Berlin, marzec 2025 r.
Marcus Fischer
Jestem Marcus Fisher mam 24 lata mieszkam w Berlinie. Celem mojego życia jest łatwa kasa i dobra zabawa.
Nie mam czasu na sentymenty — Berlin to miasto szans, ale tylko dla tych, którzy wiedzą, jak je wykorzystać. Marie miała swój czas, ale teraz to już tylko wspomnienie. Przestała ogarniać, przestała wierzyć w to, co robimy. A ja nie mam zamiaru zwalniać tempa przez cudze wątpliwości.
Znam ludzi. Wiem, gdzie krąży hajs i kto jest gotów płacić za spryt, nie za uczciwość. Klub na Kreuzbergu, gdzie DJ puszcza bity, które tną jak żyletki — tam się teraz kręci kasa. A ja mam pomysł, jak ją wyjąć bez zostawiania śladów. Gra dopiero się zaczyna.
Nie jestem tutaj, żeby żyć według zasad. Jestem tu, żeby żyć według swojego planu. A ten plan? Prosty: szybka akcja, czysty zysk, żadnych sentymentów. Bo jeśli chcesz coś mieć w tym mieście — musisz być gotów to wziąć. Moją zasadą jest brak zasad. A Marie…, no cóż, ona jest zbyt emocjonalna, zbyt sentymentalna i chociaż się do tego nie przyznaje, ma marzenia kobiety niewyzwolonej: „trzy razy K”: Kościół, Kuchnia, Kinder.
W dodatku coraz częściej kręci nosem na sponsorowanie naszych inwestycji, które przecież zwrócą się poczwórnie. Marie przestała mi pomagać, więc ruszam dalej. Ona jeszcze o tym nie wie, ale zaraz ją zostawię. Nie jestem facetem dla niej. A ona nie jest kobietą dla mnie. Wymyśliła sobie swój świat: męża, dzieci, dom z paprotką w oknie albo innym badylem i myśli, że ja spełnię jej marzenia. Nie mam zamiaru obciążać się jej wymysłami. Od życia pragnę czegoś innego niż nudnej stabilizacji. Ech, Marie, znowu będzie płakać, ale to nie moja wina, że widzi rzeczywistość, której nie ma. Marie i te jej emocje. Emocje nie nadają się do życia. Tylko zdrowy rozsądek. A u Marie zdrowego rozsądku tyle, co kot napłakał. Marie będę o tobie pamiętał, nawet, kiedy mnie już nie będzie w Berlinie.
Marie Meier młoda kobieta, o delikatnej, ale wyrazistej urodzie, która zdradza zarówno jej wrażliwość, jak i wewnętrzną siłę. Ma jasną cerę, lekko zarumienioną na policzkach — nie od wstydu, a raczej od wiatru, który często towarzyszył jej spacerom po berlińskich ulicach.
Jej oczy są duże i szaroniebieskie, z tym szczególnym, zamyślonym spojrzeniem, które zdradza kogoś, kto dużo widzi, ale jeszcze więcej czuje. Rzęsy długie, naturalnie ciemne, oprawiają jej spojrzenie jak cień dawnego uśmiechu.
Włosy Marie są w kolorze jasnego brązu, z naturalnymi refleksami od słońca. Zazwyczaj nosi je rozpuszczone lub niedbale związane gumką — jakby nigdy nie miała czasu, by przejmować się fryzurą. Ich miękkie fale opadają jej na ramiona i czasem zakrywają twarz, gdy pochyla się nad czymś w zamyśleniu.
Jest szczupła, ale nie chuda — jej sylwetka ma tę naturalność, jakby nigdy nie zastanawiała się, czy dobrze wygląda. Ubiera się prosto, bezpretensjonalnie — jeansy, luźne swetry, czasem ramoneska z drugiej ręki, czasem oversize’owy płaszcz po mamie. W jej stylu jest coś nostalgicznego, coś, co mówi: „nie szukam uwagi, tylko miejsca dla siebie.”
Marie nosi mały srebrny pierścionek na kciuku — jedyną biżuterię, której nigdy nie zdejmuje. To prezent ode mnie. Pamiątka po mnie.
W jej postawie widać lekkość, ale i zmęczenie. Jakby próbowała iść dalej, mimo że coś w niej zostało gdzieś za nią — w Berlinie, w tamtej bańce, która pękła…
Marie, nie mam zamiaru mieć wyrzutów sumienia z twojego powodu. Chciałaś ode mnie zbyt wiele, nawet mnie nie poznałaś dobrze, wierzyłaś w swoje wyobrażenie o mnie, stałaś się ofiarą, ale nie moją, tylko swoich własnych oczekiwań. Marie, mam nadzieję, że się pozbierasz. Mimo całej swojej słabości, zawsze byłaś silna…
Berlin, marzec 2025 r.
Marie Meier
Skoro pragnęłam stabilizacji, dlaczego wybrałam Marcusa? Za głupotę płaci się łzami i własnym życiem. Nie mogę go za nic winić, przecież wiedziałam, jaki jest. Może nie od początku, ale przecież nic nie zwalnia mnie z myślenia. Marcus Fisher ma w sobie ten luz, którego nie da się udawać. 24 lata, ale oczy jak u gościa, który widział więcej niż niejeden czterdziestolatek. Wysoki, jakieś 1,88, szczupły, ale z tym typem sylwetki, która mówi: „lepiej ze mną nie zaczynaj”. Porusza się pewnie, z nonszalancją typową dla kogoś, kto zawsze ma plan B — i C.
Ciemne włosy, przycięte krótko po bokach, z lekko niechlujną grzywką, która opada na czoło. Czasem w czapce z daszkiem, czasem w kapturze — zależy, czy dziś chce być widoczny, czy nie. Kilkudniowy zarost dodaje mu drapieżności, a uśmiech? Ten uśmiech to jego najgroźniejsza broń. Charyzmatyczny, pewny siebie, potrafi oczarować jednym spojrzeniem.
Styl? Miejski buntownik z klasą. Kurtka bomberka, czarne jeansy, buty, które przeszły z nim niejeden numer. Zegarek drogi, ale zdobyty niekoniecznie za gotówkę. Na szyi łańcuszek — prezent od kogoś, kto już dawno wypadł z jego życia. W oczach odbija się Berlin nocą — trochę niebezpieczny, trochę fascynujący, nigdy nudny. W tej chwili pragnęłam nudy. Miałam dosyć adrenaliny. Może w domu pod Berlinem, w końcu zaznam spokoju…
Dom Ericha von Dunkelheit
1
Nazywam się Marie Meier. Mam 23 lata. Całe swoje życie mieszkałam w Berlinie. Moją miłością był Marcus. Jaki miałam cel? Taki sam jak większość moich znajomych. Chciałam dobrze się bawić i miałam być szczęśliwa. Byłam nawet, przez chwilę, ale to moje szczęście przypominało kolorową bańkę mydlaną, która po prostu pękła, kiedy zrobiła się zbyt duża. Czy wystarczy zmiana miejsca, żeby odzyskać szczęście? Wtedy myślałam, że tak. Jeszcze zanim wyjechałam z Berlina, prześladowała mnie nieustannie ten sam sen — schody w pajęczynie. Schody stały pośród ciszy, jakby wyrzeźbione z mroku, prowadząc w górę ku niewidocznemu celowi. Ciemne, popękane drewno nosiło ślady czasu — każde wgłębienie, każde zadrapanie było jak zbladła blizna po dawnych krokach. Ale to nie drewno przyciągało wzrok. Tylko pajęczyny. Wisiały ciężko i cicho jak mgła zapomnienia, oplatając balustrady, spinając stopnie lepką delikatnością. Wiły się z kąta w kąt jak sieci myśli, których nikt nie chce rozwikłać. Pająki — jeśli tam były — nie pokazywały się. Ich dzieło trwało bez nich, złowieszczo piękne, utkane z cierpliwości i ciszy. Każdy krok po tych schodach był jak naruszenie zaklęcia. Nici drgały, rozrywały się niechętnie, jakby protestowały przed obecnością obcego. Gdzieś daleko, w górze — lub może w samej głębi snu — coś czekało. Niepokój. Tajemnica. Może prawda. Nie wiedziałam, co jest na górze. Ale czułam, że muszę tam iść. Z każdym krokiem pajęczyny oplatały mnie coraz ciaśniej. Szurały po twarzy, wślizgiwały się do rękawów, tańczyły w świetle bladego księżyca wpadającego przez zakurzone okno. Miałem wrażenie, że słyszę szept. Cichy, urwany, jakby ktoś próbował mówić, ale słowa zaplątały się w sieć i stały się ledwo słyszalne.
„Nie jedź tam…” — mówiło coś. A może to tylko wiatr. Albo moja własna myśl. Dotarłem do ostatniego stopnia. Pajęczyny były tu tak gęste, że przypominały zasłonę. Za nią coś się poruszyło. Kształt? Cień? Lustrzane odbicie mnie samej? Nie zdążyłam się przyjrzeć — obudziłam się z dziwnym uczuciem, że zostawiłam tam część siebie. To tylko sen — powtarzałam sobie — nie ma nic wspólnego z realnym życiem. Musiałam znaleźć nową pracę i wyjazd był konieczny. To było racjonalne i tego się trzymałam, a nie subiektywnych odczuć i głupich snów. Erich von Dunkelheit proponował wysokie wynagrodzenia, a mnie właśnie zwolnili z pracy w berlińskiej korporacji. To nie był dobry moment na przejmowanie się snem, który pozostawił po sobie jedynie niepokój. Emocje nie nadają się do życia. Tylko zdrowy rozsądek. Wrzuciłam do plecaka swoje ulubione dżinsy, niebieską bluzę dresową, najpotrzebniejsze rzeczy i pogodzona z rzeczywistością, opuściłam Berlin, bez większego żalu.
2
Dom Ericha von Dunkelheit położony był niedaleko jeziora Scharmützelsee, jednego z największych jezior w Brandenburgii, leżącym około 70 km na południowy wschód od Berlina. Kiedy tu przyjechałam i pierwszy raz stanęłam nad brzegiem jeziora, otuliła mnie kojąca cisza. To jezioro, które na pierwszy rzut oka wydawało mi się tylko kolejną, spokojną taflą wody, otoczoną lasami i ciszą, zdawało mi się teraz czymś więcej, jakby w jego głębi, skrywała się cała przeszłość tego miejsca; zgiełk i spokój, wojna i odkupienie. Gdy nad ranem słońce ledwo dotyka tafli jeziora, a świat milknie w zadumie, można poczuć spokój, zapach i głębię jeziora Scharmützelsee. Kto tutaj był, wie, o czym mówię. Jeszcze bardziej osobliwy okazał się jednak dom Ericha von Dunkelheit. Sam dom, niegdyś okazały dwór, teraz sprawiał wrażenie zapomnianej przez czas twierdzy. Nieotynkowane, czerwone cegły wydawały się nasiąknięte wilgocią i wiekiem — gdzieniegdzie czerniały od grzyba, a pnący się po ścianach bluszcz oplata je jak pajęczyna, wciskając się nawet w pęknięcia w murze. Okna były wysokie i wąskie, z ciężkimi, metalowymi okiennicami, które czasem trzaskały nagłym podmuchem wiatru, choć nikogo nie było w pobliżu. Dach, kryty ciemnym łupkiem, zdawał się przygniatać budowlę swoim ciężarem, a na jego szczycie sterczała stara wieżyczka, której dzwon od lat milczał.
Wokół domu rozciągał się zaniedbany ogród, dawno już pochłonięty przez naturę. Kiedyś musiały tu rosnąć róże, lecz teraz ich uschnięte, pokrzywione pędy sterczały niczym kościste palce wśród zarośli pokrytych pajęczynami. Tu i ówdzie wśród chaszczy można było dostrzec zardzewiałe, kamienne rzeźby o zatartych obrysach — figury aniołów z połamanymi skrzydłami, które patrzyły pustymi oczodołami na każdego, kto odważył się zbliżyć do posiadłości.
Najbardziej niepokojąca była jednak cisza. W tej okolicy ptaki nie śpiewały, wiatr zdawał się unikać drzew, a nawet nocą, gdy powinny rozlegać się odgłosy lasu, panowała złowroga, niemal namacalna pustka. Wyglądało, jakby dom skrywał tajemnice, których lepiej było nie odkrywać.
Dwie białe kolumny w kształcie półnagich kariatyd zdobiły wejście — ich marmurowe twarze, gładkie i bez wyrazu, zdawały się obserwować każdego, kto przekraczał próg. Wielkie, dębowe drzwi z kołatką w kształcie lwa o barwie starego złota nosiły ślady czasu — rysy i zadrapania, jakby ktoś wielokrotnie próbował je otworzyć w pośpiechu albo desperacji. Lew miał dziwnie matowe oczy, przypominające wygasłe węgle.
Dom Ericha von Dunkelheit stał w odludnej okolicy, z dala od innych domów, niedaleko jeziora, otoczony bujnym lasem, który wiosną rozkwitał w niesamowitej feerii barw, a jesienią zalewał wszystko złotą mgłą. Wokół rozciągał się gęsty park, w którym nie było ścieżek, a jedynie dzikie, splątane krzewy i drzewa, z koronkowymi gałęziami, które szumiały na wietrze, jakby dzieliły się mrocznymi tajemnicami. Tylko niekiedy wśród drzew można było dostrzec zarys innych budynków, zniszczonych i zapomnianych, jakby same ziemie chciały wchłonąć je w swoje mroczne otchłanie.
Sam dom, mimo swojego majestatycznego wyglądu, sprawiał wrażenie zaniedbanego. Z ceglanej elewacji widać było ślady wilgoci, a bluszcz na ścianach zdawał się bardziej wrośnięty w mury niż ozdoba. Okna były zakurzone, a firany, które przez lata były tam zawieszone, teraz wyglądały na wypłowiałe, niemal przezroczyste. Wewnętrzne podwórze było ogrodzone starą kutą bramą, której żelazne pręty były porośnięte rdzą. Z bramy wisiała tablica, na której ledwie dało się odczytać niegdyś złote litery: Erich von Dunkelheit. Samo jezioro leżało niedaleko, jego wody były spokojne, lecz ponure, odbijające szarość nieba i otaczających je drzew. Od czasu do czasu woda rozchodziła się w okręgi, jakby coś wielkiego uderzyło w jej powierzchnię, ale nigdy nie było widać żadnych fal. Z tego jeziora dochodził dziwny, niepokojący zapach wilgoci, zmieszany z zapachem starych liści, który wdzierał się do wnętrza domu, niezależnie od tego, jak bardzo starano się zamknąć okna. Wokół panowała cisza, niemal martwa, jakby cała okolica była zawieszona w czasie. Czasem jedynie krzyk kruka mógł przerwać tę martwą ciszę, przypominając, że życie, choć w opóźnionym tempie, wciąż toczy się wokół. Przyjechałam tutaj wieczorem. W blasku księżyca dom zdawał się nabierać mrocznego charakteru — jego okna świeciły na złowrogą, mroczną poświatę, jakby wnętrze skrywało tajemnice, których lepiej nie odkrywać. Erich von Dunkelheit mieszkał tu w samotności, jego postać i losy były owiane tajemnicą, jak jego dom i okolica. Opuściłam mój ukochany Berlin, z lipową aleją wiodącą do Bramy Brandenburskiej, gdzie tyle razy spotykałam się z Marcusem, by poznać dom na uboczu i zaopiekować się jego właścicielem Erichem von Dunkelheitem. W korytarzu, przestronnym jak lotnisko, panowała niepokojąca cisza, którą potęgowało echo moich własnych kroków. Ściany pokrywał chłodny, kamienny tynk, a powietrze miało w sobie coś ze stęchlizny, mimo pozornej dbałości o dom. Stały tam kolejne cztery rzeźby imitujące Wenus z Milo, lecz ich kamienne twarze były zniszczone — nosy starte, usta nadkruszone, jakby coś, lub ktoś, celowo chciał zatrzeć ich tożsamość.
Drewniane, wysokie schody wiodły na piętro, ich stopnie trzeszczały przeciągle pod ciężarem każdego kroku, jakby niechętnie ustępowały miejsca przybyszowi. Wiodły do gabinetu i sypialni właściciela domu. Po drodze mijałam obrazy — reprodukcje, a może nawet oryginały Caspara Friedricha. Z ciemnych barw wyłaniały się rozległe morza, białe klify i samotne, romantyczne furtki. Ale patrząc na nie dłużej, dostrzegałam w nich coś złowieszczego — ciemne chmury zbyt ciężkie, by unosić się na niebie. Te dzieła były piękne, lecz sprawiały, że opanowywała człowieka dziwna nostalgia. Zatrzymałam się po drodze na piętro przy każdym z tych płócien. Pierwszy obraz znałam doskonale z podręcznika szkolnego. Był to „Wędrowiec nad morzem mgły” z 1818 roku. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych obrazów romantyzmu. Przedstawia samotnego mężczyznę stojącego na skale i patrzącego na spowity mgłą krajobraz. Przypomniały mi się słowa naszej nauczycielki niemieckiego, że ten obraz symbolizuje podróż człowieka w nieznane, zarówno w sensie dosłownym, jak i duchowym. Przeszłam kilka stopni w górę. Przede mną widniało „Opactwo w dąbrowie”. Mroczna, niemal monochromatyczna scena przedstawiająca ruiny gotyckiego opactwa pośród nagich, ponurych dębów. W oddali widać pogrzebowy kondukt, co nadaje obrazowi refleksyjny, niemal mistyczny charakter. Najpiękniejszy był chyba kolejny widok. Obraz, noszący tytuł „Krzyż w górach”. Tetschener Altar. Obraz ukazywał samotny krzyż na górskim szczycie, otoczony promieniami zachodzącego słońca, jakby to było miejsce boskiej obecności. Tuż przy gabinecie właściciela domu wisiało „Morze lodu”, ukazujące zamarznięty krajobraz z roztrzaskanymi bryłami lodu, które miażdżą wrak statku. Czy symbolizował potęgę natury i kruchość ludzkich zabiegań?
Kiedy weszłam do gabinetu mojego przyszłego pracodawcy, ujrzałam starszego, eleganckiego pana w fioletowym szlafroku z lejącego się atłasu. Stał tyłem do mnie przy ogromnym oknie, przez które widać było ogród, niemal całkowicie zasnuty mgłą. Odwrócił się powoli. Jego twarz była nieskazitelnie gładka, niemal alabastrowa, z oczami bladymi jak porcelana. Wyglądał dużo młodziej, niż 80 lat. Uśmiechnął się lekko, choć w tym uśmiechu było coś, co sprawiło, że żołądek ścisnął mi się nieprzyjemnie. Głos miał spokojny, niemal zbyt miękki.
— Proszę, niech pani usiądzie — powiedział i wskazał krzesło, którego oparcie ozdobione było motywem skrępowanych postaci.
Po krótkiej rozmowie oznajmił, że mnie zatrudnia. Powiedział, że trudno byłoby mu wyobrazić sobie lepszą kandydatkę na ochmistrzynię jego domu. Był kurtuazyjny. To było miłe.
A jednak, gdy opuściłam jego gabinet, miałam nieodparte wrażenie, że drzwi zamknęły się za mną ciszej, niż powinny. I że coś na mnie patrzy. Na szczęście głupie emocje, nie znajdujące uzasadnienia w racjonalnych przesłankach, szybko uspokoiły się pod natłokiem codziennych obowiązków. Przygotowywanie posiłków, sprzątanie, spacery z Erichem nad jezioro, wieczorne czytanie “Fausta” Goethego; wszystko to wprowadzało ład w moje poszarpane nerwy. Wreszcie poczułam spokój. Zwłaszcza po tym, co przeżyłam w Berlinie z Marcusem. Poczułam się w tym domu spokojnie i bezpiecznie. Zostawiłam za sobą przeszłość i zajęłam się codziennymi obowiązkami, jednocześnie snując plany odłożenia zarobionych pieniędzy, spłacenia długów i powrotu do Berlina. Jednak ten spokój, który trwał przez te dwa tygodnie od mojego przyjazdu okazał się kruchy i skończył się wraz z przyjazdem Heinza. Kim był Heinz? Któregoś dnia przy generalnych porządkach, które robiłam w moim pokoju, przydzielonym mi przez Ericha, z dolnej szuflady wypadła deska, okazało się, że szuflada miała podwójne dno. Razem z deską na ziemię wypadł notes oprawiony w czarną okładkę. Otworzyłam go i ujrzałam równe, nieomal wykaligrafowane pismo — właściciel: Elisabeth von Dunkelheit, a na kolejnych stronach odkryłam zapiski owej Elisabeth. Ewidentnie trzymałam w swoich rękach pamiętnik: