paulina spojrzała uważnie na Hanię. — Ty lepiej widziałaś, co nas goniło.

— Guzik widziałam. — Hania z powagą na twarzy wzruszyła ramionami. — Pamiętam tylko, że nagle coś pojawiło się za twoimi plecami. Wyszło z krzaków. Pamiętam, że było to coś dużego i czarnego, ale nie zdążyłam się przyjrzeć, a raczej nie chciałam tego robić — poprawiła się. — Wolałam uciekać. Nie jestem pewna czy było to zwierzę, czy człowiek. Właściwie to niczego nie jestem teraz pewna. Może to tylko wyobraźnia spłatała nam figla.

— Ja natomiast jestem pewna — odezwała się Paulina — że coś za mną biegło. Jestem nawet bardziej niż pewna. W pewnym momencie straciłam cię z oczu.

— A ja ciebie. Serio, byłam przerażona, kiedy się odwróciłam, a ciebie nie było za mną. Nie było też ścigającego.

Hania przełknęła głośno ślinę, a Paulinie aż się ciepło zrobiło na sercu na myśl, że kogoś, dla kogo była zupełnie obca, tak obchodziła.

— Chciałam się ratować i zeskoczyłam z głównej ścieżki. Ale wtedy przewróciłam się i spadłam ze skarpy. Wylądowałam na polanie… I tak teraz wyglądam. — Wskazała na swoje nogi i porwaną sukienkę. O dziwo nic jej nie bolało. Może to przez szok.

— Cholera. — Hania przygryzła wargę. — Rodzice cię zabiją.

— Tak. — Westchnęła Paulina. Postanowiła na razie nie mówić jej o Marcinie. Sama nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. Jak to jest, że on zawsze pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie i ratuje jej skórę? Dlaczego potem znika bez słowa wyjaśnienia? Co z nim jest nie tak? Czemu nie chce powiedzieć prawdy o sobie?

— Masz klucze do domu? — Hania wyrwała ją z rozmyślań i wskazała na drewniany domek nieopodal. — Radzę ci, żebyś się przebrała. Musimy szybko wrócić na przyjęcie, bo rodzice się wściekną. Lepiej ubierz coś, co zakryje twoje rany, może starzy się nie domyślą. — Ale Hania powiedziała to takim tonem, jakby były na to marne szanse. — Zrobiło się chłodniej, więc może nie będą zbytnio pytać.

Paulina przyznała jej rację. Zdjęła klucz z łańcuszka na szyi, podała go Hani, która otworzyła drzwi i obie weszły do środka. Drewno na podłodze i ścianach dawało przyjemny chłód jej rozgrzanemu słońcem ciału. Nogi i ręce obmyła z krwi, dzięki czemu dostrzegła, że zadrapań było niewiele i były drobne. Miała nadzieję, że szybko znikną. Kiedy przebierała się w swoim pokoju, Hania myła twarz i ręce w łazience.

Paulina zdecydowała się na białe spodnie z materiału i cienką bluzkę w tym samym kolorze. Rodzicom wytłumaczy, że się przebrała, bo po prostu zrobiło jej się zimno. Porwaną, poplamioną błotem i krwią sukienkę schowała pod łóżkiem. Potem się tym zajmie, nie chciała teraz myśleć o tym, co powie mama, jak się dowie.

Rozczesała włosy i poprawiła delikatny makijaż. Przyglądając się z przekąsem swojemu odbiciu, stwierdziła, że już lepiej nie będzie.

Kiedy wróciły na przyjęcie, wesołe wysokie ognisko trzaskało w najlepsze. Sąsiedzi piekli sobie kiełbaski na patykach i prowadzili ożywione rozmowy. Paulina popatrzyła na Hanię, a Hania na nią wzrokiem pełnym otuchy i dziewczyny się rozdzieliły. Paulina odnalazła rodziców, którzy stali przy długim stole. Zaczerpnęła głęboko powietrza i podeszła do nich.

— Spacer się udał? — Agnieszka Marcinkiewicz objęła córkę ramieniem. Jej mąż nałożył sobie na talerz ogromną porcję sałatki z szynką.

— W porządku.

— Przebrałaś się?

Paulina kiwnęła głową

— Zrobiło się chłodno.

Na szczęście dla Pauliny inkwizycja mamy się skończyła. Agnieszka Marcinkiewicz wdała się w rozmowę z pewną kobietą w żółtej sukience. Ojciec usiadł na krześle ogrodowym, ze smakiem zajadając się sałatką. Spoczęła na krześle obok niego i na chwilę przymknęła oczy.

Czy ten dzień należał do udanych? Chyba nie — coś okropnego nastraszyło ją w lesie. Nie wiedziała, co to było i czy rzeczywiście groziło jej niebezpieczeństwo. Ale przecież poznała Hanię, która z taką łatwością zdobyła jej serce. I spotkała Marcina — rozmarzyła się na wspomnienie ich spotkania na polanie.

Nie, to był jednak udany dzień.

Rozdział 4. Dom zła

Rozpoznaje, że znajduje się w lesie. Jest ciemno, naprawdę ciemno. Światło księżyca próbuje przebić się przez korony gęsto stojących drzew, rzucając niewyraźne strumienie na ścieżkę. Przyspiesza kroku, bo czuje, że nie jest tu bezpiecznie. Nie ma odwagi, by się odwrócić, obejrzeć. Coraz wyraźniej to czuje: czyjeś przysadziste kroki podążają wraz z nią. Jest okropnie zmęczona, ale wie, że musi biec.

Kiedy wybiega na polanę, próbuje uspokoić oddech. Na chwilę rezygnuje z biegu, bo nogi ma ciężkie jak z ołowiu. Odwraca się za siebie i nikogo nie dostrzega. Jest bezpieczna. Wtedy zauważa sylwetkę na niewielkim wzgórzu pośrodku polany. Tutaj księżyc świeci o wiele jaśniej niż w lesie, więc widzi wyraźnie. Mimo że stoi do niej tyłem i jest lekko pochylony, poznaje go od razu. Serce w jej piersi zaczyna tłuc jak szalone, krew buzuje w żyłach. Udaje się w tamtą stronę, ścieżką wytyczoną przez światło księżyca. Chwilę później już wspina się na niewielkie wzniesienie. Jest jej zimno, ma na sobie tylko cienką bawełnianą koszulę nocną, ale stara się o tym nie myśleć.

Za chwilę spotka się z NIM.

Ostatnie kroki nie stanowią problemu — wbiega na górę jak uskrzydlona. Jest zdenerwowana, ale podekscytowana jednocześnie. Stara się uspokoić oddech, gdy podchodzi bliżej. Łapie się za pierś w obawie, że wyskoczy jej serce.

On nie widzi jej od razu. Nie jest pochylony, jak myślała na początku, ale klęczy na lewym kolanie; dłonie opiera na prawym. Dziwi ją ten widok. Czemu składa hołd temu psu? Czy coś dla niego znaczył?

Podchodzi tak cicho, że jej nie słyszy. Nie chce wyrywać go z zadumy, więc stoi za nim w ciszy, zastanawiając się nad magią tej chwili. Przygląda się jego gęstym włosom, za które ma ochotę schwycić; jego umięśnionym ramionom i barkom, jego opalonej smukłej szyi. Szyi, którą ma ochotę pokąsać… Co się z nią dzieje? Potrząsa z rozbawieniem głową, bo nie poznaje swoich myśli. Co w nią wstąpiło?

Dotyka lekko jego ramienia, by dać mu znać, że tu jest. On reaguje natychmiast, ale podnosi się powoli. W dalszym ciągu jest odwrócony do niej plecami. Kiedy wreszcie wstaje, ona zdaje sobie sprawę, jak jest wysoki. Jej nos opiera się na jego łopatce. Chwilę później przywiera twarzą do jego pleców. Ale coś jest nie tak, nie czuje żadnego ciepła, żadnego poruszenia. Obejmuje go w pasie i swoimi dłońmi odnajduje jego. Są zimne jak lód. To zimno przechodzi ją na wylot, więc puszcza jego ręce.

Chce, żeby się odwrócił. Próbuje mu to powiedzieć, ale głos zamiera jej w gardle. Wtedy to omija go, by stanąć tuż przed nim twarzą w twarz…

Jej serce staje, a nogi przywierają do ziemi. Nie jest w stanie się ruszyć. Przerażenie jest wszechogarniające. Kiedy wreszcie odzyskuje głos, z jej gardła wydobywa się jedynie krzyk…


Paulina otworzyła oczy, bo coś ją zbudziło. Podniosła się na posłaniu, próbując wybadać, co wyrwało ją ze snu. Spojrzała na elektroniczny zegarek tuż przy łóżku: dochodziła pierwsza w nocy. Wtedy podskoczyła w miejscu, bo niebo przecięła błyskawica, a na dworze przez chwilę zrobiło się jasno. Zrzuciła z siebie kołdrę, wyskoczyła z łóżka i podbiegła do okna. Wielkie krople deszczu waliły o szybę, spływając strużką w dół. Co parę minut słychać było grzmoty; tafla jeziora była niespokojna: targana deszczem i wiatrem. Pierwsza burza tego lata.

Zeszła na dół, by napić się wody. Starała się poruszać cicho, aby nie zbudzić rodziców. Przez moment postała w kuchni i przyglądała się piorunom na horyzoncie. Potem poszła do łazienki. Zapaliła małą lampkę tuż nad umywalką. Włosy lepiły jej się do czoła i szyi, była mokra od potu. Opłukała twarz zimną wodą. Przypomniała sobie swój sen. Natychmiast dostała gęsiej skórki, a jej serca przyspieszyło. Pamiętała doskonale: śnił jej się Marcin, ale to był koszmar. Marcin nie był… sobą.

Przełykała głośno ślinę, przyglądając się swojemu odbiciu i próbując jednocześnie wymazać z pamięci ten widok: puste oczy, z których wypełzały tłuste zielone larwy; czarna maź wylewająca się z jego sinych ust.

Potrząsnęła głową, jakby to miało pomóc. Jeszcze raz opłukała twarz. Ostatnie szybkie spojrzenie na swoje odbicie i zgasiła lampkę. Wyszła z łazienki i po cichu wróciła do siebie.

Na powrót stanęła przy oknie. Deszcz ustał, a grzmoty się oddalały. Paulina patrzyła na Stare Wierzby, które tonęły w ciemności nocy i nie mogła oprzeć się wrażeniu, że w mieście jest coś mistycznego.

Usiadła powoli na łóżku. Westchnęła. Wiedziała, że będzie jej ciężko ponownie zasnąć. Wzięła do ręki swój telefon komórkowy, ale nie miała żadnej nowej wiadomości. Chwilę walczyła z chęcią zadzwonienia do Julii, ale uzmysłowiła sobie, że jest stanowczo za późno. Poza tym rozmawiała z nią już tego wieczora prawie godzinę.

Na nocnym stoliku dostrzegła swój notatnik. Miała zapisywać w nim to, co najbardziej spodoba jej się w te wakacje. Przejrzała szybko zapisane kartki, ale stwierdziła tylko, że notatki dotyczą wszystkich dziwactw i nieprawdopodobnych rzeczy, które jej się przytrafiły: atak wrony, przeżycia ostatniego wieczora w lesie.

Sam las był dla niej jednym wielkim dziwactwem. Miejscem przedziwnym i upiornym, no i ten grób na wzgórzu… Co skrywało to miasteczko? Kto chciał ją nastraszyć? W co pogrywał Marcin? I znów o nim myślisz, skarciła siebie w duchu. On miał cię za nic, a ty wciąż o nim myślisz. Och, głupie serce! Ale nic nie mogła poradzić. To było coś, co wzięło ją szturmem i zawładnęło jej umysłem. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyła, więc nie wiedziała, co to oznacza i jak sobie z tym radzić.

Nagle poczuła chęć zobaczenia go. Potrzebowała tego. A przede wszystkim musiała z nim porozmawiać. To było jak uderzenie obuchem w głowę — zrozumiała, że musi go zobaczyć, a on będzie tam na nią czekał.

Na polanie. W lesie.

Wiedziała, co ma robić. Poczekała, aż ulewa się skończy. Wtedy w pośpiechu ubrała się ciepło i zeszła na dół. Kiedy położyła rękę na klamce, jej serce waliło jak szalone. Wyszła z domu. W powietrzu czuć było nieprzyjemny chłód. Trawnik pod jej stopami był mokry i śliski, szła więc ostrożnie, żeby się nie poślizgnąć i nie zaliczyć upadku. Obejrzała się raz niepewnie za siebie, w obawie, że zbudziła rodziców i będzie mieć kłopoty, ale światła były zgaszone. Spokojna ciemność otulała sen rodziców.

Spokojne było również jezioro. Jego gładka tafla lśniła w świetle niewyraźnego księżyca, niewzruszona niczym.

Zarzuciła na głowę kaptur swojej bluzy i ruszyła w stronę wejścia do lasu. Nie miała pojęcia, dlaczego to robi: dlaczego w środku nocy idzie do miejsca, które ją przeraża. Jeszcze do niedawna byłoby to ostatnim, na co miałaby ochotę. Ale to miejsce i ten las zwyczajnie ją prowokowały; rozbudziły jakieś do końca jej nieznane uczucia i odczucia. Miała wrażenie, że rozumie ten las, jakby była jego częścią.

Kiedy już znalazła się w puszczy, oświetliła sobie drogę latarką w telefonie i przyspieszyła kroku, dziękując w duchu za wynalazki nowoczesnej techniki.

Była zdenerwowana i w jakiś niewytłumaczalny dla siebie sposób podniecona. Serce wykonywało salta w jej piersi, ale wielkie, stare i szumiące drzewa koiły jej nerwy.

Jej droga trwała dwa razy dłużej niż normalnie — w nocy była utrudniona widoczność, a mała latarka w telefonie wcale nie ułatwiała wędrówki. Odniosła wrażenie, że całą wieczność zajęło jej dotarcie na polanę. Tutaj nie potrzebowała latarki, więc schowała telefon.

Teren skąpany był w świetle królującego na niebie księżyca. Automatycznie pomyślała o Marcinie — to tutaj właśnie widziała go po raz ostatni. To tutaj miała również nadzieję ujrzeć go ponownie. Ale spojrzała pospiesznie na zegarek, a nadzieja z niej uleciała. Zniknęła jak kamfora.

„Głupia jesteś Paulino”. — Puknęła się w czoło, zdając sobie sprawę, jak późno jest; dochodziła druga. „Nikt normalny o tej porze nie snuje się po ciemnym, nieznanym lesie” — jej myśli stawały się coraz bardziej ponure. „Czy to znaczy, że ja jestem nienormalna?”

Popatrzyła na księżyc, a potem na niewielkie wzgórze pośrodku polany. Wspięcie się na nie było teraz ostatnim, na co miała ochotę. Postała jeszcze chwilę w miejscu, ręce złożyła na ustach i chuchnęła, a potem roztarła dłonie, szukając ciepła. Noc była niezwykle chłodna jak na początek lipca.

Domyśliła się, że Marcina tu nie spotka. O tej porze i w tym miejscu nie spotka tutaj żadnej żywej duszy. Zadrżała na tę myśl. Żywa wcale nie oznaczała… Odrzuciła od siebie te skojarzenia. Spojrzała w stronę drzew. To było jak rażenie piorunem; musi tam iść. Ruszyła w tym kierunku.

Na powrót znalazła się w lesie. Ale zaczęła oddalać się od ścieżki, która ją tu przywiodła; wybrała inną drogę, prawie niewidoczną i węższą, z ostrymi zakrętami i drzewami iglastymi wytaczającymi jej bieg. Nie miała pojęcia, dlaczego idzie właśnie tą drogą, to właśnie tutaj, na końcu ścieżki, coś ją zaatakowało tego popołudnia. Ale jakiś wewnętrzny głos, może będący odbiciem jej pragnień, a może jej zgubą, kazał jej podążać prosto przed siebie.

Żeby nie myśleć o przykrych, a tym bardziej przerażających rzeczach, zaczęła wspominać swoich przyjaciół. Myśli te bardziej oświetlały jej drogę niż latarka w komórce. Musi koniecznie zadzwonić do nich rano: głos Julii był lekarstwem na najgłębsze przygnębienie. Myślała też o rodzicach, o tym, jaka niesprawiedliwa była wobec nich przed przyjazdem tutaj i o tym, że zachowała się bardzo niedojrzale. Musi im to jakoś wynagrodzić.

Chwyciła się gałęzi drzewa, kiedy ścieżka zbiegała lekko w dół. Nie chciała się poślizgnąć i zjechać lub po prostu sturlać jak ostatnio. Skrzywiła się na to wspomnienie: nogi i ręce nadal bolały, a ona nie wymyśliła jeszcze dobrego wytłumaczenia.

Przestraszyła się, kiedy wielki czarny kruk odleciał z pobliskiego drzewa i z wrzaskiem poszybował w ciemność nocy. Krople wody spadły na jej głowę pod wpływem ruchu gałęzi. Wystraszona, ale i wściekła przetarła dłonią mokre włosy. Nie znosiła kruków i wron. Jakoś od zawsze za nimi nie przepadała; te ptaki nie kojarzyły jej się z niczym dobrym. A od wydarzeń na cmentarzu starała się omijać je szerokim łukiem. Czasem bała się w nocy zasnąć w obawie, że przyśnią jej się te czarne, wyłupiaste, wściekłe oczy…

Jej serce podwoiło ilość swoich uderzeń na minutę, gdy znalazła się w TYM miejscu. Dokładnie tutaj stała, kiedy Hania z przerażeniem kazała jej uciekać…

Zaintrygowanie wygrało ze strachem Pauliny. Obeszła dokładnie ten fragment ścieżki i poświeciła latarką w stronę iglaków; udało jej się dostrzec fragment muru tuż za nimi. Dosłownie umierała z ciekawości na myśl, co takiego musiało się tu kiedyś wydarzyć, że postawiono ten mur.

Podeszła bliżej; ostre gałęzie świerków dotykały jej brzucha, rąk i klatki piersiowej. Jednak bluza z polaru chroniła ją przed zranieniem. Chyba nie zniosłaby więcej zadrapań.

Nagle w głowie zakiełkował jej pewien szalony pomysł, który chwilę później wypuścił korzenie. Wyłączyła latarkę i schowała telefon do kieszeni dżinsów. Zrobiło się naprawdę ciemno. Kaptur na głowie zacisnęła mocno, wiążąc kokardę tuż pod szyją. Musiała wyglądać idiotycznie, ale jeśli to miało ochronić jej twarz przed gałęziami iglaków, to było warto. Rękawy bluzy zaciągnęła mocno na dłonie, chcąc i je ochronić.

Gdyby mama to widziała, zabiłaby mnie, pomyślała Paulina, przypominając sobie, jak wielokrotnie Agnieszka powtarzała jej, by dbać o ubrania.

Chwilę później już przebijała się przez gęste, rozłożyste gałęzie starych świerków stojących rzędem. Kłucie było do zniesienia. Tuż przy murze gałęzie już jej nie dosięgały, uwolniła więc dłonie i twarz. Na powrót zapaliła latarkę.

Mur był naprawdę niesamowicie wysoki; według Pauliny mógł mieć blisko trzy metry. Cegły w nim były stare, porośnięte mchem i mokre od deszczu. Próbowała znaleźć jakąś wyrwę, odchodząc nawet parę metrów w lewą i prawą stronę, ale nic nie odkryła.

A jeśli nawet bym znalazła, pomyślała z przekąsem, — ciekawe, jakim cudem bym się tam wdrapała?

Z jednej strony nawet cieszyła się, że ominęła ją ta możliwość — od dziecka miała lęk wysokości.

Nagle, niespodziewanie, uklękła na ziemi i zasłoniła rękami głowę, jak robią ludzie, gdy coś ma na nich spaść. Ale nic na nią nie spadło. To znowu jakiś wstrętny kruk poderwał się do lotu, robiąc przy tym tyle hałasu, że byłby w stanie obudzić umarłego. Paulina podniosła się i popatrzyła na ptaszysko. Oniemiała. Czy on przypadkiem nie miał w dziobie…? Potrząsnęła energicznie głową i uszczypnęła się, jakby to miało pomóc. Czy on miał w dziobie krzyż? Nie, nie przewidziało jej się! Wstrętne, czarne ptaszysko, które odleciało parę metrów dalej i usiadło na szczycie wygiętego ze starości świerku, dzierżyło w dziobie drewniany, sporej wielkości krzyż. Krzyż, jaki widuje się na cmentarzach, przeważnie przy grobach. Paulinę ogarnął dreszcz: czy ten ptak ukradł to z cmentarza? Czy to był ten ptak…?

Przełknęła ślinę. Popatrzyła na kruka, a on wydawał się patrzeć na nią. Jego małe świdrujące oczka mogły zapowiadać jakieś niebezpieczeństwo albo coś naprawdę okropnego.

Ptak wrzasnął przeraźliwie, nadal patrząc na dziewczynę, kiedy ona na ten dźwięk podskoczyła w miejscu. Po chwili odfrunął. Usiadł na czubku innego drzewa, parę metrów dalej. Paulina ruszyła przed siebie, żeby nie stracić go z oczu. Ta gra chyba musiała się spodobać krukowi, bo gdy była tuż przy nim, znowu wrzasnął i odleciał kilka drzew dalej. Taka zabawa w kotka i myszkę, której nie dowierzała, trwała kilka minut, a ona zdążyła przejść prawie pół kilometra. Dobrze, że szła wzdłuż muru, przynajmniej będzie wiedziała jak wrócić.

Ta dziwna interakcja z ptakiem zaintrygowała ją.

Nie uwierzą, co tu się wyprawia, pomyślała o przyjaciołach.

Już miała iść dalej, gotowa ścigać ptaszysko do utraty tchu, kiedy ku jej zdziwieniu i rozczarowaniu ptak poszybował w nieznaną ciemność, zostawiając ją samą. I wtedy chyba po raz setny tej nocy podskoczyła w miejscu.

Na lewo od niej, tam, gdzie powinien być mur, czyli jeden wielki kawał kamienia, była wyrwa. Paulina podeszła bliżej, a nerwy jej naciągnięte były jak struna. Przyjrzała się; poświeciła również latarką, żeby przekonać się, że nie ma omamów. Ale to nie były żadne przywidzenia, to była prawda. We fragmencie wysokiego muru była dziura; dziura stanowiąca doskonałe przejście na drugą stronę. Paulina obejrzała się we wszystkie strony, jakby szukając odpowiedzi. Kiedy nic się nie wydarzyło, poświeciła latarką, w nadziei, że ujrzy coś, co ją zachwyci. Ale po drugiej stronie było tak ciemno, jak w całym lesie; tam też rosły drzewa i tam też świecił księżyc.

Głowiła się intensywnie, co zrobić. Iść tam, mimo przerażenia, czy zawrócić i spędzić tę noc w bezpiecznym, ciepłym łóżku?

Paulina nie byłaby sobą, gdyby nie rozważała dwóch tych alternatyw równie mocno. Zawsze ciągnęło ją do nieznanego i zawsze lubiła prowokować swój strach; pragnęła się z nim zmierzyć na każdej płaszczyźnie swojego życia.

Czy przypadkiem to wstrętne dziwne ptaszysko nie wskazało jej drogi? Może ten kruk chciał, żeby tam poszła? Kiedy zdała sobie sprawę, jak głupie są jej myśli, zaśmiała się sama z siebie. Och, ty głupia dziewczyno!

Od początku wiedziała, co zrobi, choć jeszcze przez chwilę starała się z tym walczyć. Ale walkę tę przegrała. Zwyciężyła ciekawość i żądza przygód. Wystarczy zrobić kilka kroków do przodu. Zaledwie parę kroków dzieli ją od miejsca, które tak strasznie ją intrygowało od momentu, kiedy o nim usłyszała. A intrygowało dlatego, że było zabronione. Kto zrobił tę dziurę? Może ktoś taki jak ona? Ktoś, kto nie mógł przejść obojętnie obok mistycyzmu tego lasu.

Kilka kroków dalej była już w połowie drogi. Jeszcze parę większych kroków, by ominąć wyrastające w przejściu pokrzywy. Jeszcze jeden mały unik (przed gałęziami świerków) i była po drugiej stronie muru.

Nic się nie wydarzyło. Powietrze, którym oddychała, było takie samo. Świecił ten sam księżyc i gwiazdy. Drzewa rosły równie gęsto. Ale samo poczucie, że jest w miejscu niedozwolonym, od dawna chronionym przed najeźdźcami takimi jak ona, niesamowicie ją ekscytowało. Bardzo dobrze czuła się w tym lesie i trudno było wyjaśnić dlaczego. Potrafiła wyczuć nastrój drzew, potrafiła usłyszeć ptaki i drobne zwierzęta, nawet jeśli nikt inny tego nie słyszał. Całe powietrze było tutaj przesiąknięte wspomnieniami, myślami i uczuciami ludzi, którzy wędrowali tu kiedyś. A ona to czuła. A najważniejsze, że potrafiła zrozumieć.

Brakowało tutaj wydeptanej przez ludzi i zwierzęta ścieżki. Musiała zachować szczególną ostrożność, bo zdawała sobie sprawę, że może wpaść do jakiegoś dołu lub pokaleczyć nogi, tym bardziej że nie znała terenu. Chociaż miała przy sobie telefon komórkowy, była na siebie zła, że nie zabrała prawdziwej latarki. Ale trudno. Skoro już tu jest, warto się trochę rozejrzeć, mimo niedogodności. Tym bardziej, że jutro może nie znaleźć już tego przejścia.

Nie było w tym żadnego sensu ani głębszych przekonań. Ona po prostu chciała tu być. Pod tą zwykłością ciemnego mokrego po deszczu lasu, kryła się pewna niezwykłość, którą Paulina potrafiła zauważyć i poczuć każdą komórką swojego ciała.

Szła ścieżką wyznaczoną przez własne kroki i upajała się ciszą i chłodem nocy. Z zachwytem przyglądała się drzewom i niewyraźnemu księżycowi. Zachwycało ją też niebo. Było takie piękne ze wszystkimi swoimi konstelacjami, że wydawało się uosobieniem nieskończoności.

Nie było tu niczego oprócz drzew. A przynajmniej tak jej się wydawało, kiedy przeszła parę metrów. Nie chciała zabłądzić, więc nie odchodziła daleko; starała się nie stracić muru z pola widzenia.

Dlaczego dorośli bronią przed tą częścią lasu? — zastanawiała się, marszcząc czoło. — Przecież tu nic nie ma.

Kiedy już myślała, że jej nocna ekscytująca wyprawa zakończy się nudnym spacerem przy świetle księżyca, niespodziewanie się przewróciła. Potknęła się o wystający z ziemi korzeń starego drzewa. Zdążyła jeszcze przekląć, nim wylądowała na ziemi. Telefon też upadł, latarka zgasła. Zrobiło się naprawdę ciemno. Wypadek nie był groźny. Myślała o siniakach, na które pewnie już nie ma miejsca na swoim ciele. Odszukała ręką telefon i dźwignęła się na nogi. Wtedy coś uderzyło ją w brzuch. Krzyknęła, płosząc ptaki z koron drzew. Zaraz wyśmiała swoje tchórzostwo, bo zrozumiała, że uderzyła o drzewo. Wymacała ręką. Nie, to nie było drzewo. Natrafiła na coś kamiennego. Zamarła. Serce zabiło jej szybko. Przerażona prędko zapaliła latarkę i musiała podskoczyć. Kompletnie nie panowała nad tym odruchem. Znów była zła na swoje tchórzostwo. To tylko stara niedziałająca fontanna.

Ale skąd fontanna w środku lasu? — zamyśliła się, obchodząc monument. Fontanna wykonana była z białego marmuru, teraz jednak zielonego od mchu i innych roślin. Oczywiście była pusta, choć kiedyś musiał tryskać z niej wspaniały strumień. Na jej szczycie usytuowany był niewielkiej wielkości pomnik Amora. Kamienna strzała na kamiennym łuku skierowana była wprost w nią. Paulina zamrugała. Choć kiedyś musiał to być widok przyjemny dla oka, to teraz stanowiła obraz brzydactwa i nędzy.

SKĄD DO CHOLERY WZIĘŁA SIĘ FONTANNA W ŚRODKU LASU?

I wtedy to zobaczyła. Nie od razu. Chwilę zajęło, zanim jej oczy przyzwyczaiły się do tego widoku. I uwierzyły w to, co widzą.

Bo oto nieopodal, raptem parę metrów dalej, majaczył wielki, przerażający, przyprawiający o palpitację serca dom. Dom nie był wielki. Był ogromny. Dolną kondygnację porosły w całości chwasty; brakowało kawałka dachu. W oknach nie było szyb, a drzwi stanowiły po prostu jedną wielką straszną pustkę w murze.

Każdym centymetrem swojego ciała Paulina wiedziała, że nie jest to bezpieczne ani miłe miejsce. Serce koziołkowało w jej piersi, a każdy włos na jej ciele stał na baczność. A kiedy w taki sposób jej nerwy nabrzmiały emocjami, niewiele widziała i wiedziała.

Odwróciła się na pięcie i pobiegła z powrotem w miejsce, skąd przyszła. Chciało jej się płakać, kiedy już myślała, że nigdy nie odnajdzie przejścia w murze. Gdy po dłuższej chwili, która była dla Pauliny wiecznością, udało jej się wydostać z tej części lasu, była bliska omdlenia.

Biegła. Biegła, ile sił w nogach i ile powietrza w płucach. Nie zważała na to, że jej oddech jest świszczący i walczy o każdy łyk powietrza, a od biegu otwierają się rany na nogach. Chciała się stąd jak najszybciej wydostać.

Wybiegła z lasu. Kiedy poczuła się nareszcie bezpieczna, przystanęła, by złapać tchu. Bolały ją płuca, ociekała potem. Spojrzała na swoją okropnie drżącą dłoń i na telefon, który w niej trzymała. Dochodziła trzecia nad ranem. Miała nadzieję, że rodzice się nie obudzili i nie zauważyli jej zniknięcia, bo miałaby kłopoty. Próbowała się uspokoić, a oddech jej robił się spokojniejszy.

Ruszyła w stronę domu. Nogi jej plątały się o siebie. Spojrzała na łagodnie falującą pod wpływem letniego wiatru taflę jeziora. Oddech powoli wracał do właściwego rytmu.

Kiedy kładła się do łóżka i otulała szczelnie kołdrą, w głowie miała gonitwę myśli. Była bliska odkrycia czegoś fascynującego i okropnego zarazem. Czegoś, o czym nie mogła przestać myśleć.

Była tak zmęczona, że chwilę później już śniła.

Zasnęła brudna, spocona, zakrwawiona. Ale z uśmiechem na ustach. Wiedziała, że jutro, skoro świt, wróci do tego domu.


***


— Paulino, śniadanie. — Agnieszka Marcinkiewicz dotknęła policzka córki. Paulina otworzyła oczy. Zobaczyła nad sobą twarz matki. Uśmiechnęła się do niej.

— Która godzina? — spytała.

— Dochodzi dziesiąta. Nie chciałam cię budzić, bo tak smacznie spałaś. Ale co za dużo to niezdrowo, moja panno. — Pani Marcinkiewicz uśmiechnęła się do córki i z czułością poprawiła jej włosy. Nie mogła uwierzyć, że jej jedyne i ukochane dziecko jest już tak dorosłe. Rozpierała ją duma, bo jej córka wyrosła na piękną i mądrą kobietę.

Jednak coś niepokoiło Agnieszkę Marcinkiewicz. Coś w oczach Pauliny. Ta jej niezwykła przypadłość ją samą przerażała.

— W kuchni masz jajka i kanapki. My z tatą już jedliśmy. Teraz wybieramy się na spacer. Pogoda się popsuła. — Popatrzyła na widok za oknem. — W nocy była burza.

— Szkoda — powiedziała Paulina, choć tak naprawdę dla niej samej była to miła odmiana po ciągłych upałach. I doskonale wiedziała o burzy. Uśmiechnęła się sama do siebie na wspomnienie swojej nocnej wyprawy.

Agnieszka dźwignęła się z łóżka córki i zaczęła rozglądać się po jej pokoju.

— Gdzie masz sukienkę skarbie? Chciałam ją wyprać.

Paulina poczuła, że robi się czerwona jak burak. No pięknie. Delikatnie przesunęła kołdrę bliżej brody, by mama nie zobaczyła jej rąk i nóg.

— Nie trzeba mamo — powiedziała od niechcenia, starając się zapanować nad drżeniem głosu. — Miałam ją tylko raz na sobie. Jest czysta.

— Jesteś pewna? Nie śmierdzi dymem?

— Wszystko z nią w porządku. — Paulina wyszczerzyła zęby.

— Pięknie w niej wyglądałaś. — Agnieszka ucałowała czoło córki i wyszła z pokoju, zostawiając po sobie zapach swoich perfum.

Paulina wyskoczyła z łóżka. Była poruszona i cała nabrzmiała od emocji. Uklękła na podłodze i wyciągnęła spod łóżka swoją sukienkę. Była w tak opłakanym stanie, że zrobiło jej się żal. Nie żałowała jednak sukienki, ale mamy, której tak strasznie zależało, by jej córka była księżniczką. Westchnęła zrezygnowana, a potem schowała sukienkę do plastikowej torby. Torbę zaś położyła na dole szafy, pod swoją pustą walizką. Potem pomyśli, co z nią zrobi.

Trzask drzwi wejściowych obwieścił jej, że rodzice wyszli z domu. By mieć pewność, Paulina wyjrzała przez okno. Rodzice oddalali się w stronę głównej ulicy. Czyli nie szli do lasu. Uff, to dobrze.

Paulinę rozczulił ten widok: Byli małżeństwem z wieloletnim stażem, ale mimo to trzymali się za ręce jak młodzi; uśmiechali się przy tym oboje. Poza tym mieli na sobie identyczne bluzy: szare z emblematem Power Build, firmy jej ojca. Przez moment pomyślała o Marcinie.

Chwilę później zbiegła na dół. Mama się postarała: w kuchni pachniało świeżym pieczywem, tostami z serem i jajecznicą ze szczypiorkiem. Jednak pomimo smakołyków piętrzących się na kuchennym blacie, Paulina nie miała ochoty na jedzenie. Ale wiedziała, że w jej przypadku niezjedzenie śniadania jest równoznaczne z kłopotami. Zapakowała więc kanapki do foliowego worka i włożyła je do plecaka, który zamierzała zabrać ze sobą. Być może później zgłodnieje.

Szybka toaleta, lekki makijaż (być może spotka Marcina) i kartka dla rodziców zostawiona na stole w kuchni.

Wyszła z domu, zamykając drzwi na klucz. W twarz uderzyło ją dość chłodne powietrze. Ubrała się jednak stosownie do pogody: miała na sobie długie dżinsy i tę samą bluzę co w nocy. Na nogach wygodne i praktyczne adidasy.

Była zadowolona z pogody, bo do takich upałów jak wcześniej nie przywykła w mieście. Poza tym ubranie pozwoliło zakryć jej rany na nogach i rękach. Miała szczerą nadzieję, że taka pogoda utrzyma się do czasu, aż nie będzie po nich śladu.

Niebo było pochmurne; szare, nijakie. Słońce skryło się za tymi szarymi chmurami. Wiał chłodny, ale spokojny wiatr. Jezioro tkwiło tak, jak je zostawiła tej nocy; niewzruszone.

Niedaleko niej czteroosobowa rodzina spacerowała brzegiem wody: mały chłopczyk wrzucał do jeziora kamienie, a czarny labrador skakał wokół niego.

Paulina mijając rodzinę, przywitała się z uśmiechem na ustach. Chyba widziała ich wszystkich na wczorajszym ognisku.

Pod jej stopami chlupała woda, którą przesiąknięta była gęsta trawa. W końcu znalazła się na głównej drodze i ruszyła wzdłuż niej. Ludzi było mało: nikt nie przejeżdżał samochodem, podwórka domostw świeciły pustkami.

Parę minut i domów dalej zapukała do domu państwa Zabłockich. Miała chęć obgryzać z nerwów paznokcie, ale nie chciała powracać do głupiego nawyku z dzieciństwa.

Niech Hania się zgodzi, proszę.

Drzwi otworzyła pani Zabłocka. Wyglądała świeżo i kwitnąco, a jej twarz rozjaśniał szczery, kokieteryjny uśmiech.

— Witaj Paulino.

— Dzień dobry. Czy zastałam Hanię?

— Jestem. — Hania najpierw pojawiła się za plecami matki, a potem wyszła do przodu. Pani Zabłocka uśmiechnęła się raz jeszcze i wycofała się w głąb domu.

Hania była młodszą, ale jakże wierną kopią swojej matki. Paulina zastanowiła się przez chwilę, czy i ona jest podobna do swojej.

— Możemy porozmawiać? — Spojrzała uważnie na nową koleżankę. — Albo raczej ja będę mówić. I opowiem ci po drodze.

— Po drodze? Dokąd chcesz iść?

Paulina najpierw popatrzyła w stronę lasu, a potem wbiła uważne spojrzenie w Hanię. Jakby to miało oznaczać: „A jak myślisz?.

Oczy Hani zrobiły się wielkie, a usta otworzyły się niemądrze szeroko.

— Zapomnij. Nie wrócę tam.

— Znalazłam ten dom… — Paulina próbowała wybadać jej nastrój.

— Dom? — Hania zniżyła swój głos do szeptu. Obejrzała się za siebie, najwyraźniej nie chcąc, by ktoś z domowników usłyszał tę rozmowę. Zaraz po tym zamknęła za sobą drzwi. Lepiej nie ryzykować.

— Dom? — powtórzyła z niedowierzaniem, ale i zaciekawieniem w głosie. — Miłęckiej?

Paulina skinęła głową.

— Chcę ci pokazać. Wczoraj nie miałam odwagi wejść do środka.

— Wczoraj? Byłaś tam wczoraj?

— Tak. W nocy.

— W nocy? — głos Hani prawie ugrzązł w gardle. Przełknęła głośno wielką gulę w przełyku, patrząc z przerażeniem na tę szaloną dziewczynę o dwóch różnych tęczówkach. Ale w jej spojrzeniu Paulina zdołała odkryć coś jeszcze. Podziw?

— Tylko wezmę coś ciepłego — odparła po chwili Hania, nieco skołowana.

— Ja mam prowiant. — Paulina wyszczerzyła zęby w szalonym uśmiechu i poklepała dłonią swój plecak.


***


Paulina szła prosto przed siebie, kierując się intuicją. Hania dreptała tuż za nią, próbując co jakiś czas się z nią zrównać, by porozmawiać, ale uniemożliwiała im to wąska ścieżka.

— Powiesz mi wreszcie, dokąd idziemy? — Paulina usłyszała głos Hani za swoimi plecami. Westchnęła. Po co te pytania? Dojdą, to zobaczy.

— Mówiłam już — odkrzyknęła tylko, nawet się nie odwracając. Hania nie dawała jednak za wygraną.

— Tak, do domu. To wiem. Ale powiesz mi, gdzie to konkretnie jest? Znam ten las chyba dość dobrze. Nawet lepiej niż ty. Żadnego domu tutaj nie widziałam. Sądziłam, że dom hrabiny to wymysły Pawła. Nie wierzę, by naprawdę istniał. Chyba że… — urwała. Paulina nie usłyszała kroków za sobą. Zatrzymała się i odwróciła. Hania stała w miejscu. Na jej twarzy malowało się niedowierzanie.

— Nie — powiedziała ochryple i odkaszlnęła. — Nie ma mowy — dodała głośniej. Jej prawa stopa już zawracała; lewa nie mogła się zdecydować. W ułamku sekundy Paulina była już przy niej, trzymając jej rękę. Ten gest zdziwił obie dziewczyny.

— Przestań. — Paulina była spokojna. — Nie bądź tchórzem.

— Ja nie jestem tchórzem. Ja jestem MĄDRA. W przeciwieństwie do ciebie. Być może twoim marzeniem jest zostać gwiazdą reality show „Zabij mnie i zjedz”, ale ja się na to nie piszę. Ale proszę, powodzenia. — Wskazała jej drogę ręką. — Masz na to większą szansę z każdą minutą w tym lesie.

— Dziwne marzenie. — Paulina uśmiechnęła się do niej. — Dzięki, ale nie mam na to ochoty. Nie bardzo widzi mi się perspektywa śmierci i nicości. Ja po prostu chcę zobaczyć ten dom. Na boga, co nam się może tam stać?

— No nie wiem… Zastanówmy się… Może to, co wczoraj?

— Skąd ten sarkazm? Ktoś nas po prostu nastraszył i przyznam, nieźle mu to wyszło. Normalnie mistrz dowcipu. Moje nogi i ręce wciąż się skarżą. I wkrótce dołączy do nich tyłek, jak tylko rodzice się dowiedzą.

— I mimo wszystko chcesz tam pójść?

— Tak. Kocham takie miejsca. Opuszczone, zapomniane ruiny. Kocham te stare budynki z ich architekturą i historią. Chcę zrobić tylko kilka zdjęć, rozejrzeć się. Jeśli jest to niebezpieczne, nie wejdziemy tam. Nic nie tracisz Haniu. A możesz zyskać ciekawe wspomnienia. Nie masz tu zbyt wiele do roboty. I być może znajdziemy coś fajnego. Nie mów, że cię to nie kręci.

— Ja nic nie mówię. Mam to gdzieś.

— Nie bądź taka.

— Dlaczego nie pójdziesz sama?

— Może myślisz, że jestem ze stali. Ale tak naprawdę sama mam niezłego pietra. Razem jest raźniej.

— Czyli jest się czego obawiać?

— Tylko moich rodziców. — Paulina wyszczerzyła zęby w kokieteryjnym uśmiechu. Hania zaczynała pękać.

— Jak znalazłaś to przejście?

— Przez przypadek. Właściwie… — Już chciała powiedzieć Hani o kruku, ale szybko zrozumiała, jakby głupio to zabrzmiało. — Właściwie całkowicie przez przypadek.

— Jesteś szalona — skwitowała Hania. Ale już nie chciała zawracać.

— Dziękuję. — Pełna wdzięczności Paulina puściła jej rękę.


***


— Cholera! — Marcinkiewicz warknęła i tupnęła nogą o ziemię. Przeprosiła Hanię natychmiast za swój niewyparzony język, ale nie poprawiło to jej nastroju. Choć od godziny chodziły wokół muru, nie mogły znaleźć wyrwy. — Cholera, cholera, cholera!

— Może ci się przyśniła? — podsunęła ostrożnie Zabłocka. Nie chciała zostać nazwana cholerą.

— Na pewno nie. Ja tam byłam, to nie był sen. Widziałam fontannę i dom.

Paulina była zdruzgotana i powoli opadała z sił. Ulatywał też z niej cały entuzjazm. Pokładała w tej wyprawie wielkie nadzieje, a tymczasem nie mogła znaleźć głupiego przejścia.

Dziewczyny przysiadły na chwilę na mchu, by odpocząć. Zjadły też zabrane przez Paulinę kanapki. Hania starała się wybadać, a potem zrozumieć nastrój koleżanki. Dlaczego tak jej na tym zależało? Dlaczego przeżywa to tak, jakby nagle zawalił jej się cały świat?

— Wracajmy. — Zabłocka położyła swoją delikatną dłoń na ramieniu Pauliny. — Nic tu po nas.

Drogę powrotną przebyły bez słowa. Paulina była zła na swoją nieuwagę — mogła przecież zapamiętać w jakiś sposób to miejsce, oznaczyć je albo ścieżkę. Wiedziała, że chodzenie wokół muru jest całkowicie pozbawione sensu; mogłyby się zgubić i wtedy wpadłyby w prawdziwe kłopoty. Najgorsze było to, że w środku lasu ich telefony komórkowe miały fatalny zasięg.

Kiedy wyszły z lasu, dzień pojaśniał, bo słońce przegoniło szare chmury. Powietrze wciąż było chłodne, ale dość przyjemne, bo świeże. Słychać było śpiew ptaków, szum drzew i przejeżdżające w oddali samochody. Jezioro było spokojne; jego ciemna woda dziś nie zapraszała do kąpieli.

Po drugiej stronie jeziora mały chłopczyk pod opieką swojej mamy spacerował żwawo wokół brzegu, bacznie przyglądając się iskrzącej się w słońcu wodzie. Parę metrów od nich inne dzieci, na oko dziesięcioletnie, bawiły się swoim zielonym frisby. Jakiś pies przeraźliwie ujadał na ptaki, biegając z głową skierowaną do góry. Prawdziwa sielanka w (wydawałoby się) sielankowym miasteczku. Ale Paulina, zawsze wrażliwa na piękno natury i życia, teraz miała to wszystko w nosie. Hania przyglądała jej się uważnie: była nachmurzona albo i nawet wściekła. Dziwna dziewczyna. W jednej chwili jest pełna szczęścia i podekscytowania, by w następnej zamienić się w rozkapryszoną, złą jak osa dziewuchę.

Zabłocka próbowała zmienić temat.

— Chcesz przyjść do mnie? Mam fajne gry planszowe. Wiem, to trochę staroświeckie i w ogóle — przewróciła oczami — ale uwierz mi, naprawdę świetnie sprawdzają się w takie dni jak te. Albo możemy wybrać się na spacer. Jest wiele rzeczy, które mogę ci jeszcze pokazać. W Starych Wierzbach jest coś więcej niż tylko las. — Uśmiechnęła się blado.

— Twój brat — powiedziała Paulina, patrząc gdzieś w dal.

— Paweł może zagrać z nami, jeśli będzie chciał. I jeśli ty chcesz.

— Nie. — Paulina popatrzyła uważnie na Hanię. — Tam stoi twój brat. — Wskazała palcem za nią.

Hania odwróciła się. Paweł szedł w ich stronę.

— Chyba cię szuka. Będziesz mieć kłopoty? — Marcinkiewicz zagryzła wargę. Bardzo by nie chciała narobić komuś problemu swoją nadgorliwością. A szczególnie komuś tak miłemu, jak Hania Zabłocka.

— Mam nadzieję, że nie. — Hania wzruszyła ramionami.

Paulina usiadła na najniższym stopniu schodów przylegających do ich domku. Nie miała pojęcia czy rodzice są w środku.

Paweł podszedł do swojej siostry i zaczęli rozmawiać. Stali kilka metrów dalej, więc była w stanie usłyszeć pojedyncze słowa. Wywnioskowała jednak to, że mama Hani jest zła na córkę, że wyszła z domu bez śniadania.

Wielka mi rzecz, pomyślała — ja wciąż tak robię. Pani Zabłocka jest przewrażliwiona.

Z dalszej części rozmowy zrozumiała, że Paweł miał za zadanie znaleźć siostrę. Potem nagle Hania ściszyła swój głos i popatrzyła na Paulinę, informując o czymś brata. Paweł, ten dupek, też na nią spojrzał. Nie słyszała, co mu powiedziała, ale mogła się domyślić. A właściwie była pewna. Jak mogła mu powiedzieć?

— Tylko nie to — powiedziała na głos, tłumiąc przekleństwo na końcu tego zdania. Choć powiedziała to bardziej do siebie, ta dwójka już szła w jej stronę.

— Chyba wiem, jak mogę ci pomóc — zwrócił się Paweł do Pauliny. Ale wyskoczył, nawet się nie przywitał. Dźwignęła się na nogi.

— Powiedziałaś mu? — popatrzyła na Hanię z wyrzutem, ale ta zrobiła tylko to, co potrafiła najlepiej: wzruszyła ramionami.

— Dobrze, że mi powiedziała. — Paweł był już tak blisko Pauliny, że czuła zapach jego wody toaletowej. Obrzydliwy typ. — Ja wiem, gdzie jest to przejście.

Nagle wszystko się zmieniło. Wyraz twarzy Pauliny zmienił się błyskawicznie. Znużenie zmieniło się w zaciekawienie, a to z kolei po chwili w nadzieję. Jej oczy musiały mieć wielkość piłek tenisowych.

— Wiesz? — wydukała. Kiwnął głową. Był tak cholernie pewny siebie i zadziorny, że w jakiś niezrozumiały dla niej sposób odrzucał ją. A to, że wiedział jak dotrzeć do przejścia w lesie, sprawiało, że nie znosiła go jeszcze bardziej.

— Byłem tam kilka razy, ale to było dawno — powiedział. — Już tam nie chodzę, żeby nie wnerwiać rodziców. Zresztą tam nic nie ma. — Wzruszył ramionami. — A przynajmniej nic interesującego.

— A ten dom? — spytała, starając się ukryć nadzieję w swoim głosie. Nie była przecież zdesperowana, choć mogło to tak wyglądać.

— Stara rudera. — Paweł machnął ręką.

Jednak bardziej niż rozmową, zainteresowany był nią. Potrafiła to zauważyć, bo znała na długo przed nim takich chłopców. To taki typ, który sądzi, że może wszystko i że jest super. Jak ona nie cierpiała takich ludzi! Miała w nosie czy mu się podoba, czy nie (choć jeszcze kilka lat temu uznałaby to za komplement), chciała, żeby zaprowadził ją do TEGO domu.

— Do kogo należał? Do tej całej hrabiny? — spytała, starając się nie dać mu wytrącić się z równowagi. Był zbyt blisko. Tak blisko, że mogła policzyć piegi na jego nosie. Zapach jego wody toaletowej drażnił jej nozdrza.

— Tak, do hrabiny Miłęckiej. Żyła tu dawno temu i ponoć popełniła wiele zbrodni, ale ile w tym prawdy, tego nie wiem. Historia o niej urosła już do lokalnej legendy.

— Hrabina Mi-łę-cka — powtórzyła Paulina pod nosem, a potem znów zwróciła się do chłopaka. Patrzyła mu w oczy.– Czyli to jej dom? Wiadomo kiedy żyła?

— Prawdopodobnie jakoś pod koniec dziewiętnastego wieku, być może wcześniej. W bibliotece jest parę starych ksiąg na jej temat, jako osoby niezwykle ważnej w historii tego miasta. Kiedy byłem dzieckiem, rodzice zabronili nam je czytać. — Spojrzał na swoją siostrę. — Kiedy dorosłem przestały mnie interesować. — Wzruszył ramionami.

Pomyślała, czym takim zainteresował się gdy dorósł. Pewnie czymś durnym. Cokolwiek to jednak było, na pewno nie mogło być lepsze od historii Starych Wierzb.

— Zabiorę Paulinę do biblioteki, jak tylko ją otworzą. — Hania wyjaśniła bratu.

— Ja znam tylko legendy — powiedział. — Nie wiem, co jest prawdą.

— Opowiesz nam? — Trudno było nie zauważać nadziei w oczach Pauliny. W jej niezwykłych oczach można było czytać jak w otwartej księdze.

— Opowiem ci wszystko, co wiem. I zaprowadzę was do tych starych ruin. Ale co ja z tego będę miał? — Skrzyżował ręce na piersi.

Ale z niego pacan! Flirtował z nią na oczach swojej siostry! Niedobrze jej się robiło.

— Moją dozgonną wdzięczność. — Wymusiła na swojej twarzy uśmiech. Uśmiech tak dziwny, że zabolała ją szczęka. Co innego mogła powiedzieć? Nie chciała czuć, że jest mu coś winna. Niech się już lepiej zamknie i prowadzi!

— W takim razie chodźmy. — Kiwnął głową i wskazał otwartą dłonią wejście do lasu. — Panie przodem.

Paweł od razu zrównał się z Pauliną. Nie przeszkadzało mu, że leśna ścieżka była wąska, a on musiał kroczyć między gęstymi, mokrymi zaroślami. Jego ubiór zupełnie nie pasował do wyprawy po lesie, zauważyła Paulina. Włożył chyba najlepsze dżinsy i najlepszą bluzkę z kołnierzykiem. Rzeczywiście wyglądał modnie, bez żadnej przesady, ale tu, w borze, jego szykowne ubranie na nic się zdało. Może myślał, że szukając swojej siostry i ją spotka? Może celowo się tak ubrał? Nie, to było narcystyczne myślenie. Pomyślała, że przy okazji spyta Hanię o Pawła. Jest ciekawa, czy ma dziewczynę. Chociaż biorąc pod uwagę jego zachowanie w stosunku do niej, szczerze w to wątpiła.

— Całe miasto i cały las należały do hrabiny Miłęckiej — mówił Paweł, kiedy szli ścieżką w głąb lasu. Hania dreptała tuż za nimi, podśpiewując cicho jakąś nieznaną Paulinie piosenkę. Była podobna do brata, a oboje byli z kolei podobni do swojej matki: te same jasne, prawie złote włosy, mały zadarty nosek, pełne usta i wydatne kości policzkowe. W dodatku Paweł był bardzo wysoki, wyższy od niej jakieś dwadzieścia centymetrów.

— Jej mąż, hrabia Edward Miłęcki był synem członków Rady, która założyła Stare Wierzby. Miasto nosiło wtedy nazwę Altenweide i było po części niemieckie, jako że połowa członków Rady była Niemcami. Kiedyś czytałem, że jakoś w połowie dziewiętnastego wieku, w trakcie zaboru, dokładnie nie pamiętam, grupa zamożnych, wysoko postawionych ludzi, zmęczona wojną, hałasem i zgiełkiem miast postanowiła założyć własną oazę, miejsce, gdzie mogliby żyć w ciszy i spokoju wraz ze swoimi rodzicami. Coś jak w filmie Osada. Widziałaś?

Skinęła głową, zasłuchana do głębi w jego opowieść.

— Także kilkunastu członków Rady i ich liczne rodziny przeniosły się tutaj. Zbudowali domy, utworzyli administrację. Był tu szpital, szkoła… Dzisiaj został nam jedynie kościół, biblioteka i stary ratusz. Najbliższa szkoła znajduje się dziesięć kilometrów dalej, w sąsiednim mieście. Do szpitala jest jeszcze dalej. Dziś wszystko upadło, ale za ich czasów był to okres świetności miasta. Ludzie pragnęli tu przyjeżdżać i mieszkać. Ale mogła to tylko zaledwie garstka, bo pod koniec dziewiętnastego wieku ziemia tutaj była niezwykle droga. Dziś to co innego. — Paweł wskazał za siebie. — Stare Wierzby zamieniły się w wakacyjny raj, gdzie każdy może postawić sobie domek letniskowy, a nie każdy wie, jak tu kiedyś było. Ignoranci — prychnął.

— Zgadza się — powiedziała Paulina. — Z tym miejscem wiąże się coś niezwykłego. — Rozejrzała się. Paweł pojaśniał. Wyraźnie jej zaimponował, a to mu się cholernie podobało. — Potrafię to wyczuć.

— Ja też. — Uśmiechnął się.

— A ja mam tylko to dziwne uczucie kogoś lub czegoś wiszącego mi na plecach. Znowu — powiedziała Hania.

Paulina i Paweł spojrzeli na nią. Paulinie zrobiło się głupio, bo prawie zapomniała, że dziewczyna idzie z nimi.

— Nie marudź — skarcił ją brat. — Jesteśmy niedaleko.

Serce Pauliny zabiło mocniej. Wyrwała się ze swoich wyobrażeń i powróciła do rzeczywistości. Właśnie zbaczali z głównej ścieżki i schodzili na jeszcze węższą, kierującą ich ostro w prawo. Wcześniej jej nie zauważyła. To tędy musiała wędrować dzisiejszej nocy. Po prostu po ciemku nie wiedziała, gdzie idzie. Czyli odnalazła przejście przez czysty przypadek? Albo przez ptaka czarnego jak węgiel? Nie, to niemożliwe. Ptaki nie są aż tak mądre.

— Róża Miłęcka nie mieszkała tu od początku. — Paweł ciągnął swoją opowieść, idąc tym razem sam z przodu.

Ścieżka była naprawdę wąska; mogły utworzyć ją drobne zwierzęta.

— Kiedy rodzice Edwarda Miłęckiego zakładali to miasto ze swoimi przyjaciółmi, Edward był młodym kawalerem. Prawdopodobnie był w naszym wieku. — Wskazał na całą trójkę. — Róża przyjechała tu w odwiedziny do swoich bliskich. Pochodziła z dobrego domu, ale nie miała tytułu. Miała wtedy szesnaście lat.

— Zakochali się w sobie?

— Bardzo szybko. W niedługim czasie po jej przyjeździe odbył się ślub. Edward kazał wybudować dla swojej ukochanej żony piękny dom, dom, jakiego nikt nie miał, najwspanialszy, największy, najbardziej okazały. To tam idziemy.

Paulina poczuła, że czerwienieje od emocji. To było takie niezwykłe!

— Czy mieli dzieci?

— Prawdopodobnie nie. Edward Miłęcki zmarł dość młodo, kilka lat po ślubie. Nie dowiedziałem się, co było przyczyną śmierci, nigdzie nie mogłem znaleźć informacji na ten temat. Ale biorąc pod uwagę czasy, mogła to być jakaś nieznana współczesnym choroba, łatwo uleczalna dzisiaj.

— Czemu „prawdopodobnie”? — To była Hania.

— O co pytasz? — Paweł zatrzymał się, bo zaintrygowało go pytanie siostry.

— Powiedziałeś, że prawdopodobnie nie mieli dzieci. Kiedy mi opowiadałeś tę historię, powiedziałeś to samo. Co to znaczy?

— Jak już mówiłem, nawet nie wiem, czy połowa z tych rzeczy to prawda. Czytałem to dawno temu i nie była to nawet książka wydana, a jedynie wspomnienia jakiejś służącej Miłęckich. W dodatku po niemiecku. Jednak w jakiejś części tej opowieści słyszałem o tym, że hrabina miała jednak dziecko. Nie wiem ile w tym prawdy. Ale to trochę dziwna sprawa, bo wzmianki o dziecku pojawiają się na długo po śmierci Edwarda Miłęckiego, kiedy hrabina była już w kwiecie wieku. Nie ma nic o innym mężczyźnie. Jest to trochę nielogiczne i niezrozumiałe. Niby pojawia się dziecko, ale na krótko. Potem nikt już o nim nie słyszał, a do swojej śmierci hrabina mieszkała, nie licząc służby, sama. Stąd to pewnie plotka.

— Bardzo dużo wiesz na ten temat, nawet mówiąc, że niezbyt cię to interesuje — stwierdziła Paulina, chwytając za gałąź, bo schodzili ostro w dół. Chłopak wzruszył ramionami.

— Kiedyś mnie to interesowało, tak jak teraz ciebie — rzekł. — Ale po latach słuchania wciąż o tym samym, w końcu to się nudzi, rozumiesz?

Skinęła głową na tak. Nie skomentowała tego, choć miała na ten temat zupełnie inne zdanie. Zamiast tego zapytała:

— Czyli przed przybyciem członków Rady było to miejsce niezamieszkałe… — Szukała odpowiedniego słowa. — Dziewicze?

— Nie do końca. Jedna z legend i to z tych spisanych, głosi, że zanim przybyli tu osadnicy, samotnie w lesie mieszkała czarownica.

— Czarownica? — Oczy Pauliny zrobiły się większe niż normalnie. No nieźle. — Prawdziwa czarownica?

— Jeśli pytasz, czy potrafiła wszystkie te czary-mary i hokus-pokus, to nie odpowiem ci na to pytanie, bo nie wiem. Wiem, że zajmowała się tworzeniem lekarstw i eliksirów. Ale czy były magiczne? Tego nikt nie wie.

— Nie było konfliktów między nią, a nowo przybyłymi?

— Był pakt: jedno nie wchodzi w drogę drugiemu. Wiedźma mieszkała samotnie w środku lasu, nie dając o sobie znać, póki nikt nie zakłócał jej spokoju. Konflikt wybuchł, kiedy hrabia Miłęcki zbudował wspomniany dom w środku lasu, który był do tej pory terenem wiedźmy. Jako że było to miejsce dziewicze, czarownica nie miała do niego żadnych praw. Była dziką lokatorką. Natomiast członkowie Rady mieli prawo nadawania ziem. W niedługim czasie cały las stał się własnością Miłęckich, a wkrótce potem zmarł Edward.

— A czarownica?

— Poszła na układ z Różą. Hrabina pozwoliła jej tam mieszkać w zamian za jej usługi. Wiedźma warzyła na jej polecenie lekarstwa, które ponoć pomagały jej opóźnić starzenie i wzmacniały jej ciało. Trwało to kilka lat, może nawet kilkanaście. Ale jak każdy zły układ i ten zaczął się w końcu psuć.

— Co się stało?

— Wredna hrabina miała dość wiedźmy — wtrąciła Hania, wprawiając w osłupienie brata, bo ośmieliła się mu przerwać. — Lekarstwa przestały działać, ludzie zaczęli ją nienawidzić za konszachty z czarownicą, więc nie miała wyjścia. Skazała ją na stos. Wiedźma spłonęła. Koniec historii.

— O co ci chodzi? — Paweł zmrużył oczy.

— O nic. — Hania wzruszyła ramionami i wskazała palcem gdzieś za nimi. — Jesteśmy na miejscu.


***


— Czy nie uważacie, że ten mur powstał w jakiś konkretnym celu? — spytała Hania, kiedy pozostała dwójka była już po drugiej stronie, za ogrodzeniem. Paulina zamarła w miejscu. Spojrzała pytająco na Pawła. Też bardzo chciała znać odpowiedź na to pytanie. Hania wspominała jej o jakiejś potwornej zbrodni, ataku, ale nic konkretnego nie wiedziała. Za to Paweł sprawiał wrażenie, jakby wiedział o wszystkich okropnościach tego świata.

Chłopak wzruszył ramionami. Popatrzył uważnie na obie dziewczyny.

— Kilkanaście lat temu, kiedy żadnego z nas nie było jeszcze na świecie, w lesie znaleziono martwą dziewczynę.

Hania jęknęła, nie lubiła o tym słuchać. Paulina starała się ukryć poruszenie. Paweł zrobił krótką pauzę, uważnie obserwując jej reakcję.

— Jak byliśmy dziećmi, w te wakacje, gdy przyjechaliśmy tu po raz pierwszy, znalazłem na strychu starą gazetę. Był w niej artykuł o tej dziewczynie. Kiedy rodzice przyłapali mnie na czytaniu tego, nieźle mi się oberwało. Zabrali gazetę i kazali nigdy nikomu o tym nie wspominać. Ale ja od razu pobiegłem do…

— Do mnie — Hania dokończyła za niego. — Dlatego to pamiętam. Niezupełnie oczywiście, miałam tylko sześć lat, ale wiem, że była to potworna zbrodnia.

— Została zamordowana? — spytała Paulina, choć był to raczej fakt już stwierdzony.

— Zaszlachtowana, pozbawiona krwi, porąbana … — Paweł niczego nie łagodził.

— Mój Boże. — Marcinkiewicz zakryła usta dłońmi. Współczuła tej dziewczynie; czuła jej ból i czuła jej bolesną, upokarzającą śmierć. Zapomniana zbrodnia o zapomnianej dziewczynie. Czy od teraz z tym będzie jej się kojarzył ten las? — Obejrzała się wokół.

— Wiadomo, kto to zrobił?

— Nie. Wszyscy, łącznie z ludźmi prowadzącymi śledztwo w tej sprawie, zgodnie uznali, że był to atak dzikiego zwierzęcia.

— Co za zwierzę zabija w ten sposób? — Paulina pokręciła z niedowierzaniem głową.

— Mnie nie pytaj. — Paweł pozostał niewzruszony. — Od początku w to nie wierzyłem. Ktoś zatuszował jakąś grubszą sprawę.

— Tak myślisz? — spytała Paulina, ale, prawdę mówiąc, nie wiedziała, czemu to zrobiła. Równie dobrze sama mogła odpowiedzieć sobie na to pytanie. Paweł ją zignorował. Dodał jedynie:

— I tu pojawia się odpowiedź na nasze pytanie. — Spojrzał najpierw na swoją siostrę, a potem na Paulinę. — Właśnie DLATEGO postawiono ten mur. Zlecenie wykonała jakaś firma z Olsztyna. Mieszkańcy Starych Wierzb chcieli mieć pewność, że żadne z ich dzieci nigdy tam nie pójdzie. Bo właśnie tam, tuż obok domu hrabiny Miłęckiej znaleziono tę dziewczynę.

— To jest naprawdę potworne. Wracajmy. — Hania zrobiła krok w tył. Widać było, że jest poruszona i przestraszona.

— Jesteśmy już tak blisko… — Paulina spojrzała na nią z błaganiem w oczach. Owszem, historia biednej martwej dziewczyny była przerażająca i przykra, ale ona chciała zrobić tylko parę zdjęć w starym, zapomnianym, opuszczonym domu. Co się mogło tam im stać? Jest środek dnia, ich jest trójka. Biedna martwa dziewczyna była sama. Prawdopodobnie.

— Co nam się może stać? — Paweł jakby czytał w jej myślach, a zwracał się do Hani.

— Bo ja wiem? — Ton Hani był ironiczny. — Tylko trafimy jutro na pierwsze strony gazet jako kolejne ofiary seryjnego mordercy.

— Nie ma żadnego seryjnego mordercy! — głos Pawła był ostrzejszy, ale więcej było w nim zrezygnowania. — Hanka, to było LATA temu. Od tego czasu nic się tu ciekawego nie działo. Nuda. Cisza. Spokój. Zero skandali. Nikt nie umarł. Jeśli szukasz najbezpieczniejszego miejsca na świecie, to są to Stare Wierzby. A ta dziewczyna? Morderstwa, zakładając, że było to morderstwo, zdarzają się wszędzie. Nawet we Wrocławiu. Czy od dzisiaj nie będziesz chodziła po wrocławskich ulicach, bo zabili tam kogoś?

— Nie. To niemądre. — Hania przyznała mu rację. Może zrozumiała, że przesadza?

Chwilę później przeszła przez przejście i dołączyła do nich po drugiej stronie.

— Mur powstał w konkretnym celu — ciągnął Paweł. — Ale to przejście również. Było tu na długo, zanim je odkryłem. Z pewnością nie jesteśmy tu pierwsi, ale też nie ostatni.

Ruszyli przed siebie. Paweł prowadził, Hania szła na końcu. Dzień był wciąż mocno nijaki, ale to akurat Paulinie nie przeszkadzało. Choć słońce było niewyraźne i dawało mało ciepła, ona potrafiła cieszyć się tym, że choć w małym stopniu dało dziś o sobie znać. Nawet jeśli słońca by nie było, ona cieszyłaby się z innych rzeczy. Właśnie to, że potrafiła znaleźć plusy, kiedy wszyscy widzieli wokół minusy, było chyba jej największą zaletą. Poza tym humor jej dopisywał, a wszystko dzięki tej wycieczce.

Wiatr delikatnie tańczył pośród gałęzi drzew, gdy mijali marmurową fontannę. Paulinie od razu wydała się mniejsza niż w nocy. Ciemność zawsze wszystko wyolbrzymia. Mimo to zrobiła kilka zdjęć swoją cyfrówką. Wiedziała, że po powrocie pokaże je przyjaciołom. Jeszcze zbliżenia na Amorka, a potem kilka zdjęć Hani i Pawła i ruszyli dalej.

W niedługim czasie dotarli na miejsce. Cała trójka stanęła obok siebie, naprzeciw majestatycznego domu.

Paulina wzięła kilka głębokich oddechów. Poczuła falę gorąca, która zaczęła palić ją od środka. Żyły na czole zaczęły pulsować, jakby chciały wyrwać się spod skóry, a w gardle zrobiło się sucho, jak na pustyni. Zrobiła kilka zdjęć z tej perspektywy. Będą niezwykłe.

Paweł, bez słowa, szedł już w stronę domu. Hania, najprawdopodobniej w panice, chwyciła jej rękę i próbowała zatrzymać przy sobie. Paulina uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco i też zaczęła iść, ale nie puszczając jej dłoni. Czuła uderzenia serca, wywołane podnieceniem dwojakiego rodzaju. Z kolei Hania zaciskała wolną pięść tak mocno, że słychać było chrzęst kości. Co jakiś czas wybuchała również nerwowym śmiechem.

Ich droga przypominała slalom, jako że musieli omijać zarośla i pokrzywy rosnące tu od lat. Paulina znów pomyślała szybko, że strój Pawła kompletnie nie pasuje do charakteru wyprawy. Ale była zbyt podniecona, by przejmować się takimi drobiazgami. Jeśli w pobliżu wylądowałoby UFO, z pewnością nie zauważyłaby tego.

Chwilę później Paweł zniknął w środku. Hania próbowała jeszcze coś powiedzieć, spoglądając na Paulinę, ale głos ugrzązł jej w gardle. Zacisnęła mocno usta, lecz puściła jej dłoń. Po kamiennych stopniach, porośniętych mchem, zaczęła wchodzić za brunetką.

W środku od razu uderzył ich zapach stęchlizny. Przed nimi tonął w mroku wielki, tajemniczy dom. Na dole było kilka pustych pomieszczeń. Jako że brakowało szyb w oknach, niewyraźne promienie słońca wpadały do środka, przez co niektóre z nich znajdowały się w półmroku, niektóre były mocno oświetlone, a w niektórych było naprawdę ciemno. W drewnianej podłodze brakowało kilku desek, więc trzeba było uważać, by nie wpaść w dziurę. Gdzie by się wylądowało? Któż to wie.

Największy, jasno oświetlony pokój, musiał być salonem, lub pokojem gościnnym. Pozostał w nim jedynie popękany, kamienny kominek. Kominek z zamierzchłej przeszłości. Paulina spostrzegła, że kilka ptaków utkało sobie gniazda w wylocie komina i w dawnym palenisku.

Przemierzali pomieszczenia na parterze z największą ostrożnością. Nie mieli na razie odwagi normalnie rozmawiać, więc zwracali się do siebie tylko szeptem. Paulina robiła zdjęcie za zdjęciem. Dom przypominał jej opuszczony szpital psychiatryczny, jaki widuje się w horrorach — było tu pełno szkieletów łóżek i pełno połamanych, nienadających się do niczego mebli. Na przestrzeni kilku dziesięcioleci nieproszeni goście musieli rozkraść cały majątek tego domostwa.

Drewniana podłoga przykryta była dywanem grubego kurzu; pajęczyny zwisały im na głowy. Wszędzie były też stare odchody zwierząt, które musiały tu pomieszkiwać.

Podłoga trzeszczała, a na górze coś skrzypiało. Dziura w dachu oświetlała pomieszczenie, które musiało być kuchnią — znajdował się tam stary kamienny piec i kilka dziurawych glinianych garnków.

Powietrze było zatęchłe i naprawdę ciężko się oddychało przez zmieszanie tych wszystkich nieprzyjemnych zapachów.

Podekscytowana po koniuszki palców Paulina była jednocześnie przepełniona głębokim smutkiem. W tym tajemniczym mrocznym domu było coś smutnego. Zgromadziły się tu wspomnienia minionych czasów; zachowane w przypadkowych przedmiotach, które kiedyś używano, może kochano, posługiwano przez minione pokolenia. Taki dom wraz ze swoją zawartością trwał dziś w zapomnieniu.

Jednak znacznie gorsze od smutku było uczucie lęku i jakiegoś nieznanego zagrożenia, jakie na ogół ogarnia człowieka w takich miejscach. Zewsząd czai się coś nieznanego, tajemniczego… Nie jest to szczególnie miłe uczucie.

Wkrótce weszli na piętro, uważając na starych, skrzypiących schodach, które mogły zawalić się pod ich ciężarem. Szli ostrożnie, powoli, gęsiego; uważnie badając wszelkie sygnały dochodzące z domu. Nie rozdzielali się; żadne z nich nie miało ochoty w pojedynkę podróżować po tym strasznym zamczysku.

Paulinę podniecała myśl, że któryś z odwiedzanych przez nią pokoi mógł należeć do hrabiny Miłęckiej — może ten ze starą pustą komodą?

Znów błyskał flesz aparatu. Szkoda tylko, że nie znaleźli nic, co mogliby zabrać ze sobą, choćby na pamiątkę. Na przestrzeni lat wszystko zostało dokładnie splądrowane.

Ku swojemu zdziwieniu, w jednym z mniejszych pokoi odkryli stos starych butelek po tanim winie i inne śmieci. Wyglądało na to, że ludzie przychodzili tu w zróżnicowanych celach.

Nie licząc ich kroków i szeptów, a także odgłosu robionych zdjęć, stary budynek tonął w ciszy. Nawet z zewnątrz nie dochodziły ich dźwięki. Żadnego śpiewu ptaków, żadnego szumu drzew. Jakby wszystko wokół umarło.

Hania ku uciesze Pauliny rozluźniła się nieco, a przerażenie na jej twarzy powoli ustępowało zaciekawieniu.

Drugie piętro nie zachęcało do odwiedzin, schody, w których brakowało kilku stopni, nie sprawiały wrażenia solidnych.

— Tam nigdy nie wchodziłem — powiedział Paweł. — Kiedy byłem tu kilka lat temu, jakoś nie kwapiłem się, żeby tam zajrzeć.

— Wydaje mi się, że widzieliśmy wystarczająco — rzekła Hania. — Wracajmy.

— Nie chcecie zobaczyć, co jest na górze? — Zdziwił się.

— Bardzo chcemy — odpowiedziała Paulina, robiąc zdjęcie schodom i Pawłowi. Hania się nie odezwała. Przecież od początku jej nie słuchają.

— Pójdę pierwszy i się rozejrzę. Jeśli będzie bezpiecznie, zawołam was, dobrze?

Skinęły głowami. Paulinę zdziwiła jego odwaga i poświęcenie, że nawet trochę zaczęła go lubić. Niech sobie jednak nie myśli za wiele.

Przyglądały się jak chłopak z włosami postawionymi na żel i w drogich dżinsach wspina się ostrożnie po drewnianych, dziurawych schodach. Paweł trzymał się kurczowo drewnianej balustrady i przeskakiwał dziurawe stopnie. Paulina była zdziwiona tym faktem, ale zaimponował jej. Chwilę później zniknął im z pola widzenia. Zapadła cisza. Dziewczyny stały w milczeniu, czekając na informacje z góry. Obie oddychały głośno, oczekując w napięciu. Z tym że oddech Pauliny był spokojny i miarowy; choć pełen ekscytacji, kiedy Hani przyspieszony i urywany.

Na dworze zerwał się porywisty wiatr, Paulina podeszła do okna i zauważyła, że niebo zrobiło się ciemne.

— Zbiera się na burzę — poinformowała Hanię, która już stała za jej plecami obserwując pogodę. Wiatr brzmiał trochę jak zawodząca, pełna skargi żałobna pieśń.

— Paweł, pospiesz się! — Hania zawołała do brata, który nadal nie wracał. — Zaraz będzie padać!

W tej chwili chłopak na powrót pojawił się na szczycie schodów.

— Tu jest coś niesamowitego — powiedział z przejęciem. Jego oczy błyszczały. Paulina wchodziła już na schody.

— Nie. — Paweł powstrzymał ją, pokazując otwartą dłoń. — Nie ryzykujmy. Te schody są w opłakanym stanie. Mogą nie wytrzymać. — Wskazał na stopnie.

„Co ty mówisz?” — w Paulinie aż gotowała się krew — „Skoro ty tam wszedłeś, to i ja mogę!”. W tej samej chwili Hania przytrzymała jej rękę i zrezygnowała. Westchnęła tylko ciężko. Nie była zadowolona.

— Rzuć mi aparat — poprosił.

Paulina już o nic nie pytała. Schowała cyfrówkę do skórzanego futerału i rzuciła ją w stronę chłopaka. Paweł złapał aparat bez żadnego problemu. Normalnie król refleksu.

— To naprawdę nie — sa — mo — wi — te — wydukał i już go nie było.

„Co jest takie niesamowite?” — Marcinkiewicz powstrzymała się przed krzykiem. Zamiast tego nerwowo przestępowała z nogi na nogę.

Usłyszały, że Paweł zrobił kilka zdjęć. Ale CZEMU? Długo to nie trwało, a kilka minut później już do nich schodził. Widząc jego zadowoloną minę, Paulina miała ochotę go udusić. Udusić za to, że widział lub odkrył coś przed nią. Udusić za to, że miał czelność zabronić jej tam wejść. Udusić za to, że pożyczył od niej aparat.

Nie od razu zrozumieli, co się dzieje. Chyba żadne z nich. W jednej chwili Paulina widziała Pawła schodzącego po schodach (którego chciała udusić), a w drugiej już rzucała się, by go ratować. Aparat wypadł mu z rąk i z donośnym łoskotem spadł na sam dół schodów. Nie dbała o aparat. Już była przy Pawle i trzymała go za ręce; Hania obejmowała go w pasie, gdy tymczasem jego nogi wisiały pod schodami. Dziura, w którą wpadł, robiła się coraz większa; deski spadały na dół, robiąc okropny hałas.

Chłopak starał się podciągnąć się na rękach, wierzgając uwięzionymi pod stopniami nogami. Dziewczyny próbowały wyciągnąć go z pułapki. Nikt nic nie mówił, nikt nie krzyczał; wszystko działo się jak w przyspieszonym tempie. Pot lał się z czoła Pauliny, ale włożyła w to całą swoją siłę. Kilka stopni tuż nad nimi zapadło się; balustrada również chwiała się niebezpiecznie.

Wiedzieli, że jeśli zaraz się stąd nie wydostaną, spadną razem z tymi schodami. Hania miała łzy w oczach, ale na twarzy Pawła malowało się coś innego niż przerażenie. Była to przejmująca chęć życia i walka o przetrwanie. Paulina wiedziała, że zrobi wszystko, co w jej mocy, by go uratować.

Schody chybotały się niebezpiecznie i traciły coraz więcej stopni. Widać było klatkę schodową pod nimi. Była to tak duża odległość, że nie przeżyliby tego upadku. A jeśli nawet by przeżyli, spadające na ich głowy deski dopełniłyby dzieła.

Paulina stanęła tuż za Pawłem, próbując złapać równowagę na tych ruchomych schodach, chwyciła jego ręce tuż pod łokciami i pociągnęła z całej siły do góry. Hania, klęcząc tuż przy bracie, robiła to samo obejmując go w pasie.

Pomogło. W następnym momencie widać już było jego nogi i stopy; na jednej brakowało buta; ale było to nieistotne. Najważniejsze, że go wydostali. Hania skoczyła na dolne półpiętro z głośnym łoskotem i zwinęła się w kulkę. Była bezpieczna. Paulina, która stała najbliżej rozpadającej się balustrady chwyciła mocno i zdecydowanie dłoń Pawła i bez słowa sprowadziła ich tą stroną schodów. Znaleźli się tuż przy Hani.

— Wszystko w porządku? — Paweł dotknął pleców siostry. Dziewczyna kiwnęła głową i podniosła się na nogi. Jej oddech był świszczący, a oczy zapuchnięte od łez.

— Szybko! Wynośmy się! — Paulina zachowała zimną krew. Wiedziała, że jeśli szybko nie zejdą na dół, klatka schodowa się zawali, odcinając im jedyną drogę wyjścia z tego domu.

Zaczęli zbiegać po schodach, niczym slalomem, próbując uniknąć desek spadających z góry.

Pierwsze piętro. Jeszcze chwila i będą bezpieczni. Nogi im się plątały; Hania przewróciła się na półpiętrze, Paulina pomogła jej się szybko podnieść. Paweł był tuż za nimi.

Parter. Schody zawaliły się. Paweł odepchnął dziewczyny, jak najdalej się dało i obie objął ramieniem, które miało być swego rodzaju ochroną. Cała trójka schyliła głowy przed nagłym atakiem spadających desek. Huk był tak potężny, że można było ogłuchnąć, a deski mogły ich zranić nawet z tej odległości. Na szczęście nie dosięgły ich. Zaraz hałas się skończył, a kurz, który podniósł się prawie do sufitu i wypełnił cały pokój, a drażnił ich płuca, powoli opadał. Hania zaczęła kaszleć. Paweł puścił dziewczyny.

— Wszystko w porządku? — zapytał, oddychając z trudem. Skinęły głową w tym samym momencie.

Spojrzeli na pobojowisko; po klatce schodowej nie było ani śladu, deski i kurz wypełniły pomieszczenia na dole.

— Niewiele brakowało — jęknęła Hania.

— Cholera. — Paweł tupnął nogą o podłogę. — To były świetne buty.

I mimo całego zajścia oraz okoliczności, cała trójka wybuchnęła śmiechem.


***


Odpoczęli dopiero przy starej, pustej fontannie. Paweł w jednym bucie usiadł na starym kamieniu nieopodal. Hania przykucnęła tuż obok niego i przymknęła oczy. Jej włosy sterczały we wszystkie strony.

— To — by — ło — nie — sa — mo — wi — te — pierwsza odezwała się Paulina, opierając się plecami o ścianę fontanny.

— Niesamowite? — Hania prychnęła, a na jej twarz wypłynęło niedowierzanie. — Omal nie zginęliśmy.

— Ale cóż to za przygoda! — Paulina pojaśniała. Wiedziała, że choć mogli zginąć, będzie o czym napisać w dzienniku i opowiadać przyjaciołom.

— Jesteś szurnięta. — Paweł się zaśmiał, a potem sięgnął do kieszeni swojej bluzy. — Masz. To chyba twoje. — Rzucił w jej stronę popękany, zniszczony pod wpływem upadku ze schodów aparat.

— Jestem w szoku — powiedziała Paulina, oglądając cyfrówkę z każdej strony.

— Przepraszam — powiedział skruszony. — Odkupię ci.

— Nie trzeba. To tylko stary aparat. — Wzruszyła ramionami, obracając sprzęt w rękach. — Jestem w szoku, że go uratowałeś.

— Jeśli tak to można nazwać — skwitował.

— Dzięki — dodała. I było to szczere. — Myślę, że karta przetrwała.

— Pewnie tak. — Paweł podniósł się na nogi.

— Powiesz nam, po co był ci potrzebny? Co za zdjęcia robiłeś tam, na górze? — Hania zwróciła się do brata. Ona także podniosła się na nogi, otrzepując ubranie z kurzu. Kiedy zorientowała się, w jakim stanie są jej włosy, zaczęła przygładzać je dłońmi.

— Powiem wam po drodze. — Spojrzał na niebo. — Zaraz będzie padać.

Ruszyły za nim, bez słowa sprzeciwu pozwalając prowadzić się tak dobrze znaną mu ścieżką. Dość komiczna była dla Pauliny jego stopa w brudnej skarpecie, ale nic nie powiedziała. Być może kiedyś będą z tego żartować.

— Dawno temu, wraz z opowieściami o hrabinie Miłęckiej usłyszałem legendę o obrazie.

— Obrazie — Paulina powtórzyła do siebie, próbując wybadać znaczenie tych słów.

Przeszli przez przejście w murze i wkrótce zaczęli piąć się wąską ścieżką pod górę.

— Portret Róży Miłęckiej — wyjaśnił, starając się mówić na tyle głośno, by obie usłyszały i by jednocześnie nie zwalniać kroku. — Róża Miłęcka, przeczuwając swoją śmierć, zleciła malarzowi wykonanie swojego portretu, który miał ukazywać ją jako najznakomitszą szlachciankę i tak dalej. Miał obrazować jej bogactwo i władzę, żeby ludzie o niej pamiętali, długo po tym, jak odejdzie. Była dość egocentryczna. — podsumował.

— Znam kogoś takiego. — Hania skierowała brodę w plecy brata, a potem puściła Paulinie oko. Dziewczyny uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo. Paweł jednak zdawał się tego nie zauważyć.

— Czyli ten obraz jest tam na górze? — podsunęła Paulina. — Wisi tam?

Paweł odpowiedział skinieniem głowy. Wskazał jej na popsuty aparat w jej rękach. — Na karcie masz kilka niezłych ujęć.

— Nie rozumiem. — Paulina się zawahała. — Jakim cudem przetrwał? Wszystko zostało rozkradzione, nieprawdaż?

— Mnie też to zastanowiło. A nawet zaciekawiło. Próbowałem go ściągnąć, chociaż jest ogromny. Niestety, bezskutecznie. Wygląda na to, że jakimś sposobem jest przytwierdzony na stałe do ściany.

— To wiele wyjaśnia. — Paulina pokiwała głową ze zrozumieniem. — Czyli obraz był legendą? Jak to możliwe, skoro istnieje? Szukano go? Stanowi wartość historyczną lub coś podobnego?

— Nie samo istnienie obrazu jest legendą, chociaż, szczerze mówiąc, do dziś sam nie wierzyłem, że on tam jest. Byłem w niezłym szoku. Kiedyś jako dzieci opowiadaliśmy sobie takie historyjki z nim związane. Nie wiem, kto je zaczął, ani kiedy się zaczęło i skąd się wzięło.

— Czego dotyczyły te historie? — spytała Paulina.

Wychodzili właśnie na tak dobrze znaną jej polanę. Niebo szybko ciemniało, a zimny wiatr był coraz bardziej nieprzyjemny.

— Pamiętam je — Hania odezwała się cicho. — Ale nigdy nie chciałam ich słuchać. Były straszne. Ale ja byłam tylko dzieckiem. — Wzruszyła ramionami.

— Ale legendy zawsze dotyczyły tego samego — kontynuował chłopak, gdy zbliżali się do wyjścia z lasu. — Mianowicie tego, że w obrazie mieszka duch hrabiny, która podobno nie może zaznać spokoju po śmierci i od czasu do czasu schodzi z portretu, snując się po okolicy, pilnując swojej posiadłości. Takie dziecięce bajki. — Machnął ręką.

Wyszli z lasu. Było już naprawdę bardzo ciemno. Paulina spojrzała na swój dom i poczuła nagłą i silną potrzebę spędzenia tego popołudnia z rodzicami. Poczuła się również niezwykle zmęczona przez nieprzespaną noc i przepełnienie wiadomościami i przeżyciami. Marzyła o odpoczynku.


***


Rodzina Marcinkiewicz zasiadła do obiadu, kiedy na dworze błyskawice przecinały ciemne niebo. Przy stole nie rozmawiali o niczym szczególnym. Paulina z zaciekawieniem słuchała opowieści mamy o porannym spacerze i o nowych sąsiadach, jakich udało im się poznać przy okazji zwiedzania okolicy. Było już daleko po południu, kiedy zadzwoniła do Julii, relacjonując swój dzień i wysłuchując relacji drugiej strony. Tym razem to oni mieli świetną pogodą i wreszcie nadarzyła się okazja, by wyjść z namiotów i cieszyć się latem.

Był późny wieczór, kiedy nakreśliła ostatnie zdanie w swoim dzienniku — pamiętniku. Odłożyła długopis oraz notes i podeszła do okna. Ostatnie promienie słońca już dawno zniknęły za linią horyzontu. Burza się skończyła, ale deszcz wciąż padał. Księżyc przegonił chmury i teraz delikatnie otulał blaskiem okolicę. Krople deszczu miarowo uderzały o szybę. Powoli, niemal leniwie, spływały po gładkiej tafli, podążając tylko sobie znaną ścieżką.

Paulina pomyślała o starym domu zatopionym gdzieś tam, w ciemności nocy, narażonym na nieubłagany upływ czasu. Chociaż nie potrafiła rysować, narysowałaby go z najdrobniejszymi szczegółami.

Położyła się do łóżka i podciągnęła kołdrę pod brodę. Była bardzo zmęczona. Zanim zgasiła lampkę, spojrzała na leżący na szafce aparat. Postanowiła, że dopiero jutro przejrzy zdjęcia.

Z nadzieją, że przyśni jej się coś miłego, a jutrzejszy dzień przyniesie coś niepowtarzalnego, zgasiła lampkę. Ułożyła się w wygodnej pozycji i uśmiechnęła się do siebie.

Jaka szkoda, że dzień trwał tylko dwadzieścia cztery godziny.

Rozdział 5. Śledztwo

Słońce powróciło do Starych Wierzb już następnego dnia, ku ogólnej radości mieszkańców miasteczka. Ludzie wychodzili ze swoich domów, których praktycznie nie opuszczali poprzedniego dnia i rozkoszowali się ciepłem poranka. Słońce wisiało wysoko na bezchmurnym, przejrzyście czystym niebie. Ptaki fruwały, zataczając koła nad spokojną taflą jeziora, a drzewa szumiały lekko na letnim, cudownie ciepłym wietrze.

Dla mieszkańców Starych Wierzb rozpoczynał się właśnie kolejny dzień w raju.

Paulina przebudziła się po niespokojnej nocy. Jej wypełniona myślami głowa nie od razu spostrzegła pogodę za oknem. Dziewczyna podniosła się najpierw na łokciach, a potem przybrała pozycję siedzącą, wciąż nie wychodząc z łóżka. Spojrzała na zegarek: dochodziła ósma. Było dość wcześnie i chociaż mogła spać dłużej, zwyczajnie nie chciała.

Rozciągnęła się leniwie, słysząc, jak strzelają jej kości w palcach.

Wciąż siedząc na łóżku, zaczęła myśleć o tym, co nie dało jej w nocy spać. Coś w Starych Wierzbach ewidentnie się działo, tylko nie wiedziała, czy to wszystko jest po prostu spotęgowane jej wybujałą wyobraźnią, czy rzeczywiście coś się święciło.

Rzuciła szybkie spojrzenie na swój dziennik leżący tuż przy łóżku. Zapisywała w nim wszystko od przyjazdu tutaj — nie musiała jednak do niego zaglądać, by sobie przypomnieć. Doskonale wszystko pamiętała, obrazy w jej głowie były jak żywe. Próbowała to wszystko poukładać w myślach i jakoś ze sobą połączyć, ale bez większego sukcesu.

Zaraz po przyjeździe tutaj atakuje ją kruk na cmentarzu — to już pierwszy powód do niepokoju. Czy ptaki w ogóle atakują ludzi? Zanotowała sobie w głowie, że w wolnej chwili sprawdzi to w Internecie.

Potem poznaję Marcina — kontynuowała rozmyślania. Bardziej tajemniczego i zamkniętego w sobie chłopaka wcześniej nie spotkała. Ba! Nigdy nie znała kogoś, kto tak by ją fascynował i jednocześnie działał na nerwy z taką samą siłą. Te jego nagłe pojawianie się w najmniej spodziewanych momentach (czyżby był jej aniołem stróżem? — podrapała się po głowie) i równie szybkie znikanie, pozostawiające po sobie jeszcze więcej pytań.

Czemu nie chciał jej nic powiedzieć? Kim był i dlaczego bawił się z nią w kotka i myszkę? Czy i kiedy go teraz spotka? — Te pytania ulatywały z głowy Pauliny, ustępując miejsca kolejnym.

Jaką tajemnicę skrywały w sobie Stare Wierzby i las? Kim była Róża Miłęcka i jak potoczyło się jej życie? Jak, gdzie i kiedy umarła? Czy wiedźma istniała naprawdę i co ją z tym wszystkim łączyło? I wreszcie: jak straszną zbrodnię chcieli zatuszować dawni mieszkańcy miasta, stawiając w lesie ten mur?

Westchnęła zrezygnowana. Odpowiedzi nie nadchodziły, przez co była coraz bardziej przygnębiona.

Wtem jej wzrok padł na małe urządzonko na komodzie — aparat cyfrowy. Aż podskoczyła na wspomnienie wydarzeń poprzedniego dnia. Odgarnęła z siebie kołdrę i wyskoczyła z łóżka. Wzięła cyfrówkę do ręki, wzdychając ciężko. Wyjęła kartę pamięci z aparatu, a sam aparat (a raczej to, co z niego zostało) ukryła w szafie, dokładnie w tym samym miejscu, gdzie od kilku dni spoczywała zniszczona sukienka.

No, pięknie. Jeśli mama odkryje moje „skarby”, już po mnie, pomyślała, wzdychając posępnie.

Usiadła na łóżku i włączyła swojego laptopa. Jak dobrze, że go zabrała.

Czekając, aż komputer się włączy, spojrzała na okno.

— Witaj słońce — powiedziała na głos. — Krótki miałeś urlop.

Kartę pamięci obracała nerwowo w dłoniach, czekając. Kiedy w końcu na ekranie pojawił się pulpit, włożyła kartę do portu z boku laptopa. Jej nerwy przybrały na sile, gdy tymczasem wykonane wczoraj zdjęcia zaczęły się ładować. Trwało to kilka sekund. Na ekranie pojawiło się kilkanaście ikon z rozszerzeniem jpg.

Wcisnęła pierwsze zdjęcie. Paweł i Hania uśmiechali się do niej wesoło z drugiej strony, jeszcze nie wiedząc, co ich wkrótce czeka. Paulinę uderzyło to, jak są do siebie podobni — ten sam uśmiech, podbródek, krój ust i nos, tak samo mocno zarysowane kości policzkowe.

Jej twarz również pojawiła się na zdjęciach, ale Paulina szybko je przeskoczyła, bo nie lubiła na siebie patrzeć. Nie znosiła swoich worków pod oczami i rachitycznych ramion. Ale najbardziej nie znosiła swoich oczu o dwóch różnych kolorach tęczówek; jednej w odcieniu intensywnego błękitu i drugiej o barwie mocno brązowej, a czasem nawet czarnej. Chociaż rodzice od zawsze jej powtarzali, że to stanowi o jej niezwykłości, ona miała niebywałe kompleksy na tym punkcie. Może dlatego, że w podstawówce uchodziła z tego powodu za dziwadło.

Po chwili natrafiła na fotografie wykonane w domu hrabiny Miłęckiej, który w dalszym ciągu — mimo że nie była w nim obecna fizycznie — robił na niej piorunujące wrażenie. Dom ów miał w sobie coś, co przerażało, a niemalże odpychało Paulinę, ale jednocześnie fascynował ją do tego stopnia, że chciała poznać jego historię i wszelkie tajemnice.

Krótko potrwała w stanie dziwnej zadumy, kiedy to wpatrując się w słoneczny poranek za oknem, rozmyślała o Marcinie i hrabinie Róży Miłęckiej.

Za chwilę jednym kliknięciem myszki przeniosła się do koszmaru. Wrzasnęła przerażona i z trzaskiem zamknęła komputer, a następnie wyskoczyła z łóżka.

Ta twarz… Te oczy…

Paweł wspominał, że portret hrabiny był przerażający, ale nie wiedziała, że tak bardzo. Nogi zaczęły nosić ją po pokoju, a sama Paulina nerwowo obgryzała paznokcie u rąk.

— Wszystko w porządku? — Agnieszka Marcinkiewicz otworzyła drzwi. Na twarzy miała wyraz konsternacji.

— Tak. Przepraszam. — Paulina westchnęła. — Miałam zły sen. — Przewróciła oczami, jednocześnie karcąc się w duchu za swoje tchórzostwo.

— Za pięć minut śniadanie. Ubierz się i zejdź na dół.

— Dobrze mamo.

Przystawiła ucho do drzwi, by mieć pewność, że mama zeszła na dół. Na powrót usiadła na łóżku i wzięła kilka oddechów, nim ponownie włączyła komputer.

Chyba rzeczywiście zareagowała zbyt gwałtownie. Przecież to tylko zdjęcie. Zdjęcie przedstawiające stary portret kobiety, która już dawno nie żyła. Co ją tak przeraziło? Nie mogła do końca stwierdzić.

Kiedy po chwili na ekranie pojawiły się jpeg-i z portretem hrabiny, wiedziała już. Automatycznie dostała gęsiej skórki, jej serce przyspieszyło, lecz nie zamknęła pliku.

Portret był imponującej wielkości. Dzięki zbliżeniom i różnym kątom zdjęć wykonanych przez Pawła mogła się dowiedzieć, że wisiał on samotnie na wysokiej i szerokiej ścianie. Rama była prawdopodobnie ze złota, więc jeszcze dziwniejsze było to, że obraz wciąż tam wisiał. Zastanowiło ją, w jaki sposób został przymocowany.

Ale to nie obraz tak przestraszył i poruszył Paulinę, bo sam w sobie był piękny i mógłby stanowić wyjątkowy eksponat jakiejś galerii czy muzeum. To przedstawiona na nim postać hrabiny Miłęckiej wywołała takie poruszenie. Paulinie zaschło w ustach, ale nie wstała by się napić. Wpatrywała się zahipnotyzowanym wzrokiem w ekran laptopa i opanowywała drżenie.

W chwili wykonania portretu hrabina Miłęcka mogła mieć sześćdziesiąt — siedemdziesiąt lat, oceniła dziewczyna swoim czujnym okiem. Mimo to jej włosy były złote, bez jakichkolwiek oznak siwizny; twarz pulchna i okrągła, świadcząca o dobrobycie, wokół oczu brakowało zmarszczek, a usta przypominały nawet coś na kształt uśmiechu, ukazując równe białe zęby. Portret ukazywał hrabinę od pasa w górę, dało się zauważyć bogactwo jej białej sukni i pereł na szyi.

Paulina doszła do wniosku, że albo malarz (którego nazwisko nie widniało na płótnie) miał zbyt wybujałą wyobraźnię, albo hrabina miała szczęście i nie doświadczyła przykrości starzenia się.

To, co tak przeraziło ją za pierwszym razem, czyli oczy hrabiny, po dłuższym przyjrzeniu się już nie stanowiły takiego zagrożenia. Na pierwszy rzut oka — czego nie potrafiła niczym wytłumaczyć — mroziły, miały w sobie coś niepokojącego i mrocznego. To nie były przyjemne oczy. W dodatku przyglądały się dziewczynie z nienawiścią. Jednak wśród tej całej otoczki — doskonale wygładzonej twarzy, bujnych loków i biżuterii — oczy sprawiały wrażenie jedynie nieprzeniknionych.

Zatrzasnęła komputer, umyła się, ubrała i nie przerywając swoich rozmyślań, zeszła na dół na śniadanie.

Po posiłku cała trójka wybrała się na spacer. Zwiedzili mały placyk, gdzie usytuowany był gmach równie małego ratusza. Pośrodku placyku stała mała fontanna, dzięki której Paulina na powrót zaczęła swoje rozmyślania.

W drodze powrotnej minęli zamkniętą bibliotekę. Dziewczyna liczyła, że wkrótce ją otworzą, a ona znajdzie odpowiedzi na swoje pytania. Już nie mogła się doczekać nowych informacji o Starych Wierzbach, hrabinie Miłęckiej i wiedźmie.

Zajrzała do środka przez szybę; zobaczyła półki z książkami, lecz nikogo tam nie było.

Westchnęła ciężko i powlokła się za rodzicami do domu.

Po południu nadrobiła zaległości: zapisała kilka kartek w dzienniku, wylewając na papier swoje niepokoje i nadzieje, a potem zadzwoniła do przyjaciół. Skusiła się nawet na kąpiel w jeziorze, a wieczorem obejrzała z rodzicami komedię w telewizji.

Kładła się spać z przeświadczeniem, że trochę zmarnowała ten dzień: nie dowiedziała się niczego nowego, nic nie odkryła. Tajemnice pozostawały tajemnicami, a pytania bez odpowiedzi. Nie spotkała Marcina ani nie widziała się z Hanią. Nie była nawet w lesie.

Księżyc świecił wysoko na niebie, jej powieki robiły się coraz cięższe, a ostatnia myśl w głowie brzmiała „Jutro wszystko nadrobię”.


***

— Otworzę. — Agnieszka Marcinkiewicz wytarła dłonie w serwetkę i wstała od stołu. Paulina i jej ojciec popatrzyli po sobie. Kto to mógł być tak wcześnie?

Nastolatka spojrzała na swój pusty talerz, a następnie poklepała się po brzuchu. Z radością i zdziwieniem stwierdziła, że ostatnio dopisywał jej apetyt. Rodzice powinni być zadowoleni.

— Dzień dobry. — W kuchni pojawiła się Hania Zabłocka wraz ze swoją rezolutnością. Paulinę zdziwiło, jak bardzo ucieszył ją ten widok. Ostatnio dziwiło ją wiele rzeczy.

— Witaj Haniu. — Uśmiechnął się przyjaźnie Andrzej Marcinkiewicz.

Wstał od stołu, zabrał gazetę i kubek gorącej kawy i przeszedł do salonu.

— Właśnie kończymy śniadanie — mama Pauliny popatrzyła na stół, a następnie na Hanię — ale może zjesz z nami?

— Bardzo pani dziękuję, ale nie trzeba. — Hania opromieniła uśmiechem całą kuchnię. Jakby słońce spadło na ziemię. — Już jadłam. Właściwie to przyszłam po Paulinę.

Agnieszka Marcinkiewicz uniosła brwi, siadając do stołu.

— Wybieracie się gdzieś? — zapytała. Paulina spojrzała uważnie na Hanię, dopijając swoją herbatę.

— Do biblioteki. Sąsiadka mówiła, że otwierają ją dzisiaj.

Oczy Pauliny zrobiły się wielkie jak piłki tenisowe. Jednym haustem wypiła zawartość kubka. Jak dobrze, że herbata nie była już gorąca.

— Paulino, spokojnie. — Pani Marcinkiewicz zaśmiała się wesoło i wstała, by poklepać córkę po plecach.

Paulina z hałasem odsunęła krzesło, wytarła usta w serwetkę i wstała.

— W takim razie chodźmy — powiedziała do Hani.

— Od kiedy interesują cię biblioteki? — Matka była zdumiona. Ale wesołość nie schodziła z jej twarzy. — Nie pamiętam, kiedy ostatnio czytałaś jakąś książkę.

Paulina nie dała się wyprowadzić z równowagi. Zacisnęła zęby, by nie odszczekać czegoś matce, ale w ostatniej chwili przypomniała sobie, że ma być grzeczna.

— Ciekawość mamo, zwykła ciekawość — odpowiedziała tylko. — Wrócę na obiad — dodała.

Skinęła do Hani głową i razem wyszły z kuchni.

— Do widzenia — rzekła Hania.

Dzień był lustrzanym odbiciem poprzedniego. Słońce górowało wysoko na niebie, powietrze było gorące i suche, nie było wiatru. Wśród tej sielankowej pogody mieszkańcy Starych Wierzb wypoczywali wokół jeziora lub w swoich przydomowych ogródkach. Nieopodal grupka młodych chłopców grała w piłkę wodną tuż przy brzegu. Ich donośne krzyki i śmiechy odbijały się echem w powietrzu. Paulina wytężyła wzrok i wśród chłopców dostrzegła Pawła.

— Kto to? — zapytała Hanię, mając na myśli pozostałych nastolatków.

— Koledzy Pawła ze szkoły. Zaprosił ich na weekend. Nasi rodzice wrócili na kilka dni do miasta. Jakieś sprawy z remontem naszego mieszkania. A ja mam wesoło. — Hania skrzywiła się, spoglądając na bandę.

— Twoi rodzice wiedzą o tym?

— Nie mają o niczym pojęcia. Paweł nigdy nie pyta nikogo o zdanie. Jest jak wolny ptak. — Zabłocka wzruszyła ramionami.

Dziewczyny weszły na asfaltową drogę. Paulina włożyła na nos przeciwsłoneczne okulary. Wybrały tę samą trasę, którą podróżowała wczoraj z rodzicami. Po prawej stronie mijały większe i mniej spektakularne domy mieszkańców Starych Wierzb; Hania opowiadała jej pokrótce, kim są ich właściciele i czy przyjechali tu jedynie na wakacje, czy mieszkają w tym miejscu na stałe.

W końcu rząd domów skończył się, a asfaltowa droga zaczęła piąć się nieco w górę; wzdłuż niej gęsto rosły drzewa — cień przez nie rzucany przyniósł orzeźwiający chłód. Z oczu zniknęło im jezioro, a ukazał się mały miejski placyk i kilka różnej wielkości budynków stłoczonych wokół niego. Paulina rozpoznała ratusz — wielki i spiczasty z czerwonej cegły i z zegarem na szczycie. Inne budynki zawierały sklepy, a nawet malutką kawiarnię. Na placu wokół budynków spacerowało wiele osób: matki z rozbrykanymi dziećmi, zniecierpliwieni ojcowie. Na ławkach tuż przy tryskającej fontannie para starszych dżentelmenów prowadziła ożywioną dyskusję na temat II wojny światowej, a pulchna sklepikarka paliła papierosa pod sklepem z szyldem Warzywa i owoce u Teresy.

Hania wskazała palcem bibliotekę, chociaż Paulina już wiedziała. Z początku gmach nie wyróżniał się niczym szczególnym. Ot, zwykły, mały i stary budynek, stłoczony wokół innych, mniej lub bardziej brzydkich. Ale kiedy dziewczyny podeszły bliżej, a Paulina dostrzegła przez witrynę kolorowe księgozbiory, uznała, że było to najczarowniejsze miejsce na świecie.

Kiedy weszły do środka, miała już pewność, że się nie pomyliła w porównaniu. Przy drzwiach znajdował się mały dzwoneczek umocowany w przejściu. Poinformował o ich przybyciu.

Kilka rzędów wysokich półek z imponującymi (niestety okropnie zakurzonymi) książkami. Na podłodze rozłożony był czerwony dywan, z sufitu zwisał okazały, połyskujący żyrandol. Na pewno nie pochodził z tej epoki. W powietrzu czuć było zapach kurzu i stęchlizny. Wychodziło na to, że od dawna tu nikt nie sprzątał.

— Dzień dobry — powiedziały równocześnie.

Tuż przy drzwiach, za kontuarem z ciemnego drewna, stał starszy mężczyzna. Uśmiechnął się, a Hania podeszła do niego.

Jednak zafascynowanie Pauliny poniosło jej nogi między rzędy półek. Omiotła wzrokiem jakieś romansidła, przechodząc od razu do działu Historia. Okazałość księgozbioru na ten temat zapierała jej dech w piersiach. Jak u licha w tak małym miasteczku była tak cudowna biblioteka?

Podekscytowanie Pauliny sięgało zenitu. Obeszła wszystkie rzędy i wróciła do Hani. Dziewczyna była pogrążona w rozmowie ze staruszkiem.

— Więc interesują was książki związane z powstaniem miasta? — Uważne małe oczy mężczyzny powędrowały na Paulinę.

Była zdziwiona, jak bardzo przypominał jej dziadka. Miał pomarszczoną twarz, szyję i dłonie, ale biła od niego jakaś trudna do opisania młodość i witalność, a nawet ciekawość. Mógł mieć siedemdziesiąt lat, ale równie dobrze mógł dobiegać setki.


Paulina skinęła głową. Staruszek wziął do ręki swoją laskę opartą o ścianę, wyszedł zza kontuaru i zaczął kuśtykać w stronę półek. Gestem starej ręki przywołał do siebie dziewczyny.

Paulinę zastanowiło, kto przy zdrowych zmysłach pozwolił mu na pracę. Komuś, kto stoi już jedną nogą w grobie. Hania jakby czytała jej myśli.

— Pan Antoni pracuje tu, odkąd pamiętam. On to po prostu kocha — powiedziała.

Stanęły tuż za mężczyzną w dziale „Historia”. Starzec wskazał końcem swojej metalowej laski pozycje na górze półki; jakieś dwa metry.

— Tam może uda wam się coś znaleźć, choć nie ręczę za to. Jakieś głupie szczeniaki porozkradały połowę książek — rzekł.

Jego głos był piskliwy i niski jednocześnie. Przywodził na myśl jakieś paskudne stworzenie lub tarcie metalem o metal. — Tylko wy nic nie kradnijcie! — warknął i poczłapał do swojego kontuaru.

Paulina spojrzała na Hanię lekko zbita z tropu, ale ta tylko wzruszyła ramionami i za chwilę wróciła z drabiną.


***


— Tu masz następne. — Hania rzuciła kilka grubych tomów na stół i zdmuchnęła włosy opadające jej na twarz. — Znalazłaś coś?

Paulina pokiwała głową na „nie”. Jej ekscytacja powoli gasła i zmieniała się w inne uczucia: rozdrażnienie, zrezygnowanie, a nawet znudzenie.

Siedziały tu już prawie godzinę, a nic jeszcze nie znalazły. Przynajmniej nic konkretnego. Raptem po kilka zdań; historii, ale te już znała z opowieści Pawła. Mogła jedynie stwierdzić, że nie zmyślał.

Robiła się głodna, a książkowy kurz drażnił jej oczy i nozdrza. Hania usiadła naprzeciw niej przy niedużym stoliku, w głębi małej biblioteki. Paulina obserwowała przez okno ludzi na placu i małą fontannę. Zegar na wieży ratusza wskazywał południe. W tle leciał przebój Barry’ego White’a.

Zabłocka wzięła do rąk gruby tom ze sterty ksiąg wokół nich pt. Hrabiowie warmińscy. XIX — XX wiek i otworzyła na spisie treści. Marcinkiewicz wróciła do swojej książki Zapomniana historia. Niestety, ktoś wyrwał z niej spis treści, musiała więc przejrzeć ponad czterysta stron.

— Mam coś — powiedziała Hania po chwili, a Paulina jak na komendę znalazła się tuż przy niej, przysuwając swoje krzesło. — Altenweide, miasto założone przez dostojnych osadników, przybyłych z różnych zakątków dawnej Polonii i Germanii — przeczytała Hania, a następnie przypomniała, że Altenweide to dawna nazwa Starych Wierzb, obowiązująca jeszcze do I wojny światowej. — Połowa założycieli miasta była Niemcami. Altenweide zostało założone w roku 1855, kiedy tereny te odkryły znakomite rody Polonii i Germanii. Tutaj są nazwiska założycieli. — Zabłocka wskazała palcem na coś w rodzaju wykresu. Dziewczyny nachyliły się nad książką.


Johann Klinghoffer und seine Ehefrau Marit

Hannes Schrödinger und seine Ehefrau Margot

Herman Pringsheim und seine Ehefrau Finja

Frederik Jauch und seine Ehefrau Doris

Thorsten Eberl Witwer

Milowit Milecki und seine Ehefrau Maria

Siemomysl Wojan und seine Ehefrau Przybyslawa

Kazimierz Golijan und seine Ehefrau Feliksa


— Ehefrau to po niemiecku żona, a witwer wdowiec — powiedziała Hania.

— Wnioskując: osiem małżeństw założyło Stare Wierzby — dodała Paulina. — Prawie małżeństw, nie licząc biednego pana Thorstena Eberla.

— Niestety wszystko co jest dalej, jest po niemiecku. — Hania wskazała na plik kartek. — Jak mniemam, nie znasz niemieckiego?

— A ty?

Hania zaprzeczyła.

— Wypożyczę ją — Paulina wzięła książkę do ręki — i spróbuję przetłumaczyć fragmenty w domu. W końcu, od czego jest Internet.

— Świetny pomysł. — Uznała druga z dziewczyn, biorąc ze sterty kolejną książkę i otwierając ją na spisie treści.

— A czego to panienki tak zaciekle i gorączkowo poszukują? — zaskrzypiał nad nimi, niczym nienaoliwione zawiasy, bibliotekarz-staruszek. Paulina nie usłyszała, kiedy podszedł, zupełnie jakby się teleportował. Spojrzała w górę: na jego twarzy wykwitł bezzębny uśmiech. To chyba był uśmiech. Hania popatrzyła najpierw na starca, a potem na Paulinę, którą dźgnęła łokciem w bok. Szybki kontakt wzrokowy i obie już wiedziały, że może to być znakomita okazja do zdobycia jakichkolwiek informacji.

— Czy wie pan coś o rodzinie Miłęckich? — spytała Hania. Wlepiły wyczekujące spojrzenie w staruszka, a on z kolei swoje świdrujące w nie. Chwilę tak postał, jakby walcząc zaciekle z myślami. Paulina starała się zgadnąć, co chodzi mu po głowie. Pewnie nawet nie wie, jak się nazywa, a co dopiero ma pamiętać jakieś historie, które miały miejsce na długo przed jego urodzeniem.

Jednak ku jej zdziwieniu pan Antoni odstawił swoją laskę i usiadł naprzeciwko nich. Serce Pauliny zabiło mocniej.

— Miłęccy to założyciele miasta — powiedział, marszcząc lekko czoło.

— Tak jak jedni z wielu, prawda? — wtrąciła Paulina, a staruszek pokiwał nieznacznie siwą głową, po czym wskazał palcem z brudnym paznokciem nazwisko w książce, którą trzymała Paulina.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.