E-book
14.7
drukowana A5
55.34
Dom na Forest Road

Bezpłatny fragment - Dom na Forest Road


5
Objętość:
261 str.
ISBN:
978-83-8324-580-5
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 55.34

Każda zbrodnia jest tajemnicą, która

Skrywa w sobie inną tajemnicę.

R.B. Kolas

Prolog
Lipiec 2010 roku

Było już późne popołudnie, kiedy ciągle siedząc przy biurku w swoim gabinecie, otworzył teczkę z listą zadań na następny dzień. Od wielu lat przedkładał obowiązki służbowe nad życie osobiste. Miał jednak satysfakcję z tego, że znalazł się tym miejscu, co było tylko i wyłącznie jego zasługą; ciężko na to pracował.

Rzucił okiem na kolejną kartkę i w pierwszej chwili osłupiał. Po kilku sekundach, gdy szok już minął, zaczął intensywnie myśleć. Nie był pewien, ile czasu się nad tym zastanawiał, próbując znaleźć wyjście z sytuacji, ale kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy. Nie miał innego wyboru. Wyjął prywatną komórkę i zadzwonił.

— Czego!? przywitał go opryskliwie jego rozmówca.

Kompletnie się tym nie przejął.

— Mamy problem. Tristan zaprosił do siebie na jutro policję, chce złożyć zeznania w obecności swojego adwokata. Wydaje mi się, że nasz sekret nie jest już bezpieczny — wyrzucił z siebie jednym tchem.

— Zostaw to mnie. Dobrze, że zadzwoniłeś — powiedział tylko męski głos w słuchawce i się rozłączył.

***

Detektyw Ethan Lewis był młodym policjantem, mógł się jednak pochwalić sukcesami, które zapewniły mu szybkie awanse ze zwykłego posterunkowego. Choć jeszcze nie tak dawno był zbuntowanym nastolatkiem, któremu bliżej było do zostania przestępcą niż stróżem prawa, doświadczenia z przeszłości w połączeniu z błyskotliwym umysłem uczyniły z niego wyjątkowo dobrego śledczego.

To miał być kolejny normalny dzień pracy. Tymczasem na odprawie została mu przydzielona dość nietypowa sprawa. Po raz pierwszy miał przyjąć zeznania, nie wiedząc, czego dotyczą, i na dodatek nie tradycyjnie na komendzie, tylko w domu… I to nie wiedzieć kogo: podejrzanego, poszkodowanego czy może świadka? Na domiar złego przed końcem spotkania wezwał go do siebie komendant.

Tayler Beaufoy nie był zbyt lubiany przez podwładnych. Narzekali na jego chamstwo, grubiaństwo i niewyparzoną gębę. Niejednokrotnie swoim protekcjonalnym tonem pokazywał im, jak bardzo są od niego gorsi. Nikt się jednak nie skarżył. Nie dlatego, że niepisane tradycje na takie zachowania nie pozwalały, ale dlatego że wszyscy doskonale wiedzieli, że ma wysoko postawionych kolegów z czasów studenckich, więc taka skarga mogła im jedynie zaszkodzić.

Ethan zapukał do drzwi i gdy tylko usłyszał zezwolenie na wejście, wśliznął się niemal bezszelestnie do gabinetu. W nieskazitelnie białym pomieszczeniu, za ogromnym mahoniowym biurkiem, w wysokim skórzanym fotelu siedział średniego wzrostu, widocznie już łysiejący komendant.

— A, Lewis… Dobrze, że jesteś — powiedział i otłuszczoną dłonią wskazał detektywowi krzesło na wprost biurka. — To ty jedziesz do Oakbay, do tego… Jak on się nazywa? — Zaczął przewracać kartki na blacie. — O, już mam! Do Petera Harrisa, zgadza się?

— Tak, sir.

— Dobrze. Chciałem cię uprzedzić, że sprawdziłem sobie tego osobnika. Okazuje się, że to jest jakiś narkoman, ale — widzisz — z bardzo szanowanej rodziny. Z tego, co mi wiadomo, to dzięki jej wpływom za swoje wybryki nie trafił jeszcze do więzienia, a powinien. Według mojego źródła dzisiaj będzie chciał nam podać na tacy jakiegoś grubszego dilera, dlatego dobrze by było, gdybyś wziął ze sobą kogoś z narkotykowego — wyrzucił z siebie tak szybko, że aż dostał lekkiej zadyszki.

Spojrzał na podwładnego i uśmiechnął się sztucznie.

— Rozkaz, sir. Kogo mam wziąć? — zapytał Lewis.

— Nie chcę ci nikogo narzucać, znacie się, więc na pewno masz tam swoich kolegów. Wybierz kogoś, z kim będzie ci się dobrze pracowało.

— Tak jest, sir!

Już miał wychodzić, gdy komendant odezwał się ponownie:

— Acha i jeszcze jedno. Po powrocie masz natychmiast zameldować się u mnie i złożyć szczegółowy raport. Zrozumiałeś?

— Tak jest, sir!

* * *

Wjechali na żwirowy podjazd i zaparkowali tuż przy schodach prowadzących do drzwi wejściowych. Dom przy 1 Forest Road okazał się średnich rozmiarów posiadłością, a nie zwykłym budynkiem mieszkalnym, jakiego oczekiwali. Prędko wysiedli z auta i w dwóch susach pokonali odległość dzielącą ich od celu.

Zapukał detektyw Lewis, jako że był starszy rangą, choć z wyglądu obaj mężczyźni wyglądali, jakby byli podobnego wieku.

Zero odzewu. Odczekał kilka chwil i zapukał ponownie. W domu dalej panowała głucha cisza, nikt nie otwierał im drzwi. Już miał ponownie zastukać, gdy zobaczył samochód wjeżdżający na teren rezydencji — czarne audi A8. Policjant domyślił się, że za kierownicą musi siedzieć właściciel domostwa.

Jakże wielkie było jego rozczarowanie, kiedy nowo przybyły przedstawił się jako adwokat Petera Harrisa.

Wspólnie ponowili próbę dostania się do wewnątrz. Gdy po raz kolejny nikt im nie odpowiedział, sierżant po otrzymaniu pozwolenia od dwóch pozostałych mężczyzn zaczął chodzić od okna do okna i zaglądać przez nie do środka.

— Ethan, chyba mamy problem — powiedział w końcu z twarzą przyklejoną do szyby.

Lewis podszedł do niego i za jego przykładem przyłożył policzek do gładkiej powierzchni. Na podłodze, obok sofy stojącej tyłem do okna, były widoczne plamy krwi.

— Cawell, wyważaj drzwi! — rozkazał detektyw.

Młody policjant z impetem uderzył w potężne drewniane podwoje, ale te ani drgnęły. Od razu powtórzył próbę. Niestety skutek był taki sam.

Nagle adwokat przypomniał sobie, że swego czasu dostał od Harrisa zapasowy komplet kluczy. Pobiegł do samochodu, pogrzebał chwilę w schowku i wrócił, niosąc pęk kluczy. Z dumną miną w triumfalnym geście trzymał je w górze przez całą drogę.

Policjanci wyjęli broń, a po kilku sekundach wbiegli do środka.

Kazali prawnikowi zostać na zewnątrz, a sami rozdzielili się, by przeszukać dom. Cawell cichutko skierował się na schody prowadzące na górę, Lewis zaś zaczął od salonu.

Stawiając stopy najciszej, jak tylko potrafił, wszedł do pomieszczenia. Spojrzał za drzwi, podszedł do sofy i sprawdził tętno na szyi leżącego tam mężczyzny. Był martwy. Tak cicho jak wszedł postarał się wyjść z pokoju. Drzwi na wprost prowadziły do kuchni — tutaj też nie znalazł nikogo. Wyszedł. Teraz ostrożnie posuwał się w stronę kolejnego pomieszczenia — gabinetu. Stojąca na biurku lampka była zapalona. Zostały mu już tylko jedne drzwi — do biblioteki. Tam także nie odnalazł śladów obecności osób trzecich.

— Na dole czysto! — krzyknął, patrząc w kierunku piętra.

— Góra też czysta — odpowiedział Cawell.

Gdy sprawdzili wszystkie pomieszczenia, wpuścili do domu adwokata i razem udali się do salonu.

Na sofie leżał mężczyzna w szlafroku. Jego skóra była biała niczym czysta kartka; w zgięciu ręki tkwiła wbita w żyłę strzykawka. Nie potrzeba było lekarza, by stwierdzić, że był martwy. Jego ciało, powykrzywiane od konwulsji, zastygło w martwym grymasie walki o życie.

— Czy pański klient był narkomanem? — zapytał prawnika Lewis.

Nie otrzymał jednak odpowiedzi. Mężczyzna podbiegł do zmarłego, chwycił jego głowę i tuląc ją do piersi, zaczął szlochać. Jego rozpacz nie pozostawiła policjantom żadnych wątpliwości co do tego, jak bardzo musieli być sobie bliscy.

Ethan nie chciał być gruboskórny, ale miał zadanie do wykonania. Podszedł do mecenasa, złapał go za ramię i spytał:

— Czy wie pan, o czym chciał z nami rozmawiać?

Mężczyzna nie odpowiedział, tylko przecząco pokręcił głową.

Cztery lata później

4 czerwca, środa

Nocą wąska uliczka była niedoświetlona, wypełniona smrodem smażeniny i spalin. Znajdowały się tam tylne wejścia do pubu i kilku magazynów. Duże metalowe kontenery ze śmieciami nierzadko służyły za schronienie dla ćpunów i rozmaitych opryszków.

Jade czuła się tutaj jak ryba w wodzie. Dobrze znała zarówno to miejsce, jak i całą okolicę. Mogłaby chodzić po niej z zamkniętymi oczami, a i tak trafiłaby do wyznaczonego celu. Wprawdzie nad drzwiami były zainstalowane kamery CCTV, ale skąpi biznesmani umieszczali je tak, że nie pokazywały nic więcej poza wejściem do ich lokali. Nawet pracownicy nie czuli się w zaułkach na tyle bezpiecznie, by korzystać z prowizorycznych palarni. Woleli wyjść na ulicę od frontu i tam w pośpiechu wypalić papierosa.

Dobrze wiedziała, co chce osiągnąć, pędząc na swoim motorze i zaganiając go w ciemną alejkę. Była pewna, że tutaj nikt nie przeszkodzi jej w wyciąganiu zeznań.

Jade wyłoniła się z cienia. Była niespełna dwudziestoośmioletnią kobietą, a jej szczupła figura i ciemne, krótko ścięte włosy sprawiały, że była łudząco podobna do Audrey Hepburn. W wąskich skórzanych spodniach i płaskich butach z wysoką cholewką, których metalowe czubki w otaczających ich ciemnościach lśniły ostrym blaskiem, poruszała się lekko i zwinnie — niczym drapieżnik na nocnych łowach. Echo niosło odgłos jej kroków, gdy energicznie zbliżyła się do faceta stojącego przy ścianie jednego z magazynów. Kiedy tylko znalazła się dostatecznie blisko, z ogromnym impetem wymierzyła mu kopniaka w krocze.

Mężczyzna, ubrany w mocno starte, miejscami ciemne od brudu jeansy i kraciastą koszulę, był niewiele wyższy od niej, chociaż jego bujna ruda, kręta czupryna dodawała mu kilka centymetrów wzrostu. Zgiął się w pół, wydając z siebie okrzyk bólu. Złapał się obiema rękoma za genitalia, nogi się pod nim ugięły i upadł na kolana.

Jade, nie czekając na rozwój sytuacji, podeszła do niego jeszcze bliżej. Tym razem jej kolano trafiło prosto w jego szczękę. Kilka zębów rozświetliło mrok zaułka swoją bielą, a na twarzy rudzielca pojawiły się smugi krwi.

Po chwili mężczyzna podjął próbę wstania z ziemi, podpierając się niepewnie rękami. W tym momencie J chwyciła swoją ofiarę za włosy i podnosząc jego głowę do góry, wycedziła przez zęby:

— Będziesz w końcu mówił czy nie?!

— Nic ci, suko, nie powiem — wyszeptał z trudem.

Puściła jego głowę i bez chwili zastanowienia kopnęła go z całej siły w rękę, na której się opierał. Ciszę i mrok przeszył przeraźliwy skowyt. Ręka mężczyzny złożyła się w pół w łokciu niczym kartka, niestety w złą stronę.

— Będziesz mówił? — spytała ponownie.

— Tak… Powiem… ci wszystko… tylko już nie bij…

* * *

Jade Moore — przez przyjaciół nazywana po prostu J, córka byłego komendanta głównego policji — prowadziła z przyjacielem biuro detektywistyczne. Uwielbiała ryzyko i przemoc, a że od dziecka ojciec starał się, by jego jedynaczka potrafiła się bronić, była bardzo dobrze wyszkolona.

Zaparkowała motor pod wysokim, eleganckim wieżowcem, gdzie na dziewiątym piętrze mieściło się ich biuro. Tuż przy drzwiach ich lokalu wisiała lśniąca tabliczka, na której wygrawerowano dużymi literami: „Moore & Miller — prywatni detektywi”.

Kobieta cicho otworzyła drzwi. W biurze ciągle paliło się światło, a w gabinecie czekał na nią wspólnik — Oscar Miller. Był starszy od niej o niespełna rok, miał niecałe sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu i bardzo szczupłą budowę ciała, może nawet trochę za szczupłą w stosunku do jego wzrostu.

Weszła do poczekalni, która o tej porze była pusta. W godzinach urzędowania przy eleganckim biurku zazwyczaj siedziała ich sekretarka. Jade wolnym krokiem podeszła do drzwi po prawej stronie. Nim jednak zdążyła złapać za klamkę, otworzyły się same. W progu powitał ją uśmiechnięty przyjaciel. Gdy tylko ją zobaczył, odetchnął z ulgą, co nie uszło jej uwadze.

— Kiedy się nauczysz, że to nie o mnie trzeba się bać? — zapytała z przekąsem.

— W końcu trafisz na silniejszego — odpowiedział jej takim samym tonem. — Siadaj i opowiadaj, jak ci poszło z rudym, a ja cię opatrzę.

— Nie ma co opatrywać, mam tylko kilka drobnych zadrapań. Ale mógłbyś mi nalać whisky. Strasznie zaschło mi w gardle. — To mówiąc, rozsiadła się wygodnie w wielkim skórzanym fotelu.

Ich wspólny gabinet był wyjątkowo przestronny, a dwie trzecie jednej ze ścian zajmowały okna. Tyłem do wejścia stał skórzany fotel, a przed nim biurko, które kompletnie nie pasowało do reszty mebli — było połączeniem metalowych stelaży z blatem i szafkami z płyty wiórowej, co przy pozostałym wyposażeniu wyglądało po prostu tandetnie. Przy bocznej ścianie stał wysoki drewniany regał, na którym piętrzyły się stosy teczek zawierających akta spraw prowadzonych przez tę dwójkę, trochę niżej na półkach były równo poukładane książki prawnicze w drogich skórzanych oprawach. Z boku stał elegancki barek na kółkach pełen rozmaitych markowych alkoholi.

Oscar podał jej szklankę z bursztynowym płynem i położył apteczkę na biurku. Po chwili wyjął z niej waciki i płyn antyseptyczny. Nie zważając na to, że Jade odgania się od niego jak od natrętnego komara, systematycznie i powoli oczyszczał jej zranienia.

— Rudy wyśpiewał wszystko jak na spowiedzi — oświadczyła.

— Mam nadzieję, że wszystko nagrałaś — raczej stwierdził niż zapytał mężczyzna.

— Za kogo mnie masz? — zareagowała oburzona.

— Za osobę, która jeśli ma okazję komuś przyłożyć, to zapomina o całym świecie. — Mówiąc to, uśmiechnął się lekko pod nosem.

— Nie jestem amatorką!

Jade dalej była rozdrażniona, ale znała Oscara na tyle długo, by wiedzieć, że nie miał nic złego na myśli. W ten sposób sprawdzał, na ile się kontrolowała, bo wiedział, że w takich sytuacjach wyłączał się jej zdrowy rozsądek, a włączał tryb wojowniczki, przez co potrafiła zapomnieć o wszystkim, mając tylko jeden cel — zniszczyć przeciwnika.

— Słuchaj, a rudy przeżył tę spowiedź? — rzucił jeszcze.

Kobieta nie zauważyła sarkazmu i odpowiedziała całkiem poważnie:

— Przecież od złamanej ręki jeszcze nikt nie umarł.

— Nie bardzo chce mi się wierzyć, że skończyło się tylko na złamanej ręce.

— No dobra, stracił też kilka zębów i przez parę dni sobie nie podupczy! — To mówiąc, wydęła wargi w dziwnym grymasie, który chyba miał symbolizować skruchę, a że była ona wymuszona, jej nienaturalność od razu rzucała się w oczy. — A co tam dzisiaj w biurze?

— Ogólnie było spokojnie — odpowiedział Oscar i ponownie dolał jej whisky. Tym razem sięgnął też po drugą szklankę i nalał również sobie. Usiadł naprzeciwko niej. — Z jednym wyjątkiem, przez cały dzień wydzwaniała do ciebie niejaka Sophie Tremblay. — To powiedziawszy, podał jej karteczkę wydartą z notesu. — Znasz ją?

— Kiedyś znałam, ale od pewnego czasu nie miałyśmy kontaktu. Mówiła, czego chce?

— To były dziwne telefony. Starała się być bardzo tajemnicza, ale nie dało się nie zauważyć, że jest roztrzęsiona i zdenerwowana. Prosiła, żebyś oddzwoniła bez względu na porę dnia czy nocy, a to z reguły nie wróży nic dobrego.

— Spokojnie — odparła Jade. — Jutro do niej zadzwonię.

Bezceremonialnie rzuciła karteczkę na stos podobnych, leżących na jej biurku.

— Słuchaj, moim zdaniem to jest coś naprawdę poważnego — przekonywał wspólnik. — Już dawno nie słyszałem tyle strachu w czyimś głosie. — Mówiąc to, podsunął jej delikatnie telefon, po czym znacząco spojrzał na przyjaciółkę i na kartkę leżącą na szczycie kupki.

Kobieta w pierwszej chwili zachowała się tak, jakby chciała zaprotestować, jednak w końcu zrezygnowana wybrała numer. Nim wcisnęła ostatni przycisk, spojrzała jeszcze na Oscara i spytała:

— Nie uważasz, że jest trochę późno? Już prawie druga w nocy… — W jej głosie wyczuwało się wahanie.

— Powiedziała wyraźnie, że masz dzwonić bez względu na porę — nalegał.

Jade wetchnęła ciężko i wcisnęła guzik łączenia. Czekała krótko na połączenie, a już po drugim sygnale usłyszała w słuchawce znajomy głos.

— Słucham.

— Cześć, Sophie, tu J. Mój współpracownik mówił, że dzwoniłaś. Mam nadzieję, że cię nie obudziłam.

— Nie, ależ skąd… Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że oddzwoniłaś! — W jej głosie wyczuwało się wyraźną ulgę.

— Czy coś się stało? — zapytała koleżankę.

— Nie, jeszcze nie. Ale dzieją się dziwne rzeczy i nie bardzo wiem, jak się mam do tego ustosunkować. Może przyjechałabyś do mnie na kilka dni, to wszystko ci opowiem?

— Nie bardzo w tej chwili mam czas… Jesteśmy zawaleni robotą i trudno byłoby mi się stąd wyrwać.

Oscar w napięciu przyglądał się wspólniczce, jakby starał się odczytać mowę jej ciała. Gdy usłyszał ostatnie zdanie, bardzo ekspresyjnie zaczął gestykulować, pokazując jej w ten sposób, żeby się zgodziła. Jade, widząc, co wyczynia jej przyjaciel, machnęła tylko ręką i odwróciła się do niego plecami. On się jednak nie poddał i stanął na wprost niej.

— Wiem, że wasza agencja całkiem nieźle sobie radzi, więc domyślam się, że na brak zleceń nie narzekasz, ale dla mnie jest to naprawdę ważne. Zapłacę ci podwójnie, a jeśli to za mało, to podaj tylko cenę! — naciskała Sophie.

— No dobrze, spróbuję cię wcisnąć w terminarz… Może uda mi się wpaść tak za dwa tygodnie. — Jade zachowywała się tak, jakby za wszelką cenę usiłowała spławić potencjalną klientkę.

Oscar był już ostro podenerwowany. Patrzył na przyjaciółkę, ostentacyjnie pukając się palcem w czoło.

— Za dwa tygodnie to już może być po moim pogrzebie — oznajmiła Sophie. W jej głosie Jade zaczęła słyszeć bezsilność.

— Sophie, co się dzieje? — spytała twardo J. — Jeśli mi nie powiesz, to skąd mogę wiedzieć, jak pilna jest twoja sprawa? — Zaczynała być poirytowana, lecz raczej zachowaniem Oscara niż rozmową z dawną przyjaciółką.

— No, masz rację, chyba od tego powinnam zacząć. Ktoś mi grozi. Najpierw to były listy z pogróżkami, a teraz doszły do tego jeszcze straszne teksty wymalowane na ścianach mojego przedpokoju. Ktoś pisze, że mnie zabije… J, ja się boję… — wyznała kobieta i się rozpłakała.

— Czy wiesz, kto to jest?

— Gdybym wiedziała, poszłabym na policję, a nie dzwoniła do ciebie. Wybacz, ale naprawdę się boję, przez co jestem trochę nerwowa.

— Spoko, rozumiem. Czy uzgodniłaś to z Paulem? Wie, że chcesz, bym przyjechała? — drążyła Jade bez ogródek.

— On tu nie ma nic do powiedzenia, jesteśmy rozwiedzeni.

Detektywka puściła tę nowinkę mimo uszu i oznajmiła:

— Niczego nie obiecuję, ale porozmawiam ze wspólnikiem i rano dam ci znać. Dobranoc!

— Dobrze, będę czekała.

Odłożyła telefon na biurko i wpatrzona w pustą przestrzeń przed sobą pogrążyła się we własnych myślach. Z tego odrętwiałego stanu wyrwał ją głos Oscara.

— No i o co chodzi? — zapytał wyraźnie podekscytowany.

— Ma jakieś problemy, ktoś ją straszy i grozi, że ją zabije.

— Pojedziesz do niej? — indagował mężczyzna.

— Nie bardzo mam na to ochotę, chociaż cała ta sytuacja trochę mnie intryguje.

— Kim ona jest i kto to jest Paul? — Jego ciekawość zdawała się nie mieć granic.

— Sophie była mi kiedyś bardzo bliska — odpowiedziała Jade zdawkowo.

Oscar jednak nie dawał za wygraną.

— Jak to „była”?

J podeszła do barku, wzięła do ręki butelkę z whisky, nalała sobie sporą porcję, usiadła wygodnie w fotelu i zaczęła opowiadać:

— Poznałyśmy się jeszcze w podstawówce. Obie już jako szkraby byłyśmy autsajderkami, wprawdzie każda z nas z innego powodu… Ale w tym wieku jakie to ma znaczenie? Była cicha i nieporadna, więc się nią zaopiekowałam. — Uśmiechnęła się do własnych wspomnień. — Mnie nie przeszkadzało, że była inna, a ona akceptowała moje dziwactwa, więc szybko stałyśmy się nierozłączne. Na studiach niby każda poszła w swoją stronę, a jednak dalej potrafiłyśmy rozmawiać przez telefon godzinami i to codziennie. — Wzięła duży łyk alkoholu, jakby potrzebowała dodać sobie kurażu, by móc dalej mówić. — Wtedy pojawił się on: Paul. Sophie zakochała się w nim bez pamięci, ale to był zwykły goguś. Ten wymuskany łeb kręcił się na wszystkie strony, gdy tylko na horyzoncie pojawiała się jakaś atrakcyjna dziewczyna.

— Jak znam życie, to jej o tym powiedziałaś — przerwał jej Oscar.

— Gorzej! Powiedziałam to jemu, jak również, co mu zrobię, jak ją skrzywdzi.

Uśmiechnęła się szelmowsko.

— I co? — zapytał zaciekawiony.

— Kilka dni później zadzwoniła i powiedziała mi, że Paul zabronił jej utrzymywać ze mną kontakt, że przeprasza i takie tam… — odpowiedziała beztrosko. Jej twarz wyrażała jednak wielkie napięcie, a w głosie dało się słyszeć żal i rozczarowanie.

— A co się z nim dzieje teraz?

— Podobno się rozwiedli.

— Słuchaj, ta ostatnia sprawa jest już praktycznie skończona. Masz nagrania rudego, więc całą resztą bez problemu mogę zająć się sam, a ty spakuj się i jedź do niej. Nam przyda się kolejny klient, a tobie spotkanie z przyjaciółką po latach też dobrze zrobi.

— Przyjaciółką była kiedyś… Nie mogła się odezwać wcześniej? Teraz może być co najwyżej zwykłą klientką — powiedziała oburzona.

— Droga pani detektyw, chciałem zwrócić pani uwagę na to, że po pierwsze: znała numer agencji; po drugie: wiedziała, czym się zajmujesz, więc musiała się interesować tym, co się dzieje w twoim życiu, więc chyba… Zresztą sama to sobie wydedukuj. Nie wiemy też, na ile jest poważne to, co się tam u niej dzieje, tak że lepiej jedź, bo jakby coś się stało, to do końca życia będą cię zjadać wyrzuty sumienia. — To mówiąc, podał jej telefon.

Kobieta już bez wahania wybrała numer i nie czekając na pierwsze słowa rozmówczyni, bezceremonialnie rzuciła:

— Daj mi swój adres, wyjadę z samego rana.

5 czerwca, czwartek

Wstała o siódmej. Nie pamiętała, kiedy ostatnio zerwała się z łóżka o poranku, który — nawiasem mówiąc — był śliczny. Słońce nie skąpiło promieni, by rozjaśnić każdy zakamarek jej sypialni, a ptaki swoimi głośnymi trelami zagłuszały jej ulubioną stację radiową, która ku zaskoczeniu Jade nadawała o tej porze dziwne rozmowy z politykami zamiast bloku muzycznego. Uświadomiła sobie, że przecież nigdy wcześniej nie słuchała radia o tej porze.

Bardzo szybko spakowała walizki, zamknęła je w bagażniku swojego fiata 124 sport spidera. Ten lekki, kompaktowy samochód z silnikiem z przodu i napędem na tylnie koła był jej oczkiem w głowie — nazywała go swoim Pajączkiem. Niełatwo było wszak kupić auto z prawdziwie włoską iskrą, w dodatku klasyka. Uwielbiała jego miękki składany dach, który dawał jej możliwość upajania się przyprawiającym o gęsią skórkę dźwiękiem wydechu.

Po prawie trzech godzinach jazdy, które spędziła, wspominając czasy dzieciństwa i nie mogąc pozbyć się żalu, który przez te wszystkie lata gdzieś głęboko się w niej zakorzenił, zobaczyła wreszcie znak z napisem „Witamy w Oakbay”. Pamiętała, że ma teraz skręcić w drugą uliczkę w lewo, a następnie w prawo.

Gdy dojechała na miejsce, jej oczom ukazał się piękny, stary dom w stylu kolonializmu z Południa ze świeżo odnowioną fasadą, której biel zdawała się nieskazitelnie czysta. Budynek był otoczony ogromnym ogrodem noszącym ślady kilkuletniego zaniedbania, a jego granice wyznaczał gęsty las. Zatrzymała się tuż pod domem na żwirowym podjeździe, gdzie kręcili się energicznie robotnicy budowlani.

Sophie przywitała ją bardzo ciepło i zaprosiła do środka. J spojrzała na nią uważnie. Zobaczyła te same niesamowicie intensywnie niebieskie oczy i piękne blond włosy, które jakby od niechcenia opadały miękko na ramiona kobiety. Pamiętała, że przyjaciółka zawsze była pulchna, ale teraz jej nadwaga ostro rzucała się w oczy. Zastanawiało ją, czy to wynik lat, których nieustannie przybywało, czy też stresów, które Sophie zawsze lubiła zajadać słodyczami.

Weszły do ogromnego hallu, w którym centralne miejsce zajmowały potężne schody na środku pięknej marmurowej podłogi, w większości przykrytej teraz ochronną folią.

— Jak widzisz, ciągle jeszcze trwają prace remontowe, ale już i tak większość została zrobiona — zaczęła tłumaczyć się z rozgardiaszu przyjaciółka.

— To może powinnam zatrzymać się w jakimś hotelu? — zapytała skonsternowana Jade.

— No coś ty! — stanowczo zaprotestowała gospodyni. — Prace na piętrze są już skończone, na dole zostały im jeszcze trzy pomieszczenia, ale takie, z których nie musimy korzystać, więc twoja obecność w niczym nie przeszkadza, a mam aż cztery sypialnie, więc znajdziesz odpowiedni pokój dla siebie — dodała i uśmiechnęła się ciepło.

— No chyba, że tak…

Jade odetchnęła z ulgą. Dopiero gdy zobaczyła dawną przyjaciółkę, uświadomiła sobie, że przez te wszystkie lata bardzo za nią tęskniła, i poczuła silną potrzebę spędzenia z nią jak najwięcej czasu.

Po rozpakowaniu się w sypialni J prędko zeszła na dół, by dołączyć do Sophie. Kobiety rozsiadły się w kuchni przy niewielkim stole. Pijąc aromatyczną kawę, której zapach unosił się wszędzie, wdzierając nawet w najmniejsze zakamarki pomieszczeń, mogły wreszcie spokojnie porozmawiać.

— Więc rozwiodłaś się z Paulem? — zaczęła Jade.

— Tak, już jakiś czas temu — odpowiedziała Sophie jakby od niechcenia.

— Wybacz, jeśli nie chcesz o tym rozmawiać…

— Nie, to nie tak — energicznie przerwała jej przyjaciółka. — Po prostu czasami, jak o nim pomyślę, to ciągle jeszcze ponoszą mnie nerwy.

— Było aż tak źle?

— Nie, było jeszcze gorzej! Dobrze wiesz, że Paul lubił się bawić. Ciągle gdzieś chodziliśmy, a wiesz, jaka jestem — w domu mi najlepiej. Z tego powodu bardzo szybko zaczęło dochodzić między nami do kłótni. Jak zwykle zaczęłam zajadać stresy, a on zaczął mnie upokarzać z powodu mojej tuszy. Już po pierwszym roku małżeństwa doszło między nami do poważnego kryzysu. Wtedy po raz pierwszy zaczęłam myśleć o rozstaniu, ale wiesz, jeszcze wtedy mimo wszystko byłam w nim zakochana, więc jak ta kretynka zwróciłam się z prośbą o radę do rodziców… — Zrobiła pauzę, jakby starała się odgonić od siebie mroczne wizje.

— Nie musisz nic mówić… Znam ich, więc domyślam się, co ci doradzili.

Sophie sięgnęła do szuflady szafki naprzeciwko stołu i wyjęła z niej paczkę chesterfieldów. Wzięła jednego i zapaliła, głęboko się zaciągając, jakby dym z papierosa miał wyleczyć wszystko to, co właśnie ją zabolało.

— Więc domyślasz się też, co było dalej… Wróciłam do męża i starałam się ratować nasze małżeństwo, ale było tylko gorzej. Doszło do tego, że z imprezy urodzinowej swojego szefa wyszedł z jakąś lafiryndą, bo zapomniał, że przyszedł z żoną. Uwierzysz?!

— Mam nadzieję, że nie oczekujesz odpowiedzi. — Jade starała się trzymać nerwy na wodzy, ale gdyby teraz mogła dorwać w swoje ręce Paula, skończyłoby się to tragicznie.

— Pamiętasz, że pracował w nieruchomościach, więc miał czas i możliwości, by umawiać się w trakcie godzin pracy. Kilka razy zresztą przyłapałam go na zdradzie. Wiesz, że po jednej z nich przez ponad tydzień mieszkałam u twojej mamy?

— Nie miałam pojęcia! — odparła J, była wyraźnie zaskoczona.

— To było jakoś tak, jak wyprowadziłaś się z przedmieść do centrum Wye i wtedy rzadko odwiedzałaś mamę.

— To nie zmienia faktu, że do dziś mi o tym nie powiedziała! Oooj, przegięła…

— Pewnie miała swoje powody. A tak na marginesie, to bardzo dużo jej zawdzięczam… Ale o tym powiem ci później.

— Mojej mamie?! Już nic z tego nie rozumiem… — Z każdym kolejnym zdaniem Jade była coraz bardziej zaskoczona.

— Kiedy u niej mieszkałam, przedstawiła mnie synowi swojej znajomej. On akurat otwierał nowe biuro i szukał kogoś, kto zadba o wygląd tego miejsca, i tak się złożyło, że spodobały mu się moje pomysły i mnie zatrudnił. W ciągu dwóch tygodni dużo się we mnie zmieniło, stałam się pewniejsza siebie, a przede wszystkim przestałam się bać, że jak odejdę od Paula, to będę spać w pudle pod mostem. Pomyślałam nawet, że wrócę do domu i teraz wszystko będzie na moich warunkach… No i wróciłam, tylko zapomniałam o tym uprzedzić mojego, pożal się Boże, męża i zastałam go z jakąś flamą w łóżku. — Sięgnęła po kolejnego papierosa. — Byłam, nie wiem dlaczego, w kompletnym szoku. Nie mam pojęcia, co sobie wyobrażałam, ale wtedy po raz kolejny poczułam się tak, jakby ktoś przywalił mi czymś twardym po łbie. Jak ktoś zupełnie pozbawiony rozumu zadzwoniłam do Maxa — mojego zleceniodawcy — i poprosiłam go o większą zaliczkę. Ten, jak się o wszystkim dowiedział, przyjechał po mnie, zawiózł mnie do hotelu Paradiso, wynajął mi apartament i podesłał dobrego prawnika od rozwodów. Ledwo skończyłam urządzanie jego biura, a już posypały się oferty innych prac. Nagle stałam się popularną i wziętą projektantką wnętrz. I jak myślisz, co się stało?

— Nie mam pojęcia.

— Pojawił się Paul, który postanowił „zawalczyć o nasze małżeństwo”. Dwa razy zaprosił mnie do eleganckich restauracji na kolację i powiem ci, że byłam bliska, by spakować się i do niego wrócić… Nagle zadzwonił do mnie klient z pytaniem, na które konto ma przelać należności, bo był u niego mój mąż i podał mu inne detale bankowe.

— Bezczelny! I co zrobiłaś?

— Powiedziałam klientowi, że na to, które ja mu podałam. Poszłam też do Paula, by wszystko wyjaśnić i bum! Znowu złapałam go z panienką w łóżku. Tym razem pobiegł za mną, przepraszał, tłumaczył się, mówił, jaka przed nami rysuje się wspaniała przyszłość, że za pieniądze, które ja zarobię, on otworzy własne biuro i tak dalej, i tak dalej. Wtedy w głowie zapaliła mi się czerwona lampka. Odeszłam, by już nigdy do niego nie wrócić.

— No to trochę z nim przeszłaś… A ten dom jest jakiegoś klienta? — zaciekawiła się Jade.

— Nie, jest mój! Praca idzie mi dość dobrze, a jeden ze zleceniodawców powiedział mi niedawno, że jego znajoma potrzebuje pomocy w przygotowaniu domu do sprzedaży. To był właśnie ten dom! Przyjechałam go obejrzeć i zakochałam się w nim. Sprowadziłam ekipę, z którą stale współpracuję, i remontujemy go, starając się zachować dawny klimat tego miejsca.

Sophie była podekscytowana i widocznie z siebie dumna. Gdy Jade tak na nią patrzyła i ujrzała w jej oczach błysk spowodowany nowym projektem, poczuła się tak, jakby czas stanął w miejscu, a one wciąż były beztroskimi nastolatkami.

Wypiły po jeszcze jednej kawie, Sophie oprowadziła przyjaciółkę po domu, a na koniec przeszły do pokoju dziennego. Był pełen zieleni — rozstawiono w nim pięć olbrzymich roślin doniczkowych, których liście sięgały sufitu. Po lewej stronie od wejścia stała komoda, za nią ciężki drewniany kredens, a za nim kolejna, taka sama jak pierwsza, komoda. Na środku pokoju były dwa duże fotele, przy nich długa drewniana ława, a z jej drugiej strony wielka sofa. Kobiety rozsiadły się na niej wygodnie, czekając, aż umilkną wiertarki budowlańców, które hałasem niemalże wwiercały im się w czaszki.

W pewnym momencie Sophie podniosła się z kanapy i podeszła do jednej z komód. Wysunęła szufladę i wyjęła z niej zieloną plastikową teczkę. Przeszła następnie do J i podała jej pakunek. Ta bez wahania wyjęła zawartość i zaczęła czytać.

— Kiedy to dostałaś?

— Pierwszy list znalazłam zaraz na drugi dzień po mojej przeprowadzce rano. Gdy się przebudziłam, poszłam otworzyć drzwi robotnikom, a koperta leżała centralnie na środku podłogi w hallu. Kolejne pojawiały się bardzo regularnie w mojej poczcie, praktycznie co drugi dzień.

— Byłaś z tym na policji?

— Nie, do wczoraj uważałam to za głupi żart.

— Co stało się wczoraj? — drążyła Jade. Była już nie tylko przyjaciółką, ale przede wszystkim detektywem.

— Wczoraj rano, jak zeszłam na dół, ściany w hallu były wymalowane czymś czerwonym. Była to ta sama groźba: „Wynoś się stąd albo cię zabiję”. To było okropne! — Sophie zaczęła szlochać. — To wyglądało tak, jakby ktoś wymalował to krwią, z liter płynęły karminowe strugi niczym krew cieknąca z rany… Wtedy się przeraziłam.

— Czyli ktoś był w domu, jak spałaś? Kto ma klucze oprócz ciebie?

— Właśnie chodzi o to, że nikt! Jak idę na górę, zawsze sprawdzam, czy wszystko jest pozamykane. Pierwsze, co zrobiłam rano po tym ostatnim incydencie, to obejrzałam wszystkie okna i drzwi. Nic nie było otwarte ani nie było żadnych śladów, żeby ktoś przy nich majstrował. — Jej głos zdawał się już spokojniejszy, jakby wszystkie złe myśli zaczęły chować się gdzieś głęboko w odległym kącie jej świadomości.

— Posiedź tutaj, a ja się rozejrzę. Jeśli pozwolisz, sprawdzę każde pomieszczenie.

— Pewnie, czuj się jak u siebie.

Jade obeszła cały dom pokój po pokoju, dokładnie przyjrzała się wszystkim oknom, sprawdzając każdą, choćby najmniejszą ryskę i plamkę brudu. Każdy zamek w oknie delikatnie dotykała palcami, by wyczuć coś, czego wzrok mógłby nie wychwycić. Nawet oknom na górze nie odpuściła. Niestety tam też nie znalazła śladów włamania. Wszystkie drzwi wejściowe do domu — i te z podjazdu, i te od ogrodu — zostały sprawdzone przez nią równie starannie, ale i one nie miały najmniejszych śladów ingerencji osób trzecich, a ponieważ miały zamki z wyższej półki, wytrychy również mogła wykluczyć. Nie, żeby nie dałoby się ich otworzyć w ten sposób, ale mógł tego dokonać jedynie naprawdę dobry włamywacz, a nie przypuszczała, że w tym przypadku z kimś takim mieli do czynienia. Obejrzawszy wszystko, wróciła do przyjaciółki.

— I co? — zapytała wyraźnie zaniepokojona Sophie.

— Nic. Miałaś rację, nikt się tu nie włamał.

— Wiesz… jest jeszcze coś, tylko nie wiem, czy to ma coś wspólnego z tym, co się tutaj dzieje — powiedziała niepewnie.

— Mów. Lepiej, żebyś opowiedziała mi o wszystkim, nawet o tym, co z pozoru wydaje ci się drobnostką niemającą sensu — zachęcała ją J.

— Widzisz, mieszkańcy tej wioski są jacyś dziwni… Czuję się tu czasami jak persona non grata. Nie wiem, z czego to wynika, ale są naprawdę wrogo nastawieni.

— Ale że co? Coś ci powiedzieli albo zrobili? — dopytywała Jade.

— Nie, ale… Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć, sama musisz to zobaczyć.

Sophie była widocznie rozbita.

— Słuchaj, jest tu jakiś sklep gdzieś niedaleko? — spytała detektywka, gdy nagle coś przyszło jej do głowy.

— Pewnie, jakieś dziesięć minut spacerkiem.

— To może chodźmy na zakupy? Tylko nikomu ani słowa, czym się zajmuję zawodowo. Po prostu odwiedziła cię stara przyjaciółka.

— Oczywiście! Wydaje mi się, że to właśnie będzie cała prawda — odparła Sophie i spojrzała na J z oczami pełnymi niepewności i wyczekiwania.

Jade zrozumiała przekaz, podeszła do przyjaciółki i mocno ją przytuliła.

* * *

Było już wczesne popołudnie, kiedy kobiety wybrały się do lokalnego sklepu spożywczego. Po wyjściu z posiadłości Sophie skręciły wąskim chodnikiem w prawo. Między posesją przyjaciółki a drogą po prawej stronie ulicy ciągnął się wąski pas drzew iglastych, po lewej zaś na wprost stała piękna rezydencja.

— Boże, a to czyje? — zapytała J.

— Tutaj mieszkają Liam White i jego żona Michelle. On jest jakimś biznesmenem, nie wiem, czym konkretnie się zajmuje, ale na pewno są obrzydliwie bogaci. À propos bogactwa, to słyszałam od twojej mamy, że twój dziadek założył ci fundusz powierniczy i podobno jesteś teraz zamożną kobietą — powiedziała Sophie i się roześmiała.

— Cholernie majętną… Oczywiście, gdybym z tych pieniędzy skorzystała.

— Nie przyjęłaś spadku? — zapytała zdumiona.

— Sama nie wiem, co zrobić. Nie chcę ich kasy, skoro oni nie uznali ani mnie, ani mojej mamy — odparła kobieta i nonszalancko wzruszyła ramionami.

Jej przyjaciółka wiedziała, że ojciec Jade pochodził z bogatej rodziny — takiej „z historią” — jej matka natomiast była córką pielęgniarki i szeregowego policjanta. Poznali się na jednym z bali policyjnych. Dziadkowie detektywki ze strony ojca zrobili dużo złych rzeczy, by tylko nie dopuścić do małżeństwa jej rodziców, ale młodzi byli wytrwali, uparci i chyba szaleńczo zakochani, bo na przekór wszystkiemu się pobrali. Wówczas dziadkowie wyrzekli się ojca Jade. A gdy zginął w zamachu, który prawdopodobnie był dziełem jednego z szefów mafii, nie pokazali się nawet na pogrzebie.

Dopiero gdy zmarł dziadek, jej babka poprzez swoich prawników szukała z nią kontaktu. Od nich też J dowiedziała się o funduszu powierniczym, który założył jej dziadek i z którego mogła korzystać już od dwóch lat. Jade przyznała się teraz przyjaciółce, że jak do tej pory ani nie złożyła wizyty babce, ani nie skorzystała z ofiarowanych jej pieniędzy.

Szły teraz w milczeniu. Ulice na wsi były opustoszałe. Dopiero gdy zbliżały się do sklepu, na chodnikach zaczęli pojawiać się pojedynczy przechodnie. Jade uderzył fakt, że ludzie, mijając je, demonstracyjnie odwracali głowy w drugą stronę, a co bezczelniejsi patrzyli im prosto w twarz z tak złowrogim spojrzeniem, że aż robiło jej się nieprzyjemnie. Czuła się, jakby wyrządziła im jakąś krzywdę, tylko kompletnie nie miała pojęcia jaką.

Wreszcie dotarły do spożywczego. Sophie z impetem otworzyła drzwi, ale nie zdążyła przekroczyć progu, bo z przeciwnej strony nagle pojawiła się starsza pani, która właśnie wychodziła ze sklepu. Na ich widok kobieta uśmiechnęła się szeroko.

— Witaj, moja droga.

— Dzień dobry, pani Johnson — odparła blondynka, ustępując drogi kobiecie.

— Na zakupy? Głupie pytanie, pewnie, że nie na przedstawienie — sama sobie odpowiedziała.

— Jak zdrowie, pani Johnson?

— „Linda”. Prosiłam już kilka razy, żebyś zwracała się do mnie po imieniu — skarciła ją starsza pani.

— Jakoś nie mam odwagi — tłumaczyła się Sophie.

— Widzę, że w końcu nie jesteś sama — skomentowała kobieta, spoglądając na Jade.

— A tak, pozwoli pani, że przedstawię. To moja przyjaciółka Jade Moore.

Kobiety uścisnęły sobie dłonie.

— Jade to bardzo ładne imię.

— Wszyscy znajomi mówią mi J — powiedziała detektywka.

— J właśnie dzisiaj przyjechała i zabrałam ją na zakupy, a także żeby pokazać jej okolicę — wyjaśniła Sophie.

— No, pomysł bardzo zacny, tym bardziej że jest co oglądać, jeśli jest się miłośnikiem przyrody. A i pogoda od kilku dni jest śliczna! W sam raz na spacery — wyliczała starsza pani, której uśmiech nie schodził z ust.

— J jest mieszczuchem, więc myślę, że pobyt na wsi dobrze jej zrobi — zażartowała blondynka.

— W takim razie zapraszam was w sobotę, moje drogie, do nas na kolację! Będziesz miała możliwość poznać kilkoro z naszych mieszkańców — powiedziała pani Johnson.

Widząc, że Sophie się waha, nie wiedząc, co odpowiedzieć, Jade zareagowała błyskawicznie:

— Bardzo chętnie, będzie nam miło!

— W takim razie widzimy się pojutrze, a teraz wybaczcie, moje drogie, ale mąż na mnie czeka — oświadczyła starsza z kobiet i niczym lekka i zwinna nastolatka, kręcąca w wolnych chwilach piruety dla zabawy, odwróciła się na pięcie i poszła.

J dosyć długo patrzyła w ślad za nią, ponieważ starsza pani wydała się jej niespodziewanie miłym ewenementem. Ta na oko dobrze po sześćdziesiątce, bardzo zadbana i elegancka kobieta ewidentnie walczyła z nadwagą, a przy tym miała bardzo nieproporcjonalne w stosunku do tułowia, szczupłe nogi, które ze względu na swą wątłą budowę powinny mieć problem z dźwiganiem ciężaru korpusu. A tu takie zaskoczenie! Nie tylko nie były nadmiernie obciążone, lecz w dodatku były tak zwinne, że niejedna dużo młodsza i szczuplejsza kobieta mogłaby jej zazdrościć.

— Kim jest ta Linda? — zapytała Jade z zaciekawieniem.

— To żona miejscowego doktora. Właściwie on już nie leczy, ale ciągle wszyscy się tak do niego zwracają. To chyba normalne w takich małych społecznościach.

6 czerwca, piątek

Obiad przygotowany przez Sophie był przepyszny. A może po prostu Jade tak dawno nie jadła domowego posiłku, że ten smakował wyjątkowo. Kuchnia w domu przyjaciółki wydawała jej się naprawdę przytulna i chociaż jej własnej niczego nie brakowało, to rzadko w niej jadała. Najczęściej, gdy na szybko podgrzała coś gotowego w mikrofalówce, szła z talerzem do salonu, siadała wygodnie na sofie i tam jedząc swój — zazwyczaj jedyny ciepły w ciągu całego dnia — posiłek, rozmyślała o prowadzonym aktualnie śledztwie.

Po jedzeniu kobiety znowu zasiadły w pokoju dziennym i z drinkami w dłoniach wspominały szkolne czasy.

— J, opowiedz mi teraz, jak to się stało, że zamiast pracować w policji prowadzisz biuro detektywistyczne? — zagaiła Sophie.

— Oj, to dość długa i nudna historia.

— Spokojnie, mamy czas, a jestem naprawdę ciekawa, bo od małego chciałaś pójść w ślady ojca, a tu jednak zmiana.

— Dobrze powiedziane: „jak byłam mała”. Potem był bunt i już na studiach chciałam iść własną drogą. Dotarło do mnie, że w policji nigdy nie dowiem się, czy rzeczywiście jestem dobra, tam dla każdego byłabym tylko córką komendanta Moore’a, a po jego śmierci to już w ogóle… — Zamyśliła się.

— Ale skąd pomysł na agencję?

— Uznałam, że to jedyny sposób, bym robiła to samo, ale na własny rachunek, bez pozycji uprzywilejowanej.

Względnie usatysfakcjonowana tą odpowiedzią Sophie postukała się palcem w brodę i przeszła do kolejnej linii pytań.

— Opowiedz mi teraz o tym twoim wspólniku… Z tego, co mówiła twoja mama, wnioskuję, że coś jest między wami.

— Nie słuchaj mojej mamy! Ona tak bardzo chce wydać mnie za mąż, że w każdym mężczyźnie z mojego otoczenia widzi ojca swoich wnuków. Ma jeden cel: usadzić mnie w domu otoczoną bandą rozwrzeszczanych bachorów. Już mnie widzi, jak sprzątam, gotuję obiadki i zmieniam zasrane pieluchy, brrr! — Jade otrząsnęła się, jakby odganiała od siebie wyjątkowo nieprzyjemny koszmar.

— No tak! A jak jest faktycznie z tym twoim wspólnikiem?

— Z Oscarem? Nijak, przyjaźnimy się. On nie wiedział, co ma ze sobą zrobić w życiu. Nie chciał pracować w firmie prawniczej ojca, co mu się chwali, bo jego tatuś reprezentuje najgorszych drani w całym Wye, przez co oczywiście jego firma cieszy się doskonałą renomą. Ironia czasów, w których żyjemy… Potrzebowałam kogoś, kto zainwestuje w moją agencję, bo sama mogłabym co najwyżej pomarzyć o pracy na własny rachunek. Poznaliśmy się, trochę pogadaliśmy, okazało się, że mamy dużo takich samych problemów i że tego typu działalność pasuje nam obojgu jako rozwiązanie przynajmniej części z nich. I tak oto mamy firmę.

— No dobra, ale gdzie się poznaliście?

— Pamiętasz mojego wuja Freda? Nie byliśmy spokrewnieni, był po prostu przyjacielem ojca. To on uczył mnie od dziecka technik walk policyjnych i krav magi — wyjaśniła J. — Wujek był już wtedy na emeryturze i pracował jako detektyw dla jednego z najbardziej renomowanych biur adwokackich. Któregoś dnia, gdy go odwiedziłam, poznałam w jego biurze syna właściciela kancelarii — Oscara, świeżo upieczonego absolwenta prawa; jak ja, tylko w innej dziedzinie. Gdy rozmawialiśmy, nie ukrywał, że praca w firmie ojca nie bardzo mu pasuje, że już ciekawsze jest to, czym zajmuje się Fred. Dobrze nam się rozmawiało, więc umówiliśmy się na kolację jeszcze tego samego dnia.

— Dobrze się z nim dogadujesz? — dopytywała przyjaciółka.

— Tak, nie mamy żadnych zgrzytów. Wręcz przeciwnie, cieszę się, że go mam, bo już nieraz napytałabym sobie biedy. Nic się nie zmieniłam. Najpierw coś robię, a dopiero później myślę. Oscar jest inny. Wszystko musi przeanalizować, ułożyć plan działania, i to taki, byśmy byli jak najbardziej skuteczni i jednocześnie mieli jak najczystsze ręce. Co najważniejsze, potrafi mnie przystopować, gdy zaczyna mnie ponosić. A jeśli nie zdąży i już nabroję, to skutecznie dba o to, bym nie poniosła zbyt poważnych konsekwencji — wyznała detektywka i uśmiechnęła się pod nosem.

— To ma z tobą co robić! — skomentowała Sophie, westchnąwszy głęboko. Doskonale znała przyjaciółkę i wiedziała, że wszystko, co mówi, nie jest ani odrobinę przesadzone. — Czy on jest świadomy, że współpraca z tobą skończy się dla niego wczesną siwizną z powodu ciągłych zmartwień? — Zaśmiała się.

— Mówi, że jedyną rzeczą, która go martwi, jest to, że nie ma pojęcia, jak duży jest ten socjopata, który we mnie siedzi — odparła J poważnie.

Kobiety jednocześnie parsknęły śmiechem.

— A tu ma rację! Bo tego nie wie nikt, kto cię zna! — dodała blondynka i zaśmiała się jeszcze mocniej.

— Pewnie, że nie. Tego nawet sama nie wiem.

Wesołą rozmowę przyjaciółek przerwał dźwięk telefonu. Sophie, ciągle delektująca się obecnością bliskiej osoby, niechętnie zareagowała. Spojrzała na wyświetlacz, lecz zawahała się przed odebraniem.

— Kto dzwoni? — zapytała czujnie Jade.

— To miejscowa nauczycielka. Tylko z nią i doktorową mam jako takie stosunki towarzyskie — odpowiedziała blondynka wyraźnie zasmucona.

— Powinnaś odebrać… — powiedziała J i w tym momencie telefon przestał dzwonić. — No właśnie… Oddzwoń. Dla naszej sprawy ważne jest, bym poznała jak najwięcej ludzi z twojego otoczenia, nie zdradzając, czym się zajmuję. Kiedy nie wiedzą, że są obserwowani, najłatwiej się odkrywają.

Sophie pokiwała tylko potakująco głową i wybrała odpowiedni numer.

— Cześć, Mary, dzwoniłaś do mnie — oświadczyła spokojnie. Patrząc w twarz przyjaciółki, słuchała głosu w telefonie. — No nie wiem, bo widzisz, mam gościa, ale poczekaj chwilę, zapytam… — Zakryła dłonią komórkę i zwróciła się do Jade: — Słuchaj, ona chce, byśmy się wybrały dzisiaj wieczorem do pubu na drinka. Co ty na to?

— Świetny pomysł. Pewnie, że pójdziemy — odparła entuzjastycznie detektywka.

— No, moja przyjaciółka jest na tak — powiedziała już w słuchawkę. — To spotkamy się na miejscu tak o siódmej… To do zobaczenia! — rzuciła jeszcze Sophie i zakończyła rozmowę.

— A teraz opowiedz mi coś o niej — poprosiła J.

— Nie powiem ci nic ciekawego, bo sama wiem niewiele. Jest w naszym wieku, mieszka tu od niedawna, uczy w tutejszej szkole — wyliczała kobieta. — Czasami odnoszę wrażenie, że jest jak nastoletnia romantyczka, tym bardziej że ciągle czyta jakieś romanse…

* * *

Jade nie potrzebowała dużo czasu, by przygotować się do wyjścia. Założyła białą koszulkę z krótkim rękawem, ciemnoniebieskie jeansy typu skinny i czarną skórzaną ramoneskę. Gdy zeszła na dół, Sophie już na nią czekała. Ona z kolei miała na sobie luźną bluzkę koszulową w kolorze pastelowego błękitu, sięgającą jej do połowy uda oraz granatową suto marszczoną spódnicę, która niczym klamra spinała wszystko w całość, robiąc z tego bardzo przyjemny strój, skutecznie maskujący nadwagę kobiety.

Wieczór był pogodny i bardzo ciepły, więc droga do pubu The White Hart minęła im wyjątkowo szybko. W lokalu pełnym boazerii i wygodnych kanap, na których można było zapomnieć o bożym świecie — także dlatego, że gości oddzielały od niego kolorowe witrażyki w oknach — było dość głośno i tłocznie. Sophie bardzo sprawnie wypatrzyła w tłumie znajomą, której udało się zatrzymać dla nich stolik w kącie lokalu. Gdy tylko kobieta je zobaczyła, zaczęła machać do nich ręką uniesioną wysoko nad głową.

— Cześć, Mary! — Sophie krzyczała już z daleka, a gdy podeszły do stolika, dokonała prezentacji: — Poznajcie się, to jest Mary, moja znajoma, o której ci opowiadałam, a to jest Jade, moja droga i bardzo dobra przyjaciółka. — Powiedziawszy to, ciężko usiadła na pubowej kanapie.

— Mów mi J, wszyscy tak robią — z uśmiechem dodała detektywka i z zawodową ciekawością, acz dyskretnie przyjrzała się nowo poznanej.

Mary w bladoróżowym topie z dodatkiem licry i jeansowej mini skutecznie eksponowała wszystkie walory swojej zgrabnej figury. Jade jednak najbardziej urzekła burza jej długich rudoczerwonych włosów, których delikatne loki sięgały niemalże pasa. Mocny, lecz dobrze zrobiony makijaż tuszował piegi, które zauważyło tylko wprawne oko zawodowca.

W pubie ciągle przybywało gości, co było normalne w piątkowy wieczór; robiło się coraz głośniej i coraz bardziej tłoczno. Jade nie była już w stanie nawet rozpoznać piosenki, która nieśmiało płynęła z szafy grającej w przeciwległym końcu pomieszczenia. Jej uwagę przykuło tymczasem zachowanie klientów — starsi ukradkiem zerkali w kierunku kobiet, po czym demonstracyjnie odwracali się do nich plecami, tylko młoda część przybyłych zachowywała się normalnie.

Rozmyślając nad tą sytuacją, J nie zauważyła, kiedy do ich stolika podeszło dwóch mężczyzn. Z zamyślenia wyrwał ją dopiero głos Sophie.

— Halo, ziemia do Jade! Widzę, że ty jak zwykle obecna, ale nieprzytomna — zażartowała z przyjaciółki.

— Poznajcie się, proszę, to jest George — powiedziała Mary i wskazała przystojnego, niezwykle wysokiego mężczyznę. Był muskularny, ciemnoskóry z mocno zarysowaną szczęką, co tylko dodawało mu urody. Wyglądał niczym Adonis. — I Jacob — dodała. Tym razem jej ręka powędrowała w kierunku trochę niższego, choć równie przystojnego, ale już nie tak umięśnionego blondyna. — A to, drodzy panowie, są Sophie, nowa mieszkanka Oakbay i Jade, jej przyjaciółka.

— Czego się napijecie? — zapytał bezpretensjonalnie Jacob.

— Ja poproszę czerwone wino — szybko odpowiedziała Mary.

— To ja też — dołączyła do niej Sophie.

— A dla mnie whisky, tylko czysta — oświadczyła twardo Jade.

Panowie z wyraźnym zaciekawieniem zareagowali na jej prośbę i przedzierając się przez tłum, oddalili w kierunku baru.

— Kim są ci mężczyźni? — zapytała J.

— George jest strażakiem, a Jacob… Nie bardzo wiem, gdzie pracuje, ale tutaj jest przede wszystkim znany jako syn swojego ojca. — Mary uśmiechnęła się tajemniczo.

— To znaczy? — dopytywała zaciekawiona detektywka.

— Jego ojciec to Mason Jackson.

— Ten Mason Jackson?! — nie dowierzała Jade.

— Uhm! — odpowiedziała tylko Mary, kiwając potakująco głową.

— Czy oświeci mnie ktoś, o kim wy mówicie? — wtrąciła się Sophie, wyraźnie poirytowana poczuciem wyobcowania.

— Czy ty w ogóle nie oglądasz wiadomości? Ostatnio jest bardzo głośno o nim, mówi się, że będzie nowym liderem konserwatystów — odpowiedziała przyjaciółce J. — A oni tutaj mieszkają? — kolejne pytanie skierowała do rudowłosej kobiety.

— Oczywiście, tu jest jego rodzinna posiadłość i tu spędzają każdą wolną chwilę.

Urwały jednak rozmowę, gdyż do stolika już zbliżali się panowie z zamówionymi drinkami.

Siedzieli teraz w piątkę przy niewielkim pubowym stoliku, a ich rozmowy oscylowały głównie wokół muzyki i filmu. Jade w tym czasie starała się wychwycić złowrogie spojrzenia skierowane do jej przyjaciółki, by znaleźć osobę, która jej grozi. Niestety niewiele jej ta obserwacja dała. A może trzeba by to podsumować odwrotnie? Wrogo nastawionych spojrzeń było bowiem zbyt dużo, co nie pozwoliło jej wytypować jednej osoby. Chyba że Sophie groziło pół wsi — a to byłoby co najmniej dziwne.

Gdy George oznajmił, że wychodzi na papierosa, Jade zmęczona hałasem wyszła razem z nim.

— Jak widzisz naszą wioskę? — zapytał.

— Przyjechałam tu dopiero wczoraj, więc szczerze mówiąc, nie mam jeszcze wyrobionego zdania — odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Krajobrazy śliczne, tylko te spojrzenia mieszkańców przyprawiają mnie o gęsią skórkę — dodała, licząc, że w ten sposób czegoś się od niego dowie.

Mężczyzna tylko lekko się uśmiechnął.

— A wiesz, że nie jesteś pierwsza, która zwraca na to uwagę? Na początku myślałem, że to czyjeś brednie lub uprzedzenia, bo ja tego nie widzę, ale już kilka osób mi to mówiło, więc chyba naprawdę coś w tym jest — powiedział.

— Może nie widzisz tego, bo się tu urodziłeś?

— No fakt, wszyscy, którzy mieli z tym problem, byli przyjezdni… — odparł i zamyślił się na chwilę.

— Masz jakąś teorię, dlaczego tak się zachowują? — J starała się być delikatna w swych dociekaniach.

— Nie. Gdyby to chodziło o twoją kumpelę, to bym rozumiał, ale to nie tylko jej dotyczy.

Jade niczym myśliwy chwyciła trop i zaczęła nim podążać.

— Co masz na myśli? — zapytała.

— No ten jej dom… — odpowiedział zmieszany.

— Co jest nie tak z tym domem? — Jade nie dawała za wygraną.

— No przecież chyba wiesz, że jest pechowy? — Mężczyzna zaczynał kręcić, jakby żałował, że powiedział coś zupełnie niepotrzebnie.

Detektywka wyczuła jego wahanie. Zrozumiała, że musi od tej pory bardzo uważać, by nie stracić cennego źródła informacji. Wiedziała, że jeśli dalej będzie drążyć temat, to może się naciąć i George nic więcej jej nie powie. Postanowiła więc użyć sprytu.

— Wypaliłeś? — spytała niby od niechcenia.

Jej rozmówca dogasił papierosa.

— Chodźmy już — poprosiła.

— Chwilę, komórka mi wibruje. — Wyjął telefon z kieszeni. — To Jacob. Napisał, żebyśmy po drodze kupili drinki.

Weszli z powrotem do zatłoczonego pubu. Trochę czasu im zajęło, zanim udało im się dopchać do baru. Przy ladzie jednak uśmiechnięty czarnoskóry mężczyzna, dobrze znający jej towarzysza, szybko podszedł, by ich obsłużyć. Zamówili butelkę czerwonego wina i kilka piw.

Czekając na alkohol, Jade powiedziała:

— Boże, jak ja dawno nie piłam tequili! — Zrobiła do tego dobrze przećwiczone cielęce spojrzenie, które skierowała wprost na George’a.

Jej stary chwyt sprawdził się i tym razem.

— Dwa razy tequila, Luke! — zamówił strażak.

Gdy dotarł do nich Jacob, pili już piątą kolejkę.

— Was to po śmierć wysłać! — powiedział z pretensją w głosie.

— Bierz tę tacę i nie marudź — odparła Jade i podała mu zakupiony wcześniej alkohol. — Luke, jeszcze raz to samo! — krzyknęła w stronę barmana.

Jacob spoglądał to na nią, to na kolegę. W końcu uśmiechnął się i pokręcił głową, po czym zabrał wino i piwo i poszedł do stolika.

Wypili jeszcze po kilka kieliszków. Wreszcie Jade zauważyła, że George’owi zaczyna się plątać język. Sama miała wyjątkowo mocną głowę — nie wiedziała, czemu to zawdzięcza, ale potrafiła przepić większość mężczyzn. Gdy była na studiach, wygrała w ten sposób niejeden zakład, co niejednokrotnie uratowało jej wątły budżet.

— Chodźmy zapalić — powiedziała.

Gdy ponownie znaleźli się na zewnątrz, raz jeszcze spróbowała wydobyć informacje z mężczyzny.

— Dlaczego ten dom jest pechowy? — wypaliła prosto z mostu.

— No co ty? Naprawdę nie wiesz? — spytał zdziwiony.

— Nie wiem.

— Tam nikt długo nie mieszka, a i nieboszczyków też kilku było — odparł całkiem poważnie, chwiejąc się z lekka.

— Jakich nieboszczyków? — zapytała zaskoczona.

— No przed twoją kumpelą wykorkował tam jakiś ćpun, a jeszcze kilka lat wcześniej zadźgano tam parę, podobno jakiś bezdomny, ale wiem, że wcześniej też tam coś było — powiedział, coraz mocniej cedząc słowa. Widać było, że tequila dopiero teraz dotkliwiej na niego podziałała.

— Co było wcześniej? — dopytywała J.

— Nie wiem, byłem smarkaczem i nie bardzo mnie to obchodziło, ale ten dom jest nie teges. Wybacz, ja muszę…

Nie skończył, tylko wbiegł z impetem do pubu, kierując się w stronę toalet.

7 czerwca, sobota

Dom państwa Johnsonów lub — jak nazywała ich Sophie — doktorostwa Johnson był typowym połączeniem styli cape cod i ranch. Zwróciła Jade również uwagę na to, że pokoje na drugim piętrze miały duże lukarny. Oczywiście musiała jej też wytłumaczyć, że słowo to określa nadbudówkę w dachu budynku, w której ścianie frontowej znajduje się okno. Sophie chwaliła także to, że wysoki kamienny komin umieszczony był z boku domu, a okna z dużymi podwójnymi skrzydłami ozdobione były dekoracyjnymi okiennicami. Za klasyczne uznała też to, że garaż znajdował się od frontu. Kilka stopni prowadziło na niewielki ganek, gdzie ulokowano dwuskrzydłowe drzwi wejściowe.

W progu powitała je Linda w pięknej bordowej sukience wieczorowej — tak długiej, że całkowicie zakryła jej nogi. Włosy przyprószone siwizną upięte były w bardzo misternego koka, widać w tym było rękę dobrej fryzjerki. Jej lekko pucołowata twarz wydawała się dzisiaj dużo pociąglejsza. Jade przez chwilę zastanawiała się, czy to efekt fryzury, czy makijażu.

Po chwili zza pleców starszej kobiety wyłonił się wysoki, szczupły mężczyzna z bujną siwą czupryną. Był to James Johnson, emerytowany lekarz, który — z tego, co mówiła jej Sophie — miał około siedemdziesięciu lat, mimo że jego twarz była całkowicie wolna od zmarszczek.

Po wymianie powitalnych uprzejmości w średnich rozmiarów hallu przeszli do dość dużej jadalni, gdzie czekali już pozostali goście. Linda, jak przystało na wzorową gospodynię, przedstawiła kobiety obecnym i po krótkim powitaniu wszyscy zasiedli do stołu.

Po przeciwnej stronie stołu, na wprost Jade, siedziało małżeństwo White’ów. On był dość niski jak na mężczyznę o bardzo dużej nadwadze, lekko łysiejący, w trudnym do określenia wieku, ubrany w smoking szyty na miarę. Ona zaś nie miała więcej niż dwadzieścia pięć lat, a do tego była tak atrakcyjna, że Mary i Sophie czuły się przy niej nieswojo, tylko J nie zwracała na to uwagi. Młódka ubrana była w prostą grafitową suknię, którą zdobiła biżuteria z brylantami.

Przy dużym, owalnym stole bez problemu zmieściło się osiem osób. Goście, jak zauważyła Jade, czuli się tutaj dość swobodnie, tylko ona i Sophie wydawały się spięte. J była do tego stopnia zaaferowana ich obserwowaniem, że nie spostrzegła nawet, kiedy koło niej pojawiła się kobieta w granatowej gładkiej sukience i białym fartuszku, ze srebrną tacą w dłoniach, serwująca przystawki — kapelusze grzybów zapiekane z serem ricotta oraz sałatkę z krabów, krewetek i mandarynek podaną z wykwintnym sosem czosnkowym.

Niebanalne potrawy okazały się bardzo smaczne, przez co na chwilę przy stole zapanowała cisza i tylko sporadycznie do ich uszu dobiegało czyjeś mlaśnięcie. Czasami od niechcenia ktoś rzucił jakieś zdanie, które mniej lub bardziej poetycko zachwalało kunszt kucharski Lindy. Dopiero w czasie deseru goście stali się bardziej rozmowni i prowadzili rozmaite konwersacje — jedni mówili o pogodzie, inni o sporcie i polityce, tylko pani White trajkotała wciąż o modzie, perfumach i biżuterii, wszystkie swoje wypowiedzi ubarwiając opowiastkami z życia celebrytów i akcentując, jak blisko się przyjaźni z osobami z pierwszych stron gazet, co miało na celu pokazanie zgromadzonym, jak ważną i ustosunkowaną jest osobą. Nagle jej mąż zmienił temat.

— Wyobraźcie sobie państwo, że moja Michelle chce wybudować saunę w naszym ogrodzie — powiedział Liam, sapiąc.

— O, to bardzo ciekawy pomysł — podchwycił wątek James. — Sauny są bardzo zdrowe i pomagają na różne schorzenia w zależności od rodzaju. A jaką chcesz mieć? — skierował swoje pytanie do Michelle.

— No, ja myślę o takiej z parą — odpowiedziała kobieta, robiąc przy tym mądrą minę.

Siedzący obok Jade mężczyzna zasymulował kaszel, by ukryć parsknięcie śmiechem, nad którym nie zapanował. Liam, nie zważając na nic, zaczął tłumaczyć żonie, że każda sauna jest parowa, a doktor pytając o rodzaj, miał na myśli sposób, w jaki para będzie uzyskiwana. Michelle spojrzała na męża morderczym wzrokiem i wysyczała przez zęby:

— No przecież wiem! Za kogo ty mnie masz?! — Gdy tego jednak nie skomentował, krzyczała oburzona, nie zważając na nic i nikogo: — Za jakąś prostaczkę!

W tym momencie Linda zaczęła ją uspokajać, a Sophie nachyliła się do Jade i szepnęła:

— I to jest niesprawiedliwość losu. Zamiast wszystkim wszystkiego po równo, to nie. Jej dał za dużo urody, ale w rozumie to już poskąpił…

— Ty akurat nie masz na co narzekać — szeptem odpowiedziała jej J. — Dostałaś rozum, talent i wdzięk.

Sophie przewróciła oczami z niedowierzaniem i zaczęła dłubać w prawie pustym talerzu.

— Wybieram się jutro do Darkwater. W tamtejszym kinie będzie przegląd filmów z lat sześćdziesiątych. Może ktoś ma ochotę wybrać się ze mną? — zaproponował mężczyzna siedzący obok Jade.

Był to Joe Thompson, jeden ze znanych w całym kraju biznesmenów, dla którego Oakbay miało być oazą ciszy i spokoju — miało pozwolić mu na ucieczkę od miejskiego pędu. Na oko miał jakieś czterdzieści lat, był średniego wzrostu brunetem z mocnym zarostem.

— Ja bardzo chętnie skorzystam — niemalże krzyknęła Mary.

— To świetnie, ktoś jeszcze chętny?

Nikt więcej nie skusił się jednak na propozycję, więc Joe i Mary uzgodnili szczegóły między sobą.

Dalsze rozmowy przy stole toczyły się w tym samym tonie — były praktycznie o niczym. Tylko Joe zdawał się żywo zainteresowany dopiero co poznanymi Sophie i Jade.

— Jeśli mogę zapytać, to czym się panie zajmują? — spytał i uśmiechnął się ciepło.

— Ja jestem po akademii sztuk pięknych, obecnie zarabiam na chleb jako dekoratorka wnętrz, a w każdej wolnej chwili maluję — odpowiedziała Sophie.

— To wspaniale! Mam nadzieję, że kiedyś uczyni mi pani ten zaszczyt i pokaże swoje prace — odparł Joe wyraźnie zachwycony. — A pani? — zwrócił się do Jade.

— Ja mam pracę, która pozwala mi na realizację mojego hobby, więc jestem szczęśliwa. — J starała się odpowiedzieć wymijająco, ale nie opryskliwie.

— A cóż to panią tak pasjonuje? — Mężczyzna nie dawał za wygraną.

— Mówiąc ogólnie, to motoryzacja.

— A bardziej szczegółowo? — dociekał.

— Jeżdżę fiatem 124 sport spider z 1966 roku — odparła z dumą w głosie.

Joe aż cmoknął z podziwu. Okazało się, że jego również fascynowały klasyczne sportowe samochody. Od tej chwili z Jade rozmawiali już tylko o nich.

Po kolacji gospodarze zaprosili gości do salonu na kawę i drinki. To pomieszczenie, tak samo jak poprzednie, było urządzone bardzo gustownie i już na pierwszy rzut oka było widać, że doktorostwo na problemy finansowe nie narzeka.

Towarzystwo bez ociągania zmieniło pokój. Tylko Jade postanowiła wykorzystać zamieszanie i poszła do toalety, która znajdowała się na końcu korytarza za kuchnią.

Po wyjściu z łazienki przystanęła jeszcze na chwilę, by po raz kolejny poprawić swoją małą czarną, gdy jej uszu dobiegła rozmowa między gospodarzami. Nie zwróciłaby na nią większej uwagi, gdyby nie padło w niej imię jej przyjaciółki.

— James, ale Sophie to taka miła osoba. Naprawdę uważam, że należy ją ostrzec — powiedziała Linda.

— Wybij to sobie z głowy! Jestem lekarzem, przedstawicielem nauki, a ty chcesz robić mi wstyd i opowiadać obcym ludziom o jakichś głupich, prostackich zabobonach.

— Ale przecież może jej grozić niebezpieczeństwo…

— Dosyć! To był tylko niefortunny zbieg okoliczności! Koniec tematu — zakończył ostro pan Johnson.

J szybciutko i niemal bezszelestnie przeszła do salonu.

Gdy część gości sięgnęła po papierosy, gospodyni otworzyła drzwi prowadzące do ogrodu, co spowodowało migrację części towarzystwa na świeże powietrze. Jade podeszła do Mary i obie kobiety podążyły za osobami wychodzącymi na zewnątrz.

— Jaki piękny, ciepły wieczór — powiedziała z zachwytem nauczycielka.

— Faktycznie — przytaknęła jej dość sucho detektywka. Tego rodzaju uniesienia nie były jej mocną stroną. — Słuchaj, możemy przejść się po ogrodzie? Chciałam cię o coś zapytać, a tu nie bardzo można spokojnie porozmawiać — zaproponowała już bardziej pewna siebie.

— Oczywiście, chodźmy.

Gdy już znalazły się poza zasięgiem słuchu palaczy, J błyskawicznie podjęła interesujący ją temat:

— Przed chwilą przez przypadek byłam świadkiem rozmowy Lindy i Jamesa, ona chciała przed czymś ostrzec Sophie, a on się stanowczo nie zgodził. Mówił coś o zabobonach… Wiesz może, o co mogło im chodzić?

— Szczerze, to nie mam pojęcia i raczej nie jestem odpowiednią osobą do udzielenia ci informacji o tym, co się dzieje w okolicy. Sama mieszkam tu dopiero kilka miesięcy i ciągle jestem traktowana jak obca albo nawet gorzej. Nie wiem, czy zauważyłaś, jak tutejsi ludzie traktują nowych mieszkańców… Przez pierwsze tygodnie był to dla mnie koszmar, ale z czasem się do tego przyzwyczaiłam — odpowiedziała Mary całkiem rzeczowo. — Jedyne, co wiem, to, że miejscowi dom Sophie nazywają przeklętym, ale dlaczego, to nie mam pojęcia.

— Czy znasz kogoś, kto mógłby to wiedzieć i przede wszystkim porozmawia ze mną o tym?

— Nie, ale szukaj wśród osób tutaj urodzonych. Jedyne, co mogę zrobić, to spróbować dowiedzieć się czegoś od moich uczniów, ale muszę to zrobić bardzo delikatnie, więc za efekty nie ręczę.

* * *

Gdy tylko przyjaciółki przekroczyły próg domu i zaświeciły światło w hallu, stanęły jak wryte. Sophie pobladła, a jej oddech stał się płytki i mocno przyśpieszony. Uniosła brwi, szeroko otwierając oczy; nie była w stanie się poruszyć ani wykrztusić słowa.

Ściana po lewej stronie od wejścia posłużyła za tablicę, na której jakiś drań — zapewne ten sam co ostatnio — wymalował czerwoną farbą szubienicę z wisielcem, a pod nią napisał, że czas mija i Sophie ma się wynosić. Zaskoczenie było tym większe, że Jade przed wyjściem wszystko dokładnie sprawdziła — każde okno, każde drzwi, każdą szparę.

Kiedy pierwszy szok minął, zrobiła to ponownie. Nie pomijając nawet najbardziej nieprawdopodobnego miejsca, obeszła cały dom pomieszczenie po pomieszczeniu. Nigdzie nie dostrzegła nawet najmniejszego śladu włamania. Po sprawdzeniu wszystkiego wezwały policję.

Ku wielkiemu rozczarowaniu Sophie i wściekłości Jade miejscowy funkcjonariusz potraktował sprawę bardzo lekceważąco. Zrobił kilka zdjęć, obejrzał drzwi i okna na dole, następnie zadał kilka zdawkowych pytań i pożegnał kobiety, prosząc, by w tygodniu przyszły na posterunek w Darkwater podpisać protokół.

By choć trochę odpędzić cały ten stres, przyjaciółki wzięły gorące kąpiele, założyły pidżamy i usiadły na sofie w salonie. Sophie nalała sobie lampkę czerwonego wina, a Jade podała szklankę z bursztynową whisky.

— Słuchaj, a co ty wiesz o poprzednim właścicielu domu? — zapytała detektywka.

— Niewiele, on nie żyje. Dom kupiłam od jego siostry, która była jego spadkobierczynią — rzeczowo odpowiedziała Sophie.

— A wiesz, na co zmarł?

— Tutaj zdania są podzielone. Oficjalnie przedawkował narkotyki, ale jego siostra twierdzi, że od kilku lat był czysty. Mary mówiła, że tu na wsi niektórzy twierdzą, iż odebrał sobie życie.

— Ale gdzie? On tutaj to zrobił?

— Pewnie tak.

— I tobie to nie przeszkadza? Niektórzy baliby się tu mieszkać.

— Słuchaj, to bardzo stary dom, na pewno zmarła w nim niejedna osoba, to normalne. Uprzedzając twoje kolejne pytanie, to duchy mogą mnie co najwyżej mocno przestraszyć, ale krzywdy mi nie zrobią, bardziej boję się żywych — dodała Sophie i uśmiechnęła się trochę niepewnie.

— Zuch dziewczyna! — skomentowała J, była z niej wyraźnie dumna.

— A tak szczerze, to ten fakt pomógł mi ostro zbić już i tak niewygórowaną cenę, inaczej nie byłoby mnie stać na taką nieruchomość.

9 czerwca, poniedziałek

Z samego rana Jade postanowiła ostro przystąpić do działania. Zdecydowała, że zacznie od zebrania informacji o wsi i domu przyjaciółki, bo — jak zauważyła Sophie — był to budynek z historią, więc na pewno wydarzyło się w nim niejedno. Powiedziała sobie, że zacznie od miejscowej biblioteki. Wykorzystując fakt, że przyjaciółka była zajęta, wyszła z domu bez pożegnania.

Znalezienie biblioteki nie było problemem, w ogóle topografia wsi była nieskomplikowana i nie nastręczała trudności albo Jade tak się tylko wydawało. Prostokątny, parterowy budynek stał na końcu ulicy. Kobieta już z daleka widziała dużą tablicę z napisem „Biblioteka publiczna ufundowana przez Masona Jacksona”. Pomyślała nie bez ironii, że miejscowi będą mu pomniki stawiać po śmierci.

Pchnęła duże, ciężkie szklane drzwi i od razu poczuła przyjemny chłód i specyficzny zapach papieru, który unosi się w powietrzu tylko w takich miejscach. Nie była, jak większość jej rówieśników, miłośniczką cyfryzacji. I nie tylko dlatego, że doświadczenie ją nauczyło, iż jeśli szuka się czegoś nie sprzed kilku lat, to w sieci można tego nie znaleźć, ale przede wszystkim dlatego, że lubiła książki, lubiła papierowe wydania gazet i lubiła to skupienie, jakim trzeba się wykazać, szukając czegoś istotnego w druku. Internet był jej zdaniem pozbawiony tych wszystkich smaczków.

Za wysokim pulpitem siedziała około pięćdziesięcioletnia szczupła kobieta. Włosy miała już dość gęsto przyprószone siwizną, a z wąskiego, długiego nosa ciągle zsuwały jej się okulary w srebrnej metalowej oprawie, które notorycznie podsuwała do góry środkowym palcem prawej dłoni.

— Dzień dobry, gdzie mogę znaleźć informacje o Oakbay i jej mieszkańcach? — spytała Jade. Mówiąc to, starała się przybrać swój najsympatyczniejszy uśmiech.

— Dzień dobry. No wie pani, nie jesteśmy jakąś ważną społecznością i z tego, co mi wiadomo, jeszcze nikt się nie pokusił o napisanie jakiegoś opracowania o nas — odpowiedziała bibliotekarka, siląc się na uprzejmość, co było od razu wyczuwalne.

— Pani mnie chyba źle zrozumiała. Chodziło mi o roczniki jakiejś miejscowej gazety — sprostowała detektywka.

— Gazeta, która czasami coś pisze o Oakbay, to „Darkwater Chronicle”, a jeszcze rzadziej robi to „Tauton Daily Press”, ale nasza biblioteka dysponuje tylko bieżącymi egzemplarzami, nie mamy miejsca na składowanie starszych roczników.

Rozmowę przerwał im elegancko ubrany mężczyzna, który nie zważając na J, zwrócił się do bibliotekarki:

— Tracy, czy książki, które zamówiłem, już przyszły?

— Tak, panie Jackson — odparła kobieta z uśmiechem, podając mu dość dużych rozmiarów pakunek.

— Połóż go na razie, jeszcze potrzebuje kilku opracowań prawniczych — oświadczył i energicznie odwrócił się na pięcie, by pójść w kierunku regałów z książkami.

— A ten co?! Nikt go nie nauczył dobrych manier, nie wytłumaczył, że się nie przerywa prowadzonej rozmowy, a jeśli już, to należy przeprosić? — Jade nie wytrzymała i z oburzeniem powiedziała, co myśli, odwracając się ku oddalającemu się mężczyźnie.

Ten nawet nie zareagował.

— To pan Mason Jackson — wyjaśniła z lekkim przestrachem bibliotekarka.

— I co z tego? Ani jego nazwisko, ani tym bardziej pozycja nie daje mu prawa do takiego zachowania — skomentowała Jade. Prawdopodobnie przez historię swoich rodziców była bardzo wrogo nastawiona do osób z tak zwanych elit.

Tracy jakby zapomniała o atencji, jaką mu przed chwilą okazywała i uśmiechnęła się do kobiety po raz pierwszy z życzliwością.

— A czego konkretnie pani szuka? — chciała teraz wiedzieć.

— Chciałabym lepiej poznać historię „przeklętego domu” — oparła J. To powiedziawszy, wnikliwie obserwowała reakcję bibliotekarki, ale ta zachowywała się jakby nigdy nic.

— Aaa, to pani jest przyjaciółką nowej właścicielki.

Kobieta okazała się też niezłą obserwatorką, bo zauważywszy zdziwienie J, dodała:

— Widzi pani, to mała i zamknięta społeczność, każdy nowy jest tu od razu widoczny jak kleks na kartce, a że dzieje się tu niewiele, to żyjemy nawet tak banalnymi nowinkami — powiedziała. Uśmiechała się już przyjacielsko przez cały czas od ponownego podjęcia rozmowy. — Wie pani co? W Darkwater jest biblioteka dużo większa od naszej i z tego, co wiem, mają w archiwum wszystkie numery „Darkwater Chronicle”, odkąd ta gazeta powstała. Pracuje tam moja koleżanka, zadzwonię do niej i poproszę ją, to ona pani przygotuje te gazety. A jaki przedział czasowy panią interesuje?

— Nie mam pojęcia. Chciałabym przejrzeć te numery, w których jest coś napisane o tym domu — odpowiedziała ze skruchą Jade. Irytowały ją sytuacje, kiedy zabierała się do pracy, lecz musiała błądzić jak dziecko we mgle z powodu braku wystarczającej ilości danych.

W tym momencie znów pojawił się pan Jackson. Zabrał swoją paczkę z książkami i wychodząc, grzecznie pożegnał obie kobiety. Gdy tylko drzwi się za nim zamknęły, Tracy i J jednocześnie parsknęły śmiechem.

— Proszę, tu jest numer do mojej koleżanki — rzuciła bibliotekarka i podała Jade kartkę wyrwaną z notesu. — Nazywa się Alice Green, ja skontaktuję się z nią dzisiaj, a pani niech zadzwoni do niej jutro rano i się z nią umówi.

Jade podziękowała kobiecie i wolno, spacerkiem, delektując się cudowną, słoneczną pogodą, ruszyła w drogę powrotną. Szła, nie myśląc o niczym konkretnym. Wsłuchiwała się w śpiew ptaków i odgłosy zwierząt domowych — ujadanie psów, przeplatając się z miauczeniem kotów, tworzyło zlepek dźwięków, którego nie słyszała, odkąd wyprowadziła się z przedmieść Wye, opuszczając dom rodzinny.

10 czerwca, wtorek

Jade po przebudzeniu ze zdziwieniem stwierdziła, że jest sama (oczywiście nie licząc robotników, którzy starali się z całych sił, by ich obecność była jak najmniej uciążliwa dla zamieszkujących dom kobiet). Na drzwiach lodówki znalazła kartkę zostawioną przez Sophie. Informowała ją, że Max załatwił jej wystawę w galerii w Wye i wróci do domu dopiero późnym wieczorem.

Siedziała teraz nad poranną kawą, planując sobie dzień i jednocześnie myśląc o tym, co zjeść na śniadanie, gdy nagle jak bomba wpadł do kuchni jeden z pracowników ekipy remontowej.

— Słyszała pani syreny strażackie nad ranem? — zapytał zdyszany.

— Nie, nic nie słyszałam — odparła zaskoczona.

— Jakiś pożar był we wsi, podobno ktoś się w nim spalił. Tragedia taka, chłopaki pytają, czy mogą tam pójść i zobaczyć, czy może pomoc jaka jest tam potrzebna — dodał nieśmiało.

— Oczywiście, niech idą! Ja też zaraz się ubiorę i pójdę, sprawdzić, co się stało. A gdzie dokładnie się paliło?

— Ponoć biblioteka, ale my to od ludzi wiemy.

Nie czekając na dalsze pytania kobiety, budowlaniec wybiegł z kuchni. Jade ta informacja obudziła skuteczniej niż kawa. Ubrała się błyskawicznie i wystrzeliła z domu jak strzała.

Była w połowie drogi, gdy spotkała George’a. W mundurze strażackim wyglądał jeszcze przystojniej, ale na jego brudnej, okopconej twarzy wyraźnie było widać zmęczenie.

— Cześć — zagadnęła do niego. — Podobno biblioteka spłonęła…

— Tak, nad ranem ktoś nas powiadomił, ale jak przyjechaliśmy, to było już za późno, niczego się nie dało uratować — odpowiedział. Jego głos był przepełniony smutkiem.

— Czy to prawda, że ktoś był w środku?

— Tak, wszystko wskazuje na to, że była tam Tracy.

— Ooo nie! Poznałam ją wczoraj, była dla mnie taka miła — odparła J z nieudawanym żalem.

— To była dobra kobieta, znam ją, od kiedy pamiętam… Przepraszam cię, ale muszę już iść.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 55.34