E-book
15.75
drukowana A5
30.45
drukowana A5
Kolorowa
54.85
Dom lalki

Bezpłatny fragment - Dom lalki

Dramat w III aktach


Objętość:
129 str.
ISBN:
978-83-8221-281-5
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 30.45
drukowana A5
Kolorowa
za 54.85

Sztuka w III aktach

Przełożył Karhal

© opracowania: nada 2020

OSOBY:

ROBERT HELMER, adwokat

NORA, jego żona

ERWIN

BOB ich dzieci

EMMA

DOKTOR RANK, lekarz

PANI LINDEN.

GUNTER

MARYANNA, piastunka u Helmerów

HELENA, pokojowka u Helmerów

POSŁANIEC


Betty Hennings w roli Nory w Teatrze Królewskim w Kopenhadze

I

Rzecz dzieje się w mieszkaniu Helmerów. Pokój bez zbytku, lecz wygodnie i ze smakiem urządzony. Jedne drzwi w głębi po prawej stronie prowadzą do przedpokoju; drugie po stronie lewej do gabinetu Helmera. Pomiędzy drzwiami fortepian. W środku ściany na lewo drzwi i nieco dalej ku przodowi okno. W pobliżu okna okrągły stół z fotelem i małą sofką. W ścianie po stronie prawej, nieco w głębi drzwi. Przy tej samej ścianie, bliżej sceny, piec fajansowy; przed piecem kilka foteli i jeden na biegunach. Miedzy piecem a drzwiami bocznemi, mały stolik. Na ścianach miedzioryty. Szafka z porcelana i figurkami. Szafka z książkami w ozdobnej oprawie. Na posadzce dywan. W piecu pali się ogień. Zima.

Scena I

Nora, Posłaniec, Helena, potem Helmer.


W przedpokoju głos dzwonka. Po chwili otwierają się drzwi. Nora wchodzi do pokoju, nucąc z zadowoleniem. Ma na sobie suknie wierzchne i mnóstwo pakunków w rękach, kładzie je na stoliku na prawo; drzwi za sobą zostawia otwarte, widać przez nie posłańca, niosącego choinkę i kosz, wszystko to oddaje służącej, która drzwi otworzyła.


Nora: Ukryj dobrze drzewko, Heleno, by go dzieci przed wieczorem nie zobaczyły, zanim będzie ubrane. Do posłańca, dobywając portmonetki: Ile się należy?


Posłaniec: Pięćdziesiąt fenigów.


Nora: To znaczy marka… Nie, weźcie wszystko.


Posłaniec dziękuje i odchodzi. Nora zamyka drzwi za nim i śmiejąc się z zadowolenia, rozbiera się. Wybiera potem z kieszeni torebkę z makaronikami i zjada kilka. Postępuje następnie ostrożnie ku drzwiom pokoju męża i nasłuchuje. Tak, jest w domu. Nuci znowu i idzie ku stołowi na prawo.


Helmer ze swego pokoju: Czy to mój skowronek tam się trzepoce?


Nora zajeta otwieraniem paczek: Tak.


Helmer: Więc to moja wiewióreczka tam się krząta?


Nora: Tak.


Helmer: Kiedyś wróciła do domu?


Nora: W tej chwili. Chowa torebkę z makaronikami do kieszeni i obciera usta: Chodźno, Robercie i zobacz, com zakupiła.


Helmer: Nie przeszkadzaj mi. Po chwili otwiera drzwi i zagląda z piórem w ręku: Zakupiłaś, powiadasz? Ten cały stos? Czy to znowu mój kanareczek pieniądze roztrwonił?


Nora: Robercie, tego roku już możemy sobie chyba pozwolić na małe przyjemności. To przecie pierwsze święta Bożego Narodzenia, w których nie mamy potrzeby odmawiać sobie czegokolwiek.


Helmer: Trwonić jednak nie możemy.


Nora: Ależ, Robercie, trochę możemy już teraz trwonić. Nieprawdaż? Tylko odrobinę. Dostajesz przecie teraz wielką pensyę i zarobisz wiele, wiele pieniędzy.


Helmer: Tak, od Nowego Roku, ale jeszcze całe trzy miesiące czekać musimy na pensyę.


Nora: To nic. Przez ten czas możemy pożyczać.


Helmer: Noro! Zbliża się do niej i chwyta żartem za ucho. Jakaś ty jeszcze ciągle lekkomyślna! Przypuśćmy, żem dziś pożyczył tysiąc marek, a ty je w czasie świąt roz­trwonisz i wtem w dzień św. Sylwestra spada mi na głowę cegła i zabija…


Nora zatykając mu ręką usta: Wstydź się! Jak możesz takie okropne rzeczy wygadywać.


Helmer: Przypuśćmy jednak, źe się coś takiego zdarzyło — cóż wówczas?


Nora: Gdyby podobne nieszczęście m nie spotkało, to byłoby mi zupełnie obojętnem, czy mam długi czy nie.


Helmer: A ludzie, od których bym pożyczył?


Nora: Któżby o nich myślał? To są przecie obcy.


Helmer: Noro! Noro! Poważnie jednak mówiąc, znasz dobrze moje w tym względzie zasady. Nie robić długów! Nie pożyczać! Coś krępującego i rażą­cego dostaje się do rodziny, która byt swój oprze na pożyczaniu i długach. Obojeśmy dzielnie dotychczas wytrwali i przetrwamy jeszcze ten krótki czas do przyszłego kwartału.


Nora idzie ku piecowi: Dobrze, dobrzej jak sobie życzysz.


Helmer idąc za nią: No no, niechno mój skowronek zaraz skrzydełek nie opuszcza… Jak to? Buzię wycią­gasz? Wyjmuje portmonetkę: No; co ja tu mieć mogę?


Nora odwraca się z żywością: Pieniądze!?


Helmer: Masz je. Podaje jej kilka banknotów: Boże mój, wiem przecie, źe na święta wiele potrzeba.


Nora chodząc po pokoju: Dziesięć, dwadzieścia, trzy­dzieści, czterdzieści. O, dzięki ci, dzięki, Robercie. To mi na długi czas wystarczy.


Helmer: Spodziewam się.


Nora: Tak, tak, na czas długi. Ale teraz chodź i oglądnij wszystko, com zakupiła. A jak tanio! Patrzaj: to nowe ubranko dla Erwina i szabelka. Tu konik i trąba dla Boba. To lalka i łóżeczko dla lalki dla Emmy. To takie skromne, ale ona i tak je zniszczy. Tu mam suknie i chustki dla Heleny i Ma­rianny.


Helmer: A ta paczka, co zawiera?


Nora z krzykiem: Nie, Robercie, tego przed wieczo­rem nie zobaczysz!


Helmer: A, tak. Ale teraz mi powiedz, mała rozrzutnico, czyś też pomyślała o sobie samej?


Nora: Ba, o sobie samej? Ja niczego nie pragnę.


Helmer: No, przecież? Wymień mi coś rozsądnego, cobyś mieć chciała.


Nora: Nie… ja doprawdy… nic mi na myśl nie przychodzi… Ale, wysłuchaj mnie, Robercie…


Helmer: Cóż takiego?


Nora bawi się jego guzikami: Jeśli mnie chcesz czemś obdarzyć, to mógłbyś… mógłbyś…


Helmer: No i co takiego?


Nora prędko: Mógłbyś mi wiele pieniędzy dać, Ro­bercie, ale tak wiele, ile tylko możesz, a potem.. sama sobie coś za nie sprawię.


Helmer: Ależ, Noro…


Nora: Uczyń to, mój drogi, proszę cię tak bardzo. Zawieszę wówczas pieniądze, w piękny złocony papier owinięte, na choince. Nie będzie to zabawne?


Helmer: Jakto nazywają ptaki, które wszystko rozrzucają?


Nora: Wiem, wiem, lekkomyślnymi kanarkami. Ale ty spełnij mą prośbę, Robercie; będę miała wtedy czas do namysłu, czego mi najbardziej potrzeba. Czy to nie rozsądnie?


Helmer z uśmiechem: Zapewne, ale w tym tylko wypadku, gdybyś pieniądze, które ci daję, rzeczy­wiście mogła zatrzymać i coś sobie za nie kupić. Wszystkoby jednak poszło na dom i na mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, a potem musiałbym znowu wydawać.


Nora: Ależ, Robercie…


Helmer: Czy możesz temu zaprzeczyć, moja kochana? Obejmuje ją ramieniem: Mój skowronek jest najmilszem stworzonkiem, ale potrzeba mu ogromnie wiele pienię­dzy. Nie do uwierzenia, ile to kosztuje człowieka utrzymanie takiego ptaszka.


Nora: Wstyd doprawdy; jak możesz w ten sposób mówić! Ja oszczędzam doprawdy tyle, ile mogę.


Helmer z uśmiechem. Święta prawda; ile tylko możesz, ależ ty wcale nie możesz.


Nora nuci i uśmiecha się z zadowoleniem: Hm, Żebyś ty tylko wiedział, Robercie, ile to wydatków my, sko­wronki i wiewiórki, mamy.


Helmer: Szczególna z ciebie istota. Zupełnie do ojca jesteś podobna. Ciągle myślisz o nabywaniu pieniędzy, ale skoro je dostaniesz, ulatniają się natychmiast i sama potem nie wiesz, na co je wydałaś. Trudno, już jesteś taką. To leży we krwi. Tak, tak, Noro, tego rodzaju rzeczy są dziedziczne.


Nora: Ach, żałuję, żem nie odziedziczyła od ojca niektórych jego przymiotów.


Helmer: A jabym cię nie inną mieć chciał, jak jesteś teraz, mój uroczy, mały skowroneczku. Ale, słuchaj no: przychodzi mi coś na myśl. Ty dziś wyglądasz, jakby to wyrazić, podejrzanie…


Nora: Doprawdy?


Helmer: W samej rzeczy. Popatrz mi prosto w ocży;


Nora spoglądając na niego: Cóż?


Helmer grozi jej palcem: Czy moja łakotnisia nie zbroiła czego przypadkiem na mieście?


Nora: Broń Boże! Jak możesz w ten sposób o mnie myśleć.


Helmer: Czy łakotnisia doprawdy nie wstępowała do cukierni?


Nora: Nie, zapewniam cię, Robercie…


Helmer: Nie kosztowałaś wcale konfitur?


Nora: Nie, stanowczo nie.


Helmer: Nie brałaś do ust makaroników?


Nora: Nie, Robercie, zaręczam ci… doprawdy…


Helmer: No, no; to przecie żart…


Nora idzie ku stołowi i na prawo: Jakżebym cię tak martwić mogła?


Helmer: Wiem o tem, zresztą dałaś mi słowo na to. Zbliża się do niej: Zachowaj swe małe świąteczne tajemnice dla siebie tylko, moja droga. Wyjdą one jeszcze dziś na jaw, skoro choinka zapłonie.


Nora: Czyś też o tem pomyślał, aby doktora Ranka zaprosić?


Helmer: Nie. To zbyteczne; rozumie się samo przez się, źe on z nami będzie przy kolacyi. Zresztą powiem mu to, gdy przyjdzie. Dobrego wina zamówiłem już. Noro, nie uwierzysz, jak mnie dzisiejszy wieczór cieszy.


Nora: I mnie również. A jak się dzieci radować będą, Robercie!


Helmer: To istotnie wielkie szczęście, pomyśleć, że się posiadło pewne, stałe stanowisko i znaczny dochód. Nieprawdaż, że świadomość tego sprawia wielką przyjemność?


Nora: O tak!


Helmer: Czy sobie przypominasz ostatnie święta? Przez całe trzy tygodnie zamykałaś się co wieczora długo po północy, aby przygotować kwiaty na drzewko i inne cacka, któremi miałaś nam zrobić niespodziankę. To był najnudniejszy czas w mem życiu.


Nora: Ja się wcale nie nudziłam.


Helmer z uśmiechem: Wypadło to jednak dość niepocześnie.


Nora: Ach! Chcesz mi znowu dokuczyć. Cóż mogłam na to poradzić, że się tam kot dostał i wszystko porozdzierał?


Helmer: Zapewne nic na to poradzić nie mogłaś, moja biedna, mała Noro. Miałaś najlepsze chęci, aby nam sprawić przyjemność, a to rzecz główna… To jednak dobrze, że te przykre czasy minęły.


Nora: Minęły, Robercie.


Helmer: Już nie mam teraz potrzeby siedzieć w samotności i zanudzać się na śmierć, ani też ty nie będziesz już natężała swych małych ocząt i dro­bnych, delikatnych rączek.


Nora klaszcząc w dłonie: Nieprawdaż, Robercie, że to już niepotrzebne? Ach, jak to wspaniale! Bierze go pod rękę. A teraz ci powiem, jak to my się na przyszłość urządzimy, Robercie. Skoro przeminą święta — głos dzwonka w przedpokoju. Ach, tu dzwonią! Porządkuje nieco w pokoju. Prawdopodobnie ktoś przychodzi. To wprost nie do wytrzymania.


Helmer: Dla gości niema mnie w domu, nie zapo­minaj o tem.

Scena II

Ciż i Helena.


Helena w drzwiach wchodowych, do Nory: Jakaś obca pani.


Nora: Proś ją.


Helena do Helmera: Pan doktor również przyszedł.


Helmer. Czy poszedł do mego pokoju?


Helena: Tak.


Helmer odchodzi do swego pokoju, Helena wprowadza panią Linden,

która ma na sobie strój podróżny i zamyka drzwi za nią.

Scena III

Nora, Pani Linden.


Pani Linden nieśmiało, nieco się wahając: Dzień dobry, Noro.


Nora niepewna: Dzień dobry…


P. Linden: Ty, zdaje się, mnie nie poznajesz…


Nora: Nie, nie wiem… a jednak… zdaje mi się… Porywa się. Jak to! Krystyno?! Czy to ty naprawdę!?


P. Linden: Tak, to ja.


Nora: Krystyno! Jakże mogłam cię nie poznać. Ale jak mogłam… Ciszej. Jakeś ty się zmieniła, Krystyno.


P. Linden: To prawda. W przeciągu dziewięciu… dziesięciu lat…


Nora: Od tak dawna nie widziałyśmy się? Tak, rzeczywiście. O, ostatnie lat osiem były dla mnie szczęśliwym okresem, wierzaj mi. Więc teraz przybywasz do stolicy? Odbywasz wśród zimy tak daleką podróż. To dzielnie z twej strony.


P. Linden: Przybyłam właśnie koleją żelazną.


Nora: Aby się w czasie świąt zabawić, rzecz jasna. Ach, jak to ładnie! Będziemy się starały o rozrywki… Ale rozbierajźe się! Nie zmarzniesz tu przecie. Pomaga się jej rozebrać. Tak, dobrze! Usiądźmy teraz wygodnie przy piecu. Nie, ty siadaj w fotelu. Ja usadowię się tu… Bierze jej ręce. Tak teraz stajesz przede mną znowu ze swą dawną miłą twarzą… to było tylko przelotne wrażenie… Zbladłaś jednak nieco, Krystyno… i nieco może zeszczuplałaś.


P. Linden: I postarzałam się, Noro, postarzałam bardzo.


Nora: Tak, może trochę, ale tylko nieznacznie. Zatrzymuje się nagle; poważnie: Ach, jaka bezmyślna ze mnie istota! Siedzę tu i paplam. Kochana, dobra Krystyno, czy ty mi to przebaczysz?


P. Linden: Cóż takiego, Noro?


Nora ciszej: Biedna Krystyno, tyś przecie owdowiała!


P. Linden: Tak, przed trzema laty. Nora. Wiedziałam o tem dobrze, czytałam w gazecie. Ach wierzaj mi, Krystyno, zamierzałam wówczas niejednokrotnie napisać do ciebie, ale zawsze coś mi stawało na przeszkodzie i tak upłynął czas…


P. Linden: Moja droga, to łatwo zrozumieć.


Nora: Nie, Krystyno, to było szkaradnie z mojej strony. Ach ty biedaczko, ileś ty wówczas przejść musiała!… A on, czy ci żadnych środków do życia nie zostawił?


P. Linden: Nie.


Nora: I dzieci nie masz?


P. Linden: Nie.


Ńora: i ifaora. Więc nic?


P. Linden. Nawet żadnej troski.


Nora spoglądając na nią z niedowierzaniem: Ach, Krystyno, jakże to możliwe?


P. Linden uśmiechając się z goryczą i gładząc jej włosy. O, to się zdarza czasami, Noro.


Nora: Tak zupełnie sama… Jak straszną jest ta myśl. Ja mam troje najukochańszych dziatek. Nie mogę ci ich teraz pokazać, Wyszły ze służącą na przechadzkę. Ale teraz musisz mi wszystko opo­wiedzieć.


P. Linden: Nie, nie, opowiadaj ty raczej.


Nora: Nie, ty musisz zacząć. Nie chcę dziś być samolubną. Chcę o tobie tylko teraz myśleć. Jedno tylko muszę ci powiedzieć: czy wiesz, jakie szczęście nas w tych dniach spotkało?


P. Linden: Nie. Co to takiego?


Nora: Wyobraź sobie, mąż mój został dyrektorem banku akcyjnego.


P. Linden: Twój mąż? Ach, to doprawdy wielkie…


Nora: ...bardzo wielkie szczęście, nieprawdaż? Adwokatem być, to chleb tak niepewny, zwłaszcza jeśli się nie chce zajmować innemi sprawami, jak tylko uczciwemi i czystemi; a o innych Robert nawet nie myślał, a ja się z nim w tem zupełnie zgadzam. O, wierzaj mi, my się bardzo tem cieszymy! On już, od Nowego Roku obejmie ten urząd, a wówczas pobierać będzie wielką pensyę i wysokie odsetki. Na przyszłość będziemy mogli żyć zupełnie inaczej, aniżeli dotychczas — zupełnie według upodobania. O, Krystyno, jak swobodną i szczęśliwą się czuję!… To przecie tak przyjemnie mieć dużo pieniędzy i prowadzić wolne od trosk życie. Nieprawdaż?


P. Linden: Tak, to bez wątpienia musi być przyje­mnie, módz zaspakajać swe potrzeby.


Nora: Nie, nie tylko potrzeby, ale mieć wiele, bardzo wiele pieniędzy.


P. Linden z uśmiechem: Noro, Noro, czyś ty jeszcze rozsądku nie nabrała? Za czasów pensyonarskich byłaś wielką rozrzutnicą.


Nora cicho się śmiejąc: Tak, to także Robert twierdzi. Grozi jej palcem: Ależ Nora, Nora nie jest tak lekko­myślną, jak wy mniemacie. O, nam się tak doprawdy nie powodziło, abym trwonić mogła. Musieliśmy oboje pracować.


P. Linden: I ty także?


Nora: O tak, robota ręczna: hafty, roboty szy­dełkowe i tym podobne. Wiesz przecie, że Robert, skorośmy się pobrali, porzucił urząd. Nie miał widoków na awans, a musiał więcej pieniędzy zarabiać, aniżeli przedtem. Więc też w pierwszym roku prze­pracowywał się okropnie. Jak się zapewne domyślasz, musiał się starać o inne zajęcia dodatkowe i do późna pracować. Tego nadmiaru pracy jednak znieść nie mógł i rozchorował się śmiertelnie. Wówczas lekarze orzekli, że jest koniecznym wyjazd na południe.


P. Linden: Tak, przepędziliście wówczas cały rok we Włoszech.


Nora: Tak. Nie łatwą jednak było rzeczą zdecy­dować się na wyjazd, wierzaj mi. Erwin właśnie wtedy przyszedł na świat, ale wyjechać musieliśmy. Ach, prześliczna to była podróż! Ona to Robertowi życie ocaliła. Pochłonęła jednak olbrzymie pieniądze.


P. Linden: Wyobrażam sobie.


Nora: Tysiąc osiemset talarów. Pięć tysięcy czte­rysta marek — a to suma wielka.


P. Linden: Ale w takim wypadku jest to wielkie szczęście, gdy się ją. posiada.


Nora: Pak, otrzymaliśmy pieniądze od ojca.


P. Linden. A tak. Ojciec twój, zdaje się, właśnie wówczas umarł.


Nora: Tak, w tym czasie. I pomyśl sobie, nie mogłam wówczas do niego śpieszyć, aby go doglądać w chorobie. Czekałam z dnia na dzień przyjścia na świat małego Erwina, a przytem musiałam jeszcze być przy mym śmiertelnie chorym Robercie. Mój kochany, dobry ojciec! Nie ujrzałam go już więcej nigdy. Ach, to najcięższy cios, jaki przeżyłam po mem zamąźpójściu.


P. Linden: Wiem, żeś bardzo do niego była przy­wiązaną. A potem wyjechaliście do Włoch.


Nora: Po czterech tygodniach; otrzymaliśmy wówczas pieniądze, a lekarze tak naglili.


P. Linden: A mąż twój wrócił zupełnie wyleczony?


Nora: Zdrów, jak ryba.


P. Linden: A lekarz?


Nora: Lekarz?


P. Linden: Zdaje mi się, iż służąca mówiła, źe ten pan, który razem zemną tu przyszedł, jest lekarzem.


Nora: Tak, to doktor Rank. Ale on tu nie przy­chodzi w roli lekarza; to nasz najlepszy przyjaciel i codzienny gość. Nie, Robert od tego czasu wcale nie chorował. Dzieci są także silne i zdrowe, a ja nie mniej od nich. Podskakuje i uderza w dłonie: Ach Boże! Krystyno, to rzecz przepiękna, żyć i być szczę­śliwą… Ale to doprawdy niegodziwie z mej; strony! Rozmawiam tylko o swych własnych stosunkach! Siada na krześle tuż obok niej i kładzie ręce na Krystyny kolanach. Nie bierz mi tego za złe!… Czy to prawda, żeś nie cierpiała swego męża? Pocóżeś za niego wyszła?


P. Linden: Matka moja jeszcze żyła, była chorą i bez środków, a przytem musiałam myśleć o dwóch młodszych braciach. Uważałam to tedy za swój obowiązek, przystać na jego żądania.


Nora: Tak, tak, masz słuszność. Był więc wówczas bogatym?


P. Linden: Sądząc, że był bardzo zamożnym. Ale interesa jego były niepewne, a po śmierci jego wszystko runęło, tak że i śladu nie zostało.


Nora: A wówczas?


P. Linden: Próbowałam źałożyć sklepik, potem szkółkę, robiłam, co mogłam. Ostatnie trzy lata były dla mnie jednym długim dniem pracy, bez wytchnienia, a teraz dzień ten już przeszedł, Noro. Moja biedna matka niczego już nie potrzebuje, bo spoczywa w grobie, chłopcy również wyrośli i mogą sobie sami radzić.


Nora: Musisz się czuć swobodniejszą…


P. Linden: Nie, Noro, czuję tylko niewypowiedzianą pustkę około siebie. Nie mieć nikogo, komuby można swe życie poświęcić! Wstaje z niepokojem: Toteż nie mogłam w małej, zapadłej mieścinie wytrzymać. Tu musi być łatwiej coś znaleść, coby zajęło człowieka i myśl zaprzątnęło. Czułabym się niewymownie szczę­śliwą, gdybym mogła dostać stałe zajęcie, jakąś pracę biurową.


Nora: Ależ, Krystyno, to okropnie wytęża, a ty tak mizernie wyglądasz. Byłoby dla ciebie daleko lepiej, gdybyś się do wód dostać mogła.


P. Linden idąc ku oknu: Nie mam, Noro, ojca, któ­ryby mnie zaopatrzył w pieniądze.


Nora wstaje: O, nie bierz mi tego za złe!


P. Liden idzie ku niej: Nie to, ja raczej powinnam cię o wyrozumiałość prosić, kochana Noro. Najgorszą stroną mego położenia jest to, że mnie ono goryczą napełnia. Nie posiadam nikogo, dla kogobym praco­wać mogła, a jednak jestem zmuszoną zawsze i bez wytchnienia pracować. Żyć się przecie musi i tak się wpada w samolubstwo. Gdyś mi opowiadała o szczęśliwej zmianie waszych stosunków — czy uwierzysz mi — cieszyłam się więcej z własnej, jak z waszej przyczyny. Nora. Jak to?… Rozumiem już. Sądzisz, że Robert będzie mógł dla ciebie coś uczynić.


P. Linden: Tak, myślałam o tern.


Nora: Powinien też to uczynić, kochana Krystyno. Pozostaw to tylko mnie, tak go zręcznie usidlę, nasunę mu myśl czegoś miłego, aby go pozyskać. Tak bym ci przysługę wyświadczyć chciała.


P. Linden: Jak to ładnie z twej strony, że się z taką gorliwością mną zajmujesz — podwójna w tem zasługa, ponieważ sama znasz tak mało trosk i kło­potów życia.


Nora: Ja? Ja miałabym mało znać?…


P. Linden z uśmiechem: Mój miły Boże, ta odrobina robót ręcznych i tym podobnych… Dzieckiem jesteś jeszcze, Noro.


Nora kręci głowa i chodzi po pokoju: Nie mów tego z taką pewnością.


P. Linden: Tak?


Nora: Podobnie jak inni, sądzisz, że do czegoś poważniejszego nie jestem zdolną…


P. Linden: No, no…


Nora: …żem nie doświadczyła złości tego świata.


P. Linden: Droga Noro, opowiedziałaś mi właśnie o wszystkich dolegliwościach, jakich doznałaś.


Nora: Ba — o małych! Ciszej. Wielkie pominęłam milczeniem.


P. Linden. Wielkie? Co przez to rozumiesz?


Nora: Spoglądasz na mnie z takiem niedowierza­niem, Krystyno, nie powinnaś tego czynić. Dumną jesteś z tego, żeś tak ciężko i tak długo pracowała dla swej matki.


P. Linden: Z niedowierzaniem? Bynajmniej. Ale to jest prawdą: dumną jestem i szczęśliwą z tego, że zdołałam zgotować matce mej spokojny schyłek życia.


Nora: Dumną jesteś także z tego, coś dla braci swych uczyniła.


P. Linden: Zdaje mi się, że mam prawo do tego.


Nora: I ja tak sądzę; ale teraz ci powiem coś, Krystyno: i mnie wolno z pewnych powodów czuć się szczęśliwą i dumną.


P. Linden: Nie wątpię o tem, ale jak to rozumiesz?


Nora: Nie tak głośno. Zważ tylko, gdyby to Robert usłyszał! Za żadną cenę, nie może on — nie może nikt o tem się dowiedzieć, Krystyno, nikt, prócz ciebie.


P. Linden: Ale o czemźe?


Nora: Chodź bliżej. Sadowi ja obok siebie na kanapce. Tak… i ja mam prawo się czuć szczęśliwą i dumną… Ja to ocaliłam Robertowi życie.


P. Linden: Ocaliłaś życie? W jaki sposób?


Nora: Opowiadałam ci o naszej włoskiej podróży. Bez niej byłby Robert zginął…


P. Linden: No tak, ojciec dał ci potrzebną kwotę…


Nora uśmiechając się: Tak, w to wierzy nie tylko Robert, ale i wszyscy inni; wszakże…


P. Linden: Wszakże?


Nora: Ojciec jednego grosza nam nie dał. Ja to dostarczyłam pieniędzy.


P. Linden: Ty, tak wielkiej sumy?


Nora: Tysiąc ośmset talarów. Pięć tysięcy czterysta marek. Cóż ty na to?


P. Linden: Jakimże sposobem? Czyś wygrała na loteryi?


Nora lekceważąco: Na loteryi? Z niechęcią: Cóżby w tem było nadzwyczajnego?


P. Linden. Skądźeś je wzięła?


Nora nucąc tajemniczo i uśmiechając się: Hm! Tra-la-la-la.


P. Linden: Pożyczyć przecie nie mogłaś.


Nora: Nie? Dlaczegożby nie?


P. Linden: Nie, bo żona bez pozwolenia męża nie może zaciągnąć tak znacznego długu.


Nora wstrząsając głową: Ach! jeśli jednak ta żona zna się cokolwiek na interesach i przytem roztropnie do dzieła się zabiera, wówczas…


P. Linden: Ależ, Noro, ja wcale nie pojmuję…


Nora: Możesz nie pojmować. Nie powiedziałam przecie, żem pieniędzy pożyczyła; mogłam je także w inny sposób dostać. Rzuca się znowu na kanapę. Mogłam je otrzymać od któregoś wielbiciela. Gdy się wygląda dość znośnie, jak ja…


P. Linden: Jesteś nierozsądna.


Nora: A ty zapewne ogromnie ciekawą, Krystyno…


P. Linden: Słuchajno, moja droga, czyś ty tu przy­padkiem nie popełniła jakiej niedorzeczności?


Nora prostuje się: Jeśli niedorzecznością jest, ocalić mężowi życie?…


P. Linden: Niedorzecznością wydaje mi się, iż bez jego wiedzy…


Nora: Ależ on nie mógł o niczem wiedzieć! Mój Boże! czy ty tego pojąć nie możesz, źe on nie powinien był nawet się domyśleć, co mu zagraża. Tylko mnie samej wyjawili lekarze, źe życie jego jest w niebezpieczeństwie i że jedynie pobyt na południu ocalić go może. Czy sądzisz, że nie kusiłam się o inne sposoby? Przedstawiałam mu, jakbym się cieszyła, gdybym jak inne panie, mogła odbyć podróż za granicę, płakałam i błagałam go, aby uwzględnił, w jakim się znajduje stanie, mówiłam, źe obowiązkiem jego jest zaspokoić moje życzenie, a później napo­mknęłam o tern, źe może zaciągnąć pożyczkę. Ale wówczas uniósł się gniewem i oświadczył mi, źe jestem lekkomyślną i źe obowiązkiem jego, jako męża jest nie zważać na me kaprysy i zachcianki — tak zdaje mi się, wyraził się. Tak, to prawda, myślałam, ale ocalonym być musisz, i wówrczas pora­dziłam sobie.


P. Linden: A nie dowiedział się mąż twój od ojca, źe pieniądze nie od niego pochodzą?


Nora: Nie, nigdy. Ojciec właśnie wtedy umarł. Nosiłam się z zamiarem, aby go wtajemniczyć w całą sprawę i prosić go o dochowanie tajemnicy, ale że był tak chorym, niepodobna było to uczynić.


P. Linden: I nie zwierzyłaś się potem nigdy mężowi?


Nora: Na miłość boską, jak możesz to przypuszczać. On, który jest pod tym względem tak nieugiętym… A przytem… Robert ze swą godnością męską… jakby przykrą i upokarzającą była dla niego świadomość, źe mi cokolwiek zawdzięcza. Toby nasz wzajemny stosunek zupełnie oziębiło i nasze piękne, szczęśliwe gniazdko nie byłoby tem, czem jest teraz.


P. Linden: Więc mu nigdy tego nie powiesz?


Nora namyśla się; z półuśmiechem: Owszem — kiedyś może — po wielu latach, gdy już nie będę tak ładną, jak teraz. Nie śmiej się tylko ze mnie. Rozumiem naturalnie, gdy już Robert nie będzie tak do mnie lgnął jak teraz, gdy nie będzie już znajdował przy­jemności w podziwianiu mnie, gdy tańczę, przebieram się lub deklamuję. Wówczas będzie dobrze mieć coś w odwodzie. Przerywając: Nonsens! Ta pora nigdy nie nadejdzie — I cóż ty na moją tajemnicę, Kry­styno? Czy i ja nie mogę się na coś przydać? Wierzaj mi też, że mię ta sprawa wielu kłopotów naba­wiła. Nie byłe to doprawdy łatwo w swoim czasie zadość uczynić zobowiązaniom. W interesach, jak może wiesz, istnieje ponadto coś, co się wypłata i odsetkami zowie — o dopełnienie tego tak trudno! Musiałam tedy tu i ówdzie, gdzie tylko mogłam, oszczędzać. Z pieniędzy na gospodarstwo i przeznaczonych nie mogłam nic odłożyć, ponieważ Robert musiał przecie dobrze żyć. Nie mogłam także dzieci zbyt ubogo ubierać i wszystko, co na ten cel dostawałam, musiałam wydawać. Słodkie, kochane dziateczki!…


P. Linden: Musiałaś więc własne potrzeby ograni­czyć, biedna Noro.


Nora: Oczywiście. Mnie to było najłatwiej. Zawsze, gdy mi Robert dawał pieniądze na nowe suknie i inne drobiazgi, nie wydawałam nigdy więcej, jak połowę; kupowałam zawsze najskromniejsze i naj­tańsze materye. Prawdziwem szczęściem to mogę nazwać, że mi ze wszystkiem tak dobrze do twarzy, bo Robert nic nie zauważył. Niejednokrotnie jednak było mi to tak ciężko, bo to przecie przyjemnie, wykwintnie się nosić. Nieprawdaż?


P. Linden: O tak!


Nora: Miałam jednak i inne jeszcze źrodła dochodu. Poprzedniej zimy na przykład udało mi się dla pewnej gazety przetłumaczyć jakiś romans — oczywiście pod pseudonimem. Zamykałam się wówczas co wieczora i pisywałam do późna w nocy. Ach, bywałam czasami tak znużona, przyjemność mi jednak to sprawiało, tak pracować i zarabiać pieniądze. Doznawałam prawie uczucia, że jestem mężczyzną.


P. Linden: Ileźeś z tego długu wypłaciła?


Nora: Dokładnie tego oznaczyć nie mogę. Przy takich sprawach, widzisz, trudno zachować wszystko w porządku. Wiem tylko tyle, żem wszystko odda­wała, com zebrać mogła. Czasami nie mogłam sobie rady dać. Uśmiecha się. Wówczas siadałam tu i wyobrażałam sobie, że jakiś stary, bogaty pan się we mnie zakochał…


P. Linden: Co!?… Jaki pan?…


Nora: At głupstwo!… Że teraz właśnie rozstał się z życiem — i że skoro testament jego otworzono, było tam wypisane wielkiemi zgłoskami: Wszystkie moje pieniądze mają natychmiast w gotówce być wypłacone uroczej pani Norze Helmer.


P. Linden: Ależ kochana Noro, cóż to za pan?


Nora: Mój Boże, czy ty tego pojąć nie możesz? Ten stary pan wcale nie istnieje; myślałam tylko i marzyłam o tern, nie wiedząc skąd mam wziąć pieniądze. Ale dajmy mu spokój; stary nudziarz m o że sobie być, gdzie mu się żywnie podoba, zależy mi zarówno na jego testamencie, jak na nim samym. Jestem już wolną od wszelkich trosk. Podskakuje. Ach Boże! Krystyno, co to za miła myśl. Wolna od trosk! Być wolną od trosk, zupełnie oswobodzoną i módz się bawić i broić z dziećmi; mieć dom wygodnie i ze smakiem urządzony, jak sobie Robert tego życzy… Wkrótce powróci wiosna ze swem błękitnem niebem; może będziemy mogli odbyć jaką małą podróż, może znowu zobaczę morze… Ach tak to rzecz przepyszna żyć i być szczęśliwą!


W przedpo­koju odzywa się głos dzwonka.


P. Linden podnosząc się: Dzwonią, może będzie lepiej, gdy odejdę.


Nora: O nie, zostań, tu z pewnością nikt nie przyjdzie; wizyta zapewne do Roberta.

Scena IV

Ciż, Helena, potem Günter.


Helena we drzwiach: Przepraszam, pan jakiś pragnie się widzieć z panem Helmerem.


Nora: Z panem dyrektorem banku, chcesz powie­dzieć?


Helena: Tak, z panem dyrektorem, ale nie wiedziałam czy mam prosić, doktor jest tam przecie…


Nora: Co to za pan?


Günter we drzwiach: To ja, łaskawa pani. Helena wychodzi.


P. Linden uderzona jego widokiem, odwraca się ku oknu.


Nora postępuje kilka kroków na jego spotkanie; zmieszana, półgłosem: Pan? Cóż to ma znaczyć? O czem pan chcesz z moim mężem mówić?


Günter: O sprawach bankowych — pod pewnym względem. Mam mały urząd w banku akcyjnym, a mąż pani, jak słyszałem, ma zostać naszym zwierzchnikiem.


Nora: Chodzi więc tylko o?…


Günter: …tylko o nudne interesy, łaskawa pani, o nic zresztą.


Nora: Zechciej pan tedy być tak dobrym i potru­dzić się tam do kantoru.


Günter wychodzi: Nora żegna go obojętnie, zamykając za nim drzwi wchodowe; podchodzi następnie do pieca i wpatruje się w ogień.

Scena V

Nora, pani Linden.


P. Linden: Noro, co to za jeden?


Nora: Niejaki pan Günter, obrońca prawny.


P. Linden: Więc on to był rzeczywiście.


Nora: Czy go znasz?


P. Linden: Znałam go niegdyś, przed wielu laty. Zastępował u nas przez dłuższy czas adwokata.


Nora: Właśnie.


P. Linden: jak on się zmienił!


Nora: Był bardzo nieszczęśliwym w małżeństwie.


P. Linden: A teraz jest wdowcem?


Nora: Z cala gromadą dzieci. …Tak, teraz się pali. Zamyka drzwiczki od pieca i odsuwa nieco na stronę fotel na biegunach.


P. Linden: Zajmuje się — jak powiadają — wszelkiego rodzaju interesami?


Nora: Tak? Możliwe… Nie wiem… Ale nie myślmy o interesach, to takie nudne.

Scena VI

Ciż, Rank wychodzi z pokoju Helmera.


Rank jeszcze w drzwiach mówi do osoby za scena: Nie, nie, nie chcę przeszkadzać, wejdę lepiej na chwilę do twej Żony. Zamyka drzwi i spostrzega panią Linden: O, prze­praszam, czy nie przeszkadzam?


Nora: Nie, wcale nie. Przedstawia. Pan doktor Rank — pani Linden.


Rank: A tak! Nazwisko, które się często w tye w domu słyszy. Zdaje mi się, żem panią wyminął przed­tem na schodach.


P. Linden: Tak, szłam bardzo powoli, męczy mnie stąpanie po schodach.


Rank: Zapewne cierpienie wewnętrzne.


P. Linden: Raczej wyczerpanie sił.


Rank: Zresztą nic? Zapewne przyjechała pani, aby się wyleczyć w czasie świąt.


P. Linden: Przybyłam tu, aby szukać zajęcia.


Rank: Czy to ma być środek na wyczerpanie sił?


P. Linden: Muszę żyć, panie doktorze.


Rank: Tak, to powszechne mniemanie, że się żyć i musi.


Nora: Przecie i pan, doktorze, żyć jeszcze pragniesz…


Rank: Bez wątpienia pragnę tego. Jakkolwiek jestem nędzarzem, chciałbym jednak jak najdłużej znosić i męki, a wszyscy moi pacyenci żywią to samo życzenie, zarówno oni, jak kalecy duchowi. Jest tam teraz właśnie u Roberta taki moralny inwalida.


P. Linden półgłosem: A!!


Nora: Kogo pan masz na myśli?


Rank: Niejakiego Güntera, byłego adwokata, zupełnie paniom nieznana osobistość, do głębi zepsuta… I on także zaczął, jakby o czemś bardzo ważnem, bredzić, że żyć musi.


Nora: Tak? O czem to chciał z Robertem mówić?


Rank: Nie wiem, doprawdy; słyszałem tylko tyle, że to w sprawie banku akcyjnego.


Nora: Nie wiedziałam, źe Günt… źe ten pan Günter ma coś wspólnego z bankiem akcyjnym.


Rank: Ma tam coś w rodzaju urzędu. Do pani Linden. Nie wiem, czy i w stronach pani istnieje ten gatunek ludzi, którzy wszędzie spluwają, aby siać moralną zgniliznę i zarażać podatne do tego osobniki. Ludzie zdrowi odgrywają tylko rolę widzów.


P. Linden: Ostatecznie i oni, jako chorzy, starań wymagają.


Rank wzruszając ramionami: Otóż to właśnie; dzięki tym względom staje się całe społeczeństwo szpitalem.


Nora zatopiona we własnych myślach, wybucha cichym śmie­chem i klaszcze w ręce.


Rank: Z czegóż się pani śmieje? Czy wie pani, co to jest społeczeństwo?


Nora: Cóż mnie nudne społeczeństwo obchodzi. Śmiałam się z czegoś zupełnie innego, czegoś nie­zmiernie komicznego. Powiedz mi pan, panie doktorze, ci wszyscy, którzy teraz w banku akcyjnym zajmują jakiś urząd, stają się teraz od Roberta zależnymi?


Rank: Czy się to pani tak bardzo komicznem wydaje?


Nora uśmiecha się i nuci: Daj mi pan spokój. Przechadza się po pokoju: Tak, myśl, że m y — że Robert wywiera teraz tak wielki wpływ na wielu ludzi, sprawia mi rzeczywiście ogromne zadowolenie. Wybiera torebkę z kieszeni: Doktorze, pozwoli pan makaronika?


Rank: Eee! Makaroniki! Sądziłem, że to tu owoc zakazany.


Nora: Tak… ale to Krystyna mnie nimi obdarzyła.


P. Linden: Ja kto? Ja?


Nora: No, no, no, nie rób tak trwożnej miny. Nie mogłaś przecie wiedzieć, źe Robert mi ich zakazał. Obawia się mianowicie ich szkodliwego wpływu na zęby. Ale — ba — jeden raz!… Nieprawdaż, doktorze? Bądź pan tak dobrym. Wkłada mu makaronik do ust. I ty także, Krystyno. I ja również jeden zjem, tylko jeden mały, co najwyżej dwa. Chodzi znowu po pokoju. Tak, jestem teraz doprawdy zupełnie, niewymownie szczę­śliwą. Jednej tylko jeszcze rzeczy pragnęłabym z całej duszy.


Rank: No i czegóż to?


Nora: Chciałabym coś powiedzieć, ale tak, aby Robert to słyszał.


Rank: Dlaczegóż pani nie powie?


Nora: Bo mi nie wolno — .to tak brzydko brzmi.


P. Linden: Brzydko?


Rank: Wówczas to zbyteczne… Ale nam pani przecie może… Coź to jednak jest takiego, coby pani w obecności Helmera chętnie?… No?


Nora: Chciałabym raz tak prosto z serca zawołać: Do stu piorunów!!


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 30.45
drukowana A5
Kolorowa
za 54.85